Witkowski Michal - Tango
Szczegóły |
Tytuł |
Witkowski Michal - Tango |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Witkowski Michal - Tango PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Witkowski Michal - Tango PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Witkowski Michal - Tango - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
W serii Proza PL ukazały się:
Sylwia Chutnik, Jolanta
Sylwia Chutnik, W krainie czarów
Sylwia Chutnik, Cwaniary
Anna Cieplak, Lata powyżej zera
Jacek Dehnel, Krivoklat
Zośka Papużanka, On
Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem
Żanna Słoniowska, Dom z witrażem
Magdalena Tulli, Szum
Magdalena Tulli, Włoskie szpilki
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś
Michał Witkowski, Margot
Michał Witkowski, Wymazane
Więcej na:
www.seriaproza.pl
Strona 3
Strona 4
Konradowi Baumanowi,
właścicielowi delikatesów
Davidoff und Schwarz
Strona 5
1
Ostrość brzytwy to sprawa honoru.
Codziennie ostrzył ją na specjalnym, ręcznie robionym skórzanym pasie
z bydlęcej skóry. Stał przed wielkim trzyskrzydłowym tremo i omijając starannie
wąsy, z których właśnie zdjął bindę, powoli, „artystycznie” wodził brzytwą po
namydlonej pędzlem z włosia borsuka twarzy. Jak najdokładniej. Tak długo, aż
ostra stal damasceńska, ocierając się o cerę, przestanie wydawać ten chropawy
odgłos – znak, że choćby ćwierć milimetra zarostu pozostało nad skórą. Wdychał
wspaniały zapach mydła do golenia Pixin. W najwyższym skupieniu patrzył prosto
w swoje błękitne, przekrwione od kokainy oczy. W Skandynawii tak piją wódkę
pod raki. Patrząc sobie prosto w oczy. Nie śmiejąc się. Na poważnie. Bo życie jest
poważne.
Mimo że całą swoją istotą tego nie chciał, wiedział, że dziś wieczór znowu się
to stanie. Bo to po prostu się stawało. Jakby poza nim. Bronił się, ale był już na
z góry przegranej pozycji. Nie chcąc, jednocześnie odczuwał dreszcz najbardziej
wyuzdanej rozkoszy.
Opłukał twarz wodą z miski i dokładnie wytarł czystym białym ręcznikiem. Tak
jak przypuszczał, nie było ani jednego zacięcia. Nie musiał przejeżdżać po skórze
zimnym kryształem ałunu. Chirurgiczna precyzja.
Trzeba cały czas patrzeć sobie prosto w oczy.
Trzydziestoletni zadbany mężczyzna z wąsikiem, w siatkowym podkoszulku
i szelkach nabrał w zagłębienie dłoni wody kolońskiej. Nie żadnej tam
przemysławki, tylko najprawdziwszej, z Kolonii. Mimo braku zacięć będzie piekło.
Ale tylko przez sekundę. Potem zagrzeje i rozniesie się gorącą chmurką, jak po
Strona 6
wypiciu wódki. Długo, z maniackim uporem szorował zęby proszkiem Kloromint
o posmaku kredy i cementu. Teraz puder Tokalon nada twarzy uwodzicielską,
dekadencką bladość. Dwie chmurki pachnącego talku pod pachy. Następnie nałożył
pomadę na włosy i kościanym grzebykiem starannie wyznaczył przedziałek
pośrodku głowy. Tak starannie, jakby od tego zależał los świata. Bo zależy. Jeszcze
odrobina pomady między dwa palce, aby podkręcić czarne wąsiki.
Zamyślił się. Wciąż za wcześnie. Wciąż jasno. Ćmy jeszcze się nie obudziły
i nie lgną do świateł latarni. Do ognia.
Do niego.
W listopadzie ćmy w ogóle znikają ze świata, ale budzą się nietoperze.
W listopadzie on nie jest ćmą, tylko latającym nocnym szczurem. Za to słońce
w listopadzie zachodzi wcześnie.
Starannie zapiął perłowe guziki wykrochmalonej białej koszuli, zawiązał białą
muszkę, włożył czarną kamizelkę, a potem, unosząc wysoko głowę, przypiął
kołnierzyk. Wyprostował się, obciągnął na sobie materiał. Nalał kieliszek wódki
Baczewski, zapalił egipskiego, wyjrzał przez okno. Dzień tlił się jeszcze, ale był
już na straconej pozycji. Z każdego załomu obszczanych przez psy i koty
liszajowatych murów wyłaniał się mrok. W tym mroku kupiły się wyrostki
w kaszkietach i podejrzane elementy.
Ludzkie ćmy.
Odszedł od okna, stanął przy gramofonie i nastawił płytę. Była na niej tylko
jedna piosenka.
Tango Morfina. Odłożył papierosa do ciężkiej porcelanowej popielniczki
w kształcie muszli. Wyprostował się przed lustrem, objął przed sobą
wyimaginowaną partnerkę, wygiął się do tyłu. Wyjął z szafki talerzyk z białym
proszkiem i szklaną lufką wciągnął go do nosa. Z całej siły. Serce zaczęło mu bić
gdzieś w uszach, w szyi. Jeszcze drugą dziurką. Coś tak dobrego nie może zabić.
Czegoś tak dobrego nie może być za dużo. Czuje się po tym tak dobrze, czuje, że
żyje, ćmy zaraz się obudzą i wylecą w poszukiwaniu płomieni. A tym ogniem
Strona 7
będzie on. Wyprostował się. Serce szalało, pulsowało w szyi, w uszach,
w skroniach. Znowu spojrzał sobie w oczy w lustrze. Jasnobłękitne. Jakby mokre.
Włożył melonik, płaszcz Burberry…
Choć jak morfina zatrułaś moją duszę…
Lecz niech wiecznie trwa zgubna miłość ta…
– zawodziła zdarta, tysiące razy słuchana płyta. Tak. Mocniej. Poczuł napięcie
i ból.
Mimo że jest listopad, ćmy i tak zaraz się obudzą.
Dopiero po chwili się zorientował, że z całej siły zaciska w ręku brzytwę.
Opłukał ją z krwi, obandażował dłoń, na drugą naciągnął wytworną białą
rękawiczkę pod kolor szala. Brzytwę włożył do specjalnego etui i zabrał ze sobą.
Bez tego nie byłoby po co wychodzić na nocny żer… A jego brzytwa zawsze była
najostrzejsza.
To sprawa honoru.
Strona 8
2
Siódmego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, o godzinie piętnastej,
Antoni Florczak, stróż kamienicy przy ulicy Piaskowej piętnaście, działając
w towarzystwie i za poduszczeniem swej wścibskiej małżonki, Florczak Genowefy,
udał się do mieszkania numer trzydzieści trzy, od pięciu lat zajmowanego przez
czterdziestoletniego podrzędnego śpiewaka naszej miejskiej operetki, pana
Mieczysława Cieślaka. Stara Florczakowa od paru dni utrzymywała bowiem, że
lokator się nie pokazuje, a ona ma złe przeczucia i pies piętro niżej wyje jak najęty.
Poza tym czuje nieznaną dotąd obecność astralną i tajemnicze swędzenie
w piersiach, które nigdy się nie myli.
– Pójdę sam – zaoponował nieśmiało Florczak bez wiary w zwycięstwo.
– Gówno tam pójdziesz. Idziemy! – Florczakowa narzuciła na siebie
wyszmelcowaną podomkę, nie wiadomo dlaczego wzięła z kuchni największy nóż
i tak uzbrojona, podzwaniając wielkim pękiem zapasowych kluczy do wszystkich
mieszkań, pierwsza weszła na schody. Musieli wdrapać się aż na czwarte piętro. On
był małym i wysuszonym człowieczkiem, jakby dolepionym do wielkiego wąsa,
ona za to osobą słusznej postury i wagi. Nic jednak nie było w stanie jej zatrzymać,
gdy wyczuła „nową, nieznaną obecność astralną”. Zadzwonili do drzwi, ale bez
rezultatu. Kiedy zasapana Genowefa Florczak szukała właściwego klucza na
wielkim kółku, jej mąż nacisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Małżonkowie
spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
– Oho… – mruknęła pani Florczak wcale nie zdziwiona. – Brzydko mi tu
pachnie…
Istotnie, z mieszkania buchnął straszliwy fetor.
Strona 9
– Halo! Jest tam kto?! – zawołał stróż.
Zatykając nosy, weszli nieśmiało do przedpokoju gęsto obwieszonego
zdjęciami Cieślaka w białych i pozłacanych ramkach. Na stoliczku stał biały łabędź
i bukiet sztucznych konwalii. „Artyści” – pomyślała pani Florczak z typową dla
kobiet z ludu mieszaniną podziwu i pogardy wobec czegoś, co wykracza poza ich
szare życie. Wiedziała, że za chwilę wydarzy się coś, o czym do końca swych dni
z rozkoszą będzie mogła opowiadać w maglu gazowym, pralni, farbiarni, na
podwórzu, w ogonku i raz na rok na imieninach w aptece Pod Trzema Murzynami.
Niestety, ten rejestr wyczerpywał już wszystkie miejsca, w których bywała.
Wyostrzyła zmysły, aby nie przegapić żadnego szczegółu. Ten Cieślak, oczywiście
pederasta, od dawna stanowił dla niej niewyczerpane źródło plotek. Najciekawsza
postać w kamienicy. „Doigra się. Już on się doigra!” – mawiała pani Genowefa.
No i proszę – doigrał się! Gotowa na wyjątkowe doznania, przeżegnała się i weszła
do pierwszego pokoju. Wszystko porozrzucane. Oj, widać, że ktoś tu czegoś
szukał! Ktoś węszył! Szuflady wywalone, białe porcelanowe i fajansowe
durnostojki potłuczone, wszechobecne w tym mieszkaniu zdjęcia Cieślaka
w kiczowatych ramkach strącone z toaletek i szafek, szafa wybebeszona, a na
środku pokoju usypana góra z fikuśnych szlafroczków, białych, obszytych białym
futerkiem… „Artyści, kurwa ich mać”. Pomimo przemożnej chęci, aby skorzystać
z okazji i pogrzebać trochę w tych skarbach jak z operetki, powstrzymała się,
ponieważ czuła, że o niebo ciekawsze przeżycia czekają na nią tuż-tuż… Nagle
drgnęła. Na stosie szlafroczków i innych ciuszków, jakich jej mąż nie tylko nigdy
by nie włożył, ale nawet mógłby umrzeć od samego ich przymierzania, leżała biała
peruka. Podeszła do niej w celu przywłaszczenia jej sobie. Wzięła ją w ręce
i natychmiast zamarła: to nie była żadna peruka, tylko maleńki biały pieseczek
Cieślaka, zwany Pizdeczka, z którym zwykle wychodził na spacery, oganiając się
od innych psów i w razie ich zalotów biorąc suczkę na ręce. Jej mąż uważał, że to
nie jest pies, ale co najwyżej żarcie dla prawdziwego psa. Zwierzątko miało
poderżnięte gardło i było zupełnie sztywne. Florczakowa upuściła psie zwłoki na
podłogę i odskoczyła. Zrobiło jej się bardzo żal Pizdeczki, o wiele bardziej niż
Strona 10
właściciela mieszkania, co do którego losu nie miała już żadnych wątpliwości.
Piersi swędziały ją coraz bardziej.
Jej mąż również spodziewał się mocnych przeżyć, ale bynajmniej nie cieszył
się na nie. Uważał śmierć za coś obrzydliwego, a śmierć nagłą – po prostu za
chamstwo, którego żaden solidny, niezalegający z czynszem lokator nie robi
stróżowi kamienicy. Małżonkowie spojrzeli po sobie i weszli do kuchni. Smród
zaatakował ich jednocześnie z muchami. Fatalnym zrządzeniem losu trup leżał
jakoś tak niefortunnie, od razu w drzwiach, że stara Florczakowa go nie zauważyła
i w niego, jak potem opowiadała w maglu i aptece, „wdepła”.
„Wdepłam w niego, tą nogą wdepłam! – miała powtarzać do końca życia
z dumą. – Miętki. Za miętki. Już jak nie człowiek, tylko istna galareta”.
Strona 11
3
Tu tango, tam menuet… Co za umuzykalniony naród!
Starszy przodownik Adolf Piątek mrużył oczy krótkowidza pod ostrzałem
błyskającej magnezji. Był to czterdziestoośmioletni wymoczek, chudy, zgarbiony,
z zapadniętą klatką piersiową, na wpół ślepy bez okularów. Na szczęście teraz miał
je na nosie. Resztki czarnych włosów farbował preparatem L’Oréal Henne
(wskutek czego robiły się miejscami granatowe) i zaczesywał na pożyczkę. Jego
współpracownikom wydawało się, że całe życie przechodził w jednym
ciemnobrązowym garniturze w delikatne prążki w kolorze kawy z mlekiem,
w rzeczywistości jednak garnitury były aż trzy, za to identyczne, ale o tym
wiedziała tylko jego żona, Stefcia, z którą mieszkali na Stawowej pod piętnastym
i poza wspólnym adresem właściwie już od lat nic ich nie łączyło. Dzieci nie mieli.
Piątek był solidnym człowiekiem, uczciwym w granicach normy, nieco
leniwym i tylko kilka razy w roku zdarzały mu się wielkie pijatyki, w których
zawsze gubił okulary, binokle czy co tam akurat miał. Najbardziej w życiu lubił
spotykać się ze swoim policyjnym kolegą Kazikiem Mazankiem w restauracji
Gastronomia przy Kamiennej, pić z nim piwo marcowe i kosztować specjalności
zakładu, czyli po prostu mięsa pod każdą postacią, od kaszanki, przez golonkę, po
kaczkę, które to plony polowań i świniobić przywoził zawsze świeże ze wsi fornal
Michałko. Piątek żył więc po to, aby jeść mięso i popijać je piwem marcowym.
W imię tego mógł znosić rozliczne niewygody, takie jak praca, wstawanie rano,
upierdliwość „góry”, brak awansu ze względu na rzekome żydowskie pochodzenie,
bezczelnych bandytów i alfonsów, równie bezczelne prostytutki, nielojalnych
i podwójnych agentów, smród podłych spelunek, żydowskich grabarzy, tępotę
niektórych swoich kolegów (Staśka Kawczaka, potężnej postury draba i idioty,
Strona 12
którego nigdy nie chciał mieć w swoim zespole, doprowadzających go do szału
posterunkowych Adama Pierożka i Walentego Kostańskiego itede).
Na miejscu zdarzenia panował nieprawdopodobny bałagan i czuć było ozonem.
Za aparatem stał jak zwykle Karol, w ogóle lepszego składu ekipy nie mógł sobie
wymarzyć: Jędrek, Kazio, patolog Zbigniew Ziemkiewicz… Sami swoi. No, może
poza mrukliwym posterunkowym z dzielnicy. Posterunkowi w ogóle mają coś
z opryskliwych fiakrów. Ale on zaraz zostanie przesłuchany i odprawiony.
Wszyscy są ożywieni, żartują, jak zwykle na miejscu zdarzenia. Weselej jest tylko
na sekcji. Inaczej te sprawy byłyby nie do przejścia.
– Nie no, tego się słuchać nie da!
Okno kuchni wychodziło na wewnętrzne podwórze kamienicy i właśnie
z któregoś z mieszkań dobiegały te denerwujące odgłosy menueta. Mentorski,
przemądrzały ton nauczycielki, wybijanie taktu: raz – dwa – trzy – cztery – raz –
dwa – trzy – cztery, wciąż od nowa grana ta sama melodia, nie garb się, panna,
postawa, i raz, i dwa… Potem coś po francusku i znowu odliczanie: une – deux –
trois – quatre… La posture, la demoiselle!
Piątek wychylił się z okna i spojrzał w dół. Wśród stada gruchoczących gołębi
siedział z nogami na pedale swojej maszyny ponury jak Charon ostrzyciel noży –
do przepytania. Na podwórko wychodziły tylko kuchenne schody, za to ze
wszystkich klatek, co niestety było czuć aż nazbyt dobrze. Opatulone w chusty
kuchty wylewały z nich wprost na bruk podwórka wrzątek z kartofli, wyrzucały
obierki i obgryzione kości, natychmiast porywane przez wyleniałe psy. Każda
z nich mogła coś widzieć lub słyszeć. Chuda jak patyk służąca z zapamiętaniem
trzepała dywan. Jakie na nim były kiedyś wzory, to mógł pamiętać co najwyżej
najstarszy członek rodziny jej państwa. W głębi turkotał monotonnie magiel,
a przed nim trajkotały dwie dziewki w chustach. Buchało parą z pralni, mydliny
płynęły po kocich łbach podwórka. Z przejścia między bramami wyszedł facet
z zakrytym czarną opaską jak u pirata okiem i z akordeonem, na którym zaczął
grać, śpiewając zdartym głosem żydowskie tango Papirosen. Przy żeliwnej
umywalce w ścianie taplało się wokół kranu z zimną wodą jak wróble przy
Strona 13
fontannie kilku chłopców, mimo wczesnej jesieni ubranych wciąż w krótkie
spodenki i w za dużych kaszkietach na głowach. W rogu trzech Żydów w czarnych
chałatach, w kapeluszach z szerokimi rondami i z czarnymi księgami w rękach
dyskutowało o czymś zapamiętale. Piątek wiedział, że nie rozmawiają o niczym
praktycznym, od rzeczy praktycznych były ich zahukane żony w perukach. Oni
byli od rozważań o Bogu. Nie z tego świata.
„Cholerne ortodoksy, do roboty by się lepiej wzięli!” – pomyślał Piątek, który
nie cierpiał Żydów, nazywał ich „parchami” i nigdy u nich nie kupował.
Czasami wydawało mu się, że nie rozpoznaje własnego miasta, że to jakieś
dalekie, wschodnie podwórko, może w Indiach (najdalej i tak był z małżonką
Stefanią w sanatorium w Truskawcu i była to wyprawa, do której szykowali się
i pakowali przez miesiąc). Niemal w każdym oknie wietrzyły się ciężkie pierzyny.
Na nich, jak kury na grzędach, tkwiły baby, dłubały pestki dyni, pluły nimi na
podwórko i gapiły się cały boży dzień. Jezu, ile tego będzie do przepytywania… Te
wszystkie głupie babska. Głuche i ślepe, kiedy raz mogłyby się przydać.
Odwrócił się do kuchni i spojrzał na leżący na stole bochenek chleba. Był
spleśniały, zielony. Ci ludzie, którzy teraz są na dole, niczego ciekawego im nie
powiedzą. Ewentualnie dowiedziałby się czegoś od tych, którzy mogli tu być…
z tydzień temu?
– Zbyszek, ile on ma tak na oko? – zapytał krzątającego się przy zwłokach
lekarza.
– Na oko to chłop w szpitalu umarł.
– Zbysiu, ja ciebie baaardzo proszę!
– No wiem, wiem, o co ci chodzi. Od dwóch tygodni do tygodnia. Strzelam:
dziesięć dni. A zobacz tu. – Wskazał piórem na czarną plamę na karku ciała, które
do niedawna służyło podrzędnemu tenorowi z miejscowej operetki do czerpania
radości z życia.
– Już czarna. Stara krew.
– Stężenie?
Strona 14
– A gdzie tam, jakie stężenie… Po takim czasie? Giętki jak rozgotowany
makaron. Widzisz, że już pływa.
Ciało leżało na podłodze kuchni ułożone w sztucznej, teatralnej pozie.
W kałuży cieczy.
– Ktoś go pobił?
– Nie, czemu?
– No a co to jest tu, takie czerwone?
– To wybroczyny… Posikał się już z nosa, z uszu, nawet z oczu… Ciało się
uwadnia, to i cieknie. Rozkład jest to przejście ciał stałych w gazy i ciecze. Gazy
się ulatniają, ciecze podlegają grawitacji, a więc wyciekają i wsiąkają w podłoże
i koniec końców zostają kości. – Zbigniew Ziemkiewicz, stary patolog, recytował
tę definicję przy każdej okazji. – Z powodu gazów trup śmierdzi, a z powodu
cieczy cieknie. No ale niejeden już pomylił to z pobiciem, ponieważ te płyny mają
kolor rozwodnionej krwi. To sine to też pośmiertna zmiana, a nie podbite oko.
O, a tu nawet smugi dyfuzyjne. – Pokazał piórem marmurkowe zielonawe
i fioletowe żyłki na opuchniętej ręce denata. – Jaki tydzień, dwa co najmniej!
W mieszkaniu były zamknięte okna, co trzymało ciepło.
– Mieczysław Cieślak. Lat czterdzieści. Akurat miał zaśpiewać swoją rolę
życia, arię Boniego w tej nowej Księżniczce czardasza. Wiem, bom się wybierał.
Wszyscy uważali, że dyrektor Malinowski dał mu wielką szansę. Ciekawe, co
będzie z premierą… – Karol pstryknął ostatnie zdjęcie i zagwizdał pod nosem
znaną arię operetkową Jakże mam ci wytłumaczyć, ile tylko serce wie…
– No to mamy motyw – zażartował Mazanek. – Zabił go konkurent do głównej
roli. Teraz go zastąpi i zrobi karierę.
– Ciało – dyktował Piątek Kaziowi – leży na podłodze w wejściu do kuchni,
ułożone w sztucznej pozie, w nawiasie pisz: „odgina się do tyłu, jakby tańczyło
tango”, zamknąć nawias, ubrane tylko w czerwony japoński szlafrok dzienny, tak
zwaną bonżurkę. Na rękach nie ma śladów walki, w kuchni także. Przyczyną
śmierci jest poderżnięcie gardła ostrym narzędziem, nożem lub brzytwą, jednak
Strona 15
nigdzie nie ma krwi. Mieszkanie otwarte, klucza w drzwiach brak. Służącej nie ma
i nie wiadomo, gdzie jest, rozpytać. Co? Co ci powtórzyć?
– Po „krwi”…
– Mieszkanie otwarte, ech, ty… Kaziu… Sam bym szybciej to zapisał. Zdaje
mi się, że tylko nasza panna Wanda potrafi szybko pisać. A czy to nie dziwne, że
taki gwiazdor, i to jeszcze przed premierą, leży sobie całymi dniami niezauważony
i nikt się nim nie interesuje? Ktoś powinien czegoś od niego chcieć praktycznie
bezustannie, a ten sobie tu leży i gnije tygodniami… A co z próbami, co z kręgiem
znajomych, przyjaciół, rodziną? O, jest nawet telefon. – Piątek z szacunkiem uniósł
czarną ciężką słuchawkę. – Sygnał jest. Numer osiemdziesiąt dwa trzydzieści.
Kwiaty w wazonie zwiędłe, woda śmierdzi. Czy on nie powinien dostawać
bukietów, bilecików, nie wiem…? Być rozrywany? Co ty o tym myślisz, Kaziu?
Ruchliwy dwudziestosiedmioletni tajniak, Kazimierz Mazanek, węszył
wszędzie swoim zadartym nosem, grzebał w szufladach, oglądał fotografie na
fortepianie, ale na wszystkich bez wyjątku widniał Mieczysław Cieślak, dumny,
upozowany i blady, sam ze sobą w związku małżeńskim, sam swój największy
ukochany. Cieślak zadumany na tle kolumny i Cieślak w roli kamerdynera
w słynnej roli „Panie, powóz zajechał”. Cieślak z różami i Cieślak w stroju pazia.
I jeszcze z Zakopanego, z misiem na Krupówkach. I jeszcze z głową włożoną
w otwór w planszy przedstawiającej atlasa z cyrku.
Mazanek wąchał zwiędłe chryzantemy w wazonie, zaglądał pod łóżko.
Wyglądał jak piesek na tropie. Jego jak zawsze wypomadowane czarne włosy
z przedziałkiem na środku opadły na oczy dwoma kosmykami.
– Melduję posłusznie: śladów kobity brak. Jest za to mnóstwo kiczowatych
gówienek, plastikowych łabędzi udających kryształowe, sztucznych kwiatków
i motylków. Facet miał pedalski gust.
– Szefie, ale tu płyt! – Jędrek Klimuszko, starszy przodownik, z rumianymi
policzkami i burzą jasnych loków wyglądający jak duże dziecko, zagwizdał
z uznaniem. Za bordową kotarą stał piękny gramofon z tubą i leżało mnóstwo płyt
Strona 16
wytwórni Syrena-Electro. – Same najmodniejsze szlagiery! – Jędrek nałożył
pierwszą z brzegu płytę na talerz i zakręcił korbą. Zabrzmiały rzewne tony
skrzypiec.
– Panie Zieliński – Piątek zwrócił się do posterunkowego – co pan możesz
powiedzieć o tym domu? A ty ścisz mi to! – krzyknął do Klimuszki. – Tu tango,
tam menuet, a jeszcze te żydowskie miazmaty na dole… Zwariować można. –
Piątek splunął na podwórko i wyrzucił na zewnątrz niedopałek papierosa Mewa,
który na pewno wpadł komuś do mieszkania. No, to zaraz będziemy tu jeszcze
mieli pożar. Zamknął okno. Natychmiast zaczęło znowu śmierdzieć trupem.
Istotnie, mieszkanie urządzone było kiczowato. Śpiewak operetkowy wyraźnie
miał słabość do sztucznych kwiatków, szczególnie białych róż, białych
i kryształowych łabędzi, maskotek, zdjęć piesków i kotków, złotych wstążeczek,
szklanych kul ze sztucznym śniegiem w środku…
– Pisz: w garderobie, na stercie ubrań wywalonych z szaf leżały zwłoki psa
Cieślaka rasy pekińczyk, ubarwienia białego, rzucone na podłogę przez Genowefę
Florczak, która go znalazła i pomyliła z peruką.
Mazanek stał przed zamkniętą szafą. Klucza nie mógł nigdzie znaleźć. Swoim
kompletem wytrychów potrafił otworzyć niemal każde drzwi, ale wobec szafy
poczuł się bezradny. Żal mu było zniszczyć piękną robotę gdańskich stolarzy,
w końcu jednak postanowił wyważyć drzwi. I stanął jak wryty.
– A nie, jest i kobieta!
Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to atmosfera przebieralni girls w kabarecie
Podbipięta, do której pełniąc obowiązki służbowe wobec Ojczyzny, musiał raz
wejść akurat w momencie, kiedy dziewczęta się przebierały. Zapach kobiecego
potu, pudru, kosmetyków, lakierów do włosów, zmywaczy do paznokci, niezbyt
czystych peruk. Wszędzie walały się baletki, pończoszki kabaretki, podwiązki,
białe i czarne tekturowe cylindry, czerwone boa z piór, laseczki, pantofle na bardzo
wysokich obcasach. Panienki przylepiały sobie pieprzyki na dekoltach… Ech, co to
było! Jedna wyciągnęła papierosa zza podwiązki i dała mu takiego jeszcze
Strona 17
ciepłego. Bałagan panował tam nie z tej ziemi. Lustra obwiedzione mlecznymi
żarówkami, a do tych luster i w ogóle wszędzie do ścian poprzylepiane były zdjęcia
amantów: Dymszy, Bodo, Brodzisza, Igo Syma… Na lustrach, pośród okrągłych
jak serduszka odcisków ust i kartek z rozpisanym programem, nabazgrolone
szminką różne „Jadzia, kurwo, oddaj mi te dwadzieścia złotych!”.
Teraz patrzył na pięć drewnianych „główek”, na których tkwiło pięć różnych
peruk: rude loki, czarne krótkie, przystrzyżone z równą grzywką na czole jak hełm,
według ostatniej mody, z zaczepioną już opaską, z umocowanym z boku
kwiatem… Przed Mazankiem leżały puder Śnieg Tatrzański, słoiczek kremu
Tokalon, sztuczne rzęsy i tubka tuszu, pomadka, flakon perfum Guerlain Shalimar,
zalotka, czarne boa z piór, perły, paczka prezerwatyw OLLA, które reklamowano
między innymi hasłem „Prędzej serce ci pęknie!”. Leżała tam też puszeczka
pomady na porost włosów Anny Csillag. Poza tym w szafie wisiały sukienki,
wytworne czarne rękawiczki sięgające pach, mufki, a na samym dole leżała duża
porcelanowa, dziwacznie ustrojona lalka. Podczas gdy wszyscy zgromadzili się
przed szafą, Karol znowu narzucił sobie na głowę czarny materiał chroniący go
przed magnezją i zaczął robić zdjęcia.
– Peruka to jeszcze nie kobita, Kaziu. To jest gust albo bogatej kurtyzany, albo
mężczyzny przebierającego się za kogoś takiego. Ho, ho, jeśli on wychodził w tym
z domu, to nasz obszar poszukiwań bardzo się poszerza…
– Męska kokota – potwierdził od razu Mazanek, który lubił niektóre „przegięte”
wyrazy i rozkoszował się nimi. Azaliż nie był on męską kokotą? Jaja de cocotte?
– Panie Zieliński, pan tu jest posterunkowym, może pan coś wie o Cieślaku
i w ogóle o tym domu?
– Co ja mogę powiedzieć? Zgłoszeń żadnych ani awantur nie było, pan
Mieczysław mieszkał sam. Sąsiadów popytać, stróża. No i w teatrze.
Piątek nie cierpiał, kiedy ktoś o tyle niższy rangą udzielał mu rad, na dodatek
zupełnie oczywistych. Właśnie miał iść do stróża, którego żona po odnalezieniu
zwłok pielęgnowała teraz w oficynie, ale w tym momencie się wstrzymał, żeby nie
Strona 18
wyglądało na to, że idzie, bo mu kazał ten posterunkowy! Patrzył, jak Zieliński
odruchowo bierze do ręki znalezioną w szafie porcelanową lalkę, która teraz leżała
na stole.
– Gdzie mi pan dotykasz, nie były jeszcze ściągane odciski palców! – huknął na
niego. Wcale nie zamierzał ich ściągać, ale skoro się rzekło, to teraz już musiał
posypać główkę lalki rdzawym proszkiem. Bez żadnej dbałości o te odciski wyrwał
posterunkowemu zabawkę i rzucił z powrotem na stół. Przyjrzał się jej. Jak
większość pięknych, drogich porcelanowych lalek niemieckich z końca
dziewiętnastego wieku miała minę psychopatki i seryjnej morderczyni wtopioną
w niewinną i pucołowatą twarzyczkę dorodnego niemowlaka. Niestety dziecko to
miało też usta czerwone jak ulicznica, wypieki niczym gruźliczka, ponadto długie
rzęsy, perukę i kapelusz z woalką. Głowę można było odkręcić. Coś było w środku.
– Panu już dziękujemy, panie Zieliński – powiedział złośliwie Piątek.
Po wyjściu posterunkowego wszyscy zgromadzili się wokół odkręconej głowy
lalki. Piątek potrząsnął nią. Na stół posypały się małe zwitki papieru. Jak więzienne
grypsy. Rozwinął jeden z nich i zdębiał. Ta sprawa nabierała nieoczekiwanej głębi.
– Szefie, to…
– Przecież to!
– Tak! To…
– Tylko nie to!
– Jasna cholera!
Z głowy lalki zsunęła się peruka, odsłaniając sinobiałą porcelanową łysinę dziecka.
Ze środka wysypało się około dwudziestu zwitków papieru. Na każdym
wykaligrafowano damskie imię, nazwisko i adres. Wszystkie te dane były
doskonale znane policjantom. Piątek potrafiłby je wyrecytować obudzony o trzeciej
nad ranem nawet po jednej z tych swoich parszywych pijackich nocy, kiedy to
„taka noc październikowa niewierna”, że tylko „upić się warto”. Nawet lepiej od
nazwisk pamiętał adresy. Pod każdym z nich musiał się stawić o jakiejś podłej
porze. O czwartej nad ranem. Każdy z tych adresów oznaczał dla niego kupę
Strona 19
roboty. Każda z tych spelun została dokładnie obfotografowana przez Karola
Maślankę, ich wesołego fotografa. Każda z nich była wrzodem na dupie, wyrzutem
sumienia. Każda była stacją policyjnej męki i poniżenia.
– Nie dotykać! Nie rozprostowywać reszty zwitków! Odciski palców!
Krowia osiem w suterenie. Marianna Cisek. Tak, od tego wszystko się
zaczęło… Sprawa Kucharza… Przeklęta, paskudna, zła, zła, chora i perwersyjna,
nigdy nierozwiązana sprawa Kucharza! Dziesięć lat wstydu!
Strona 20
4
Dziesięć lat wcześniej. Listopad 1920, niedziela, godzina jedenasta w nocy
Za oknami zacinał deszcz ze śniegiem. Nieliczni przechodnie przemykali pod
ścianami kamienic, wiatr wyrywał im parasole i strącał z głów meloniki. Ich
twarze, ledwo oświetlone sinym światłem gazowych latarni, miały trupiofioletowy
odcień. Świeżo upieczony młodszy przodownik policji Adolf Piątek bardzo się
cieszył, że nie musi nigdzie wychodzić. Siedział w szlafroku i pił wiśnióweczkę.
Właśnie chciał położyć się do łóżka z książką Kadena-Bandrowskiego Łuk,
nowością sprzed roku. Nie miał jeszcze żony, nie mieszkał jeszcze na Stawowej,
tylko gnieździł się na Wodnej w naprawdę kiepskich warunkach. Musiał się myć
w misce i chodzić do wychodka na podwórko. Nikt w okolicy nie miał telefonu
i Piątek mógł liczyć na to, że nic nie zakłóci mu wieczoru. Ba, telefonu nie było
wtedy nawet na jego komendzie, ponieważ wciąż panowała nędza po odzyskaniu
niepodległości i z oszczędności władze ustaliły, że urzędy takie nie potrzebują tego
pięknego wynalazku. Jeśli ktoś zauważy naruszenie prawa, może przecież
zadzwonić do pobliskiego sklepu. Akurat tak się złożyło, że był to mięsny
o wszystko mówiącej nazwie Mięso. Morderstwo komunikowano zatem, dzwoniąc
do sklepu mięsnego, a jeśli to była noc, wtedy zaspany rzeźnik w szlafmycy,
przeklinając swój obowiązek, musiał udać się z tą wiadomością do pobliskiej
komendy i ją przekazać. Piątek niezbyt wierzył w skuteczność takiego przepływu
informacji i dlatego miał poczucie niezmąconego niczym spokoju. Zastanawiał się,
czyby nie ufarbować wąsów. Uznał to za dobry pomysł, zaczął więc rozrabiać
w miseczce stosowne czarnogranatowe mazidło i nakładać je na wąsy starą
szczoteczką do zębów.