Wolfe Gene - Słoneczny Labirynt
Szczegóły |
Tytuł |
Wolfe Gene - Słoneczny Labirynt |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolfe Gene - Słoneczny Labirynt PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Słoneczny Labirynt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolfe Gene - Słoneczny Labirynt - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gene Wolfe
Słoneczny Labirynt
Labirynty mogą być starsze niż ludzkość. Z pewnością konstruowali je
jaskiniowcy, układając kamienie wielkości futbolówki, a być może również
v inny, teraz już dla nas zagubiony sposób. Osady neolitycznej Europy
były strzeżone przez splątane, suche rowy. Tezeusz korzystał ze
wskazówki - kłębka nici - w swej drodze przez nieprzebyty pałac Minosa,
stając się w ten sposób pierwszym w nieskończonej, jak należy się
obawiać, serii fikcyjnych detektywów. Piękna Rozamunda zostawiła igłę,
wetkniętą w haftowaną przez siebie tkaninę, lecz zapomniała wyjąć z
kieszeni włóczkę, dostarczając w ten sposób rycerzom królowej Eleonory
klucz do rozwiązania zagadki Labiryntu Hampton Court.
W ostatnich czasach zbudowano niewiele labiryntów, a te, które
powstały, stworzono tandetnie i bez wyobraźni. Samoloty i helikoptery
pozwalają licznym cwaniakom na fotografowanie nowych labiryntów z
powietrza, a zdjęcia umożliwiają fotelowym poszukiwaczom przygód
pokonywanie ich za pomocą ołówka. Przeminęły, zdałoby się bezpowrotnie,
dni potworów, dziewic i wielkich zadziwień.
A jednak niezupełnie. Słyszałem, że pewien zamożny obywatel nie tylko
zaprojektował i wybudował labirynt, ale wynalazł zupełnie nowy jego
rodzaj, być może pierwszy od końca Ery Mitów. Pragnąc ochronić spokój
tego nowego Dedala, będę go nazywał po prostu: "pan Smith". Powietrznym
fotografom w ich czarterowanych Cessnach powiem tylko - i mam nadzieję,
że ich to zdenerwuje - że jego labirynt znajduje się w Adirondacks.
Na wypielęgnowanym trawniku stoi - w większej części dobrze ukryta
przed niepożądanym wzrokiem - kolekcja czarujących, nawet jeśli trochę
zwariowanych, obiektów. Są tam przeróżne obeliski; są latarnie uliczne z
Wiednia, Paryża, Londynu i Nowego Jorku; jest duża, stojąca skrzynka
pocztowa, także z Londynu; są fontanny, w których strumienie wody
pluszczą świtem przez chwilę, żeby potem opaść; jest stara łódź żaglowa,
osiadła teraz na trawiastej mieliźnie, jednak o masztach ciągle
nietkniętych; jest pień martwego drzewa, obrośnięty dzikimi różami i
jest wiele innych rzeczy. Rzucane przez te rzeczy cienie tworzą ściany
wymyślnego, skomplikowanego labiryntu.
Jest to, oczywiście, labirynt, który zmienia się z godziny na
godzinę, a właściwie z minuty na minutę. Może on być, co już nie jest
tak oczywiste, rozwiązany tylko w pewnych porach dnia - na pewno nie w
południe, gdy cienie są najkrótsze. Jest to również labirynt, z którego
każdy i w dowolnej chwili może uciec.
Jednak mówi się, że większość z tych, którzy go badają większość
dorosłych w każdym razie - nie ucieka. Rankiem, gdy cienie wzgórz ciągle
kładą się na trawnik, pan Smith prowadzi wybranego gościa do miejsca,
które będzie środkiem labiryntu. Trawa jest jeszcze świeża od porannej
rosy i nic, poza śpiewem ptaków nie zakłóca ciszy. Przez pięć minut,
może trochę dłużej dwaj mężczyźni. (lub; jak przecież może się zdarzyć,
kobieta i mężczyzna) stoją i czekają. Może wypalają papierosa. Czerwony
dysk słońca pojawia się ponad spowitymi mgłą wierzchołkami drzew,
fontanny strzelają kryształowymi kolumnami, ptaki milkną i nagle
zaczynają istnieć malowane cieniem korytarze, szkic wykonany wyblakłym,
czarnym atramentem Boga.
Pan Smith zaczyna kroczyć po swym labiryncie, ale zachęca gościa,
żeby próbował szukać własnej drogi. Gość podejmuje próbę, rozbawiony z
początku, potem już poważniejszy. Cienie przesuwają się niezauważalnie.
Pojawiają się nowe korytarze, istniejące dotychczas zamykają się, czasem
z zaskakującą szybkością. Wkrótce ścieżka, którą idzie pan Smith łączy
się ze ścieżką gościa (pan Smith dobrze zna swój labirynt) i dalej już
podążają razem, gość jako prowadzący. Pan Smith opowiada o stojącym w
pobliżu posągu Diany, który jest kopią znajdującego się w Luwrze; mówi,
że wizerunek Tezcatlioca; tolteckiego Boga Słońca, jest autentykiem i że
był wykopany w Teotihuacan. Podczas gdy mówi, cienie przesuwają się po
lekkich nierównościach trawnika i wygląda to niemal tak, jakby wyginały
się niczym pierzasty Quetzalcoatl. Pan Smith oddala się, jednak przez
pewien czas jego ścieżka biegnie prawie równolegle do tej, którą idzie
gość.
- Widzi pan to niiejsce? - mówi gość. - Za minutę czy dwie, gdy ten
cień się skróci, będę mógł tamtędy przejść. Pan Smith kiwa głową i
uśmiecha się.
Gość czeka, pewnym teraz wzrokiem omiatając cudowny wzór z ciemnej
zieleni, rzucony na zieleń jasną. Wskazany przezeń cień - być może
korynckiej kolumny - rzeczywiście kurczy się, jednak w tym samym czasie
inny, przetaczając się wraz ze słońcem, przegradza wybraną ścieżkę.
Większość dorosłych gości nie ucieka, aż zostanie uratowana przez
przypadkową chmurę. Niektórzy w ogóle odmawiają skorzystania z takiej
okazji.
Pan Smith często zaprasza do zwiedzenia swego labiryntu grupy dzieci.
Ich wizyty są tak wyliczone w czasie, żeby grupa mogła być zaprowadzona
do samego środka. Tam pan Smith wskazuje na fragmencie skruszałego muru,
który przynajmniej wygląda na bardzo starożytny, płaskorzeźbę Minotaura,
potwora, jak wyjaśnia, nawiedzającego te cienie. Przerywa mu dobiegający
z daleka - ale nie z kierunku domu - głęboki ryk byka. (Być może jakiś
zabłąkany gość mógłby odnaleźć parę głośników, ukrytą w kępie pewnych
drzew, a może nie). Pan Smith twierdzi, że potrafi od razu określić,
którym z dzieci jego labirynt będzie się podobał. Są to częściej chłopcy
niż dziewczęta, twierdzi, ale nie dużo częściej. Dzieci powinny być dość
małe, ale bez przesady. Pomagają okulary. Pokazuje fotografię swej
ostatniej Ariadny, ciemnowłosej, dziewięcioletniej dziewczynki.
Mimo swej wiedzy, pan Smith postępuje ze wszystkimi dziećmi
jednakowo, każdemu dając takie same instrukcje, zachęcając je w ten sam
sposób. Niektóre od razu odrzucają zabawę w jego labirynt, odchodząc,
żeby obejrzeć pochylony, drewniany krzyż czy barwioną na błękit wodę w
wieżowym barometrze Torricellego, lub też żeby próbować (zawsze
nieudanie) wyciągnąć z kamienia miecz Artura. Inne dzieci wytrzymują
dłużej, wydeptując przez godzinę czy dwie ścieżki pomiędzy cieniami.
Zawsze jednak, gdy cień wielkiego gnomona pełznie w stronę osadzonego
w trawniku piaskowca XII, zbyt dojrzali i zbyt młodzi, niewystarczająco
poważni i zbyt poważni odchodzą, pozostawiając tylko pana Smitha i
jedno, jedyne dziecko - ciągle bawiących się w słonecznych promieniach.