Winslow Don - Z psich pazurow (MR)

Szczegóły
Tytuł Winslow Don - Z psich pazurow (MR)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Winslow Don - Z psich pazurow (MR) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Winslow Don - Z psich pazurow (MR) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Winslow Don - Z psich pazurow (MR) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Don Winslow Z PSICH PAZURÓW The Power of the Dog Przełożyli Katarzyna Bażyńska-Chojnacka Piotr Chojnacki Strona 2 Pamięci Sue Rubinsky która zawsze chciała dowiedzieć się prawdy Strona 3 Ocal od miecza moje życie, z psich pazurów wyrwij moje jedyne dobro. Psalm 22:21 Strona 4 Prolog El Sauzal Stan Baja California Meksyk 1997 Dziecko zginęło w ramionach matki. Art Keller stwierdza na podstawie położenia ciał - jej na górze, dziecka pod spodem - że próbowała osłonić syna. Musiała wiedzieć, pomyślał Art, że jej własne, delikatne ciało nie zatrzyma pocisków - nie z karabinu automatycznego, nie o tym zasięgu - ale zachowała się instynktownie. Matka zawsze staje między swoim dzieckiem a zagrożeniem. Odwróciła się więc, zgięła, gdy uderzyły w nią kule, potem upadła na syna. Czy naprawdę sądziła, że ocali dziecko? Może nie, myśli Art. Może po prostu nie chciała, żeby chłopiec widział jak śmierć bucha z lufy karabinu. Może pragnęła, żeby dziecko jako ostatnią rzecz na tym świecie odczuło ciepło jej łona. Spowitego miłością. Art jest katolikiem. W swym czterdziestosiedmioletnim życiu widział już wiele madonn. Ale coś takiego zobaczył po raz pierwszy. - Cuernos de chivo - słyszy czyjś głos. Cicho, niemal szeptem, jakby znajdowali się w kościele Cuernos de chivo. Rogi kozła: AK-47. Art już to wie - setki łusek 7,62 mm leżały na betonowej podłodze patio wraz z kilkoma łuskami od dwunastki i prawdopodobnie, zdaniem Arta, od AR-15. Ale większość od cuernos de chivo, ulubionej broni meksykańskich narcotraficantes. Dziewiętnaście ciał. Kolejne dziewiętnaście ofiar wojny narkotykowej, myśli Art. Podczas swojej czternastoletniej wojny z Adánem Barrerą przywykł do oglądania zwłok - widział ich tak wiele. Ale nie dziewiętnaście. Nie kobiet, dzieci i niemowląt. Nie w takim stanie. Dziesięciu mężczyzn, trzy kobiety, sześcioro dzieci. Ustawieni na patio pod ścianą i rozstrzelani. Rozerwani to właściwsze słowo, myśli Art. Rozerwani na strzępy niepowstrzymanym Strona 5 gradem kul. Ilość krwi jest nierzeczywista. Kałuża czarnej, wyschniętej krwi rozmiarów dużego samochodu, gruba na cal. Plamy krwi na ścianie, plamy krwi na wystrzyżonym trawniku, gdzie połyskuje czarno-czerwono na koniuszkach traw. Źdźbła wyglądają jak ostrza wąskich zakrwawionych sztyletów. Musieli podjąć walkę, kiedy uświadomili sobie, co ma nastąpić. Wyciągnięci z łóżek w środku nocy, zawleczeni na patio, ustawieni pod ścianą - ktoś zaczął walczyć, bo meble leżały porozrzucane. Ciężkie ogrodowe meble z kutego żelaza. Rozbite szkło na betonie. Art patrzy w dół i widzi... Chryste, to lalka - brązowe oczy wlepiają się w niego - cała we krwi. Lalka, mały pluszowy zwierzaczek i piękny plastikowy srokaty konik leżą we krwi pod ścianą kaźni. Dzieci, myśli Art, wyrwane ze snu łapią swoje zabawki. Nawet jeśli, szczególnie jeśli, słychać terkot karabinów. Nachodzi go irracjonalne wspomnienie: wypchany słoń. Zabawka z dzieciństwa, z którą zawsze sypiał. Miał jedno oko. Był pokryty wymiocinami, moczem i innymi wydzielinami dzieciństwa, i wszystkimi nimi pachniał. Matka wykradła mu go podczas snu i zastąpiła nowym słoniem, z obojgiem oczu i o nieskazitelnym aromacie, a kiedy mały Art się obudził, podziękował jej za nowego słonia, po czym wygrzebał starego ze śmietnika. Arthur Keller czuje, że pęka mu serce. Przeniósł wzrok na dorosłe ofiary. Niektórzy mieli na sobie piżamy - drogie jedwabne piżamy i negliże - niektórzy podkoszulki. Dwoje z nich, mężczyzna i kobieta, było nagich - jakby wyrwano ich z postkoitalnego sennego objęcia. Coś, co kiedyś było miłością, myśli Art, teraz jest nagą nieprzyzwoitością. Jedno ciało leżało osobno pod przeciwległą ścianą. Starszy mężczyzna, głowa rodziny. Pewnie zastrzelony na końcu, myśli Art. Pewnie musiał patrzeć, na śmierć wszystkich krewnych, a potem zginął sam. Miłosiernie? Zastanawia się Art. Czy był to pewien rodzaj chorej litości? Ale potem patrzy na ręce mężczyzny. Wyrwano mu paznokcie, a potem odrąbano palce. Usta ma wciąż otwarte w krzyku i Art widzi palce wystające z ust. To znaczy, że ktoś z jego rodziny był dedo, palcem - informatorem. Ponieważ ja chciałem, żeby w to uwierzyli. Boże, wybacz mi. Przegląda ciała, dopóki nie znajduje tego, którego szukał. Wtedy skręca mu żołądek i musi walczyć z odruchem wymiotnym, ponieważ twarz młodego mężczyzny została obrana ze skóry jak banan: pasy ciała zwisają obscenicznie z jego Strona 6 szyi. Art ma nadzieję, że zrobili to po tym, jak go zastrzelili, ale jednak wie swoje. Ma przestrzeloną podstawę czaszki. Strzelili mu w usta. Zdrajcy dostają kulkę w tył głowy, informatorzy w usta. Myśleli, że to on. Czyli dokładnie tak, jak chciałeś, żeby myśleli, mówi Art sam do siebie. Spójrz prawdzie w oczy - wszystko potoczyło się zgodnie z twoim planem. Ale tego nie przewidziałem, myśli. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogą to zrobić. - Musiała tu być jakaś służba - mówi Art. - Pracownicy. - Nikogo nie ma - odpowiada jakiś glina. Zniknęli. Wyparowali. Z przymusem jeszcze raz spojrzał na zwłoki. To moja wina, myśli Art. Sprowadziłem to na tych ludzi. Tak mi przykro, myśli Art. Tak bardzo, bardzo przykro. Schyla się nad matką z dzieckiem, robi znak krzyża i szepce: In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. - El poder del perro - Art słyszy słowa meksykańskiego policjanta. Z psich pazurów. Strona 7 Część pierwsza Grzechy pierworodne Strona 8 1. Człowiek z Sinaloi Czy widzisz ową posępną równinę, Dziką i martwą, ponure pustkowie, Gdzie nie ma światła prócz migotu owych Sinych płomieni, bladych i straszliwych? John Milton, Raj utracony1 Dystrykt Badiraguato Stan Sinaloa Meksyk 1975 Maki płonęły. Czerwone kwiecie, czerwone płomienie. Tylko w piekle, myśli Art, kwiaty kwitną ogniem. Art siedzi na grzbiecie nad płonącą doliną. Z góry wygląda to jak garnek parującej zupy - nie widzi wyraźnie przez dym, ale to, co można dostrzec, wygląda jak scena z piekła. Hieronim Bosch odmalowuje wojnę z narkotykami. Campesinos - meksykańscy chłopi - biegają przed ścianą płomieni, ściskając w ramionach wszystko, co udało im się chwycić, zanim żołnierze podłożyli ogień pod wioskę. Pchając przed sobą dzieci, campesinos niosą torby z żywnością, fotografie rodzinne kupione za wysoką cenę, koce, trochę ubrań. W białych koszulach i słomianych kapeluszach - splamionych żółtym potem - wyglądają w oparach dymu jak duchy. Gdyby nie ich strój, myśli Art, mógłby to być Wietnam. Na wpół zdziwiony zerka na rękaw swojej koszuli i widzi dżins zamiast wojskowej zieleni. Przypomina sobie, że to nie jest operacja Feniks, ale operacja Kondor, a to nie są gęsto porośnięte bambusem góry I Korpusu, ale obsypane makami górskie doliny Sinaloi. A te rośliny to nie ryż, tylko opium. Art słyszy głuchy łomot śmigieł helikoptera i patrzy w górę. Ten dźwięk coś w nim porusza, jak u większości facetów, którzy byli w Wietnamie. Tak, porusza, ale co?, pyta sam 1 Cytaty z Raju utraconego Johna Miltona w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (Kraków 2005) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy). Strona 9 siebie. Potem dochodzi do wniosku, że pewne wspomnienia lepiej pogrzebać. Helikoptery i stałopłaty krążyły w górze jak sępy. Samoloty prowadziły oprysk; helikoptery chroniły samoloty przed sporadycznymi seriami z AK-47 wysyłanymi przez gomeros - hodowców opium - którzy jeszcze chcieli walczyć. Art wie zbyt dobrze, że celna seria z AK-47 może strącić helikopter. Jeśli się trafi w tylne śmigło, maszyna spada spiralnie w dół jak zabawka na dziecinnym przyjęciu urodzinowym. Jeśli się trafi pilota, cóż... Jak dotąd mieli szczęście i żaden helikopter nie został zestrzelony. Albo gomeros byli fatalnymi strzelcami, albo nie przywykli do strzelania do helikopterów. Teoretycznie wszystkie jednostki latające były meksykańskie - oficjalnie Kondor to meksykańska akcja, połączona operacja 9. Korpusu Armii i stanu Sinaloa - ale samoloty zakupiła i opłaciła DEA2 za sterami siedzieli kontraktowi piloci DEA, w większości byli pracownicy CIA ze starej ekipy z Azji Południowo-Wschodniej. Można to uznać za smakowitą ironię, myśli Keller - chłopcy z amerykańskiego lotnictwa, którzy niegdyś przewozili heroinę dla watażków z Tajlandii, teraz rozpylają defolianty nad meksykańskim opium. DEA chciała wykorzystać Agent Orange3, ale Meksykanie zaprotestowali. Zamiast tego woleli nowy związek 24-D, z którym Meksykanie czują się lepiej, głównie dlatego, zachichotał Art, że sami gomeros użyli go wcześniej do wytępienia chwastów wokół pól makowych. Skorzystali więc z gotowych zapasów. Tak, myśli Art, to meksykańska operacja. My, Amerykanie, jesteśmy tu tylko jako „doradcy”. Jak w Wietnamie. Tylko w innych czapeczkach. Amerykańska wojna narkotykowa stworzyła front w Meksyku. Teraz dziesięć tysięcy meksykańskich żołnierzy przedziera się przez tę dolinę pod miasteczkiem Badiraguato, towarzysząc oddziałom policji federalnej, lepiej znanym jako federales, oraz tuzinowi doradców z DEA, do których należy Art. Większość żołnierzy porusza się pieszo; część jedzie konno, jak vaqueros poganiający przed sobą bydło. Otrzymali proste rozkazy: zatruć pola makowe i spalić resztki, rozpędzić gomeros jak suche liście podczas huraganu. Zniszczyć źródło heroiny, tutaj, w górach Sinaloi, w zachodnim Meksyku. W Sierra Occidental istniała najlepsza kombinacja warunków - wysokości, ilości 2 DEA - Drug Enforcement Administration, amerykańska rządowa agencja do walki z narkotykami. 3 Agent Orange (mieszanka pomarańczowa) - amerykańskie oznaczenie wojskowe preparatu fitotoksycznego stosowanego na masową skalę podczas wojny w Wietnamie. Strona 10 opadów i kwaśnej gleby - na półkuli zachodniej dla uprawy Papaver somniferum, maku, z którego uzyskuje się opium, a po jego przetworzeniu „meksykańskie błoto”, tanią, brązową, silną heroinę, niezwykle popularną na ulicach amerykańskich miast. Operacja Kondor, myśli Art. Nikt nie widział prawdziwego kondora na meksykańskim niebie od ponad sześćdziesięciu lat, w Stanach jeszcze dłużej. Ale każda akcja musi mieć swoją nazwę, inaczej nie wierzymy, że jest prawdziwa, stąd Kondor. Art poczytał nieco o tym ptaku. Jest to (był) największy ptak drapieżny, chociaż termin jest mylący, gdyż woli grzebać się w ścierwie niż polować. Kondor wielki, dowiedział się Art, potrafi unieść małego jelenia; jednak tak naprawdę woli, żeby co innego zabiło jelenia, a on tylko zanurkuje i zabierze padlinę. Modlimy się za zmarłych. Operacja Kondor. Kolejny przebłysk z Wietnamu. Śmierć spadająca z nieba. Jestem tu, znowu zaszyty w krzakach, znowu drżący w wilgotnych górskim chłodzie, czając się w zasadzce. Znowu. Tylko celem nie są tym razem partyzanci Vietcongu w powrotnej drodze do wioski lecz starszy don Pedro Áviles, narkotykowy król Sinaloi, El Patrón. Don Pedro sprowadzał opium z tych gór od ponad pół wieku, jeszcze zanim pojawił się Bugsy Siegel 4 w towarzystwie Virginii Hill, aby znaleźć stałe źródło heroiny dla mafii z zachodniego wybrzeża. Siegel dogadał się z młodszym don Pedro Ávilesem, który wykorzystał swoje wpływy i sam ogłosił się patrón, szefem, i zachował ten tytuł do dziś. Jednak wkrótce potem starszemu mężczyźnie władza wymknęła się z rąk, gdy młodzi zdolni zaczęli podważać jego autorytet. Prawo natury, przypuszcza Art - młode lwy w końcu pożerają stare. Przynajmniej raz w nocy Arta w jego pokoju w hotelu Culicán budzi terkot karabinów maszynowych na ulicy, tak powszedni, że miasto zdobyło przydomek Małego Chicago. Cóż, może już jutro nie będą mieli o co walczyć. Aresztuj don Pedra i wszystko się skończy. A sam zostań gwiazdą, myśli, z niewielkim poczuciem winy. Art jest prawdziwym zwolennikiem wojny narkotykowej. Dorastając w Bario Logan w 4 Bugsy Siegel (1906-1947) - amerykański gangster, uruchomił kasyno i hotel w Las Vegas, zastrzelony w przestępczych porachunkach. Virginia Hill była jego kochanką. Strona 11 San Diego na własne oczy przekonał się, co heroina robi w dzielnicy, szczególnie tym uboższym. Powinieneś więc myśleć o tym, żeby usunąć narkotyki z ulicy, przypomniał sam sobie, a nie o własnej karierze. Ale prawda jest taka, że facet, który wykończy starego don Pedra Ávilesa, musi zrobić karierę. Co, szczerze mówiąc, można potraktować jako zachętę. DEA to nowa organizacja, działająca zaledwie od dwóch lat. Kiedy Richard Nixon ogłosił wojnę narkotykową, potrzebował do niej żołnierzy. Większość rekrutów wywodziła się z Biura do spraw Narkotyków i Niebezpiecznych Leków; wielu pochodziło z różnych departamentów rządowych z całego kraju, ale zaledwie kilku na wczesnym etapie tworzenia DEA przeszło z Firmy. Art był jednym z tych kowbojów Firmy. Tak w terminologii policyjnej mówi się na każdego faceta z CIA. Stróże prawa niechętnie i nieufnie odnoszą się do tajnych służb. Nie powinno tak być, myśli Art. Zajmują się przecież w zasadzie tym samym - zbieraniem informacji. Wyszukujesz swoje źródła, urabiasz je, idziesz za informacjami, jakie ci przekazują. Największa różnica między jego nową pracą a starą polega na tym, że w poprzedniej aresztował swoje obiekty, w nowej zabijał. Operacja Feniks, zaprogramowane zniszczenie infrastruktury Vietcongu. Art niewiele miał do czynienia z prawdziwą „mokrą robotą”. Jego zadaniem w Wietnamie było zbieranie i analizowanie danych. Inni, głównie ludzie z Sił Specjalnych na usługach Firmy, wkraczali i postępowali zgodnie z informacjami Arta. Zwykle wyruszali nocą, wspomina Art. Czasem znikali na kilka dni, a następnie pojawiali się w bazie we wczesnych godzinach porannych pobudzeni amfetaminą. Potem zaszywali się w swoich barakach i spali cztery dni ciągiem, potem wracali i tak na okrągło. Art wyruszał z nimi tylko kilka razy, kiedy jego osobowe źródła dostarczały wiadomość o dużej grupie korpusów oficerskich skoncentrowanej na jednym obszarze. Wtedy towarzyszył gościom ze służb specjalnych w zastawianiu nocnej pułapki. Nie podobało mu się to zbytnio. Przez większość czasu miał cholernego stracha, ale robił, co do niego należało, pociągał za spust, chronił tyły kumpli, zawsze wychodził z akcji cało, ze wszystkimi kończynami i nietkniętym umysłem. Widział wiele świństw, o których wolałby zapomnieć. Po prostu musiałem pogodzić się z faktem, myśli Art, że spisywałem nazwiska ludzi i robiąc to, podpisywałem na nich wyrok śmierci. Po tym należy po prostu znaleźć sposób na Strona 12 to, żeby żyć przyzwoicie w nieprzyzwoitym świecie. Tylko ta przeklęta wojna. Ta cholerna, zasrana wojna. Podobnie jak wielu ludzi obserwował w telewizji, jak ostatnie helikoptery startowały z dachów w Sajgonie. Jak wielu weteranów, tej nocy wyszedł i pił na umór; a kiedy pojawił się oficer i zaproponował mu przejście do nowo utworzonej DEA, zgodził się. Najpierw przedyskutował wszystko z Althie. - Może jednak ta wojna był coś warta - powiedział żonie. - Może jednak tak naprawdę wygraliśmy tę wojnę. A teraz, myśli Art siedząc i czekając aż ukaże się don Pedro, jesteśmy bardzo blisko tego. Zdrętwiały mu nogi, ale się nie poruszał. Nauczył go tego Wietnam. Meksykanie rozmieszczeni w krzakach wokół niego są równie zdyscyplinowani - dwudziestu agentów specjalnych ze służby bezpieczeństwa z uzi i w mundurach maskujących. Tío Barrera założył garnitur. Nawet tutaj, w gęstych krzakach, specjalny asystent gubernatora ma na sobie markowy czarny garnitur i koszulę z kołnierzykiem z przypinanymi rogami oraz skórzany czarny krawat. Wygląda zamożnie i statecznie, jak typowy latynoski dostojnik. Przypomina jedno z tych bożyszcz kobiet ze starych filmów z lat czterdziestych, myśli Art. Czarne, zaczesane do tyłu włosy, cienki czarny wąsik, szczupła, przystojna twarz z kośćmi policzkowymi, które wyglądają jak wykute z granitu. Oczy czarne jak bezksiężycowa noc. Oficjalnie Miguel Ángel Barrera jest gliną, stanowym policjantem Sinaloi, gorylem gubernatora Manuela Sáncheza Cerro. Nieoficjalnie Barrera to prawa ręka gubernatora. A patrząc na techniczne przygotowanie operacji stanowej w Sinaloa, to tak naprawdę Barrera wyreżyserował cały ten spektakl. I ja, myśli Art. A jeśli mam być zupełnie szczery, Tío Barrera kieruje również mną. * Dwunastotygodniowe szkolenie DEA nie było takie straszne. Zajęcia kondycyjne przeszedł bez trudności - Art z łatwością przebiegał trzy kilometry i grał w kosza, a kurs samoobrony był mało wyszukany w porównaniu z Langley. Instruktorzy tylko się z nimi mocowali i boksowali, a Art w dzieciństwie zajął trzecie miejsce w turnieju Golden Gloves San Diego. Był miernym bokserem wagi średniej - z dobrą techniką, lecz o słabych rękach. Strona 13 Przekonał się boleśnie na własnej skórze, że nie da się nauczyć szybkości. Był na tyle dobry, żeby przebić się do wyższej ligi, gdzie naprawdę można dostać łupnia. Ale pokazał, że umie sobie z tym poradzić, a to stało się trampoliną dla dzieciaka mieszanej rasy w barrio, latynoskiej dzielnicy. Meksykańscy kibice sportów walki bardziej szanują wojownika, który potrafi przyjąć ciosy, niż je rozdawać. Art potrafił przyjmować. Po tym jak zaczął się boksować, Meksykanie dali mu spokój. Nawet gangi mu odpuściły. Na szkoleniu DEA starał się jednak łagodnie traktować swoich przeciwników z ringu. Nie ma sensu pobić kogoś i narobić sobie wrogów tylko po to, żeby się popisać. Zajęcia z ochrony porządku publicznego były trudniejsze, ale poradził sobie z nimi nieźle, a kurs ze znajomości narkotyków przeszedł bez trudu. Przy pytaniach w rodzaju: czy potrafi pan rozpoznać marihuanę? Czy potrafi pan rozpoznać heroinę? - Art z trudem powstrzymywał się od odpowiedzi, że w domu zawsze potrafił. Ponadto musiał się też oprzeć pokusie, żeby być pierwszym w swojej grupie. Mógłby być, wiedział, że mógłby, ale postanowił latać poniżej zasięgu radaru. Faceci od ochrony porządku publicznego już odczuli, że osobnicy z Firmy zostali przeniesieni na ich grunt, więc lepiej było się nie wychylać. Odpuścił więc sobie trochę trening fizyczny, siedział cicho na zajęciach, dawał po kilka błędnych odpowiedzi na testach. Robił to na tyle dobrze, żeby zdać, ale nie na tyle, by błyszczeć. Było to nieco trudniejsze podczas ćwiczeń w terenie. Inwigilacja? Bułka z masłem. Ukryte kamery, mikrofony, pluskwy? Potrafił je montować z zamkniętymi oczami. Potajemne spotkania, martwe skrzynki kontaktowe, przesłuchiwanie podejrzanego, zbieranie informacji, analiza danych? Mógłby sam tego uczyć na kursie. Trzymał buzię na kłódkę, ukończył szkolenie i został agentem specjalnym DEA. Dali mu dwa tygodnie wolnego, a potem wysłali do Meksyku. Prosto do Culiacán. Do stolicy handlu narkotykowego półkuli zachodniej. Na rynek opium. Wprost do jaskini lwa. Nowy szef przywitał go przyjaźnie. Tim Taylor, agent rezydent z Culiacán, przejrzał Arta na wylot. Nawet nie podniósł wzroku znad akt. Art usiadł po drugiej stronie biurka, a Tim spytał: - Wietnam? Strona 14 - Tak. - Przyspieszony program pacyfikacji... - Zgadza się - przyspieszony program pacyfikacji, czyli operacja Feniks. Stary żart brzmiał, że wielu gości musiało w pośpiechu nastawić się pokojowo. - CIA - powiedział Taylor i to nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Pytanie czy stwierdzenie, Art nie odpowiedział. Na pierwszy rzut oka rozpoznał Taylora - był facetem z Biura do spraw Narkotyków, który przeżył złe czasy cięć budżetowych. Teraz, gdy narkotyki stały się priorytetowym problemem, nie zamierzał tracić swojej ciężko zapracowanej pozycji na rzecz garstki żółtodziobów. - Wiesz, czego nie lubię u was, kowbojów z Firmy? - spytał Taylor. - Nie. Czego? - Nie jesteście glinami - stwierdził Taylor. - Jesteście zabójcami. Pieprz się, pomyślał Art. Ale nie otworzył ust. Trzymał je ściśle zamknięte podczas całego wywodu Taylora na temat tego, że nie życzy sobie ze strony Arta żadnych kowbojskich wybryków. Jaką to wspaniałą tworzą „drużynę” i żeby Art lepiej „grał z drużyną” i „trzymał się reguł gry”. Art z radością grałby w drużynie, gdyby go tylko do niej dopuszczono. Nie żeby Artowi jakoś cholernie na tym zależało. Jak się dorasta w barrio jako syn Anglika i Meksykanki, nie należy się do żadnej drużyny. Ojciec Arta był przedsiębiorcą z San Diego, który uwiódł młodą Meksykankę podczas wakacji w Mazatlán. (Art zawsze uważał za zabawne to, że został poczęty, chociaż nie urodzony, w Sinaloi). Art senior postanowił zachować się odpowiednio i poślubił dziewczynę - bez większych oporów, gdyż była uderzająco piękna; Art odziedziczył po niej urodę. Ojciec sprowadził ją do Stanów i przekonał się, że przypomina większość rzeczy przywiezionych z wakacji w Meksyku - o wiele lepiej prezentowała się na oblanej księżycowym blaskiem plaży w Mazatlán niż w chłodnym świetle amerykańskiego dnia codziennego. Art Senior rzucił ją, gdy Art miał rok. Ponieważ nie chciała, żeby syn stracił jedyny przywilej w swoim życiu - amerykańskie obywatelstwo - przeniosła się do dalekich krewnych w Barrio Logan. Art wiedział, kto jest jego ojcem - czasem siedział w małym parku przy Crosby Street, patrzył na wysokie, szklane wieżowce w centrum i wyobrażał sobie, jak wchodzi do jednego z nich, żeby spotkać się z ojcem. Ale nic z tych rzeczy. Art Senior wysyłał czeki - na początku regularnie, potem sporadycznie - i miewał od czasu do czasu napady ojcowskich uczuć czy też poczucia winy. Wtedy zabierał Arta na Strona 15 obiad albo na mecz Padres. Ale spotkania ojca i syna stały się niezręczne i wymuszone, a gdy Art poszedł do szkoły średniej, urwały się zupełnie. Podobnie jak pieniądze. Niełatwo więc było siedemnastoletniemu Artowi, kiedy wreszcie wybrał się do centrum, wszedł do jednego ze szklanych wieżowców, wkroczył do gabinetu ojca, położył na jego biurku swoje zabójcze wyniki z testu na zakończenie szkoły oraz list powiadamiający o przyjęciu na UCLA i powiedział: - Nie stresuj się. Chcę tylko dostać czek. Dostał. Dostawał jeden rocznie przez cztery lata. Otrzymał także lekcję: SOS. Musisz zadbać Sam O Siebie. Lekcja ta przydała mu się, kiedy DEA przerzuciła go do Culiacán, gdzie praktycznie zdany był na własne siły. „Po prostu orientuj się w sytuacji”, powiedział mu Taylor na początku, dorzucając do tego: „nie wymiękaj”, „nie przejmuj się” i, zupełnie serio, „klęska w przygotowaniach jest przygotowaniem do klęski”. Powinien dodać jeszcze: „i odpieprz się”, ponieważ do tego wszystko zmierzało. Taylor i zwykli gliniarze zupełnie go wyizolowali, odcinali od informacji, nie zapraszali na spotkania z kontaktami, trzymali z daleka od przyjęć z lokalnymi meksykańskimi policjantami, nie zabierali na poranne plotki przy kawie i pączkach, ani na wieczorne wypady na piwo, kiedy to odbywał się prawdziwy przekaz informacji. Wypieprzyli go na samym początku. Meksykanie nie chcieli z nim gadać, ponieważ jako jankes w Culiacán mógł być tylko albo handlarzem narkotyków, albo agentem brygady antynarkotykowej. Nie był handlarzem, bo nic nie kupował (Taylor sępił na kasie; nie chciał, żeby Art spieprzył coś, co jakoś szło), musiał zatem być agentem. Policja z Culiacán nie chciała mieć z nim nic do czynienia, ponieważ jako jankeski członek brygady antynarkotykowej powinien siedzieć w domu i troszczyć się o własny interes, a poza tym, większość z nich i tak była na usługach don Pedra Ávilesa. Gliny z policji stanowej Sinaloi trzymały się od niego z daleka z tych samych powodów, mając dodatkowy argument, że skoro sama DEA nie współpracuje z Kellerem, dlaczego oni mieliby to robić? W drużynie działo się niewiele lepiej. DEA przez dwa lata próbowała zmusić meksykański rząd do działania przeciwko gomeros. Agenci dostarczyli dowody - zdjęcia, nagrania, świadków - tylko po to, żeby Strona 16 federales obiecali coś zrobić i nie robili nic. Ciągle słyszeli: „To jest Meksyk, señores. Tutaj wszystko musi potrwać”. Gdy dowody się przedawniły, świadkowie zaczęli się bać, a federales zmienili się na stanowiskach, Amerykanie musieli zacząć wszystko od nowa, z innymi federalnymi, którzy kazali im dostarczyć mocne dowody i przyprowadzić świadków. Kiedy to zrobili, popatrzyli na nich protekcjonalnie i powiedzieli: „To jest Meksyk, señores. Tutaj wszystko musi potrwać”. Podczas gdy heroina spływała ze wzgórz do Culiacán niczym błoto podczas wiosennych roztopów, młodzi gomeros załatwiali nocami swoje porachunki z siłami don Pedra, a dźwięki miasta zaczęły Artowi przypominać Danang i Sajgon, tylko strzałów było o wiele, wiele więcej. Noc w noc Art leżał w łóżku w pokoju hotelowym, pił tanią szkocką, oglądał piłkę nożną albo boks w telewizji, wkurzał się i użalał nad sobą. I tęsknił za Althie. Boże, jak tęsknił za Althie. Altheę Patterson poznał na Bruin Walk, kiedy był na wyższym roku i zaczepił ją banalnym: „Czy my nie jesteśmy w tej samej grupie na naukach politycznych?” Althea, wysoka, szczupła blondynka była bardziej kanciasta niż zaokrąglona; miała długi, nieco haczykowaty nos, odrobinę zbyt szerokie usta i zielone oczy, osadzone za głęboko, żeby uznać jej urodę za klasyczną, ale Althea była piękna. I bystra - rzeczywiście należeli do tej samej grupy na naukach politycznych i słuchał czasem jej wypowiedzi na zajęciach. Broniła jak lwica swojego punktu widzenia (nieco na lewo od Emmy Goldman5) i to również zrobiło na nim wielkie wrażenie. Poszli razem na pizzę, a potem do jej mieszkania w Westwood. Zrobiła espresso i rozmawiali. Dowiedział się, że pochodzi z Santa Barbara, z bogatej rodziny, a jej ojciec jest wielką szychą w stanowej Partii Demokratycznej. Uznała go za szaleńczo przystojnego z szopą czarnych włosów opadających mu na czoło, z krzywym złamanym nosem, dzięki któremu przestał być słodkim chłopczykiem, i spokojną inteligencją, która zaprowadziła chłopaka z barrio na UCLA. Było coś jeszcze: samotność, wrażliwość, cierpienie, podskórny gniew - wszystko to dodawało mu nieodpartego uroku. Wylądowali w łóżku. Po wszystkim spytał w ciemności: 5 Emma Goldman (1869-1940) - anarchistka znana ze swych radykalnych libertyńsko-socjalistycznych i feministycznych pism oraz wypowiedzi. Strona 17 - Teraz możesz to chyba wykreślić ze swojej liberalnej listy. - Niby co? - Spanie z Latynosem. Pomyślała przez kilka sekund i odpowiedziała: - Zawsze wydawało mi się, że słowo Latynos odnosi się do Portorykańczyków. Mogę wykreślić jedynie sypianie z Meksykańcem. - Prawdę mówiąc - rzekł - jestem Meksykańcem w połowie. - Jezu, Art - powiedziała. - No to jakim cudem jesteś taki dobry? Althea stanowiła wyjątek w doktrynie SOS Arta, była wyłomem w jego samowystarczalności, który pojawił się w nim na dobre w chwili, kiedy ją poznał. Tajemniczość weszła już mu w zwyczaj, była murem obronnym, jaki starannie wzniósł wokół siebie jeszcze jako dziecko. Łowcy talentów z Firmy wyłowili go już na drugim roku i zerwali jak dojrzały owoc. Jego profesor od stosunków międzynarodowych, kubański ekspatriant, zabrał go na kawę, potem doradził, jakie zajęcia wybrać, jakich języków się uczyć. Profesor Osuna zaprosił go do domu na obiad, nauczył, który widelec do czego służy, jakie wino do czego pasuje, a nawet z jakimi kobietami umawiać się na randki. (Profesor Osuna uwielbiał Altheę. „Jest dla ciebie idealna - powiedział. - Przy niej się wyrobisz”). Przypominało to bardziej uwodzenie niż werbowanie. Art się szczególnie nie opierał. Mają nosa do takich facetów jak ja, pomyślał później Art. Zagubionych, samotnych odmieńców, którzy każdą nogą stoją w innym świecie, a nie pasują do żadnego. Byłeś więc dla nich idealny - inteligentny, wychowany na ulicy, ambitny. Wyglądasz jak biały, walczysz jak czarny. Potrzebujesz jedynie ogłady, a oni ci to zapewnią. Potem przyszedł czas na drobne przysługi: „Arturo, przyjeżdża do nas profesor z Boliwii. Możesz oprowadzić go po mieście?”. I kilka innych w tym rodzaju, a później: „Arturo, czym doktor Echeverría lubi zajmować się w wolnym czasie? Pije? Lubi dziewczęta? Nie? No to może chłopców?”. A potem: „Arturo, gdyby profesor Méndez chciał trochę marihuany, dałbyś radę to załatwić?”. „Arturo, potrafisz mi powiedzieć, z kim nasz sławny kolega poeta rozmawia przez telefon?”. „Arturo, to urządzenie podsłuchowe. Gdybyś mógł zainstalować je w jego pokoju...”. Art robił wszystko bez mrugnięcia okiem, i robił dobrze. Dali mu dyplom i bilet do Langley niemal jednocześnie. Wyjaśnienie tego wszystkiego Althei było interesującym ćwiczeniem: „Chciałbym ci powiedzieć, ale naprawdę nie mogę” to Strona 18 najlepsze, co udało mu się wymyślić. Nie była głupia, załapała. - Boks - powiedziała mu - to najlepsza określająca cię przenośnia. - Co masz na myśli? - Sztuka uników - odpowiedziała. - Jesteś w tym dobry. Nic nie jest w stanie tobą wstrząsnąć. To nieprawda, pomyślał Art. Ty mną wstrząsnęłaś. Pobrali się kilka tygodni przed jego wyjazdem do Wietnamu. Pisał do niej długie, namiętne listy, w których nigdy nie padło ani słowo na temat tego, czym się tak naprawdę zajmuje. Kiedy wrócił do domu, uznała, że się zmienił; oczywiście że tak, musiał się zmienić. Jednak stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie niż wcześniej. Potrafił nagle rozlać między nimi ocean emocjonalnego dystansu i wypierać się tego. A potem znienacka znowu stawał się milutkim, wrażliwym człowiekiem, w którym się zakochała. Odetchnęła z ulgą, kiedy powiedział, że myśli o zmianie pracy. Art z entuzjazmem podszedł do DEA; myślał, że naprawdę może zrobić tam coś dobrego. Althea zachęciła go, żeby przyjął tę propozycję, chociaż oznaczało to, że znowu będzie musiał wyjechać na trzy miesiące, chociaż wrócił do domu tylko na tyle, by zaszła w ciążę, a potem znowu wyjechał, tym razem do Meksyku. Pisał do niej stamtąd długie namiętne listy, w których nigdy nie znalazło się nic na temat tego, czym się tak naprawdę zajmuje. Ponieważ w zasadzie nic nie robię, pisał jej. Nic poza użalaniem się nad sobą. Rusz więc dupę i zrób coś, odpisała. Albo rzuć to i wracaj do mnie. Wiem, że tatuś w każdej chwili może załatwić ci pracę w biurze senatora, powiedz tylko słowo. Art nic nie powiedział. Ale coś zrobił, ruszył dupę i poszedł zobaczyć się ze świętym. Wszyscy w Sinaloi znali legendę o Santo Jesúsie Malverde. Był bandytą, nieustraszonym włamywaczem, ubogim, który rozdawał wszystko biednym, Robinem Hoodem z Sinaloi. Szczęście opuściło go w 1909 roku, kiedy federales powiesili go na szubienicy, która stała na ulicy naprzeciwko miejsca, w którym teraz wznosi się jego sanktuarium. Sanktuarium powstało spontanicznie. Najpierw były kwiaty, potem obraz, potem mały budyneczek z nieheblowanych desek zbudowany przez biednych nocą. Nawet policja bała się go zburzyć, gdyż legenda głosiła, że w sanktuarium mieszka dusza Malverde. Że jeśli przyjdziesz tam się pomodlić, zapalisz świeczkę i złożysz manda - pobożną obietnicę - Jesús Malverde będzie ci sprzyjał. Strona 19 Jeśli przyniesiesz płody ziemi, będzie cię chronił przed wrogami i uzdrowi z chorób. Na ścianach przybito dziękczynne kartki wyliczające łaski, jakimi obdarzył ludźmi Malverde: chore dziecko wyzdrowiało, cudownie pojawiły się pieniądze na czynsz, ktoś tam uniknął więzienia, komuś uchylono wyrok, mojado bezpiecznie wrócił z El Norte, ktoś uniknął morderstwa, ktoś pomścił morderstwo. Art wszedł do sanktuarium. Pomyślał, że to dobre miejsce na początek. Wyszedł z hotelu, cierpliwie czekał w kolejce z innymi pielgrzymami, a potem wszedł do środka. Był przyzwyczajony do świętych. Jego matka zabierała go do kościoła Matki Boskiej z Gwadelupy w Barrio Logan, gdzie uczestniczył w lekcjach religii, przystąpił do pierwszej komunii i został bierzmowany. Musiał modlić się do świętych, palić świece przed ich figurami, siedzieć i patrzeć na święte obrazy. Art pozostał dość wiernym katolikiem jeszcze w college’u. Na początku w Wietnamie regularnie przystępował do komunii, ale jego pobożność wyparowała i przestał chodzić do spowiedzi. Wyglądało to tak: Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem, Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem, Wybacz mi, Ojcze, bo... o żesz kurwa, to nie ma sensu! Codziennie kieruję ludzi na śmierć, co tydzień sam ich zabijam. Nie mogę przychodzić tu i obiecywać, że więcej tego nie zrobię, bo mam to w rozkładzie zajęć, regularnie jak mszę. Sal Scachi, facet ze służb specjalnych, chodził na mszę w każdą niedzielę, kiedy akurat nie zabijał ludzi. Art dziwił się, że ta hipokryzja go nie peszyła. Raz rozmawiali nawet o tym po pijaku, Art z tym Włochem z Nowego Jorku. - To dla mnie żaden kłopot - powiedział Scachi. - I ty też nie powinieneś sobie zawracać tym głowy. Vietcong nie wierzy w Boga i tak, więc pieprzyć ich. Wybuchła gorąca dyskusja. Art z przerażeniem stwierdził, że Scachi naprawdę wierzy, że mordując Wietnamczyków, wykonują „boskie zadanie”. Komuniści są ateistami, powtórzył Scachi, którzy chcą zniszczyć Kościół. To, co robimy, wyjaśnił, to walka w obronie Kościoła, to nie grzech, to obowiązek. Sięgnął pod koszulę i pokazał Artowi medalik ze świętym Antonim, który nosił na łańcuszku. - Dzięki niemu jestem bezpieczny - wytłumaczył. - Też powinieneś taki mieć. Art nie miał. Teraz, w Culiacán, stał i wpatrywał się w obsydianowe oczy świętego Jesúsa Malverde. Gipsowa skóra świętego była zupełnie biała, a jego wąsy kruczoczarne, na szyi namalowano mu jaskrawoczerwony krąg, co miało przypominać pielgrzymom, że, jak wszyscy najlepsi święci, zaliczał się do męczenników. Strona 20 Santo Jesús umarł za nasze grzechy. - Cóż - powiedział Art do figury - cokolwiek robisz, udaje ci się, a to, co ja robię, nie, więc... Art złożył manda. Ukląkł, zapalił świecę i zostawił dwudziestodolarowy banknot. Niech to diabli. - Pomóż mi to znieść, Santo Jesús - wyszeptał po hiszpańsku. - Dam pieniądze dla biednych. Wracając do hotelu z sanktuarium, spotkał Adána Barrerę. * Art przechodził koło tej sali gimnastycznej tuzin razy. Miał wielką ochotę wstąpić, ale nie zdecydował się, jednak tego właśnie wieczoru w środku było sporo ludzi. Wszedł więc i stanął z brzegu. Adán miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Niski, niemal maleńki, o szczupłej budowie ciała. Długie, czarne, zaczesane do tyłu włosy, markowe dżinsy, fioletowa koszulka polo, a na nogach najki. Drogie ciuchy jak na barrio. Dobrze dobrane ciuchy, bystry chłopak - Art postrzegał to w ten sposób. Adán Barrera po prostu wyglądał tak, jakby zawsze wiedział, co w trawie piszczy. Art oceniał go na sto sześćdziesiąt, może sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, ale chłopak stojący za nim miał spokojnie metr dziewięćdziesiąt. I był dobrze zbudowany. Szeroka klata, spadziste ramiona, długi jak tyczka. Nikt nie wziąłby ich za braci, gdyby nie ich twarze. Te same twarze w dwóch różnych ciałach - duże brązowe oczy, cera koloru kawy z mlekiem, bardziej wyglądali na Hiszpanów niż Indian. Stali na skraju ringu i patrzyli na nieprzytomnego boksera. Drugi zawodnik stał na ringu. Dzieciak, kilkunastolatek, ale miał sylwetkę jakby wykutą z żyjącego kamienia. A jego oczy - Art widział je, zanim wszedł na ring - to były oczy urodzonego zabójcy. Chociaż teraz wyglądał na zakłopotanego i chyba czuł się winny. Art od razu ocenił sytuację. Bokser właśnie znokautował swojego partnera sparingowego i teraz nie miał z kim trenować. Dwaj bracia byli jego menadżerami. Taka scena nie należała do rzadkości w meksykańskim barrio. Dla dzieciaków z barrio istniały tylko dwie możliwości wyrwania się w świat - narkotyki i boks. Chłopak był dobrze zapowiadającym się zawodnikiem, stąd ten tłum, a dwaj bracia - Flip i Flap z klasy średniej - jego menadżerami. Teraz ten niższy rozglądał się, szukając w tłumie kogoś, kto mógłby wejść na ring i walczyć przez kilka rund. Większość facetów nagle odkryła coś bardzo interesującego na