Wilson F. Paul - Robale

Szczegóły
Tytuł Wilson F. Paul - Robale
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wilson F. Paul - Robale PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilson F. Paul - Robale PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wilson F. Paul - Robale - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: F. Paul Wilson Tytul: Robale (Bugs) Z "NF" 11/93 Niebo staje się coraz czarniejsze, ziemia rozstępuje się, tworząc coraz to nowe otchłanie. Natura dziczeje - czy trzeba innych dowodów na zbliżanie się końca świata? Hank rzucił okiem na ekran telewizora, znajdującego się w pokoju obok. Kolejny kaznodzieja. W telewizji aż się od nich roiło. Wszyscy głosili to samo: koniec jest tuż, tuż. Cóż za domyślność! Komu potrzebne było to całe gadanie, gdy wystarczy tylko wyjrzeć przez okno. Ale Hank nie wyglądał. Pracował od godziny. Ponownie odwrócił się tylko w kierunku okna i wbił gwóźdź przytrzymujący ostatnią z równo przyciętych desek zabezpieczających przed naporem cyklonem. Właściwie zakończył robotę. Listwa trzymała się mocno ramy okna w łazience. Cofnął się, by ocenić swoją pracę. - Proszę bardzo - powiedział na głos, aż kafelki odpowiedziały mu echem. - Powinno powstrzymać to draństwo. Nawet jeśli robale dadzą sobie radę z okiennicami i szybami, nic, co ma więcej niż pięć centymetrów średnicy, nie przeciśnie się przez tę zaporę. A one wszystkie mają więcej niż pięć centymetrów. Równie ważne było zabezpieczenie drzwi belką. Aby podziwiać kolejne swoje dzieło, Hank musiał przecisnąć się przez salon, zastawiony kartonami z żywnością w puszkach i pięciogalonowymi baniakami z wodą źródlaną. Klamry zamocował głęboko we framudze; były ze wzmocnionej stali, przystosowane do przytrzymania dębowej belki o wymiarach dziesięć na dziesięć centymetrów. Ani robale ani ludzie nie wejdą do środka - chyba że on na to zezwoli. Musiał jednak przyznać, że mieszkanie wyglądało jak rupieciarnia. Carol na ten widok dostałaby ataku furii. Ale Carol tego nie widzi. Odeszła i nie miała zamiaru wracać. Przynajmniej tak twierdziła. Hank podszedł do okna i wyjrzał przez szparę. Chyba podobnie czuje się więzień za kratami, z tym, że żadne z więzień nie wychodzi na Upper East Sidena Manhattanie. A do tego najbliższe z nich było opuszczone. W porannym dzienniku podawali informację o masowej ucieczce z wyspy Riker, gdy na nocnej zmianie nie pojawił się ani jeden strażnik. Wszystko się waliło. Panika i anarchia. Przez te robale. Godziny od świtu do zmierzchu pozostawały jeszcze dla ludzi, ale noce należały już do nich. A tu zima za pasem. Dni stają się coraz krótsze, a noce coraz dłuższe. Hank obserwował ostatnie promienie słońca, kryjącego się za sąsiednimi budynkami. Znowu noc. Wkrótce powietrze wypełnią te fruwające obrzydlistwa. Zastanawiał się, gdzie też może być Carol. Pomimo częstych kłótni z powodu jej niezdolności przewidywania nadchodzących zdarzeń, nie potrafił przestać się o nią martwić. Miał nadzieję, że jest bezpieczna. I wtedy zadzwonił telefon. Hank podbiegł do aparatu. - Carol? - zapytał, przykładając słuchawkę do ucha. Na dźwięk znajomego głosu ogarnęło go uczucie ulgi. - Gdzie jesteś? - U rodziców. Wszystko w porządku. - Rozumiem - odrzekł. Teraz, gdy wiedział, że jest bezpieczna, powróciła irytacja. - Zamierzasz tam pozostać? - Sama nie wiem. Musiałam z kimś porozmawiać, Hank, z tobą nie sposób było zamienić ani słowa od czasu pokazania się robali. - Porozmawiać? - serce zabiło mu mocniej. - Co im powiedziałaś? - O nas. Muszę poukładać sobie to wszystko. - Czy mówiłaś im o... o naszych zapasach? - Tak, ale tylko... - Carol! Jak mogłaś? - czuł, jakby ktoś wbił mu nóż w serce. - Czyż nie zakazałem ci wspominać o nich komukolwiek? One są dla nas! - Czy to znaczy, że nie podzieliłbyś się z moją rodziną, gdyby przyszło im głodować? - Carol, według oficjalnych danych wszystko zostało już sprzedane. Półki w sklepach są puste! Gdy zjemy to, co mamy,nie będziemy mogli liczyć na nic więcej. Kupiłem to wszystko dla nas! Dla ciebie i dla mnie! Byśmy mogli przeżyć tę... tę apokalipsę! - Dlatego właśnie opuściłam cię, Hank - odpowiedziała. - Ty oszalałeś. - Świetnie! - powiedział czując, jak serce przenika mu fala chłodu. - Zostań ze swoją mamusią i tatusiem, i wypłacz, co masz na sercu. Dobranoc. Rzucił słuchawkę na widełki, odczekał chwilę, by następnie odłożyć ją na bok. Dopiero wtedy podszedł do drzwi i zaryglował je potężną belką. W słuchawce zaczęło wyć. Zakrył ją poduszką, by zagłuszyć dźwięk. Carol... jak mogła mu to zrobić? Dlaczego papla po całym mieście o jego zapasach? Dlaczego usiłuje zniweczyć jego plan? To nie miało sensu. Zebrał jedzenie z myślą o nich. Jest jej mężem. Ma obowiązek opiekować się nią. I właśnie to robi. Ale najwidoczniej Carol na tym nie zależy. Nie, dopuściła się czegoś więcej, sabotuje jego wysiłki. Matka powie o zapasach siostrze Carol, siostra mężowi, który poinformuje o tym całą swoją cholerną rodzinę i tak wieść rozniesie się w postępie geometrycznym. Kiedy zabraknie jedzenia tym, którzy nie byli na tyle przewidujący, by kupić, kiedy jeszcze pozostało coś w sklepach, zapukają do jego drzwi i będą błagać o pomoc. A gdy im odmówi, narobią rabanu, przyciągając tym jeszcze większy tłum. A wtedy może zrobić się nieprzyjemnie. Hank oczami wyobraźni widział, jak tłum taranuje drzwi mieszkania, jak wygłodniała horda tratuje się nawzajem, byle tylko dostać się do jego jedzenia i jego wody, jak odbierają mu wszystko, może nawet życie, jeśli stanie im na drodze. Na samą myśl o tym aż zadrżał. Paplanie Carol może zniweczyć jego plany. Ale nie było sposobu, by zamknąć jej usta. A może jednak. Nie mógł zmusić jej, by odwołała to, co mówiła. Nawet gdyby się zgodziła, nic by to nie dało. Ale może zmienić jej opowieść w kłamstwo. Musi jedynie przenieść całe zapasy w inne miejsce. I właśnie wtedy olśniło go, gdzie je może ukryć. Przypomniał sobie, że w czasach kawalerskich wynajmował bungalowy na wybrzeżu w takich miejscowościach jak Chadwick Beach czy Seaside Hights. Większość domków była z dykty, ale znał kilka solidniejszych, wyposażonych nawet w okiennice i centralne ogrzewanie. O tej porze roku stały puste, podobnie jak pobliskie plaże. Czekały na nowy sezon, który nie przyniesie jednak nowych urlopowiczów. Idealne miejsce. Trzeba przygotować się do wywiezienia zapasów. Musi ustawić je w stosach nie wyższych niż metr bo tylko taki ciężar udźwignie na ręcznym wózku. Rano, skoro świt, każdy ze stosów, zabezpieczony prześcieradłem, załaduje do wynajętego mikrobusu zaparkowanego nadal przed domem. Hank wziął koc i wciśnięty w kąt za stosem zapasów liczył godziny do brzasku. Zapadł w nerwowy sen. Śniły mu się spokojniejsze czasy, gdy był szczęśliwy z Carol, gdy noce nie były krwawymi horrorami pełnymi gwałtownych śmierci. Śnił o czasach sprzed robali. Robale... Nikt nie wiedział, skąd się wzięły. Wszystko zaczęło się, jak jakiś surrealistyczny koszmar. Pewnej nocy powstały w ziemi wielkie dziury, dziury bez dna, prawdziwe studnie bez dna. Naukowcy z całego świata usiłowali zmierzyć ich głębokość, lecz bez powodzenia. Dokąd prowadziły te dziury, nikt nie wiedział. Uczeni potrafili jedynie stwierdzić, że... dokądś. Kolejnej nocy powietrze wpadające do dziur zmieniło swój kierunek, niosąc zapach padliny. I robale. Robale. Nie były to jednak małe owady, które można zabić packą, tylko wielkie, zjadliwe bestie, dochodzące do pół metra, a nawet dłuższe, jakich nikt nigdy jeszcze nie widział. Komentatorzy dziennika wymyślali dla nich nazwy. Każdej nocy do już istniejących dodawano nową. Jako pierwsze pojawiły się osy-przeżuwaczki. Szybujące okropieństwa wielkości homara, ze skrzydłami jak u ważki, praktycznie jedna wielka latająca szczęka z ostrymi jak diament ząbkami. Atakowały w masie, niby piranie, nie pozostawiając na swej drodze nic poza czerwoną plamą. Nawet kosteczki. Następnie pojawiły się muchy o brzuchach wielkości piłki. Pęcherzyki kwasowe pozwalały im trawić jeszcze żywe ofiary. Potem grotowce, idealna nazwa dla paskudztw, które wwiercały się stożkowatymi, ostrymi jak brzytwa główkami w czaszki lub brzuchy ofiar i wysysały wszystko, co się da. Każdej nocy całe roje robaków wyłaziły z dziur i korzystając z ciemności, atakowały wszystko, co się rusza. O świcie wracały do swych legowisk, gdzie wygłodzone czekały na kolejny zachód słońca, by ruszyć na żer już w towarzystwie nowych gatunków. Jaki nowy horror przyniesie kolejna noc? Nawet najgorsze koszmary senne nie były w stanie konkurować z tym, co działo się na jawie. Cokolwiek by to było, okaże się zapewne straszne. Może najstraszniejsze z wszystkiego, co działo się dotychczas. Nagle obudził Hanka jakiś odgłos z sypialni. Był to dźwięk tłuczonego szkła. Robale - najprawdopodobniej grotowce - taranowały okno, nadwerężając okiennice. Gdyby nie wzmocnienia przeciwcyklonowe, już byłyby w pokoju i pożerały go żywcem. Nasłuchiwał przez jakiś czas, jak bezskutecznie waliły w metalowe wiązania, by następnie odfrunąć w kierunku innych, czerwonych pastwisk. Jeszcze w ciągu tej nocy, o różnych porach, słyszał krzyki z sąsiednich mieszkań, głuche odgłosy kroków na klatce schodowej. W pewnym momencie jakaś kobieta zaczęła dobijać się do jego drzwi, krzycząc coś o robakach w sieni i błagając, by ktokolwiek wpuścił ją do środka. W pierwszym odruchu chciał jej otworzyć, sięgnął nawet do belki, ale po chwili zawahał się, czy to aby nie podstęp. Może ktoś, kto widział, jak wnosi zapasy, chce się teraz dostać do jego mieszkania. Przykucnął obok drzwi i zagryzając wargi, czekał aż kobieta pójdzie sobie. Nagły, rozdzierający krzyk wdarł mu się w czaszkę. Potem nie usłyszał już nic oprócz przytłumionego, przeraźliwego szlochu, a nastąpiły już tylko dźwięki gwałtownej młócki i cisza. Gdy wstrząśnięty do głębi chciał wrócić na swój koc, odchodząc od drzwi zobaczył wpływającą spod nich krew, która tworzyła kałużę w przedpokoju. Zasłonił dłonią usta i pognał do łazienki. Dużo później, gdy już mógł coś przełknąć, zrobił sobie kawy. Oglądał telewizję, wsłuchując się w dźwięk ściszonego do oporu odbiornika. Obraz migał od czasu do czasu, ale to nie były zakłócenia w dopływie prądu. Na wszelki wypadek miał odbiornik na baterie. Jedyne, co przekazywała telewizja, to kazania i wiadomości, fatalne wiadomości. Prezydent ogłosił stan wyjątkowy, ale wojsko było w całkowitym rozkładzie. Cała struktura państwa rwała się. Wiadomości jedynie umocniły w Hanku postanowienie opuszczenia miasta wraz ze wschodem słońca. A właściwie czemu miał czekać aż do świtu! Niebo już się rozjaśniało. Te paskudztwa będą teraz kierować się do swych kryjówek, by uciec przed brzaskiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, by zaczął ładować samochód. Pierwsza partia owinięta prześcieradłem spoczywała już na ręcznym wózku. Hank zdjął belkę i uchylił drzwi, by rozejrzeć się w sytuacji. Ktoś był na korytarzu. Po lewej stronie, w głębi, niedaleko windy zauważył jakąś zwiniętą w kłębek postać. Nikogo więcej w zasięgu wzroku. Hank wyszedł z mieszkania, zamknął za sobą drzwi i pośpiesznie ruszył do windy, pchając przed sobą wózek po czerwonej, rozmazanej smudze krwi, ciągnącej się od jego progu do nieruchomej postaci. Zmusił się, by spojrzeć w tę stronę. Kobieta. A właściwie już nie. Niewiele mógł rozpoznać z tego, co po niej zostało. Ciało było skurczone, jakby zasuszone; widoczne kawałki skóry poszarpane, przeżute i dziwnie pozbawione krwi. Powstrzymał atak mdłości i pochwalił się w myślach za to, że nie otworzył drzwi. Gdyby to zrobił, mógłby teraz wyglądać tak samo. Powtarzał to sobie kilka razy, gdy odwrócony tyłem do zwłok, czekał na windę. Nagle z głębi korytarza doszło go gniewne bzyczenie. Obrócił się. Panująca w korytarzu ciemność sprawiała, że nic nie widział, ale dźwięk był dziwnie znajomy. Szum podwójnych skrzydeł ważki. Nasłuchał się go w ciągu ostatnich kilku nocy. Po chwili posłyszał kolejny odgłos - zgrzytanie zębów osy-przeżuwaczki. Przerażenie odebrało mu siły. Za wcześnie! Dużo za wcześnie opuścił mieszkanie! W pierwszym odruchu chciał uciec do siebie, ale powstrzymała go wizja tego, jak stoi przed zamkniętymi drzwiami mieszkania i grzebie w poszukiwaniu klucza, gdy osa koncentruje się na jego szyi. Dlatego też nie ruszał się i wściekle naciskał wszystkie przyciski, byle tylko sprowadzić windę. Bzyczenie stawało się coraz głośniejsze, coraz groźniejsze. I wtedy zobaczył ją w pełnym świetle, jak frunęła wprost na niego półtora metra nad podłogą. Zgrzytanie zębów nabrało tempa. Strach sparaliżował go, a krzyk nie zdołał wydobyć się z zaciśniętego gardła. Hank czuł, że zbliża się śmierć. I wtedy posłyszał inny dźwięk - dźwięk otwierających się drzwi windy. Wskoczył do środka, wciągając za sobą wózek i jednocześnie zamknął drzwi. Osa skręciła za nim, ale uderzyła w metalową krawędż i upadła na podłogę ze zwichniętym skrzydłem. Trzepotała się i bzyczała wściekle na zewnątrz windy, gdy Hank naciskał guzik PARTER. Spocony, ledwie dysząc, ukucnął i oparł się o ścianę zjeżdżającej w dół windy. Bał się nawet poruszyć. Chciał pozostać w tym stalowym pudle bez okien do samego świtu. Ale zmusił się do wstania. Winda wiozła go na dół, przecież musiał wydostać się z miasta. Trzeba było zwieźć całe zapasy do mikrobusu, zanim na ulicę wyjdą ci, którzy przeżyli kolejną noc. Światło w windzie przygasło i wagonik zatrzymał się z piskiem. Boże! Czy ugrzęźnie między piętrami? Ale winda ruszyła ponownie. Nie miał wątpliwości, że musi ją opuścić jak najszybciej. W każdej chwili groziło wyłączenie prądu. Przez lekko uchylone drzwi wyjrzał na zewnątrz. Otaczał go półmrok. Wszystkie żarówki albo były rozbite, albo wyłączone. Na prawo, w bladym świetle brzasku, dostrzegł, że grube szkło frontowych drzwi i okien zostało rozbite; po całej podłodze sieni walały się jego odłamki. I coś jeszcze leżało przy zrujnowanym wejściu. Coraz jaśniejsze światło dnia sprawiło, że Hank przymrużył oczy. Kolejne ciało. Nasłuchiwał trzepotu skrzydeł. Cisza. Wziął głęboki wdech, pchnął wózek i skierował się do wyjścia. Zwolnił nieco przy leżących zwłokach. Tym razem był to mężczyzna, prawie nie naruszony, ale bardzo blady. Hank go nie rozpoznał. Zdał sobie sprawę, że zna niewielu ze swych sąsiadów. Może tak jest lepiej. Spojrzał w szkliste oczy zmarłego i wstrząsnął nim dreszcz. Jak zginąłeś, człowieku? Gdy się odwracał, posłyszał dźwięk, coś pomiędzy cmoknięciem a bulgotem. Wydawało się, że dochodzi od strony trupa. Gdy tak stał, przyglądając mu się, zauważył ruch gardła i żuchwy. Ależ on nie może być żywy! Nie z tym martwym wzrokiem! I wtedy usta zmarłego otwarły się i Hank zobaczył, jak coś poruszało się wewnątrz nich. Nie, już nie wewnątrz, coś wypełzało na zewnątrz. Coś płaskiego, szerokiego, z głową zwieńczoną szczypcami, o skórze brązowej i błyszczącej tam, gdzie nie była krwistoczerwona. To coś ciągnęło za sobą ciało długie na sześć stóp, grube jak puszka po piwie, o niezliczonej liczbie silnych, gumowatych, ociekających krwią nóg. Był to rodzaj ogromnej stonogi, która opuszczała gardło zabitego i kierowała się wprost na Hanka. I to z dużą prędkością! Hank zawył i zaczął cofać się w głąb sieni tak długo, aż nogami uderzył o kant stojącej tam kanapy. Wskoczył na nią i usiłował wspiąć się po ścianie. Ale "to" nie było nim zainteresowane. Skierowało się ku drzwiom i nie zważając na rozbite szkło, maszerowało w kierunku ulicy, bez wątpienia ku najbliższej dziurze. Hank w życiu nie widział czegoś podobnego. To musiał być najnowszy nabytek tej robalowej hordy. Stwierdził, że zachował się jak stara panna na widok myszy. Zeskoczył z kanapy, podbiegł do drzwi frontowych i wyjrzał na zewnątrz. Poniedziałkowy poranek. Ulice powinny tętnić życiem. Ale panował bezruch, nie było ani samochodów, ani taksówek, czy ciężarówek. Nie, chwileczkę! Na końcu ulicy zauważył chrząszcza wielkości kubła na śmieci z parą budzących strach szczęk. Czmychał w kierunku Parku Centralnego. Od czasu do czasu latające stwory przeszywały powietrze, również kierując się na zachód. Poza tym ulice były puste. Dokąd udała się ogromna stonoga? Jak mogła tak szybko zniknąć za rogiem? To nie miało znaczenia. Hank musiał działać. Wpadł z powrotem do sieni i ślizgając się po szkrzypiącym szkle podciągnął swój wózek do mikrobusu. Szybko wypakował wszystkie pudła do furgonetki i pobiegł do windy. Musi się śpieszyć. Musi wiele razy obrócić, by przenieść wszystkie zapasy. Nic nie zakłócało jazdy po autostradzie. Ruch na drodze był; tak mały, że Hank praktycznie miał sześciopasmówkę dla siebie. Zastanawiał się, czemu tak niewiele osób wyjeżdża z miasta, ale uświadomił sobie, że to z braku paliwa. Wszystkie mijane przez niego stacje benzynowe były opuszczone. No i dokąd tu jechać? Według ostatnich wiadomości piekło było wszędzie - nie wiadomo, czy opuszczając jedno miejsce, nie wpadało się w jeszcze gorsze. A poza tym, co czeka tego, kto nie zakończy swej podróży przed nastaniem zmroku? Lepiej pozostać na miejscu, przyczaić się i trzymać tego, co się ma. Przez całą drogę nie mógł przestać myśleć o Carol. To dziwne, że dopiero kryzys o tak apokaliptycznym wymiarze uświadomił mu, jak mało mają ze sobą wspólnego, jak płytka była ich znajomość. Powinien zauważyć to już dawno, zwłaszcza w okresie, gdy pokłócili się w sprawie dzieci. On chciał mieć ich całe mnóstwo; ona - wcale. Nie chcę sprowadzać dziecka na taki świat, powiedziała.I oczywiście postawiła na swoim. Hank nie mógł powstrzymać uśmiechu. Świat, na który nie chciała wtedy sprowadzić dziecka, był rajem w porównaniu z obecnym. Znowu miałaś rację, Carol. A tak kochasz mieć rację. Mimo to nie opuści jej. Nie można mu było zarzucić nielojalności. Wróci po nią, jak tylko znajdzie na wybrzeżu coś odpowiedniego. Ale na wszelki wypadek o celu podróży poinformuje ją dopiero na miejscu. Dzięki temu Carol nikomu nic nie wypaple. Zobaczył z daleka zjazd z autostrady, prowadzący do Seaside Hights. Jego zjazd. A obok drugi napis informujący o stacji benzynowej i restauracji Thomasa A.Edisona. Poniżej, oparty o krawędż jezdni, napis na kawałku dykty głosił: MAMY BENZYNE I ROPE DO DEISLI Może i macie, pomyślał, ale nie znacie pisowni! Hank sprawdził, ile ma paliwa. Połowa zbiornika. Z pewnością będzie musiał słono zapłacić, ale nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze znajdzie gdzieś czynną stację. Przed sobą zobaczył zdezelowany samochód skręcający zgodnie z wskazaniem napisu. Hank zdecydował się pojechać za nim. Gdy zbliżał się do dystrybutorów, zauważył, jak jeden z dwóch pracowników nachylił się nad okienkiem wozu po stronie pasażera. Nagle wyprostował się i ruchem ręki nakazał kierowcy opuścić teren stacji. Prawdopodobnie klient nie miał dosyć pieniędzy, pomyślał Hank. Uśmiechnął się i uderzył obcasem o jedną z brezentowych toreb wepchniętych pod siedzenie. Miał coś lepszego niż pieniądze. Srebrne monety. Cenny metal. Zawsze wart co nieco, niezależnie od czasów, a w złych czasach wart jeszcze więcej. Im było gorzej, tym wyżej stała jego siła nabywcza. Zwolnił i wyjął garść monet. Wsadził je do kieszeni, sprawdził, czy oba zamki u drzwi są zamknięte i podjechał do dystrybutora. Dwaj mechanicy - blondyn i szatyn - byli świeżo ostrzyżeni i wygoleni. Obaj dobrze zbudowani i koło trzydziestki. Blondyn podszedł do samochodu od strony Hanka. - Macie benzynę? - zapytał Hank, uchylając okno na kilka centymetrów. Gość przytaknął ruchem głowy. - A czym chcesz płacić, czy masz coś oprócz plastyku i papieru? - To chyba wystarczy. Wszystkie monety są sprzed 1964 roku, solidne srebro - powiedział wyjmując srebrniaki. Blondyn wlepił wzrok w monety. Następnie zawołał kolegę. - Ray, on ma srebro. Czy przyjmujemy srebro? Ray podszedł do okna od strony pasażera. - Sam nie wiem - powiedział przez szybę - Masz coś jeszcze? - To chyba wystarczy - upierał się Hank. - Co masz z tyłu? - zapytał blondyn. Hanka ogarnęło uczucie, że znalazł się w pułapce. Sięgając do skrzyni biegów, mruknął: - To moja sprawa. Ale nie zdążył wrzucić biegu. Nagle obydwa boczne okna wyleciały z hukiem, obsypując go kawałkami szkła; z lewej strony potężna pięść wylądowała na jego szczęce, aż ujrzał wszystkie gwiazdy. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi, poczuł jak ktoś wbija mu palce we włosy i ramiona, jak czyjeś dłonie wyciągają go zza kierownicy i rzucają na chodnik. Straszliwy ból przeszył go w krzyżu, gdy obracając się na plecy, usiłował złapać powietrze. Na pół świadomy słyszał,jak jeden z mechaników wyłącza silnik i otwiera drzwi bagażnika. - A niech to szlag! - to był głos Raya. - Gary! Spójrz tylko! Ten facet jest nafaszerowany! Hank z trudem stanął na nogach. Był przerażony. Z jednej strony chciał uciec, ale dokąd? I po co? By dać się złapać wraz z nadejściem nocy? A nawet jeśli uda mu się znależć kryjówkę, by umrzeć z głodu? Nie? Musi odzyskać swoje zapasy. Chwiejnym krokiem podszedł do mikrobusu i usiłował zamknąć drzwi. - To moje! - krzyczał. Jasnowłosy Gary rzucił się na niego cały czerwony z wściekłości i zaczął go okładać pięściami tak szybko, że Hank nie bardzo wiedział, co się wokół dzieje. Jedyne, co pamiętał, to, że przez moment trzymał się na nogach, by po chwili uderzyć twarzą o asfalt, czując ogień w głowie i brzuchu. Zaczął pochlipywać. - To nie fair. To moje! Uniósł głowę i splunął krwią.Gdy odzyskał jasność widzenia zauważył nadjeżdżający z dużą prędkością biały wóz. Przymrużył oczy. Na dachu samochodu lśniło coś czerwono- niebieskiego, a z boku zauważył herb stanu. Wóz policyjny. Dzięki Bogu! Z trudem podźwignął się na klęczki i jęcząc, zaczął rozpaczliwie machać rękami. - Na pomoc! Na pomoc! Złodzieje! Samochód policyjny z piskiem zatrzymał się za mikrobusem Hanka. Wyskoczył z niego wysoki, szpakowaty policjant, wspaniale prezentujący się w szarym mundurze i świecącym brązowym pasie. Podszedł do złodziei, którzy nadal podziwiali zawartość wozu. - Kapitanie, niech pan zobaczy, co znaleźliśmy - rzekł Ray. - Pieprzony supermarket na kółkach - dorzucił Gary. Policjant wpatrywał się w rząd kartonów. - Niezły widok. Zdaje się, że dostał nam się ptaszek. - Panie oficerze - zagadnął Hank, nie wierząc własnym uszom. - Ci ludzie usiłowali mnie okraść. Ten obrócił się i mierząc go wzrokiem powiedział: - Rekwirujemy te zapasy. - Pan jest z nimi? - Nie. To oni są ze mną. Jestem ich oficerem. Przygotowaliśmy tę drobną operację, by łapać spekulantów i przemykających się szabrowników. Ma pan zaszczyt być naszym pierwszym łupem. - Ja to wszystko kupiłem! - Hank ledwo trzymał się na nogach. Chwiał się jak młode drzewo na wietrze. - Nie macie prawa! - Mylisz się - spokojnie odpowiedział mu policjant. - Mam wszelkie prawo. To spekulanci nie mają praw. - Złożę na pana skargę. Odpowiedział mu lodowaty uśmiech. - Spadaj, mały. Ja tu jestem sędzią najwyższej instancji. Dziękuj Bogu, że nie zostałeś zastrzelony na miejscu przestępstwa. Twoje zapasy dostaną się tym, którzy potrafią zrobić z nich właściwy użytek. Pozwolą nam przetrwać do czasu, gdy trzeba będzie na nowo przywracać porządek. Hank nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Musi być coś, co mógłby zrobić, ktoś do kogo mógłby się odwołać. I wtedy zobaczył jak Gary zdziera papier z jednego z kartonów. - Spójrzcie, kluseczki, moje ulubione! W Hanka coś wstąpiło. Rzucił się na Gary'ego wrzeszcząc i wymachując pięściami. - To moje! Zabieraj swoje łapska! Ale nie wyszedł mu ten atak. Policjant zrobił krok do przodu i Hank walnął twarzą w jego ramię. Cofnął się o kilka kroków chwytając za rozkwaszony nos. - Spadaj, mały - nakazał mu kapitan głosem twardym i zimnym. - Spadaj, póki jeszcze możesz. - Nie mogę - odezwał się Hank, choć bał się śmiertelnie - Nie mam dokąd uciec! Stąd wszędzie daleko. Mam dwie torby srebrnych monet pod siedzeniem. Zabierzcie je. Oddajcie mi tylko mikrobus. Proszę. Kapitan sięgnął po rewolwer. Nie zawahał się ani przez moment. Jednym ruchem wyjął go, odbezpieczył i wycelował w twarz Hanka. - Zdaje się, że nie rozumiesz co się do ciebie mówi. Nawet nie mrugnął naciskając na spust. Hank chciał się uchylić, ale było już za póżno. Poczuł przeszywający ból w czaszce i jasność przed oczami. Zapadł w niezgłębioną ciemność. Hank nie wiedział jak długo leżał to tracąc, to odzyskując przytomność. W końcu poczuł się na tyle silny, by się poruszyć. Zdawało mu się, że głowę ma trzy razy większą niż normalnie; paskudnie go bolała, ale zmusił się, by unieść ją nieco i rozejrzeć się. Ruch wywołał falę bólu w lewej części czaszki i świat zawirował wokół. Powstrzymał odruch wymiotny, zacisnął powieki i nie poruszając się usiłował odtworzyć w pamięci, co zaszło. Przypomniał sobie ładowanie mikrobusu, jazdę autostradą, skręt po benzynę... O, Boże. Policjant. Pistolet. Strzał. Hank wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął głowy. Głębokie, wilgotne rozcięcie tuż nad uchem, skrzepy i odpryski po tej stronie szyi i głowy. Ale żył. Kula ześlizgnęła się, żłobiąc głęboką bruzdę w czaszce. Był słaby, chory, mdliło go i bolało jak nigdy dotąd, ale żył. Hank ponownie otworzył oczy. Spojrzał w dół. Kałuża zakrzepłej krwi widoczna była na chodniku na wysokości jego nosa. Nie spuszczając z niej wzroku, uniósł się wyżej, podciągnął kolana i wyprostował. Zawrót głowy spowodował, że ponownie wszystko wokół zawirowało, ale gdy świat się zatrzymał, zaczął ustalać, gdzie jest. Po obu stronach stały zielone, metalowe kubły - śmietnik. Pomiędzy nimi widział w oddali stację benzynową. Teraz opuszczoną. Żadnych fałszywych mechaników machających na samochody. Po lewej otynkowana część budynku. Restauracja. Musieli zaciągnąć go tutaj i porzucić. Uznali pewnie, że nie żyje. Zacisnął zęby, by powstrzymać ból i wymioty, stanął na nogi i wyjrzał zza kubłów. Restauracja wydawała się opuszczona. Obok dystrybutorów i przy zjeździe na autostradę było pusto i cicho. Nie widział już samochodów wcześniej tu parkujących. Jego mikrobusu też nie było. Hankowi zbierało się na płacz. Został obrabowany i to przez gliny stanowe! Boże, co działo się z tym światem! Potwory ludzkie pełzające za dnia niczym się nie różniły od nieludzkich, rządzących nocą. Noc! Spojrzał na niebo. Dobry Boże, ściemniało się. Za kilka minut nocne stwory zaczną wyfruwać i wyłazić ze swych nor. Nie może dać się złapać na otwartej przestrzeni. Pokuśtykał do bocznych drzwi baru. Zamknięte. Zmusił się, by okrążyć budynek i by podejść do drzwi frontowych. Podwójne szklane drzwi zabezpieczone były od środka grubym łańcuchem. Zajrzał przez nie. Panował tam niesamowity nieład, jakby przed zamknięciem splądrowano bar. To jednak nie miało znaczenia. Teraz nie niepokoił go brak jedzenia. Chciał tylko znależć jakąś kryjówkę. Rozejrzał się w półmroku za czymś, czym mógłby rozbić szkło - szukał kamienia, kubła, czegokolwiek. Znalazł ciężki, kamienny kosz na śmieci, ale w żaden sposób, nie mógł go podnieść. Bliski paniki zaczął okrążać budynek, byle znaleźć jakiekolwiek wejście. Dotarł na tyły, gdy nagle coś ze świstem przeleciało mu obok głowy, zgrzytając zębami. Za chwilę coś kolejnego. W mrocznym świetle nie widział nic, ale nie musiał. Osy-przeżuwaczki. Już wyfrunęły. Widać w pobliżu miały jakąś dziurę. Pochylony pobiegł w kierunku śmietników po drugiej stronie budynku. Może uda mu się ukryć w jednym z kubłów. Wślizgnie się do środka i zamknie przykrywę. Może nawet znajdzie tam jakieś odpadki nadające się do jedzenia. Dobiegł do śmietnika i podciągnął się na wysokość pierwszego kubła, by stwierdzić, że nie ma pokrywy. Drugi podobnie. I co teraz? Całkiem przypadkowo zawadził nogą o dziurę w chodniku. Ściek. Jego stopa spoczywała na zardzewiałej kracie. Spróbuj ją podnieść! - pomyślał, pochylając się i usiłując to zrobić. Krata była kwadratowa, wystarczająco szeroka, by dostać się do środka, jeśli tylko zdoła ją unieść. Kolejny robal przeleciał tuż tuż, na tyle blisko, by musnąć mu włosy. Był to grotowiec. Zebrał wszystkie siły, by ruszyć kratę, ignorując pulsowanie w skroniach spowodowane nadmiernym wysiłkiem. Metal zaskrzypiał, ale dał się przesunąć o parę centymetrów, potem jeszcze trochę, aż z piskiem całkiem ustąpił. Hank odsunął go na bok, wślizgnął się do ciemnego otworu. Wylądował w kałuży o jakiś metr poniżej. Nic takiego. Miała tylko parę centymetrów głębokości. Wyciągnął ręce i zasunął za sobą kratę. Gdy zaskoczyła na swoje miejsce, przykucnął i spojrzał w niebo. Na zewnątrz było ciemno, ale nie tak jak w jego dziurze. Gdy obserwował samotną gwiazdę przebijającą się przez wieczorną mgłę, wielka brzuchata mucha przysiadła na kracie tuż nad Hankiem i usiłowała przecisnąć się przez nią. Widział jej napięte pęcherze kwasowe zbyt szerokie, by zmieściły się przez któryś z otworów. Niezadowolona, brzecząc wściekle, odleciała w końcu. Znalezienie bezpiecznej kryjówki nie przyniosło mu wcale ulgi. Zamiast się cieszyć, zaczął płakać. Czemu nie? Nikt i tak go tu nie zobaczy. Był sam, ranny - nadal nieco krwawił - zmarznięty, zmęczony, głodny, bez jedzenia, pieniędzy, środka transportu i w dodatku ukrywał się w kanale, gdzie stojąca woda powoli przesiąkała przez jego buty. Znalazł się rzeczywiście na samym dnie. Wymuszony śmiech odbił się niesamowitym echem od ścian kanału. Teraz jedyną pociechą było przekonanie, że już gorzej być nie może. Coś plusnęło z jego prawej strony. Hank zastygł w bezruchu i zaczął nasłuchiwać. Co to było? O Boże, co to było? Szczur? Czy też coś gorszego - o wiele, wiele gorszego? Podciągnął nogi i starał się utrzymać je nad powierzchnią wody. Jeśli coś siedziało w wodzie, powinno przepłynąć pod nim. Wysilał wzrok i słuch szukając jakichkolwiek oznak życia. Po prawej nic nie zauważył. Ale od lewej coś się skradało i było coraz bliżej... słyszał niezliczone tupnięcia i szurania, jakby coś - nie, jakby cała masa czegoś o tysiącu nóg posuwała się po ścianie kanału w jego kierunku. Z prawej też już słychać było pluśnięcia, pośpieszne, coraz wyraźniejsze, niespokojne, szalone. Nagle kanał ożywił się, wypełnił odgłosami i ruchem, a wszystko to zmierzało ku niemu. Hank zawył ze strachu. Opuścił nogi do wody, usiłując ponownie podnieść pokrywę kanału. Ale zanim mu się to udało para szczypiec jak jęzory zacisnęła się wokół jego prawej kostki. Wrzeszczał w przerażeniu i agonii, ale nie przestawał naciskać na klapę. Kolejna para szczypiec zacisnęła się na lewej łydce. Nacisk na stopy spowodował, że runął do wody na kolana. I wtedy poprzez blade światło wpadające przez klapę zobaczył je. Wielkie stonogi z parą szczypiec zamiast jamy gębowej, takie jak ta, którą widział rano gdy opuszczała ciało sąsiada. Rura kanalizacyjna, w której się znajdował, aż roiła się od tych skorupiaków liczących sobie od półtora metra do trzech. Te najbliżej stojące podniosły swe głowy w jego kierunku. Słyszał tylko szczęk szczypiec. Hank usiłował opędzić się od nich, ale one unikając jego ciosów, wbijały się swymi szczękami w jego ramiona, ręce. Ból i strach były nie do opisania. Krzyk Hanka odbijał się echem w rurze, gdy układały go na wznak, z ramionami ku górze i wyprostowanymi nogami. Zimna woda przemoczyła mu ubranie i spływała po krzyżu. I wtedy jeszcze większa liczba stonóg wskoczyła na niego, pokryła go całego. dobierając się do jego ubrania, które warstwa po warstwie zrywały, jakby to były papierowe chusteczki. Gdy zdarto już ostatni fragment tkaniny, leżał tak w tym kanale zimny, mokry i nagi niby heretyk na kole tortur. A wtedy wszystkie stwory oprócz tych, które przytrzymywały go w wodzie, wycofały się. Nagle zapanowała cisza. Ustało tupanie i pluskanie tysiąca stóp i w pewnej chwili jedynym odgłosem, jaki dochodził do Hanka, był jego nierówny oddech. Czego chcą? Co robiły...? Po chwili dołączył do niego inny odgłos, dochodzący z ciemności tuż za jego stopami. Był to odgłos ślizgania się chitynowej skorupy o beton. Gdy narastał, Hank zacząłjęczeć z przerażenia. Zaczął szamotać się w wodzie. Jego desperacka walka spowodowała jedynie silniejszy ucisk szczypiec, które coraz głębiej wbijały się w jego rozorane i krwawiące ciało. I wtedy w świetle wschodzącego księżyca zobaczył ją. Ta stonoga była podobna do innych, ale o wiele większa, z głowę szerokości jego torsu, i ciałem wypełniającym połowę kanału. Hank wrzasnął gdy zrozumiał, co go czeka. Te inne, mniejsze obrzydlistwa były jedynie robotnicami (i trutniami). Schwytały go i przetrzymywały dla swej królowej! Ponowił swą walkę, ignorując coraz silniejszy ból. Musiał się uwolnić! Ale nie dał rady. Królowa czołgała się między wierzgającymi nogami Hanka, śligając się po ciałach swoich poddanych i zatrzymała dopiero na wysokości jego piersi, wpatrując się w niego swymi wielkimi, czarnymi oczami. Gdy Hank obserwował ją w niemym strachu, spomiędzy jej szczęk wysunęła się podobna do świdra trąbka. Powoli uniosła głowę i pochyliła ją w kierunku brzucha Hanka. Hank odzyskał głos i wrzeszczał jak opętany, gdy trąbka coraz głębiej wbijała się w jego ciało. Miał uczucie, jakby ogień wybuchł w jego trzewiach i klatce piersiowej i przenosząc się błyskawicznie do nóg i rąk, pozbawił je całkowicie siły. Trucizna! Otworzył usta, by ponownie wydać z siebie okrzyk trwogi, ale neurotoksyna, która pierwsza dotarła do gardła sprawiła, że udało mu się wydobyć z niego jedynie nieco głośniejszy wydech. Ostatnie zesztywniały mu ręce i wtedy poczuł jakby pływał w przestworzach. Nadal leżał w wodzie, ale nie czuł wilgoci. Gdy zapadał w błogosławioną ciemność, ostatnią rzeczą, którą widział, była potworna królowa, której trąbka nadal tkwiła w jego brzuchu. Hank nie był pewien czy to jawa, czy sen. Wydawało mu się, że nie śpi. Zdawał sobie sprawę z dochodzących wokół hałasów, ze stęchłego, kwaśnego zapachu, ze światła, które coraz silniej działało na powieki, których nie był w stanie podnieść. I nic nie czuł. Jakby został pozbawiony ciała. Gdzie się znajdował? Co...? I wtedy powróciła pamięć. Stonogi... ich królowa... Krzyk, który narastał w gardle, zduszony w zarodku. Jak można krzyczeć, gdy nie można otworzyć ust? Nie. To był sen. Te dziury w ziemi, latające potwory, zapasy na przeczekanie, opuszczenie Carol, stacja benzynowa, gliniarz, pistolet, kula, stonogi, te długie, obrzydliwe koszmary - to wszystko tylko mu się śniło. Ale na szczęście to zaraz się skończy, kiedy tylko się obudzi. Jeśli tylko uda mu się otworzyć oczy, zobaczy znajome szpary na suficie ich sypialni. A wtedy koszmar senny zniknie. Spokojnie poruszy się, by dotknąć Carol. Oczy. Od nich wszystko zależy. Skoncentrował się na powiekach, wysyłając do nich całą swoją wolę i energię. I choć powoli, sprawił, że drgnęły. Nie czuł ruchu powiek, ale uderzył go ostry promień bladego światła, podobny do pochodni zapowiadającej narodziny dnia. Efekt zachęcił go do podwojenia wysiłków. Powoli rozrywał łączącą powieki gumowatą substancję. Po pewnym czasie, gdy już udało mu się je otworzyć, uderzyło go światło, ale nie był to blask wschodzącego słońca, tylko rodzaj bladego, rozproszonego światła. Zmusił oczy, by otwarły się jeszcze szerzej. Wpadające światło zaczęło nabierać kolorów i kształtów. Nieokreślonych kształtów i ubogich kolorów. Były to przeważnie odcienie szarości. Źrenice zwęziły się i obrazy zaostrzyły. Spoglądał na ciało, swoje nagie ciało, spoczywające na prześcieradłach w jego własnym łóżku. Był jeszcze lekko rozespany, ale przecież znał je. Dzięki Bogu to wszystko było tylko snem. Spróbował obrócić głowę w lewo, w kierunku światła, ale nie udało mu się jej poruszyć. Dlaczego nie może się poruszyć? Teraz już był całkiem rozbudzony. Powinien móc się ruszyć. Skierował wzrok w lewą stronę. Okna sypialni są właśnie tam. Gdyby tylko udało mu się... Chwileczkę... ściany - są okrągłe. Sufit wypukły. Cementowy. Cement widać wszędzie. A światło. Światło dochodzi z góry. Zmusił się do otwarcia oczu jeszcze szerzej. Zauważył brak okna. Światło dochodziło poprzez kratę w suficie. Zduszony w zarodku krzyk sprzed paru minut powrócił z nową siłą przebijając się przez gardło i krtań, usiłując się uwolnić. To nie była jego sypialnia. Znajdował się w kanale - w rurze ściekowej! To nie był sen. To zdarzyło się naprawdę. Naprawdę! Hank zwalczył panikę i zaczął intensywnie myśleć. Nadal żył. Musi o tym pamiętać. Żył i miał przed sobą kolejny dzień. Mieszkańcy dziur w ciągu dnia nie dawali o sobie znać. Uciekali przed światłem. Musi przemyśleć sprawę, musi przygotować plan. Zawsze był dobry w planowaniu. Przeniósł wzrok na swe ciało. Teraz lepiej widział. Zauważył delikatny ruch słabo owłosionej klatki piersiowej i krwawą ranę w miejscu, w którym królowa wpuściła mu do trzewi truciznę. Neurotoksyna działała nadal, bo chociaż pracowało serce i płuca, wszystkie mięśnie były sparaliżowane. Na szczęście nie kontrolowała go w stu procentach. Przecież udało mu się otworzyć oczy? Przecież poruszał gałkami? Co jeszcze uda mu się wprawić w ruch? Przeniósł wzrok z rany na ręce. Leżały zwiotczałe po jego bokach, dłońmi do góry. Sprawdził swe dolne kończyny. Wyglądały na nietknięte. Leżał w lekkim rozkroku z palcami na zewnątrz. Wyglądał jak plażowicz. Jego ciało wyglądało na całkowicie zrelaksowane... efekt osiągnięty przez całkowity paraliż. Przeniósł wzrok z powrotem na rękę, koncentrując się na dłoni. Gdyby udało mu się poruszyć palcem... I wtedy zauważył pajęczynę. Jej nitki biegły we wszystkie strony i krzyżowały się jak metalowa siatka. Na linii ramion siatka załamywała się pod pewnym kątem a odnogi dochodziły do ściany, gdzie przytrzymywały je kulki lepkiej żelatyny rozmazane na cemencie. Spojrzał w dół na ile pozwalała mu pozycja i zdał sobie sprawę, że nie leży na dnie kanału, lecz jest w nim zawieszony. Jego horyzontalna pozycja wskazywała, że leży na hamaku z pajęczyn po przekątnej rury. Hank zachwycił się jasnością własnego umysłu i zimną oceną sytuacji. Znajdował się w pułapce - nie tylko sparaliżowany, ale i bezpiecznie ułożony. Pajęczy hamak nie pozbawiony był zalet. Dłuższy nieprzerwany kontakt z zimnym cementem spowodowałby wychłodzenie ciała; pajęczyna, utrzymując go ponad poziomem wody, nie dopuszczała, by jego ciało martwiało poprzez stały kontakt z wodą. Hank znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, a ponadto był związany, zakneblowany i sparaliżowany. Zawieszono go jak kawał mięcha. Ta ostatnia myśl podziałała na niego jak uderzenie obuchem. Właśnie taka była prawda! Stał się pożywieniem! Zakonserwowali go odpowiednio i magazynowali żywego, by zahamować proces rozkładu. Gdy zabraknie jedzenia na powierzchni, w każdej chwili będą go mogli uszczknąć na przekąskę. Siłą woli zdusił narastający strach. Panika w niczym mu nie pomoże. Już i tak ma sparaliżowane ciało. Nie chciał pozwolić, by strach paraliżując mu wolę, pogorszył jeszcze jego sytuację. Ale zimny, twardy fakt spędzał mu sen z oczu. Jestem pożywieniem! To by się uśmiał z tego ten drań policjant! Zapobiegliwy magazynier żywności sam staje się łupem dla innych. Nawet Carol uznałaby to za ironię losu. Żyję, powiedział sobie. I uda mi się przechytrzyć te robale. Znał ich zwyczaje. Prawdopodobnie drzemią w ciągu dnia, a dopiero gdy zapada zmrok wychodzą na łów. Wtedy właśnie uwolni się. Ale najpierw musi odzyskać władzę nad własnym ciałem. Już kontroluje pracę oczu i powiek. Teraz czas na ręce. Jeśli ma się uwolnić, będą mu potrzebne. Palec. Zacznie od palca wskazującego prawej ręki, skupi całą swoją wolę i energię na tym jednym palcu aż uda mu się go poruszyć. Potem zajmie się kolejnymi palcami aż uda mu się zacisnąć dłoń w pięść. Wtedy przejdzie do lewej ręki. Spojrzał na palec wskazujący, skupił się na nim i skoncentrował całą swoją energię. I palec drgnął. Czy na pewno? Ruch był prawie niezauważalny, równie dobrze mógł to być refleks światła. A może tak silnie tego pragnął, że wyobraźnia płatała mu figle. Ale palec poruszył się. Musi w to wierzyć. Poruszył się. Odzyskiwał kontrolę nad ciałem. Uda mu się stąd uciec. Pełen nadziei jeszcze silniej skupić się na niechętnym palcu. Pod wieczór Hank był doszczętnie wyczerpany, ale nie pozwolił sobie ani na chwilę snu. Jak mógłby? Wraz z nastaniem ciemności kanał ożywił się. Najpierw doszły go świsty delikatnie odbijające się echem w kanale, potem kakofonia szczęk wygrywających wygłodniały kontrapunkt do wtóru uderzeń niezliczonej liczby chitynowych nóg o cementowe podłoże. Wreszcie w bladym świetle wschodzącego księżyca dojrzał dziwne kształty poruszające się falistym ruchem z jego lewej na prawą stronę, brnące pod nim przez wodę, nad nim po suficie. Najcieńsze z nich grubości jego ramienia, największe - szerokości uda, mijały go całkowicie go ignorując, by przecisnąć się nad, pod nim lub ocierając jedna o drugą z obrzydliwą, powolną gracją, która wydawała się zaprzeczać prawom grawitacji, pokrywały szarość cementu gordyjskimi splotami pokręconych ciał, które zbliżając się do kraty przesłoniły mu księżyc. Usłyszał metaliczne skrobanie, potem pisk, aż wreszcie suchy odgłos odsuwanej kraty. Wtedy wśród stonóg zaszła nagła zmiana. Zniknęła powolność, a zastąpił ją wygłodniały pośpiech, z którym wpadały na siebie w szalonej chęci wyjścia na powierzchnię na nocny łów. W parę sekund póżniej przecisnęły się do wyjścia ostatnie sztuki. Ponownie zaświecił księżyc i Hank został sam. Nie... nie sam. Coś się zbliżało. Coś wielkiego. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć co to takiego. W parę minut później zobaczył jej wielką, zwieńczoną szczypcami głowę kołyszącą się tuż nad nim. Tylko nie to! Tylko nie znowu to! Od świtu pracował nad odzyskaniem kontroli w kończynach i przez większość dnia to zadanie wydawało się beznadziejne. Bez względu na wysiłek jego ciało po prostu nie reagowało. Ale nie ustępował i tuż przed zachodem słońca osiągnął pewne rezultaty. Zauważył drgania mięśni rąk i nóg, oraz mięśni brzucha. Mogło to oznaczać osłabienie działania toksyny albo też pokonanie jej. Teraz to nie miało znaczenia. Odzyskiwał kontrolę... i tylko to się liczyło. Ale wszelkie wysiłki spełzną na niczym jeśli królowa ponownie zaaplikuje mu swą neurotoksynę. Nie poruszyła się, wydawała się zawieszona w powietrzu i tylko jej głowa kołysała się tuż nad nim. Czyżby coś podejrzewała? O, Boże, Boże, Boże, Boże! Cały dzień pracował nad tym, by móc poruszać mięśniami, teraz modlił się, by go nie zdradziły. Jedno drgnięcie, mały tik, a ponownie zapuści swą trąbkę w jego trzewia i Hank wróci do punktu startu. Obserwowała go przez chwilę, która jemu wydała się wiecznością, po czym zaczęła pochylać... Nie! ,..głowę nad jego brzuchem... Nie! ,..ale jedynie wygięła się nad nim, oparła swoje twarde małe stópki na jego skórze. Nic nie czuł, ale dostrzegł, jak obrzydzenie wprawia w ruch mięśnie brzucha. Modlił się, by nie zauważyła tego. Nie widziała. Wreszcie uwolnił się od jej prawie niekończącego się ciała, gdy poprzez otwór wyszła na spotkanie nocy. Teraz był już sam! Nadszedł czas działania. Podniósł w górę nogi i ręce napinając je, jakby chciał zrzucić pętające je kajdany. Ku swej radości zauważył, że wysiłek nie idzie na marne. Palce nie poruszały się, nie zaciskały w pięść, jak tego chciał, ale obserwował, że żyły na przedramieniu prawie pękały od napływającej krwi, obserwował jak falują i pulsują wokół rany, gdy usiłował usiąść. Ale nic się nie działo. Jego żyły i tętnice nadal napełniały się krwią, stając się coraz bardziej widoczne na tle skóry, jego brzuch falował jak Atlantyk w czasie huraganu, ale żadnego znaku ruchu, tylko chaos. I wtedy jego oczy zatrzymały się na ranie tuż pod pępkiem. Zauważył tam drobny ruch. Coś się wiło. Poranny krzyk na nowo zaczął zbierać się w jego gardle, gdy dwa czarne kleszcze, każdy nie większy niż cal, wysunęły się na powierzchnię. Za nimi wysunęła się ciemnobrązowa, błyszcząca głowa o wielu oczach. Zatrzymała się na chwilę, rozejrzała wokół, by zatrzymać swój zimny wzrok na Hanku, po czym wyciągnęła resztę swego długiego ciała jednym "siorbnięciem". Za nim szybko wyszła kolejna stonoga. I jeszcze jedna... Spokojne dotąd ciało Hanka poruszało się teraz siłą własnej woli, wijąc się, drgając, unosząc na hamaku z pajęczyny w górę i w dół, w przód i w tył, aż jego żyły i tętnice nabrzmiałe do granic wytrzymałości pękły, uwalniając kolejne wijące się, zwieńczone kleszczami stonogi. I wtedy coś zaskoczyło w jego głowie. Prawie czuł jak wali się podstawa jego rozsądku. I dobrze. Nie miał nic przeciwko temu. Tak. Nie miał. Otwierała się całkowicie nowa perspektywa. Wszyscy na powierzchni ziemi umierali. Umierali i rozkładali się. Ale nie on. Hank żył i będzie żył poprzez swe dzieci. Nareszcie ojcostwo. Gdybym tylko potrafił płakać! Od tak dawna pragn�