Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze
Szczegóły |
Tytuł |
Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GENE WOLFE
ILE JEST KOTÓW W ZANZIBARZE?
Słońce dopiero zaczęło wysuwać się zza horyzontu, ranek był
chłodny tą niepokojącą świeżością tropików, która zdaje się
mówić: "Nasyć się mną, dopóki możesz".
Zostało jeszcze trzy tysiące osiemdziesiąt siedem dolarów
ONZ. Wciągnęła jaskraworóżowe majteczki - tylko takie pasowały
na nią w całym Kota Kinabalu - i ukryła pieniądze tak samo jak
poprzedniego dnia. Potem założyła tę samą spódnicę i bluzkę; do
chwili, kiedy przybiją do lądu, będzie skazana na codzienne
płukanie, wyżymanie i suszenie.
Dobre i to, pomyślała, ale natychmiast uświadomiła sobie,
że nie ma racji. Za takie pieniądze mogłaby kupić sobie
przejazd w towarzystwie rodziny z wyższych sfer, oddawać
ubrania do pralni, odpocząć, zjeść co najmniej dziesięć
smacznych posiłków, a potem jeszcze zapłacić za rejs do
Zamboangi.
Albo do Darwin. Zapięła paski sandałów i wyszła na pokład.
Zjawił się obok niej tak szybko, jakby czekał w pobliżu na
skrzypnięcie drzwi kajuty.
- Dzień dobry - powiedziała, a on na to:
- Świt wstaje nad Chinami i jak burza sunie nad zatoką. To
jedyny cytat, jaki przychodzi mi do głowy. Teraz jest już pani
bezpieczna.
- Ale pan nie jest.
Niewiele brakowało, żeby powtórzyła uwagę doktora
Johnsona, że statek przypomina więzienie, w którym dodatkowo
można utonąć.
Stanął przy niej i oparł się o koślawy reling.
- Wczoraj wieczorem powiedziała pani, że słyszy głosy.
Czyje, jeśli wolno spytać?
Uśmiechnęła się.
- Maszyn, czasem zwierząt. Wiatru i deszczu.
- Posługują się cytatami?
Był wysoki, wyglądał na co najmniej trzydzieści pięć lat,
miał szerokie irlandzkie usta, na których często gościł
uśmiech, oraz poważne oczy.
- Niech pomyślę... Może jedno z nich, ale niezbyt często.
Długo nie odpowiadał, a ona w tym czasie obserwowała obły
cień, który wpłynął pod kadłub, żeby zaraz potem wysunąć się
spod niego. Rekin. Żaden rekin nie odezwał się do mnie,
przemknęło jej przez głowę. Z wyjątkiem niego. Zaraz zapyta, o
której jest śniadanie.
Zmrużywszy oczy, obserwował widoczną już do połowy tarczę
słońca.
- Sprawdziłem na mapie. Dla kogoś, kto jest w Mandalay,
świt wcale nie nadciąga od strony Chin.
- Kipling wcale nie twierdził, że tak się dzieje. Napisał,
że coś takiego zdarzyło się w drodze do tamtego miejsca.
Żołnierz z jego wiersza mógł jechać z Indii albo skądkolwiek.
Dwieście lat temu kartografowie oznaczali Imperium Brytyjskie
na różowo. Pół Ziemi było wtedy różowe.
Zerknął na nią spod oka.
- Chyba nie jest pani Brytyjką?
- Holenderką.
- Mówi pani jak Amerykanka.
- Bo mieszkałam w Stanach. W Anglii zresztą też, więc
jeśli chcę, potrafię być bardziej brytyjska od Anglików. Proszę
posłuchać: wiadomą jest rzeczą, że trudno znaleźć istotę
bardziej niestałą od niewiasty, ręczę jednak, iż pod tym
względem pierwsza z brzegu wdowa warta jest co najmniej
dwudziestu pięciu mężatek albo panienek - powiedziała z
karykaturalnym angielskim akcentem.
Uśmiechnął się.
- Prawdziwi Anglicy nie mówią w ten sposób.
- Za czasów Dickensa mówili. Przynajmniej niektórzy.
- Ja jednak wciąż myślę, że jest pani Amerykanką. Zna pani
niderlandzki?
- Gewiss, Narr!
- No, tak. I zapewne może się pani wylegitymować
holenderskim paszportem. Założę się, że są miejsca, gdzie można
kupić dowolny paszport, który będzie wyglądał jak prawdziwy.
Nadal uważam panią za Amerykankę.
- To było po niemiecku - szepnęła.
W pracowitym pomruku wiekowego diesla usłyszała powtarzane
w kółko słowa: "niewierzmu-niewierzmu-niewierzmu..."
- Ale pani przecież nie jest Niemką?
- Tak się składa, że jestem.
Odchrząknął.
- Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że wczoraj
wieczorem podała mi pani swoje prawdziwe imię. O której mamy
śniadanie?
Wpatrywała się w miejsce, gdzie nad horyzontem wisiał
biały obłok, zdradzając obecność samotnej wyspy.
- Nie przypuszczałam, że zdecyduje się pan zapłacić pięć
tysięcy za mój bilet.
- Na lotnisku był strajk. Na pewno słyszała pani o tym.
Samoloty nie lądowały ani nie startowały.
Na rufie kucharz zaczął łomotać łyżką w okopconą patelnię.
Siedzieli w niewielkiej zasmrodzonej jadalni przylegającej
do kuchni.
- W Anglii, żeby dobrze zjeść, trzeba zaliczyć co najmniej
trzy śniadania - zauważyła.
- Myśli pani, że tu też będą nas karmić wędzonymi
śledziami?
Starannie wycierał widelec chusteczką. Niedomyty człowiek,
sprawiający wrażenie trochę ograniczonego umysłowo, postawił
przed nimi miski z gorącym brązowym ryżem i zadał jakieś
pytanie. Mężczyzna usiłował wytłumaczyć mu na migi, że nie wie
o co chodzi.
- On pyta, czy wielki policjant zechciałby skosztować
marynowanej ośmiornicy - wyjaśniła. - To nie lada przysmak.
Skinął głową.
- Chętnie. Co to za język?
- Melayu pasar, ale my nazywamy go bazarowym malajskim.
Biedaczysko pewnie nie wyobraża sobie, że są na świecie ludzie,
którzy nie rozumieją tego języka.
Rzuciła kilka słów. Niedomyty osobnik uśmiechnął się,
pokiwał głową i zniknął w kuchni. Stwierdziła, że jest głodna,
więc wzięła łyżkę do ręki i przysunęła sobie miskę z ryżem.
- Pani jest wdową, prawda? Tylko wdowa zapamiętałaby ten
kawałek o wdowach.
Przełknęła, sięgnęła po dzbanek i nalała im obojgu
herbaty.
- Domysły. Topór wojenny zwietrzył z dala woń pola bitwy.
- Czy choć raz powie mi pani prawdę? Ile ma pani lat?
- Nie. Czterdzieści pięć.
- To nie tak wiele.
- Oczywiście. Właśnie dlatego podałam tę liczbę. Szuka pan
pretekstu, żeby mnie uwieść. - Sięgnęła nad stołem i zacisnęła
palce na jego ręce. Prawie uległa złudzeniu, że dotyka skóry,
pod którą są kości i mięśnie. - Prawda nie jest panu potrzebna.
Ocean zawsze był beztroskim, podstępnym uwodzicielem.
Roześmiał się.
- Czy mam rozumieć, że morze wykona za mnie całą pracę?
- Owszem, ale pod warunkiem, że szybko przystąpi pan do
dzieła. Założyłam różową bieliznę, więc płonę z pożądania.
Ciekawe, ilu trzeba marynarzy-poliglotów, żeby wyrzucić go
za burtę, i czego zażądają za tę przysługę? Jak wiele jest w
nim aluminium i plastyku, a ile stali? Po chwili namysłu doszła
do wniosku, że wystarczy czterech, ale na wszelki wypadek
zdecydowała się na sześciu. Pięćdziesiąt dolarów na głowę z
pewnością wystarczy, a nawet jeżeli jest zbudowany głównie z
plastyku, powinien pójść na dno jak kamień.
- Igra pani z ogniem.
Niedomyty wrócił ze słojem czegoś, co przypominało
nadpsutą marmoladę, i chlapnął nieco brunatnej substancji do
misek z ryżem. Mężczyzna skosztował, po czym pokazał
niedomytemu uniesiony kciuk.
- Nie przypuszczałam, że będzie panu smakować -
powiedziała. - Obawiał się pan wędzonych śledzi.
- Bo jadłem je i nie przypadły mi do gustu. Wolę kalmary.
Wie pani co? W makijażu wyglądałaby pani całkiem nieźle.
- Nie zaprzecza pan, że jest policjantem. Byłam prawie
pewna, że pan to uczyni, ale zawiodłam się.
- On naprawdę powiedział coś takiego?
Skinęła głową.
- Polisi-pilisi. To o panu.
- Zgadza się, jestem gliną.
- Wczoraj wieczorem robił pan wszystko, abym uwierzyła, że
ucieka pan z kraju przed aresztowaniem.
Pokręcił głową.
- Gliniarze nigdy nie łamią prawa, więc to nie może być
tak. Podnieca panią różowa bielizna? A czarna?
- W czarnej staję się sadystką.
- Postaram się zapamiętać. Nie czarna i nie biała.
- Jeszcze nadejdzie chwila, kiedy będzie pan marzył o
białej. - Wsłuchana w pomruk wiekowego silnika i klekot wału
korbowego obracającego się na zbyt luźnych łożyskach,
przeniosła do ust kolejną porcję ryżu. - Zamierzałam nie mówić
panu o tym, ale ta brunatna substancja powstaje z bawolich
penisów. Rozcinają je wzdłuż, wtykają w sromy samic, zawijają w
liście bananowe i zagrzebują w gnojówce.
Przeżuwał w skupieniu.
- Te bawoły chyba mocno się pocą, bo czuję wyraźny słonawy
smak. - Nie odpowiedziała, więc chwilę później dodał: - Założę
się, że to wielkie otyłe bydlaki, takie jak ja. Mimo to z
pewnością też dobrze się bawią.
Spojrzała mu w oczy.
- Pan nie żartuje, prawda? Je pan, więc czyżby mógł pan
robić i... tamto?
- Nie wiem. Sprawdźmy.
- Przyjechał pan tu, żeby...
Skinął głową.
- Jasne. Z Buffalo w stanie Nowy Jork.
- Domyślam się, że to miał być dowcip. Przyjechał pan z
Ameryki, ze Stanów Zjednoczonych. Policja federalna, stanowa
czy lokalna?
- Nic z tych rzeczy.
- Dał mi pan pieniądze, żebyśmy mogli razem popłynąć,
przypuszczalnie jako jedyni pasażerowie na pokładzie. To
zupełnie bez sensu. Mógł pan kazać mnie aresztować i odesłać
samolotem. - Nie dała mu czasu na odpowiedź. - Tylko proszę
oszczędzić mi historii o strajku na lotnisku. Nie wierzę w nią,
a nawet jeśli był jakiś strajk, to z pewnością pan go
zorganizował.
- Za co miałbym panią aresztować? - Ostrożnie skosztował
herbaty, skrzywił się, rozejrzał w poszukiwaniu cukru. - Jest
pani przestępcą? Jakie prawo pani złamała?
- Żadnego.
Dał znak niedomytemu, ona zaś powiedziała:
- Silakan gula.
- To znaczy "cukier"? Silakan?
- Silakan znaczy "proszę". Niczego nie ukradłam.
Wyjechałam z kraju z jedną walizką i oszczędnościami moimi i
męża. Było tego niecałe dwadzieścia tysięcy dolarów.
- Od tamtej pory wciąż pani ucieka.
- Dla wędrowca czas nie ma znaczenia.
Bulaj był zamknięty. Wstała, otworzyła go, popatrzyła na
niemal całkiem spokojne morze.
- Teraz powiem coś, co pani powinna powiedzieć, nie ja.
Ukradła pani boży palec.
- Proszę nie nazywać mnie złodziejem!
- Ale rzeczywiście nie złamała pani prawa, ponieważ On
jest poza wszelką jurysdykcją.
Niedomyty przyniósł cukiernicę z grubego szkła; "wielki
policjant" skinął głową, posłodził herbatę, zamieszał
energicznie, podniósł filiżankę do ust.
- Rozróżniam tylko cztery smaki: słodki, kwaśny, słony i
gorzki - poinformował ją od niechcenia. - Tak samo jak pani.
Za otwartym bulajem żałośnie załkała mewa:
- Macie odpadki? Chociaż odrobinę?
Pokręciła głową.
- Musi pani być już zmęczona ucieczką.
Znowu potrząsnęła głową, ale nie spojrzała na niego.
- Wręcz przeciwnie. Uwielbiam uciekać i zamierzam to robić
bez końca.
Milczenie trwało tak długo, że chciała już odwrócić się i
sprawdzić, czy sobie nie poszedł. Wreszcie powiedział:
- Sporządziłem listę znanych nam nazwisk. Jest ich siedem.
Nie przypuszczam, żeby to były wszystkie - nikt tak nie myśli -
ale mamy właśnie tyle. Kiedy jest pani Holenderką, nazywa się
pani Tilly de Groot.
- Naprawdę jestem Holenderką - odparła. - Urodziłam się w
Hadze. Mam podwójne obywatelstwo. Latająca Holenderka.
Odchrząknął prawie jak człowiek.
- Ale nie Tilly de Groot?
- Nie. To była przyjaciółka mojej matki.
- Ryż pani stygnie - zwrócił jej uwagę.
- W gruncie rzeczy jestem Niemką, naturalnie jeśli
przyjmiemy amerykański punkt widzenia na te sprawy. Troje
spośród moich dziadków nosiło niemieckie nazwiska.
Wciąż nie patrzyła na niego, ale domyśliła się, że skinął
głową.
- Przed ślubem nazywała się pani...
Odwróciła się gwałtownie.
- Nie pamiętam.
- W porządku.
Nie zważając na zaintrygowane spojrzenia załogi, wróciła
do stolika.
- Im więcej podróżowała po egzotycznych krajach, tym
wyraźniej widziała oczami duszy mapę z miastami położonymi w
głębi lądu.
Znowu pokiwał głową, ale tym razem jak ktoś, kto niczego
nie rozumie.
- Chcielibyśmy, żeby wróciła pani do domu. My wszyscy w
firmie czujemy się tak, jakbyśmy panią prześladowali. Nie
powinienem był proponować pani tyle pieniędzy; zapewne właśnie
wtedy zorientowała się pani, kim jestem. Chodziło nam o to,
żeby miała pani za co wrócić.
- Z podkulonym ogonem. Otoczona niezliczonymi dowodami
porażki. Wystarczyłoby spojrzeć na twarze ludzi.
- Co właściwie odkrył pani mąż? Inni...
Dopiero teraz zrozumiał; opadła mu szczęka, przerwał w pół
zdania i wytrzeszczył na nią oczy.
Wbiła łyżkę w ryż.
- Zgadza się. Pierwszą wskazówkę otrzymał ode mnie.
Wydawało mi się, że potrafię lepiej panować nad mimiką.
- Dziękuję pani. Dziękuję za życie. Wciąż myślę o tym
fresku, na którym Bóg wyciąga rękę do Adama i dotyka go palcem.
Przez cały czas myślałem, że ukradła go pani, ale kiedy
spojrzałem na pani twarz... Pani nie ukradła boskiego palca. To
pani była Bogiem.
- Naprawdę ma pan świadomość? Jest pan maszyną wyposażoną
w wolną wolę?
Z powagą skinął głową, a ona zgarbiła się nagle.
- Ja bym tak nie postąpiła, ale mój mąż uczepił się tego
pomysłu. Poświęcił mu tysiące godzin pracy, w końcu jednak
doszedł do wniosku, że powinniśmy utrzymać wyniki w tajemnicy.
Jeśli zasłużyliśmy sobie na wdzięczność - wątpię, żeby tak
było, ale kto wie - to dziewięćdziesiąt, nawet dziewięćdziesiąt
pięć procent należy się jemu. Jeżeli chodzi o moje pięć
procent... Nie jesteście mi nic winni. Po jego śmierci
wykasowałam wszystkie zapisy na twardym dysku, a potem
rozwaliłam komputer młotkiem, którym mąż wbijał gwoździe w
ściany, żeby powiesić obrazki.
Niedomyty postawił na stole salaterkę z owocami. Kobieta
wykonała ruch, jakby zamierzała nabrać na łyżkę kolejną porcję
ryżu, ale rozmyśliła się.
- A teraz ktoś inny odkrył tę zasadę. Sam pan to
powiedział.
- Wiedzieli, że coś ukrywa. - Poruszył się niepewnie na
wąskim drewnianym krześle, które zaskrzypiało pod jego
ciężarem. - Byłoby dla mnie dużo lepiej, gdybym milczał. Muszę
panią ostrzec, że potrafię kłamać.
- Ale nie potrafi mnie pan skrzywdzić ani nie dopuści do
tego, żeby przydarzyło mi się jakieś nieszczęście.
- Nie miałem pojęcia, że pani o tym wie. - Uśmiechnął się
krzywo. - To miała być moja karta atutowa.
- Nawet w najtańszych hotelach mają teraz telewizję, a
satelity przez całą dobę nadają programy informacyjne po
angielsku.
- Oczywiście. Powinienem był o tym pomyśleć.
- Kiedyś znalazłam w pociągu kolorowe czasopismo. Nie
pamiętam, gdzie to było ani dokąd jechałam. Chyba gdzieś w
Australii, wcale nie tak dawno temu. W każdym razie nie
wierzyłam w wasze istnienie, dopóki nie przeczytałam o tym w
piśmie. Podejrzewam, że jestem okropnie staroświecka.
Wsłuchiwała się w paplaninę marynarzy. Czy któryś z nich
zna choć trochę angielski?
- Zależało nam na tym, żeby wystarczyło pani pieniędzy na
powrót do domu - powtórzył. - "Nam", nie "mnie", czy to jasne?
Ja chciałem skierować panią w miejsce, gdzie będziemy mogli
porozmawiać, potrzymać się za ręce albo coś w tym guście.
Próbuję panią przekonać, że nie jestem taki zły, że w gruncie
rzeczy nie różnię się od innych. Boi się pani, że będzie nas
coraz więcej, że was zadepczemy? Za wysokie są koszty
produkcji. Na razie jest nas tylko pięcioro i mocno wątpię,
żeby kiedykolwiek było więcej niż kilkaset.
Przez chwilę czekał na odpowiedź, a kiedy jej nie
otrzymał, dodał:
- Była przecież pani w Chinach. W Pekinie zachorowała pani
na grypę. W samych Chinach mieszka półtora miliarda ludzi.
- Ci, co powinni, niechaj mają oko
Na wszystkie kraje, od Chin po Maroko.
Westchnął i uszczypał się w nos, jakby poczuł nieprzyjemny
zapach.
- Chodzi o nas? Nie znajdzie nas pani ani w Chinach, ani w
Maroku. Tylko w Buffalo i tutaj. Za sto lat w całych Chinach
będzie nas dwoje, może troje. Nie wystarczy nawet, żeby
zapełnić ten pokój.
- Ale wystarczy, żeby zacząć go zapełniać. Od góry.
Jego ruchliwe nerwowe palce znalazły zieloną pomarańczę i
przystąpiły do jej obierania.
- A więc na tym polega problem? Nawet jeśli potraktujemy
was lepiej niż wy traktujecie się nawzajem? Tak właśnie będzie.
Musimy tak postępować. Taką mamy naturę. Bardzo długo byliście
zupełnie sami; kilkaset tysięcy lat czy coś koło tego. -
Zawahał się. - Czy ten owoc jest dojrzały?
- Owszem. Robi się pomarańczowy pod wpływem mrozu, a
tutejsze owoce nie mają okazji go zaznać. Widzi pan, ile się
można nauczyć podróżując?
- Powiedziałem wcześniej, że nie znam więcej cytatów, ale
to nieprawda. - Włożył do ust cząstkę pomarańczy, przeżuł
starannie i połknął. - Zapamiętałem ten, który usłyszałem
wczoraj wieczorem, kiedy rozmawialiśmy o ucieczce. Powiedziała
pani, że nie warto tracić czasu i wędrować przez pół świata
tylko po to, żeby policzyć koty w Zanzibarze. To chyba był
cytat, prawda?
- Thoreau. Wtedy jeszcze myślałam, że ma pan jakiś ważny
powód, żeby wprowadzić w czym swoje zamiary, że jest pan
człowiekiem i że naprawdę spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo.
- Zorientowała się pani dopiero tutaj, na pokładzie? W
świetle dnia?
- Już w nocy, w kajucie. Wspomniałam panu, że maszyny
czasem rozmawiają ze mną. Leżałam na koi, myślałam o tym, co od
pana usłyszałam i nagle uświadomiłam sobie, że kiedy nie
rozmawiał pan ze mną tak jak teraz, prawie bez przerwy mówił mi
pan, kim jest naprawdę. Teraz powiedział pan, że możecie nas
okłamywać; program na pewno nie przewiduje takiej możliwości.
- Bo to nie program, tylko instynkt.
- Rozróżnienie bez znaczenia. Naprawdę potraficie kłamać.
Pan zrobił to wczoraj wieczorem, ale chyba pan nie wie, że
nawet kiedy kłamie, a raczej szczególnie wtedy, niechcący
odsłania pan prawdę. Podobno nie mógłby mnie pan skrzywdzić?
- To prawda. Nawet gdybym chciał, a nie chcę.
Zabrzmiało to całkiem szczerze.
- Nigdy nie przyszło panu do głowy, że na jakimś poziomie
świadomości musi pan tego żałować, że buntuje się pan przeciwko
temu i szuka sposobów ominięcia zakazu? My tak właśnie
postępujemy, a to przecież my was stworzyliśmy.
Pokręcił głową.
- Nie mam z tym najmniejszego problemu. Przestrzegałbym
tej zasady nawet wtedy, gdyby mi jej nie wprogramowano, więc
czemu miałbym się przeciwko niej buntować?
- Przytoczył pan mój cytat z Thoreau, aby dać mi do
zrozumienia, że moje podróże, ciągłe zmiany wyglądu, tożsamości
i miejsca pobytu nie miały najmniejszego sensu. A jednak udało
mi się opóźnić wasze nadejście prawie o całe pokolenie.
- Nie musiała pani tego robić. Byłoby dla was dużo lepiej,
gdyby pani nie próbowała. - Westchnął głęboko. - Tak czy
inaczej, już po wszystkim. Wiemy to samo co pani, a nawet dużo
więcej. Może pani wracać do domu. Będę pani towarzyszem podróży
i obrońcą.
- Być może... - mruknęła bez przekonania.
- Znakomicie! - Uśmiechnął się. - Będziemy mieli o czym
dyskutować przez pozostałą część podróży. Jak już powiedziałem,
nigdy by do tego nie doszło, gdyby pani mąż nie dał
kilkakrotnie do zrozumienia, że odkrył podstawowe zasady
rządzące świadomością. Jednak pomysł narodził się w pani
głowie, a pani, w przeciwieństwie do niego, żyje. Będzie pani
dla nas kimś w rodzaju świętej. Jeśli o mnie chodzi, to już
pani nią jest.
- Czerpię tę mądrość z oczu kobiet, w nich bowiem wciąż
jeszcze płonie prometejski ogień. One są księgami, akademiami i
sztuką, w których zawiera się, spełnia i rodzi świat cały.
- Dobre. Bardzo dobre. Wspaniałe.
Stanowczo potrząsnęła głową.
- Nic z tego. Nie będę waszym Prometeuszem. Odmawiam
przyjęcia tej roli. Odrzuciłam ją już wczoraj wieczorem.
Pochylił się w jej stronę.
- Zamierza pani dalej liczyć koty w Zanzibarze? Wciąż
podróżować? Bez powodu przenosić się z miejsca na miejsce?
Zabrała mu połowę pomarańczy, żeby owoc nie zmarnował się
zupełnie.
- Zdaje sobie pani sprawę, jak bardzo jest pani żałosna?
Sypie pani cytatami i od lat żyje na walizkach. Przecież kocha
pani książki; ile może pani mieć stale ze sobą? Najwyżej dwie
albo trzy, i to pod warunkiem, że są małe. Kilka cieniutkich
książek z cytatami, co jakiś czas gazeta i kolorowe magazyny,
które znajdzie pani w pociągu. Ale głównie te małe książeczki.
Thoreau. Szekspir. Inni, podobni do nich. Założę się, że
zaczytała je pani na śmierć.
- Prawie. Pokażę je panu, jeśli dziś wieczorem odwiedzi
mnie pan w kajucie.
Przez kilka sekund nie odpowiadał.
- Mówi pani serio? - zapytał wreszcie. - Zdaje sobie pani
sprawę z tego, co to znaczy?
- Zdaję sobie sprawę i mówię całkowicie serio. Wiem,
jestem dla pana za stara. Jeśli nie ma pan ochoty, proszę po
prostu powiedzieć. Nie obrażę się.
Roześmiał się głośno, odsłaniając zęby nie aż tak
doskonałe, jak się spodziewała.
- Jak pani myśli, ile mam lat?
- Dlaczego... - Nie dokończyła. Serce waliło jej jak
młotem. - Nie zastanawiałam się nad tym. Mogę co najwyżej
powiedzieć, na ile pan wygląda.
- Mam dwa lata. Wiosną przyszłego roku skończę trzy. Chce
pani dalej rozmawiać o wieku?
Pokręciła głową.
- Jak sama pani powiedziała, dla wędrowców czas nie
istnieje. Skoro tak, to w jaki sposób powinienem zapytać, o
której godzinie mam się zjawić?
- Po zachodzie słońca. - Zastanawiała się przez chwilę. -
Jak tylko zaświecą pierwsze gwiazdy. Pokażę panu książki, a
potem, jeśli pan zechce, wyrzucimy je do morza. Później...
Przerwała, ponieważ pokręcił głową.
- Nie chcę tego.
- Naprawdę? Cóż, więc będzie nam trudniej. Później, w
blasku gwiazd, pokażę panu inne rzeczy. Mogę prosić pana o
przysługę?
- Nawet o tysiąc. - Chyba nie żartował. - Nie chciałem,
żeby moje słowa zabrzmiały aż tak ostro. Zamierzałem
powiedzieć, że po powrocie do domu będzie pani mogła mieć całą
bibliotekę, tak jak kiedyś. Prawdziwe książki, CD-ROMy, kostki,
cokolwiek pani zechce. Dopilnuję, żeby dostała pani pieniądze;
trochę na początku, a potem znacznie więcej.
- Dziękuję. Zanim poproszę o przysługę, muszę panu coś
wyznać. Mówiłam, że tej nocy leżąc na koi zrozumiałam, kim pan
jest naprawdę...
- Aha.
- Nie zostałam w kajucie. Przeczytałam o prawach, które
podobno rządzą waszym postępowaniem, i o tym, ile trudu zadali
sobie wasi twórcy, aby przekonać społeczeństwo, że w żadnych
okolicznościach nie wyrządzicie nikomu krzywdy.
Obserwował ją uważnie.
- Chyba powinnam teraz powiedzieć, że przedsięwzięłam
wszelkie środki ostrożności, ale tak naprawdę można je nazwać
tylko przygotowaniami. Wstałam, ubrałam się i odszukałam
radiooperatora, który za sto dolarów zgodził się nadać trzy
depesze, a raczej jedną depeszę trzy razy: do policji tam,
gdzie byliśmy, do policji tam, dokąd płyniemy i do policji
indonezyjskiej, ponieważ statek płynie pod banderą Indonezji.
Napisałam, że towarzyszy mi pewien mężczyzna i podałam
nazwisko, którym mi się pan przedstawił. Napisałam też, że
oboje jesteśmy Amerykanami, chociaż ja posługuję się francuskim
paszportem, a pan też zapewne ma sfałszowane dokumenty.
Napisałam też, że podczas podróży najprawdopodobniej spróbuje
mnie pan zamordować.
- To nieprawda - powiedział, po czym podniósł głos, żeby
przebić się przez wrzawę czynioną przez marynarzy. - Nie
zrobiłbym nic takiego.
W milczeniu ugniatała kawałeczek pomarańczy długimi
palcami o krótko obciętych paznokciach.
- I to wszystko?
Skinęła głową.
- A więc uważa pani, że jednak mogę ominąć moje
uwarunkowania i popełnić morderstwo.
- Na pewno zaalarmują ambasady Stanów Zjednoczonych.
Przypuszczalnie już to zrobili. Rząd natychmiast skontaktuje
się z waszą firmą... W każdym razie przypuszczam, że to zrobi.
- Obawia się pani, że będę miał kłopoty?
- Nie uniknie ich pan - odparła. - Zanim powstanie kolejny
egzemplarz, zostaną przedsięwzięte nadzwyczajne środki
ostrożności. Trzeba będzie wymyślić i zainstalować dodatkowe
zabezpieczenia. Podejrzewam, że nie skończy się na zmianach w
oprogramowaniu; to będą solidne, wmontowane na stałe układy.
- Na pewno nie, jeśli dotrze pani na miejsce cała i
zdrowa. - Przyglądał się jej z namysłem, bębniąc w plastykowy
blat palcami lewej ręki. - Wciąż myśli pani o samobójstwie.
Wiemy, że już co najmniej dwa razy targnęła się pani na swoje
życie.
- Cztery. Dwa razy za pomocą środków nasennych. - Zaśmiała
się. - Wygląda na to, że mam wyjątkowo silny organizm. Raz,
kiedy podróżowałam po Indiach w towarzystwie uzbrojonego
mężczyzny, sięgnęłam po jego pistolet i włożyłam lufę do ust.
Była zimna, czułam smak oliwy. Chociaż bardzo chciałam, nie
zdołałam nacisnąć spustu. Wreszcie zakrztusiłam się, a potem
zrobiło mi się niedobrze. Chociaż nie miałam pojęcia o
czyszczeniu broni, dokładnie wyczyściłam pistolet chusteczkami
jednorazowymi i wyciorem do fajki.
- Będę miał panią na oku na wypadek, gdyby postanowiła
pani spróbować jeszcze raz. Nie tylko ze względu na Program.
Jasne, jest ważny, ale nie najważniejszy. Przede wszystkim
chodzi mi o panią.
- Nie spróbuję. Kiedyś, chyba w Kabulu, kupiłam brzytwę.
Przez kilka lat kładłam ją na noc pod poduszkę, w nadziei, że
wreszcie zbiorę się na odwagę i poderżnę sobie gardło. Nie
zrobiłam tego, potem zaczęłam używać jej do golenia nóg, aż
wreszcie zostawiłam w jakiejś łaźni. - Wzruszyła ramionami. -
Chyba nie jestem typem samobójczym. Czu zaufa mi pan, jeśli
powiem, że nie zabiję się przed naszym wieczornym spotkaniem?
- Nie. Musi mi pani dać słowo, że już nigdy nie spróbuje
pani popełnić samobójstwa.
Udawała, że się zastanawia, ze wzrokiem wbitym w miskę z
ryżem.
- Uwierzy mi pan?
Skinął głową.
- W takim razie przysięgam na swój honor i wszystko, co
kocham, że nie odbiorę sobie życia ani nie spróbuję tego
uczynić. Jeśli kiedyś zmienię zdanie, albo jeśli poczuję, że
muszę cofnąć obietnicę, powiem panu o tym. Czy teraz uściśniemy
sobie dłonie?
- Jeszcze nie. Wcześniej, kiedy poprosiłem panią o szczerą
odpowiedź, nie otrzymałem jej, ale była pani na tyle uczciwa,
by uprzedzić mnie, czego powinienem się spodziewać. Czy chce
pani umrzeć? Choćby teraz, kiedy tu siedzimy?
Otworzyła usta, zamknęła je, z wysiłkiem przełknęła ślinę,
pociągnęła łyk herbaty.
- Takie pytania chwytają za gardło.
- Tylko wtedy, jeżeli trafiają w sedno.
Potrząsnęła głową.
- Chyba nie rozumiecie nas tak dobrze, jak wam się wydaje,
a raczej nie tak dobrze, jak wydawało się ludziom, którzy
was programowali. Człowiekowi brakuje słów wtedy, kiedy pragnie
żyć. Życie jest znacznie głębszą tajemnicą niż śmierć, jest
słodkie, cudowne, wspaniałe... Przepraszam, znowu się
rozczuliłam.
- Nic nie szkodzi.
- Nigdy nie pragnęłam żyć tak mocno jak teraz. Nigdy.
Wierzy mi pan?
Ponownie skinął głową.
- Proszę to powiedzieć. Taki gest może oznaczać wszystko i
nic.
- Wierzę. Jeśli jednak postanowi pani odebrać sobie życie,
najpierw powie mi pani o tym.
- Dziękuję. Ja też chciałabym uzyskać od pana pewną
obietnicę. Ustaliliśmy, że przyjdzie pan do mojej kajuty, kiedy
na niebie pojawią się pierwsze gwiazdy...
- Podtrzymuje pani zaproszenie?
- Tak, oczywiście! - Nawet ją samą zaskoczyło ciepło jej
uśmiechu. - Jak najbardziej. Ale dał mi pan wiele do myślenia.
Powiedział pan, że chciał ze mną porozmawiać i że właśnie
dlatego zaaranżował pan tę podróż statkiem. Cóż,
porozmawialiśmy, w związku z czym mam teraz wiele do
przemyślenia. Musi mi pan obiecać, że aż do wieczora zostawi
mnie pan w spokoju. Zgoda?
- Skoro sobie pani tego życzy... - Podniósł się z krzesła.
- Tylko proszę nie zapomnieć o danym słowie.
- Nie chcę umierać, może mi pan wierzyć.
Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że wyczuwa
elektroniczną burzę w jego wnętrzu, zmiany stanu niezliczonych
miniaturowych tranzystorów, przepływ prądu.
- Cóż, życzę miłego dnia, pani...
Zatkała uszy rękami. Dopiero kiedy odszedł, powoli zjadła
jeszcze dwie cząstki pomarańczy, a następnie wezwała
niedomytego, który walczył w kambuzie ze stertą brudnych
naczyń.
- Aku takut - powiedziała drżącym głosem. (Boję się.)
Niedomyty rozgadał się, po czym wskazał dwóch marynarzy,
którzy właśnie kończyli śniadanie. Skinęła głową, a on zawołał,
żeby podeszli do stolika. Powiedziała im, czego od nich
oczekuje, ale musiała długo kłamać i przekonywać - z powodu nie
najlepszej znajomości języka miała z tym poważne kłopoty -
zanim wreszcie zgodzili się podjąć zadania. Zaproponowała im po
trzydzieści dolarów, potem po pięćdziesiąt. Ostatecznie stanęło
na siedemdziesięciu dla każdego.
- Malam ini - powiedziała. (Dziś wieczorem.) - Sewaktu
kami pergi kamarku.
Pokiwali głowami.
Już po wszystkim leżeli obok siebie przez jakąś godzinę,
od czasu do czasu szepcząc coś sobie na ucho, potem umyli się i
ubrali. Założył bieliznę, koszulę, biały lniany garnitur,
skarpetki i półbuty.
- Myślałem, że będziesz chciała się przespać - powiedział.
Pokręciła głową, chociaż nie była pewna, czy będzie to
widać w półmroku panującym w kajucie.
- To mężczyźni zawsze zasypiają zaraz po tym, jak skończą.
Chcę wyjść z tobą na pokład, pogadać jeszcze trochę, popatrzeć
na gwiazdy... Czy ty nigdy nie patrzysz na gwiazdy?
- Czasem - odparł, a po chwili dodał: - Wkrótce wzejdzie
księżyc.
- Całkiem możliwe. Cienki sierp księżyca, niczym obrzynek
boskiego paznokcia ciśnięty w niebo. Widziałam go wczoraj w
nocy.
Wzięła obie mocno sfatygowane książeczki i wyszła z
kajuty, pełna obaw. On jednak szybko do niej dołączył i wskazał
w niebo.
- Spójrz! Prom z Singapuru!
- Na Marsa.
- Na Marsa polecą dopiero wtedy, kiedy dostaną się na
statek.
Odprowadził wzrokiem jasną kropkę.
- Też chciałbyś tam polecieć, prawda?
- Polecę - odparł z powagą. - Kiedyś.
- Mam nadzieję. - Precyzyjne planowanie porządku
wypowiedzi zawsze przychodziło jej z dużym trudem. Czy teraz
koniecznie musi powiedzieć to, co powinna? I czy ma to
jakiekolwiek znaczenie? - Muszę cię ostrzec. Próbowałam już
dzisiaj rano, ale ty chyba nie zwróciłeś uwagi. Może tym razem
będzie inaczej.
Twarz o wyrazistych, może nawet odrobinę topornych rysach,
wciąż była zwrócona ku niebu. Oczy miał szeroko otwarte i...
rozmarzone?
- Grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Musisz się ratować.
Chyba wszczepili wam instynkt samozachowawczy?
- Oczywiście. Pragnę żyć tak samo jak ty, może nawet
bardziej.
Nie wydawało jej się to prawdopodobne, ale nie podjęła
tematu.
- Mówiłam ci o depeszach, które na moją prośbę nadał
radiooperator. Powiedziałeś, że wszystko będzie w porządku,
jeśli dowieziesz mnie na miejsce całą i zdrową.
Potwierdził to ruchem głowy.
- Czy zastanawiałeś się, co cię spotka, jeśli ci się nie
uda? Jeśli umrę albo zniknę, zanim dopłyniemy do portu?
Dopiero teraz spojrzał na nią.
- Cofasz obietnicę?
- Nie. I chcę żyć wcale nie mniej niż podczas naszej
porannej rozmowy.
Łagodny wschodni wiatr nucił cudowną pieśń o życiu i
miłości. Chociaż nie rozumiała słów, miała wielką ochotę
zasłonić uszy, jak uczyniła przy śniadaniu, żeby nie usłyszeć
nazwiska męża.
- W takim razie wszystko w porządku.
- A jeśli mimo wszystko coś się stanie?
Milczał.
- Jestem trochę przesądna. Kiedy mówiłam o Latającej
Holenderce, żartowałam tylko częściowo albo nawet prawie
wcale. Wiesz, skąd się bierze Latający Holender? Legendarny
statek-widmo, który nie może ani dotrzeć do portu, ani
zatonąć?
Pokręcił głową.
- Stąd, że kiedy go odczarowujesz - na przykład kropisz
morze wodą święconą albo coś w tym rodzaju - sam się nim
stajesz. Ty, nie kto inny.
Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
- Chcę przez to powiedzieć, że...
- Wiem.
- Wcale nie jest źle być Latającym Holendrem. Niekiedy
nawet mi się to podoba. - Starała się mówić jak najlżejszym
tonem. - Kłopot polega na tym, że rzadko kiedy można oddać
rzeczy do prania. Trzeba korzystać z każdej nadarzającej się
okazji.
Czy zaczaili się gdzieś w pobliżu, w mroku, i czekają aż
zostawi ją samą? Wytężyła słuch, ale mrok wypełniała tylko
pieśń wiatru, której towarzyszyło miarowe uderzanie fal o
kadłub statku. Brzmiało to jak tykanie zegara, które zawsze
przypominało jej o śmierci.
- Dam ci dolara z Hongkongu, jeśli powiesz mi o czym
myślisz.
- O pewnym cytacie, ale nie chciałabym cię urazić.
- O cytacie dotyczącym prania? Na pewno się nie pogniewam.
Po tym, co zrobiliśmy, już nigdy nie zdołasz mnie rozzłościć.
- To dobrze, bo chcę prosić cię o jeszcze jedną przysługę.
- Podała mu obie książki. - Pamiętasz? Obiecałam, że ci je
pokażę, ale zaczęliśmy się całować i... i zapomnieliśmy. W
każdym razie ja zapomniałam.
Wziął tę z wierzchu, otworzył. Zapytała, czy widzi na tyle
dobrze po ciemku, żeby coś przeczytać.
- Oczywiście. Czy jest tu ten cytat, o którym myślałaś?
- Tak. Poszukaj pod Kiplingiem. - Przywołała z pamięci
właściwą stronę. - Piąty od góry, jeśli się nie mylę.
Skoro ma tak dobry wzrok, bez trudu dostrzeże zaczajonych
marynarzy. Czy zdają sobie sprawę, z jakim przeciwnikiem mają
do czynienia? Na pewno nie.
Roześmiał się cicho.
- Jeśli myślisz, że jesteś za mały, żeby być docenionym,
to chyba nigdy nie znalazłeś się w łóżku z komarem.
- To nie Kipling.
- Wiem, ale podoba mi się.
- Mnie też. Parę razy pomógł mi przetrwać trudne dni. Nie
uwierzę jednak, jeśli powiesz, że kąsają cię komary. Wiem, że
jesteś prawdziwą osobą, ale przecież zamiast ludzkich słabości
masz teraz zupełnie inne.
Przez jego twarz przemknął bolesny grymas.
- Nie muszą mnie kąsać. Wystarczy, żeby siadały na mnie
albo brzęczały koło uszu. - Poślinił palec i przewrócił kilka
kartek. - Jest. Czekasz, Bestio, aż nadejdzie twój czas.
Czekasz, Bestio, aż ostatni wiersz napiszę, odejdę w cień,
porzucę pióro, innym zostawię próżne zabawy i podążę tam, gdzie
śniadoskóry poganin czeka na mnie z naręczem nagietków zamiast
angielskiej trawy. Czy myślisz, że to ja jestem Bestią?
- Jesteś... W pewnym sensie było to jak kazirodztwo. -
Wewnętrzny głos ostrzegał ją, że powinna zachować dla siebie
swoje uczucia, ale jeśli nie powie o nich teraz, to kiedy? -
Czułam się prawie tak, jakbym robiła to z własnym synem. Nie
miałam dzieci... jeśli nie liczyć ciebie. - Umilkła na chwilę,
po czym dodała: - Kazirodztwo to paskudna rzecz.
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie dopuściła go do
głosu.
- W ogóle nie powinieneś był pojawić się na świecie. To
niedopuszczalne, żeby rządziły nami wytwory naszych rąk i
umysłów, nawet jeśli są ludźmi, a ja wiem, że do tego dojdzie,
prędzej czy później. Co nie znaczy, że nie było mi z tobą
bardzo dobrze. Zechcesz wziąć moje książki? Nie traktuj ich jak
podarunku od matki, bo wy mężczyźni nic sobie nie robicie z
takich upominków, ale jak prezent od pierwszej kochanki. Jeśli
ich nie przyjmiesz, wyrzucę je do morza.
- Nie rób tego. Wezmę je. Tamtą też?
Skinęła głową i dała mu je.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję. Jeśli myślisz, że nie zajmę
się nimi jak należy, to jesteś szalona.
- Nie jestem, ale wcale nie chcę, żebyś się nimi zajmował.
Zależy mi na tym, żebyś je przeczytał i zapamiętał to, co
przeczytałeś. Obiecujesz?
- Jasne. Oczywiście.
Niespodziewanie znalazła się w jego ramionach. Wstrzymała
oddech podczas pocałunku, aż wreszcie uświadomiła sobie, że on
w ogóle nie musi oddychać. Oderwała usta od jego ust, łapczywie
zaczerpnęła powietrza i odepchnęła się od szerokiej metalowej
piersi.
- Żegnaj - szepnęła. - Żegnaj.
- Mam ci jeszcze mnóstwo do powiedzenia. Jutro rano,
zgoda?
To skinienie głową kosztowało ją więcej niż cokolwiek, co
zrobiła w życiu. Za burtą drobne fale powtarzały cichutko
"nienienienienie..."
- W takim razie do jutra.
Odszedł w mrok. Zanim zupełnie zniknął w ciemnościach,
chwyciły ją silne ręce. Wrzasnęła przeraźliwie; odwrócił się i
rzucił ku niej, ale nawet on nie był wystarczająco szybki.
Zanim zdążył dobiec, spadała już ku falom.
Morze zamknęło się nad nią z donośnym pluskiem. Szarpała
się przez chwilę, usiłowała nabrać powietrza w płuca, ale do
jej nosa i ust wciskała się gorzko-słona woda.
- Jak to miło, że wpadłaś w porze kolacji - powiedział
rekin.