Wood Barbara - Zielone miasto w słońcu
Szczegóły |
Tytuł |
Wood Barbara - Zielone miasto w słońcu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wood Barbara - Zielone miasto w słońcu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wood Barbara - Zielone miasto w słońcu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wood Barbara - Zielone miasto w słońcu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Wood Barbara
Zielone miasto w słońcu
Dzieje rodziny angielskiej, która wybrała sobie Kenię na ojczyznę, splatające się
z dziejami rodziny Kikuju, dla których Kenia była zawsze ojczyzną. Powieść
oparta na wydarzeniach historycznych obejmuje czasy od roku 1919 do lat
osiemdziesiątych. Obfituje zarówno w romantyczne, jak i mocne epizody, jest
lekka i ciekawa, przy czym rzeczywiście ukazuje nam świat wschodniej Afryki,
jakiego nie znamy.
Strona 2
Przedmowa
Początek Kenii był dziełem przypadku.
Anglikom zależało na zawładnięciu Ugandą strategicznym punktem wojskowym w sercu Afryki, nad górnym
dopływem Nilu wiec w roku 1894 zbudowali biegnącą ze wschodnioafrykanskiego wybrzeża nad Jezioro Wiktorii,
do samych, można by powiedzieć, bram Ugandy, linię kolejową.
Tak się złożyło, że pociąg przejeżdżał przez krainę wojowniczych plemion i dzikich zwierząt, która przyciągała
tylko misjonarzy i nieustraszonych podróżników. Gdy ukończona lima kolejowa do Ugandy okazała się inwestycją
wymagającą coraz większego nakładli kosztów, rząd brytyjski musiał znaleźć jakiś sposób, zeby stała się opłacalna.
I znalazł, jak wkrótce było to widać. Zaczął popierać osadnictwo wzdłuż tej linu.
Naipierw zaproponowano niezajęte terytorium Żydom, syjonistom którzy wówczas szukali stałego miejsca pobytu
Ale Żydzi odmówili, woleli udać się do Palestyny. Wszczęto więc kampanię, próbując zwabić imigrantów z całego
Imperium Brytyjskiego. Zawarto traktaty z miejscowymi plemionami, nie bardzo zorientowanymi, co to jest traktat i
czego chce od nich Biały Człowiek. Następnie rząd oferował prawie za bezcen ogromne połacie dzikiego pustkowia,
pod warunkiem że nabywcy przyjadą osiedlą się i je zagospodarują. Wysoko położona środkowa częsc tej krainy
swym chłodnym klimatem, żyzną glebą i bujną rodnością zainteresowała wielu Brytyjczyków z Angin, Australii i
Nowej Zelandii. Oto nowa ojczyzna, gdzie można zacząć od zera, zbudować nowe życie.
Strona 3
Ministerstwo Kolonii ciągle zaznaczało, że ten obszar to tylko protektorat i kiedyś, gdy czarna ludność nauczy się
rządzić, zostanie jej zwrócony, ale w roku 1905, chociaż białych było tam zaledwie dwa tysiące, a liczba Afrykanów
wynosiła cztery miliony komisarz Protektoratu Wschodnioafrykańskiego oznajmił, że jeśt to „Kraj Białego
Człowieka".
Strona 4
Prolog
Pani doktor Treverton?
Debora obudziła się raptownie. Zobaczyła uśmiechającą się do niej stewardesę PANAM-u. Potem poczuła drgania
samolotu, co znaczyło, że zniżają się do lądowania w Nairobi.
- Tak? - zapytała stewardesę, otrząsając się z resztek snu.
- Dostaliśmy wiadomość dla pani. Ktoś czeka na panią na lotnisku. Omal się nie zachłysnęła.
- Dziękuję - powiedziała. Znów przymknęła oczy. Była zmęczona Lot trwał długo, dwadzieścia sześć godzin bez
przerwy poza przesiadką w Nowym Jorku i nabraniem paliwa w Nigerii. Ktos czeka? Kto?
W torebce miała list, który ku swemu wielkiemu zaskoczeniu dostała w szpitalu tydzień przedtem. List z Misji Matki
Boskiej Łaskawej w Kenii z prośbą, żeby przyjechała, bo Meme Oczera jest umierająca i wzywają.
„Po co tam wracać, jeżeli nie chcesz? - powiedział Jonathan. -Wyrzuć ten list. Zignoruj".
Nie odpowiedziała. Leżała w jego objęciach i brakowało jej słów. Zresztą nigdy by nie zrozumiał, dlaczego ona musi
polecieć do Afryki, ani dlaczego tak się tego boi. Powodem było coś, co taiła przed nim, mężczyzną, którego miała
poślubić.
Teraz po odebraniu walizki i załatwieniu formalności celnych zobaczyła, że w tłumie czekających z drugiej strony
strzeżonego wyjścia stoi jakiś Afrykanin, trzymając tabliczkę z napisem: „Dr Debora Treverton".
Zapatrzyła się w niego. Był wysoki, porządnie ubrany - Kikuju, jak osądziła, przysłany po nią z misji. Minęła go i
przywołała jedną z szeregu taksówek, które stały przy krawężniku. Chciała dac so-
Strona 5
bie trochę czasu... Czasu, żeby zdecydować, czy rzeczywiście zamierza załatwić to, pojechać do misji, i stanąć przed
Meme Oczerą Misyjny szofer zamelduje, że doktor Treverton nie przyleciała tym samolotem, więc nie będą się jej
spodziewać. Jeszcze nie
„Kto to jest ta Meme Oczera?" - zapytał Jonathan kiedyś, gdy patrzyli, jak mgła osnuwa Zatokę San Francisco.
Ale mu nie powiedziała. No bo czyż mogłaby powiedzieć: „Meme Oczera jest starą afrykańską znachorką, która
wiele lat temu rzuciła klątwę na moją rodzinę". Tylko by się śmiał i kpił z powagi jej tonu
Było jednak coś więcej. To, że wyjechała z Kenii i zamieszkała w Ameryce, spowodowała właśnie Meme Oczera.
Objęty tajemnicą przed Jonathanem rozdział jej przeszłości, nie do omawiania nigdy nawet po ślubie.
Taksówka pędziła w ciemnościach. Dochodziła godzina druga nad ranem, czarna i chłodna, równikowy księżyc
wyzierał zza poziomych najwyższych gałęzi głogowców. W górze gwiazdy wyglądały jak świetlisty pył. Debora
pogrążyła się w zadumie
Krok po kroku, mówiła sobie. Odkąd dostała ten list z wezwaniem, posuwała się krok po kroku, usiłując nie myśleć
o tym, co za każdym krokiem się kryje.
Przede wszystkim przekazała swoich pacjentów Jonathanowi Kazem prowadzili praktykę, dwoje chirurgów, którzy
stali się wspólnikami w przychodni, zanim zdecydowali się na wspólne życie w małżeństwie. Następnie odwołała
swój odczyt dla studentów medycyny i postarała się, żeby ktoś ją zastąpił w przewodniczeniu na dorocznym zjeździe
lekarzy w Carmel. Od zobowiązań na następny miesiąc się nie uwolniła, pewna, że do tego czasu już wróci Na
koniec dostała wizę z ambasady Kenii - była teraz obywatelką btanow Zjednoczonych, już więc nie miała
kenijskiego paszportu - kupiła tabletki przeciw malarii, poddała się w ostatniej chwili szczepieniom na cholerę i żółtą
febrę i dwadzieścia osiem godzin temu jakimś cudem ostatecznie wsiadła do samolotu na lotnisku w ban Francisco.
„Zadzwoń do mnie zaraz po przylocie - prosił Jonathan i jeszcze raz mocno ją przytulił, nim wyszła na płytę. -1
dzwoń codziennie, kiedy tam będziesz. Wracaj szybko, Deb".
Chociaż zwykle taki powściągliwy, całował ją długo i namiętnie przy innych pasażerach, jak gdyby chciał ją
podniecić, by na pewno wróciła.
Taksówka wjechała na ciemną pustą autostradę, skręciła z wielką prędkością, przemiatając reflektorami po
przydrożnej tablicy:
Strona 6
WITA WAS NAIROBI, ZIELONE MIASTO W SŁOŃCU.
Debora poczuła ból w sercu. Wytrącił ją ten ból z odrętwienia po podróży powietrznej. Pomyślała: Przyjechałam do
domu
Hotel Hilton w Nairobi był złocistą kolumną świateł strzelistą nad śpiącym miastem. Gdy taksówka podjechała przed
rzęsiście oświetlone wejście, Afrykanin w kasztanowobrązowej kurtce i cylindrze pośpieszył, żeby otworzyć
drzwiczki, Debora wysiadła w nocny chłód lutego, a on powiedział:
- Witamy panią.
Nie zdołała mu odpowiedzieć.
Opadły ją wspomnienia. Będąc nastolatką, towarzyszyła swojej ciotce Grace w wędrówkach po sklepach Nairobi.
Stała wtedy na chodniku i gapiła się na taksówki podjeżdżające przed bajeczne hotele. Z taksówek wysiadali turyści,
nadzwyczajni ludzie z dalekich stron, wystrojeni w sztywne nowe safari khaki i z aparatami fotograficznymi, ze
stertami bagażu, roześmiani ożywieni. Młodziutka Debora patrzyła w urzeczeniu, zdumiewała się, zaadrosciła im
pragnęła należeć do ich cudownego świata. A teraz sama zapłaciła kierowcy taksówki i ruszyła po marmurowych
stopniach do wybłyszczonych szklanych drzwi, które odźwierny przed mą otworzył Żal się jej zrobiło tamtej naiwnej
Debory. Jakże tamta się myhła! Za ladą recepcji przyjęły ją Afrykanki, młode, w eleganckich czerwonych
mundurkach, mówiące doskonale po angielsku Zauważyła; że wszystkie mają misterne fryzury a la ptasia klatka z
niezliczonych ciasno splecionych warkoczyków. Zauważyła również to, o czym one wolały nie wiedzieć: czoła juz
się im nienaturalnie podwyższyły. Dochodząc do średniego wieku te dziewczyny będą prawie łyse - taka jest cena
hołdowania kenijskiej modzie.
Przyjęły ją serdecznie. Uśmiechnęła się, ale mówiła niewiele, ukrywała się za swoją fasadą. Nie chciała się zdradzie
angielskim akcentem. Toteż nie wątpiły, że ta smukła trzydziestoparoletnia kobieta w dżinsach i koszuli jak z
westernu to rodowita Amerykanka. Nie mogły wiedzieć, ze jest Kenijką, jak one, i wcale nie gorzej zna ich rdzenny
język Kikuju.
W jej pokoju czekał koszyk ze świeżymi owocami, łozko było rozesłane, na poduszce leżała czekolada miętowa w
srebrnej folii obok karty z życzeniem: „lele seleme", śpij smacznie.
Chłopiec hotelowy wskazał łazienkę, barek i telewizor. Sięgnęła po pieniądze, które dostała od kasjerki na dole. Nie
pamiętała, jaki jest w Kenii kurs dolara, dała chłopcu dwadzieścia szylingów i poznała po jego uśmiechu, że to za
dużo.
Strona 7
Potem została sama.
Podeszła do okna i wyjrzała. Majaczyły tylko ciemne kontury miasta stulonego w nocnym śnie. Cisza, ruch na jezdni
prawie żaden i nie ma przechodniów. Nairobi, miasto pożegnane piętnaście lat temu
Tamtego dnia inna jakaś Debora, zaledwie osiemnastoletnia rozgniewana i przerażona, wsiadając do samolotu
przysięgła, że nigdy do tego kraju nie wróci. Za wszelką cenę znajdzie sobie nowy dom, nowe miejsce pod słońcem.
Przez następne lata usilnie tworzyła swoją nową osobowość, żeby jak najdalej w przeszłości zostawić tę Afrykę,
którą miała we krwi. Uwieńczenie swych wysiłków znalazła wreszcie w San Francisco, w miłości Jonathana. To
miasto miało być jej miejscem na ziemi. Ten mężczyzna miał być iei schronieniem.
I nagle dostała list. Skąd zakonnice znały jej adres? Skąd wiedziały, w którym szpitalu ona pracuje, już nie mówiąc o
tym, że jest w San Francisco? Siostry z misji musiały zadać sobie wiele jatygi, BPmeśc duze koszty, żeby ją
odszukać. Dlaczego? Czy dlatego, ze ta starucha wreszcie umiera?
Po co mnie wzywa? - zapytała Debora swoje odbicie w okiennej szybie. Zawsze mnie nienawidziłaś, Meme Oczera,
zawsze czułaś do mnie urazę, bo byłam Treverton.
Co ja mam załatwić w twoich końcowych chwilach na ziemi?
„Sprawa pilna - było w tym liście. - Proszę przyjechać natychmiast.
Oparła czoło o zimną szybę. Przypomniała sobie ostatnie dni w Kenu i straszne słowa, które jej powiedziała ta
znachorka. Wspomnienie przywiodło cały ból, chorobę, a już myślała, że się tego raz na zawsze pozbyła.
Weszła do łazienki, zapaliła ostre światło. Po napuszczeniu gorącej wody do wanny i dodaniu wonnej piany
kąpielowej Nivea, dostarczonej przez hotel, odwróciła się i przejrzała w lustrze.
Oto jej twarz ostateczna w wyniku przeobrażeń tylu twarzy poprzednich. Patrzyła na siebie zadowolona. Piętnaście
lat temu wyjechała do Ameryki opalona na brąz, z czarnymi krótkimi kędziorami zgarniętymi za uszy, biedniutka, w
prostej bez rękawów sukience z bawełny kenijskiej i w sandałach. Teraz cerę miała bladą, tak bladą, jak to tylko
możliwe, jeśli przez lata zdecydowanie unika się słońca, i opadające na plecy spięte złotą klamrą włosy proste jak
uprasowane. Na koszuli i dżinsach były etykietki projektanta, tak samo na kosztownych trampkach. Dobrze się
napracowała, zeby wydawać się Amerykanką, wydawać się białą
Strona 8
Bo przecież jestem biała, upomniała się przed lustrem.
I zaraz przyszedł jej na myśl Christopher. Czy on by ją teraz
rozpoznał?
Po kąpieli owinęła mokre długie włosy ręcznikiem i usiadła na krawędzi łóżka. Teraz nie chciało jej się spać.
Wzięła podręczną torbę, której od chwili wyjazdu nie spuszczała z oczu. Oprócz paszportu, biletu powrotnego i
czeków turystycznych miała w torbie coś cenniejszego. Wyjęła to teraz i położyła przy sobie na łóżku.
Był to pakiecik w brunatnym papierze owiązany sznurkiem. Rozpakowała i wyłożyła zawartość: kopertę pełną
wyblakłych fotografii, plik starych listów owiązany wstążką i dziennik.
Zapatrzyła się na to.
Jej spuścizna. Wszystko, co zabrała, odlatując z Afryki, wszystko, co zostało po dumnej kiedyś - i okrytej niesławą -
rodzinie Trevertonów. Tych fotografii nie oglądała, odkąd włożyła je do koperty i zalakowała piętnaście lat temu;
tych listów nie czytała powtórnie, odkąd od Meme Oczery usłyszała straszną prawdę; a dziennika w zniszczonej
skórzanej okładce, z datą początkową sprzed sześćdziesięciu ośmiu lat, nie czytała nigdy. Złociło się na nim
wytłoczone nazwisko TREVERTON.
Nazwisko czarodziejskie w Kenii. Debora rozpoznała wyraz twarzy młodych Afrykanek w recepcji, gdy wpisywała
się do hotelowej księgi, ich przelotne zaskoczenie, gdy powiedziała, jak się nazywa, i potem to chwilowe zagapienie
się na nią, przelotne zaczarowanie, po którym zamknęły się w sobie, wycofały za maski uśmiechów, zeby ukryć
urazę i nienawiść z powodu tamtych spraw, jakich Trevertonowie bronili. Debora w dzieciństwie przywykła do
takich wyrazów twarzy; właściwie się nie zdziwiła po latach, widząc je znowu.
Kiedyś nazwisko Treverton wielbiono w Kenii. Ten hotel stał niedaleko szerokiej ulicy, nazwanej swego czasu aleją
Lorda Trevertona. Obecnie to ulica Josepha Gieheru, zamęczonego Kikuju, który walczył o niepodległość. I jadąc do
hotelu taksówką, Debora zobaczyła na dawnej szkole średniej im. Trevertona nowy napis: Szkoła Średnia Meme
Ondżiru.
Jak gdyby, pomyślała, oni się starali wymazać pamięć o nas z powierzchni ziemi.
Ale wiedziała, że żadna „kenianizacja" nie usunie Trevertonów z tego kraju. Zanadto byli wrośnięci, stając się
cząstką jego duszy, jego losu. Misja, w której Meme Oczera leży umierająca, to nadal Misja Matki Boskiej
Łaskawej, tak jak ją
Strona 9
nazwały katolickie zakonnice, gdy dostały ją wiele lat temu od ciotki Treverton. A przedtem to była po prostu Misja
Łaski - Grace, od imienia założycielki, Grace Treverton, słynnej pionierki na polu zdrowia publicznego w Kenii.
Doktor Grace Treverton, postać nie mniej legendarna niż jej efektowny brat, hrabia, założyła misję na bezdrożu
Prowincji Środkowej sześćdziesiąt osiem lat temu. To właśnie ona wychowała Deborę, zastępując jej prawdziwą
matkę, ale zabrała do grobu swoie straszne sekrety zamknięte w sercu. Debora wiedziała, że ciotka Grace była
świadkiem i uczestniczką każdego triumfu i każdej hańby Irevertonow, widziała powstanie, upadek i znowu
powstanie Kenii
Debora wyciągnęła rękę, dotknęła rzeczy rozłożonych na łóżku Prawie się ich bała. Te fotografie... Raczej nie
pamiętała ludzi, których przedstawiają. Christopher - jeszcze chłopiec, jeszcze nie mężczyzna. Żałuję, ze me ma jego
późniejszych zdjęć. I te listy... Przypominała sobie tylko parę z nich, miażdżące wiadomości. I na koniec dziennik,
wszystko, co pozostało w spadku po cioci Grace
Nigdy me zaglądała do tego dziennika. W pierwszym okresie żałoby była śmiercią ciotki zbyt wstrząśnięta, żeby go
bodaj otworzyć, a potem odwróciła się przecież od rodziny i od przeszłości, jaką zawierał i reprezentował.
Teraz go wzięła z łóżka i trzymała przed sobą Wyobraziła sobie, że czuje bijącą od niego energię. Trevertono-wie! W
oczach ogółu ludzie piękni, bajecznie bogaci, arystokracja, weseli przywódcy towarzystwa grającego w polo,
pierwotni inicjatorzy cywilizowania Afryki Wschodniej, ale prywatnie udręczeni sekretami Była choroba biednego
chłopca przynosząca wstyd rodzinie, był sensacyjny proces rozgłaszany w gazetach na świecie były zakazane
miłości, żądze, a także tajemnica jeszcze mroczniejsza - pogłoski o złożeniu ludzkiego życia w ofierze, o
morderstwie 1 były przesądy - Meme Oczera i jej klątwa. A Christopher, dumała Debora, mój przystojny, delikatny
Christopher? Czy my tez padliśmy ofiarą losu Trevertonow?
Otworzyła kopertę i wyjęła fotografie. Siedem. Ta na wierzchu została zrobiona w roku 1963 przed samym
uzyskaniem przez Kenię mepodległosci, końcem świata, tak jak ona to widziała. Zdjęcie grupowe pstryknięte starym
aparatem box brownie. Czworo dzieci ustawionych według wzrostu. Christopher najwyższy, najstarszy - jede-
nastoletni. Przy nim Sara, jego młodsza siostra, moja rówieśnica, osmiolatka, obok mej któż to, jeśli nie ja! I ostatni,
Terry Donald, dziesięcioletni malec, już wtedy krzepki, w myśliwskim ubraniu khaki
Strona 10
Łzy przysłoniły jej wzrok, gdy przyglądała się tym uśmiechniętym twarzom. Czwórka bosych dzieciaków
umorusanych i szczęśliwych wśród kóz i kur. Widać, że nie mają żadnych trosk pod słońcem, nie wiedzą o burzy
zmian, która wokół nich nadciąga i która rozbije cały ich świat. Czworo dzieci - dwoje Afrykanów, dwoje białych,
czworo najserdeczniejszych przyjaciół.
Sara, moja najdroższa przyjaciółka, pomyślała ze smutkiem Debora. Dorastałyśmy razem, bawiłyśmy się razem
lalkami i razem odkryłyśmy, co to są chłopcy, Sara, czarna i piękna, zwierzała jej się ze swoich marzeń. Były jak
siostry, we dwie planowały przyszłość, zanim gwałtownie je rozdzieliła ta stara znachorka. Co się dzieje z Sarą? Czy
jeszcze jest w Kenii?
Debora wzięła drugą z kolei fotografię. Ciotka Grace w latach trzydziestych. Kiedy się patrzy na tę miłą owalną
twarz, na ten uśmiech, na miękko zaondulowane włosy zdające się jaśnieć nad głową jak aureola, trudno uwierzyć,
że Grace Treverton uważano za „mężczyznę w spódnicy". Ta niezwykła kobieta poza tym, że założyła misję,
zasłynęła z innego wielkiego osiągnięcia. Napisała książkę pod tytułem „Jeśli musisz być lekarzem". Pierwsze wy-
danie ukazało się pięćdziesiąt osiem lat temu, następne po wprowadzeniu aktualnych poprawek stały się jednym z
najpowszechniej używanych podręczników lekarskich w Trzecim Świecie.
Teraz Debora przyjrzała się fotografii urodziwego bruneta na kucu polo. Valentine, hrabia Treverton, jej dziadek; nie
znała go. Ale nawet na tym małym i raczej nieostrym zdjęciu widziała to, co przed laty widzieli wszyscy, którzy go
znali. Uderzająco przystojny mężczyzna, podobny do Lawrence'a Oliviera. Na odwrocie przeczytała: „Lipiec 1928
rok, tego dnia, kiedy jedliśmy obiad z Jego Królewską Wysokością Edwardem, księciem Walii".
Czwarta fotografia była bez daty, bez dopisku, ale ona wiedziała, kto to. Rose, hrabina Treverton. Jak gdyby nie
zdążyła się upozować, patrzy przez ramię bardzo zdumiona. Jest jakaś pozaczasowość w tej fotografii, w tej sukni z
białego pięknego tiulu, w niedbałym przekrzywieniu białej parasolki i w dziewczęcości włosów rozpuszczonych na
ramiona, chociaż to kobieta wówczas na pewno już po trzydziestce. Wyraz oczu znękany, dziwnie smutny, aż budzi
pytanie, co tak tę panią boli.
Na trzy ostatnie fotografie Debora nie zdołała popatrzeć. Hotelowy pokój zaludnił się duchami, wśród których były
nawet duchy ludzi nie zmarłych. Gdzie, na przykład, jest Sara w tej chwili? Sara miała takie pomysły, takie ambicje!
Zdumiewał mnie jej talent, za-
Strona 11
zdrosciłam jej talentu. Sara marzyła o zaprojektowaniu zupełnie nowego „Kenya look" w modzie damskiej. Marzyła
o sławie i bogactwie Zostawiłam ją tak raptownie na tym wątłym skraju przepaści Sara Oczera Madengej, myślała
Debora. Moja siostra Potem pomyślała o Terrym Donaldzie, rumianym ładnym chłopcu, potomku pierwszych
podróżników i badaczy Czarnego Lądu, ostatnim z rodu białych urodzonych w Kenii, mających sawannę, dżunglę i
polowanie we krwi. I w końcu Christopher...
Debora schowała fotografie z powrotem do koperty. Czy Christopher jeszcze jest w Kenii? Piętnaście lat temu poże-
gnała się z mm bez wyjaśniania, dlaczego ani dokąd wyjeżdża. Zamierzali się pobrać, kochali się. Ale ona go
porzuciła tak jak Sare nie oglądając się za siebie.
Nagle Debora pojęła: wróciła do Afryki nie na życzenie umierającej staruszki, tylko w nadziei, że odnajdzie swoich
bliskich i samą siebie To zupełme jasne. Tam w San Francisco czeka na nią Jonathan Ale teraz zrozumiała, że jakoś
odwlekała ostateczne przypieczętowanie związku z Jonathanem, założenie rodziny, bo chciała przedtem pogodzie
teraźniejszość z przeszłością. Jonathan niewiele wiedział o niej dawnej i o tym, że ona szuka swojego ja. Nic nie
wiedział o Chnstopherze ani o bolesnej prawdzie, którą o swojej pierwszej miłości usłyszała. I przecież nie
powiedziała Jonathanowi, jakiego odkrycia dokonała piętnaście lat temu dowiadując się, że Meme Oczera,
afrykańska znachorka, jest w rzeczywistości jej babką
Znowu wzięła dziennik ciotki Grace, nagle bardzo chcąc go przeczytać Nieodparcie pociągały ją te stronice. Drżała
na myśl o rewelacjach byc może ją czekających, być może strasznych, ale też żywiła nadzieję, ze może to jej udzieli
odpowiedzi, da klucz do spokoju ducha
Spojrzała na pierwszą stronicę zapisaną wyblakłym już atramentem poniżej daty „10 lutego 1919 rok". Pomyślała:
Wtedy Kenia była młoda i niewinna; wizje przyszłości były kryształowo czyste, ludzie wiedzieli, do czego
zmierzają, mieli serca gorące. Mężczyźni i kobiety, którzy przyjechali do Kenii, nie lękali się ryzyka bmiałkowie,
jednostki nieprzeciętne - duch pionierski nakazywał im stworzyć nowy kraj dla siebie i swoich dzieci.
Oni są częścią mnie, bez względu na to, jak bardzo staram się od nich uciec oni wciąż jeszcze we mnie żyją. Ale są
także tamci, którzy juz byli tutaj, na starej ziemi swoich przodków, przed przybyciem obcych białych. Tamci także są
częścią mnie.
Strona 12
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROK 1919
Strona 13
Rozdział 1
Na pomoc! Potrzebujemy lekarza! Czy jest lekarz w tym pociągu?
Słysząc wrzawę, Grace Treverton otworzyła okno swego przedziału i wyjrzała, żeby zobaczyć, dlaczego pociąg
zatrzymał się niezgodnie z rozkładem. Przy torze leżał jakiś człowiek.
- Co się dzieje? - zapytała lady Rose, gdy jej szwagierka sięgnęła po torbę lekarską.
- Ktoś jest ranny.
- Ojej - i Grace przystanęła, zanim wyszła z przedziału. Rose nie wygląda dobrze. Od godziny jest niepokojąco
blada. Przejechały zaledwie osiemdziesiąt mil z Mombasy, portu, w którym wsiadły do tego pociągu, i zanim
zatrzymają się na obiad w Voi, mają przed sobą jeszcze kilka mil.
- Powinnaś coś przekąsić, Rose - powiedziała, porozumiewając się wzrokiem z pokojówką Fanny. -1 napij się
czegoś. Ja szybko się zajmę tym biedakiem.
- Nic mi nie dolega - zapewniła Rose słabo. Pomuskała się po czole uperfumowaną chusteczką, złożyła ręce na
brzuchu.
Grace wahała się dalej. Jeśli nie jest tak, jak trzeba, zwłaszcza z dzieckiem, na Rose nie można liczyć, że to przyzna.
Znów spojrzała na Fanny, mówiąc wzrokiem: „nie odchodź od pani", i pospiesznie wyszła z wagonu. ,
Znalazła się w pustynnym słońcu i kurzu. Po tygodniach przebywania na statku jak w kojcu i po przejechaniu
pociągiem tych osiemdziesięciu mil w maleńkim przedziale czuła przez chwilę zawrót głowy pod ogromnym niebem
afrykańskim.
Strona 14
Ruszyła do leżącego człowieka, przy którym już zgromadził się tłum i wymieniano uwagi w języku angielskim,
hindi i suahili. Powiedziała:
- Proszę mnie przepuścić. - Spróbowała się przepchnąć.
- Niech panna odejdzie. To nie dla panny widok. - Jeden z mężczyzn odwrócił się, żeby ją zatrzymać i uniósł brwi.
- Może potrafię pomóc - powiedziała, wymijając go. - Jestem lekarką.
Inni teraz spojrzeli na nią ze zdumieniem i gdy uklękła przy leżącym, wszyscy umilkli.
Nigdy dotąd nie widzieli kobiety ubranej tak dziwnie.
Grace Treverton była w białej męskiej koszuli z czarnym krawatem, dopasowanej czarnej marynarce i granatowej
spódnicy długiej do kostek, a już najdziwniejszy był jej szeroki, czarny, pilśniowy trójgraniasty kapelusz. Ci
mieszkańcy kolonii na skraju Imperium Brytyjskiego, nie mając kontaktu ze światem, nie rozpoznali munduru
oficera Pomocniczej Służby Kobiet Królewskiej Marynarki Wojennej.
Patrzyli zdumieni, jak ona bez drgnienia, bez żadnych oznak, które by świadczyły, że zaraz zemdleje, ogląda rany
leżącego. Człowiek strasznie krwawi, a ta cudaczna kobieta jest taka spokojna, jakby nalewała herbatę!
Zaczęli szeptać. Grace ignorowała ich, starając się jakoś pomóc temu nieprzytomnemu, przyodzianemu w skóry i
paciorki tubylcowi, ledwie żywemu po spotkaniu z lwem. Ale gdy opatrywała jego rany środkami ze swojej
podręcznej apteczki, docierały do niej szepty i orientowała się, o czym mówią.
Niektórzy byli wstrząśnięci, zgorszeni jej postępowaniem, inni rozbawieni, wszyscy nieufni. Żadna prawdziwa dama
- słyszała to, odkąd tylko zapisała się na medycynę w Londynie - nie angażuje się w sprawy tak nieprzyjemne. Ona
się zachowuje po prostu niestosownie! Ale ci mężczyźni tutaj przecież nie mają pojęcia, że rany tego biednego
Afrykanina są niczym w porównaniu z obrażeniami, jakie leczyła na statku szpitalnym w czasie ewakuacji z
Gallipoli.
- Musimy przenieść go do pociągu - powiedziała w końcu, bo nic więcej sama zrobić nie mogła.
Nikt się nie ruszył. Podniosła wzrok.
- Jemu potrzebna jest należyta pomoc. Te rozdarcia trzeba zeszyć. Już stracił mnóstwo krwi. No, na Boga, nie stójcie
tak!
- Już po nim, po tym tutaj - któryś mruknął.
- Zresztą nie wiadomo, kto on - powiedział inny.
Strona 15
- Masaj - powiedział trzeci, jak gdyby to miało coś wyjaśnić. Grace wyprostowała się. .
- Niech dwóch go weźmie i przeniesie do pociągu. Natychmiast! Szurali nogami niezdecydowanie. Kilku odwróciło
się i odeszło.
Pozostali patrzyli jeden na drugiego. Kim ona jest, żeby wydawać rozkazy? Znowu popatrzyli na nią. Rzeczywiście,
bardzo ładna i jednak wydaje się damą.
Ostatecznie dwaj dźwignęli tubylca i położyli go w budce hamulcowej. Ruszając z powrotem do swego przedziału,
Grace usłyszała paskudne chichoty. Niejeden z tych mężczyzn patrzył na mą z wyraźną pogardą.
Ale przy drzwiach wagonu ktoś inny, opalony i uśmiechnięty, czekał, żeby jej pomóc wdrapać się po niemożliwych
stopniach.
- Nie ma co się nimi przejmować - powiedział, dotykając ronda kapelusza. - Opóźnieni o dziesięć lat.
Odpowiedziała uśmiechem wdzięczności i zatrzymała się na małej platformie, a on wielkimi krokami poszedł do
wagonu drugiej klasy.
Gdy Grace wróciła na swoje miejsce, Rose wachlowała się i patrzyła w okno. Grace sięgnęła po jej szczupłą rękę.
Zbadała tętno, mocne i miarowe. Potem pomacała jej brzuch pod cienką letnią
suknią. . Odchyliła się przerażona. Dziecko osunęło się w miednicę.
- Rose - zapytała ostrożnie - kiedy dziecko opadło?
Lady Rose odwróciła wzrok od okna i zamrugała, jak gdyby powracała myślą z daleka, z tej równiny pośród drzew
głogu i suchych bez kropli deszczu zarośli.
- Wtedy, gdy wysiadłaś.
Grace otworzyła płaską butelkę z wodą mineralną, nalała wody w srebrny kubek i podała bratowej. Rose piła,
rozlewając trochę, bo pociąg chybotał, a Grace spróbowała się zastanowić.
Dziecko osunęło się za wcześnie. Jeszcze nie pora. Jeszcze ponad miesiąc do tej daty. Czy to znaczy, że coś jest
niedobrze? I wobec tego, kiedy może nastąpić poród? Chyba mamy czas, myślała w tym rozchybotanym, żałosnym,
małym pociągu z wagonami niepołączonymi żadnym przejściem. Nie da się taki pociąg w biegu zatrzymać, żeby
sprowadzić pomoc.
Zła była na siebie. Że też pozwoliła Rose podróżować. Nie należało ustępować. Przede wszystkim Rose nie jest silna,
a trudy podróży z Anglii to nie fraszka. Ale Rose nie dała się przekonać. „Chcę, żeby mój syn urodził się w naszym
nowym domu", powta-
Strona 16
rzała uparcie rozwścieczająco, jak zawsze, nielogiczna. Odkąd Valentine, jej mąż, zaczął wymownie opisywać w
listach wspaniały dom, który kupił na środkowej wyżynie Brytyjskiej Wschodniej Afryki, opętało ją to pragnienie:
ona musi urodzić swoje dziecko właśnie tam. W dodatku Valentine jeszcze bardziej podważył decyzję Grace, żeby
Rose wyruszyła w tę podróż dopiero po rozwiązaniu. Nalegał na ich rychły przyjazd, zgadzał się z żoną, że jego syn
powinien urodzić się w nowym kraju.
Grace odpisywała na to gniewnie, ale zarówno brat, jak i bratowa woleli zagłuszyć głos zdrowego rozsądku i spełnić
swoje nierozważne marzenie.
Tak więc Grace i Rose wyjechały z Anglii, z Bella Hill, rodowej siedziby w Suffolk, ze wszystkimi swoimi rzeczami
i sześciorgiem służby, stawiły czoło bezpiecznemu powojennemu morzu i przybyły do niedawno
zdemilitaryzowanego, nęcącego egzotyką Brytyjskiego Protektoratu w Afryce Wschodniej.
Lady Rose teraz pochyliła się troskliwie nad swymi krzewami róz. Chociaż pięcioro służących razem z psami
rodziny jechało wagonem drugiej klasy, krzewy różane towarzyszyły hrabinie, jak gdyby były dziećmi. Grace
patrzyła na nie zirytowana. Od chwili wyjazdu z Anglii te rośliny spowodowały niejeden incydent doprawdy
żenujący. Ale zaraz złagodniała widząc, z jakim zatroskaniem bratowa sprawdza, czy nic złego im się nie dzieje.
Już wkrótce, pomyślała, Rose będzie miała dziecko, na którym skoncentruje swoje życie. To dziecko upragnione
przez nią tak rozpaczliwie, nawet gdy specjaliści w Londynie orzekli, że nie może rodzić. Dziecko, przypomniała
sobie, będące jej nadzieją, że mąż się ustatkuje.
Wzdychając, zapatrzyła się w okno. Valentine to niespokojny duch; ten dziki kraj mu odpowiada. Rozumiała,
dlaczego Afryka Wschodnia tak go oczarowała, dlaczego zdecydował się zostawić Bella Hill młodszemu bratu i
przyjechać tutaj, żeby tworzyć nowe imperium z głuszy.
Może ta ziemia go ujarzmi, myślała, gdy pociąg kołysał ją do snu. Może Valentine stanie się nowym człowiekiem...
Pociąg wjechał na stację Voi i pasażerowie hurmem ruszyli do baraku restauracyjnego, a Grace jeszcze myślała o
mężczyznach, zbudzona ze snu, w którym znów była na statku szpitalnym i był tam z nią Jeremy.
Strona 17
Ze względu na stan bratowej nie wypadało, by jadły z innymi pasażerami, więc kolację kazały sobie przynieść do
przedziału. Podawał im niemłody, pełen godności.Afrykanin. Grace prawie nie tknęła gotowanej wołowiny z
kapustą, patrząc na jaśniejące w pustynnym mroku okno restauracji. Widziała tam mężczyzn przy stolikach
nakrytych należycie białymi obrusami, na których połyskiwały srebrne sztućce i porcelana, widziała, jak piwmczy i
ke nerzy w białych kurtkach ich obsługują. Nocne powietrze napełniał gwar rozmów przerywany śmiechem,
przysnuwał je dym cygar. Grace zazdrościła tym mężczyznom.
Rose popijała czerwone wino ze smukłego kryształowego kieliszka i spokojnie mówiła, co będzie robić w nowym
domu
- Posadzę moje róże gdzieś tak, żebym zawsze je widziała. I co środa będę przyjmowała gości, wszystkie
odpowiednie panie z sąsiedztwa.
Grace uśmiechnęła się do bratowej pobłażliwie. Jeszcze nie ma potrzeby odbierać Rose złudzeń: i tak szybko stanie
wobec rzeczywistości nowego życia, gdy zobaczy plantację i dowie się, ze od najbliższej sąsiadki dzielą ją całe mile,
a owe „panie to zaharowane żony rolników, raczej niemające czasu na popołudniowe herbatki.
Coś za oknem przedziału przyciągnęło uwagę Grace | en mężczyzna, który pomógł jej wejść do wagonu, teraz
doglądał ładowania na wozy swojego bagażu. Zobaczyła strzelby i sprzęt obozowy. A więc jest myśliwym,
pomyślała, i jechał tutaj, do Voi.
Przyjrzała mu się zaciekawiona. Wyglądał bardzo dobrze w ubraniu khaki i hełmie tropikalnym. Gdy nagle się
odwrócił i napotkał jej wzrok, na sekundę zdrętwiała. Uśmiechnął się, dosiadł konia, zasalutował i odjechał.
Patrząc na jego postać, znikającą w mroku, uświadomiła sobie, że zawsze tak bywa z nią i mężczyznami - i zawsze
tak będzie.
Albo zbijała mężczyzn z tropu, tak jak tych dzisiaj, którzy nie wiedzieli, co o niej myśleć, albo budziła w nich
niewytłumaczalną niechęć, albo spotykała się z ich strony z takim najwyższym uznaniem jak ze strony tego
myśliwego, to znaczy uważa i ją za równą mężczyznom, a więc godną traktowania po koleżeńsku.
Wspominała mężczyzn na statku szpitalnym, tych rannych, przynoszonych na pokład co dzień. Jakże cudownie
odnosili się do niej z początku, flirtowali z nią myśląc, ze jest pielęgniarką. A potem nagle zmieniał się ich stosunek
do mej, bo odkrywali, że jest lekarką w stopniu oficera; nie potrafiła się przełamać przez ten ich szacunek, przez to
arcypowazanie.
Strona 18
Tamtego dnia dziewięć lat temu, gdy przyjęto ją na studia medyczne, pewna niemłoda pani doktor uprzedziła ją:
„Przekonasz się, że tytuł doktora będzie dla ciebie tak samo przekleństwem jak błogosławieństwem. Wielu kolegów
będzie miało ci za złe wtargnięcie w ich zazdrośnie strzeżone braterstwo, wielu pacjentów nie będzie wierzyć, że
jesteś zdolna ich leczyć. I me będziesz miała normalnego życia towarzyskiego, bo nie wpasujesz się w żadną
akceptowaną rolę kobiecą. Niektórzy mężczyźni będą stawiać cię na piedestale i uważać za nieosiągalną Inni będą
widzieć w tobie osobliwość, dziwadło. Niektórych będziesz przerażać, niektórych rozśmieszać. Wkroczysz w świat
męski nieprzyjęta jako członek rzeczywisty i niewiele uzyskasz przywilejów tego świata".
Doktor Alice Smythe, ponad sześćdziesięcioletnia, niezamężna mówiła prawdę. Grace Treverton miała teraz lat
dwadzieścia dziewięć i była już starą panną.
Oparła głowę o pluszowy wałek i przymknęła oczy. To jest cena, przed którą przestrzegano ją, gdy oznajmiła, że za-
mierza studiować medycynę. Ojciec, stary hrabia, powiedział, że jej utrzymywać nie będzie, bracia śmieli się,
przepowiadając, że zrezygnuje ze swojej kobiecości. Coś z ich przepowiedni się sprawdziło Rzeczywiście złożyła
ofiary. Nikłe teraz były przed nią widoki na małżeństwo i macierzyństwo. Zbliżała się do trzydziestki i pomimo
dwóch lat pracy na morzu wśród tysięcy żołnierzy pozostawała dziewicą.
Ale nie wszyscy mężczyźni są tacy jak jej bracia czy ci prostacy w baraku restauracyjnym. Jest ten myśliwy, który
zwrócił na nią uwagę, i przecież w Egipcie, gdzie odbywała słuzbę w czasie wojny spotykała oficerów,
dżentelmenów, którzy szanowali belki na jej rękawie i „dr" przy nazwisku.
I był Jeremy.
Prawdę mówiąc, proroctwo doktor Smythe wydawało się grubą przesadą, gdy Jeremy wsunął na serdeczny palec
lewej ręki Grace pierścionek zaręczynowy. Ale to marzenie wraz ze storpedowanym statkiem i Jeremym pochłonęły
ciemne zimne odmęty Morza Śródziemnego.
Naczynia po kolacji zabrano i poproszono panie Treverton, żeby wyszły na pomost wagonu na czas przygotowania
im łóżek. Grace podtrzymując bratową za łokieć, stała z nią przy poręczy, wdychała swieze nocne powietrze,
podziwiała wspaniałość gwiazd. Wkrótce księżyc miał się wysunąć zza góry Kilimandżaro.
Strona 19
Anglia wydawała się odległa o całą galaktykę, prawie nieistniejąca. Chyba już przed wiekami wypłynęły z
Southampton i rozpoczęły trzy tygodnie rejsu na wschód, z każdym dniem coraz dalej od dobrze znanych widoków,
coraz głębiej w nieznane. Port Said zadziwił Grace teraz po wojnie, gdy znów przyjeżdżali turyści: chłopi wchodzili
na pokład statku, żeby sprzedawać świecidełka i „gwarantowane starożytne rękodzieło; przekupnie krążyli z
żywnością i mocnym egipskim winem. Potem Kanał Sueski pośród odrażającej pustyni i Port Sudan, karawany
majestatycznych wielbłądów, Arabowie w burnusach. Z Adanu, ponurej oazy na pustkowiu, parowiec przepłynął
wzdłuż egzotycznego wybrzeża Somalii na Ocean Indyjski w dusznym upale, w którym słońce, zachodząc,
prążkowało niebo złotem i karmazynem. I w końcu Mombasa, wybrzeże Brytyjskiej Afryki Wschodniej, budowle
oślepiająco białe, palmy kokosowe, drzewa mango, krzewy w chwale swojego kwiecia, arabscy kramarze, a w
kramach wszystko, czego dusza zapragnie. Gdzie pozostały mgły Suffolk, dostojne stare kamienie Bella Hill,
elżbietańskie gospody przy wiejskich drogach? Należały już do innego świata, innych czasów.
Grace patrzyła na mężczyzn siedzących na werandzie baraku restauracyjnego z kieliszkami koniaku i cygarami. Om
tez czekali, żeby przygotowano im posłania na noc i żeby pociąg ruszył z postoju Jakie marzenia wnoszą na to dzikie
dziewicze terytorium? Które z tych marzeń przetrwają, które się rozwieją? Co czeka każdego z nich u kresu
podróży? Prawie doba minie, zanim pociąg dojedzie do Nairobi. A potem dla hrabiny Treverton i jej świty nastąpi
wiele jeszcze dni telepania się w wozie zaprzężonym w woły na piaszczystym szlaku do Nyeri, na północy. , , . _
Grace drżała, myśląc o tym. Jej marzenie - marzenie jej i Jeremiego omawiane w okrutnie przelotnym, danym im
czasie - miało się ziścić na końcu drogi wśród głuszy. To Jeremy roztoczył przed nią tę cudowną wizję: w dzikich
ostępach przystań nadziei i miłosierdzia. Jeremy zamierzał po wojnie osiedlić się w Afryce, ukazać poganom świat
Boga. Chcieli pracować razem, Jeremy miał leczyć dusze, a ona ciała. Nocami na statku szpitalnym rozmawiali o
założeniu misji w Brytyjskiej Afryce Wschodniej. Teraz, gdy moment przyjazdu się zbliżał, wiedziała, że zbuduje
tam szpital, wniesie w afrykańskie mroki dobroczynną światłość Jeremy'ego.
- Ojej - powiedziała lady Rose, opierając się o nią. - Chyba powinnam się położyć.
Grace spojrzała i przeraziła się. Twarz bratowej była biała jak
jej suknia z muślinu.
Strona 20
- Rose? Masz bóle? -Nie...
Grace biła się z myślami. Jechać dalej czy zostać tutaj? Ale stacja na pustyni to nie miejsce dla kobiety w przededniu
rozwiązania, a do Nairobi tylko doba jazdy.
Boże, daj nam czas, modliła się, gdy z pomocą Fanny kładła Rose do łozka. Nie dopuść, żeby to stało się tutaj. Nie
mam chloroformu ani gorącej wody.
Rose się nie martwiła. Rozmarzona, jak gdyby myślą przebywała daleko, zapytała jedynie:
- Czy moim różom nic się nie dzieje?
Grace poczekała, aż bratowa uśnie, zdjęła swój marynarski mundur, wyczyściła go szczotką i powiesiła. Niejednej
lękarce zarzucano, ze nabrała cech męskich, a już to, że Grace nadal nosi mundur, chociaż me służy w marynarce od
roku, wydawało się ludziom podejrzane Co za bzdura. Grace była po prostu pragmatyczną. Kostium jest dobrze
skrojony i z dobrego materiału. Po odpruciu belek me widziała powodu, dla którego nie miałaby go nosić jeszcze
przez lata.
Nasza żeglareczka, nazywał ją Valentine. Ich ojciec brał udział w wojnie faymskiej, sam Valentine zaciągnął się,
żeby wyprzeć Niemców z Afryki Wschodniej, i odbył służbę jako oficer pułkowy. Zgłoszenie się Grace do
Marynarki Wojennej zostało przyjęte z wielką dezaprobatą. Ale Grace miała w sobie trevertonowski upór i postąpiła
zgodnie z nakazem sumienia. Teraz też, tutaj w Afryce, niezłomnie zamierzała urzeczywistnić marzenie, którego
iskra zajaśniała w jej sercu na statku szpitalnym, wśród fal Morza Śródziemnego
Valentine me pochwalał planu zbudowania szpitala w buszu żywiąc głęboko zakorzenioną pogardę dla wszelkich
misjonarzy Uprzedził więc siostrę, że w żaden sposób nie będzie popierał tak głupiego przedsięwzięcia. Ale Grace
nie potrzebowała pomocy Valentine a; miała nieduże dochody ze swojego spadku, niewielką dotację z miejscowych
kościołów w Suffolk i przede wszystkim kręgosłup mocniejszy niż niejeden mężczyzna.
Z kuszetki lady Rose doleciał jęk. Grace odwróciła się raptownie Jej wątła bratowa oddychała głęboko, ręce trzymała
na brzuchu - Nic ci nie jest? Rose się uśmiechnęła.
Grace odpowiedziała uśmiechem otuchy, nie okazując lęku Tyle jeszcze mil do przebycia, tyle dni, a mają przed
sobą najtrudniejszą częsc tej podroży!