Williamson Penelope - Pewnego razu przy księżycu
Szczegóły |
Tytuł |
Williamson Penelope - Pewnego razu przy księżycu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Williamson Penelope - Pewnego razu przy księżycu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Williamson Penelope - Pewnego razu przy księżycu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Williamson Penelope - Pewnego razu przy księżycu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Williamson Penelope
Pewnego razu przy księżycu
Weteran spod Waterloo, porucznik Trewlany i Jessalyn, "dzika
dziewczyna" z wybrzeża Kornwalii, toczą przez długie lata walkę z
przeciwnościami losu. Dla niej celem życia jest odbudowa rodowego
majątku, dla niego - pokrycie Anglii siecią dróg żelaznych. Długo trwa,
nim odkryją, że swoje marzenia mogą zrealizować tylko wspólnie.
Strona 2
CZESC PIERWSZA
I
Huk wybuchu wstrząsnął powietrzem. Przetoczył się nad posępnymi
wrzosowiskami, odbił echem od czarnych klifów i zadudnił nad powierzchnią
morza. Przez chwilę panował spokój. A potem ziemia zadrżała i uniosła się niczym
pierś powstrzymującego kaszel starca.
Hałas przestraszył dwie kozy, które pasły się przy ciernistym krzewie głogu. Na
moment znieruchomiały, zastrzygły uszami, poruszały długimi brodami i
czmychnęły stromą ścieżką pod górę. Lawina drobnych kamyków spod ich kopyt
obsunęła się na głowę dziewczyny, która zastygła na plaży w bezruchu.
Jessalyn Letty od dłuższego czasu szukała jakiejś zdobyczy wzdłuż brzegu, dokąd
sięgały największe fale. Ostatniej nocy jęczący sztormowy wicher bez opamiętania
smagał brzegi Kornwalii. Jakaś zdobycz musiała się trafić. Przy odrobinie szczęścia
mógł to być drobiazg zdatny do użytku albo, jeszcze lepiej, coś na wymianę. Gdyby
zaś mogła za to dostać prawdziwą twardą monetę, wtedy los okazałby się
rzeczywiście łaskawy.
Właśnie miała podnieść pękniętą belkę, kiedy nagły wybuch sprawił, że
wyprostowała się, zakręciła w miejscu i ze strachu zakryła dłonią usta. Grad
kamyków posypał się na jej głowę. Znowu się odwróciła. Spojrzała do góry,
przysłaniając oczy przed promieniami popołudniowego słońca. Para kóz zdążyła
jeszcze pomachać jej ogonami, nim zniknęła nad krawędzią urwiska.
Na plaży zaległa cisza. Zamilkły nawet rybitwy i wieszczki. Na tle jasnobłękitnego
nieba wznosiła się spiralnie ledwie widoczna, cienka wstęga dymu. Jessalyn
podniosła spódnicę i zaczęła biec, pozostawiając w kleistym piasku odciski nagich
stóp.
Biegła po stromej ścieżce równie szybko i pewnie jak kozy. Zawahała się dopiero
przy wyrwie w kamiennym murze. Minęło
9
Strona 3
już wiele lat od chwili, gdy po raz ostatni ośmieliła się przekroczyć granicę
posiadłości hrabiów Caerhaysów. Od tamtego pamiętnego lata, kiedy stróż celował
w nią ze starej strzelby i zagroził, że wypali, gdyby próbowała wejść:
- Prosto w ten rudy łeb. To będzie tak samo, jakbym trafił w dojrzałą dynię -
warknął, ściągając usta i odsłaniając spróchniałe zęby. - Dokładnie jak w dojrzałą
dynię. Plask! - Roześmiał się, uderzając dłonią w łoże strzelby. Jessalyn uciekała
stamtąd co sił w nogach.
Wróciła zaraz następnego dnia. Zakradła się, rozglądając przezornie za dozorcą i
jego wiekową strzelbą. Jej serce biło szybciej niż rozkołysane fale o brzeg, ale nie
czuła strachu, była raczej podekscytowana. Spodziewała się ujrzeć przemytników
toczących pod górę baryłki brandy albo piratów zajętych zakopywaniem w piasku
skrzyń ze złotem. Wszyscy wiedzieli, że hrabiowie Trelawny często zbaczali z drogi
prawa. Niewiele zobaczyła, jedynie chwasty, zarośnięte stawy i wielką, ale bardzo
zaniedbaną starą rezydencję.
Od tamtego czasu upłynęło wiele lat. Dozorca od dawna nie żył. Ludzie opowiadali,
że hrabia mieszka w Londynie, gdzie trwoni pieniądze na zakłady i zapija się na
śmierć. Dom był opuszczony, kopalnia nadal nieczynna. Eksplozja w Caerhays
wydawała się trudna do wytłumaczenia.
Przechodząc przez mur, Jessalyn zaczepiła spódnicą o krzew dzikiej róży.
Próbowała się uwolnić, potem, zniecierpliwiona, szarpnęła mocniej. Muślinowy
materiał rozdarł się głośno, a ona, wreszcie uwolniona, zeskoczyła na ścieżkę
porośniętą janowcem. Biegła, raniąc bose stopy o kanciaste kamienie, którymi była
zasłana ziemia. Wstęga dymu już dawno się rozproszyła. Wrzosowiska były puste,
wokół panowała cisza.
Weszła na wierzchołek wzniesienia. W wąskim jarze, gdzie gęsto rosły głogi i
targane wiatrem wiązy, wznosiła się duża ceglana wieża. Niegdyś mieściła się tu
maszyna parowa do pompowania wody z Wheal Ruthe, jak nazywała się ta
nieczynna kopalnia cyny. Wysokie janowce niemal przesłaniały arkadę wejścia. Ale
między białymi pnączami widać było położone wyżej okna. Wydeptana przez muły
ścieżka prowadziła do opuszczonej kopalni. Jessalyn skręciła w nią bez chwili
wahania.
Głęboko odetchnęła i wstrzymując oddech, zanurzyła się
10
Strona 4
w gęstą białą chmurę, która szczelnie wypełniała drzwi. Para buchnęła jej w twarz
niczym gorąca, wilgotna ścierka. Bezwiednie krzyknęła. Jej krzyk ponownie
przeszył powietrze, kiedy z kłębowiska oparów, kuśtykając, wyłoniło się coś na
kształt czarnego upiora i zacząło przesuwać się w jej stronę.
Wpadli na siebie, a ich czoła zderzyły się jak czynele. Upiór upadł do tyłu, uderzając
głową o kamienną posadzkę. Jessalyn przebiegła po nim siłą rozpędu, ale moment
później poślizgnęła się i przewróciła, boleśnie raniąc dłonie i kolana. Skulona,
krztusiła się i charczała. Wnętrze maszynowni wypełniała gęsta zawiesina.
Pomyślała, że jeszcze chwila, a na pewno się udusi. W końcu jednak zaczerpnęła
haust wilgotnego powietrza i odwróciwszy głowę, spojrzała przez ramię, aby bliżej
przyjrzeć się nieznanemu osobnikowi.
Na posadzce leżał młody mężczyzna. Ramiona miał rozrzucone na boki i wyglądał
jak przewrócony krucyfiks... albo upadły anioł, dopiero co wyrzucony z nieba.
Podpełzła do niego. Wyprostowała się na kolanach, nachyliła i poklepała leżącego
lekko po policzku. Czuła kłujący zarost, ale poniżej skóra była zadziwiająco gładka
i ciepła. Wydało jej się, że staje się zbyt poufała, więc podniosła rękę i dla odmiany
uderzyła zupełnie mocno. Nawet się nie poruszył. Zatem uderzyła jeszcze silniej.
Dłoń nieznajomego była szczupła, choć znacznie większa od jej dłoni, palce zaś -
poranione i pełne odgniotków. Trzymała rękę mężczyzny, ale i to wydało się jej
niestosowne, więc ułożyła ją z powrotem przy jego boku. Usiadła na piętach,
niepewna, co począć.
W książkach, które systematycznie wypożyczała z biblioteki w Penzance, główny
bohater zawsze musiał rozluźnić ubranie na omdlałej heroinie. Ale tutaj akurat nie
było nic do rozluźnienia; nieznajomy nie miał kołnierzyka ani krawata, a jego
koszula już i tak była rozpięta pod szyją. Błyszczała wilgocią gładka, śniada skóra,
po której powoli stoczyła się jedna kropla, by zniknąć w gęstwinie ciemnych
włosów pod skrawkiem białego płótna. Dziewczyna z głębokim westchnieniem
spojrzała w bok. Zwilżywszy językiem usta, poczuła smak sadzy i siarki.
Gorące powietrze było nasycone parą, jak wnętrze imbryka, który stoi na buzującym
ogniu. Odgarnęła z twarzy wilgotne
4
Strona 5
włosy, przesuwając swój kapelusik na bok. Z trudem rozwiązała wstążkę pod brodą
i gwałtownym ruchem uwolniła się od duszącej pętli. Jej palce zaplątały się w strusi
pióropusz, który, zwilżony, zwisał teraz żałośnie. Znowu zerknęła na obnażoną
pierś nieznajomego, na miejsce, gdzie zniknęła kropla wody. Drgnęły mięśnie i
zadrżała opalona w promieniach słońca skóra, gdy próbował zaczerpnąć powietrza.
Najwyraźniej w tych gęstych oparach miał kłopoty z oddychaniem. Jessalyn nie
wiedziała, co robić. Może zostawić go i pobiec po doktora Humphreya. Za jej
plecami coś zaszeleściło. Drgnęła i odwróciła się, prawie pewna, że zobaczy wycho-
dzącego z mgły starego, trzęsącego się medyka w imponującej peruce. Ale nikogo
tam nie było, widziała jedynie kupę żelastwa i drewna - pozostałości po jakimś
urządzeniu, które rozerwał wybuch. Ów stos podnosił się i z sykiem opadał, jak
żywa istota, która powoli kona. Wszędzie dookoła walał się rozsypany żar.
Węgiel - pomyślała Jessalyn. Żarzy się nadal. Gdyby przystawić świecę, knot
zapaliłby się na pewno... albo piórko.
Pewnego razu Polly Ungellis - miejscowe popychadło, zarabiająca na skromne życie
patroszeniem sardeli, kobieta cierpiąca na różne dolegliwości - zemdlała w kościele.
Wówczas żona wielebnego Troutbecka ocuciła starszą kobietę, podtykając jej pod
nos tlące się pióro. Zatem powrót do życia Polly należało w znacznym stopniu
zawdzięczać koguciemu ogonowi. Jessalyn wątpiła, aby gatunek ptaka miał w tej
kwestii jakieś szczególne znaczenie.
Spojrzała na kapelusik, który trzymała w dłoniach. Pochodził z lombardu. Jak
powiedziała jej babka, modne kobiety nosiły takie w tym samym roku, w którym
Napoleon rozwiódł się z Józefiną. Kapelusik był stary i zniszczony, ale innego nie
miała. Jego największą ozdobą był ułożony z przodu, gęsty strusi pióropusz, długi,
w kolorze pierwiosnków. Ponieważ z innych ozdób pozostawała jedynie
postrzępiona wstążka, kapelusik wyglądałby bardzo żałośnie bez swoich piór.
Zanim zwyciężyły w niej uczucia egoistyczne, wyrwała pióra spod wstążki.
Poderwała się na nogi, podbiegła kilka kroków i wsunęła koniec pióropusza pod
rozpalony węgielek. W jednej chwili pojawił się żywy ogień. Jessalyn usłyszała
tylko syk
12
Strona 6
i skwierczenie. Płomyki strzeliły błyskawicznie w górę. Odruchowo upuściła małą
pochodnię, która opadła na posadzkę, ciągnąc za sobą strużkę iskier i...
- Do licha ciężkiego, co ty tam wyrabiasz?
Okręciła się na pięcie. Nieznajomy ni to leżał, ni siedział, podpierając się na
wysuniętej dłoni. Z ciemnymi włosami, które opadały mu na czoło, koszulą
ściągniętą z ramienia i głęboko rozpiętą pod szyją jeszcze bardziej wyglądał na
upadłego anioła. Naga pierś unosiła się i opadała w rytmie ciężkich wdechów i
wydechów. Jessalyn była świadoma, że wpatruje się w niego z niezbyt mądrą miną.
Nie była w stanie ani odezwać się, ani poruszyć; miała kłopoty ze zwykłym
oddychaniem.
Naraz poczuła, że coś boleśnie parzy ją w nogę.
Spojrzała w dół i zobaczyła, że ruchliwy, żółty języczek ognia wypala dziurę w jej
barwinkowobłękitnej muślinowej spódnicy. Zaczęła uderzać w to miejsce
otwartymi dłońmi, starając się stłumić płomienie.
- Proszę chwilę poczekać - oznajmiła. - Moja spódnica płonie.
Nagle cała ta sytuacja wydała się jej niezwykle komiczna. Oto gorączkowo starając
się ugasić ogień, spokojnie oświadczyła obcemu mężczyźnie, że płonie.
Wybuchnęła śmiechem. Kiedy jednak usłyszała wydobywający się ze swych ust
dźwięk - dziki i chropawy - natychmiast zamilkła. Podniosła wzrok. Nieznajomy
patrzył na nią, jak gdyby nie całkiem wierzył w to, co widzi i słyszy. Jęknął, skulił
się i ukrył twarz w dłoniach.
Podeszła do niego i przyklęknęła. Znowu musiała powstrzymywać śmiech,
ponieważ mężczyzna najwyraźniej nie podzielał jej osobliwego poczucia humoru.
- Proszę mi wybaczyć, że pana podeptałam - oświadczyła, ale choć bardzo się
starała, chichotała między jednym a drugim słowem. - Oczywiście nie uchodzi
wpadać do cudzej posesji, nie zapowiadając się wcześniej, ale pomyślałam, że jeśli
budynek stanął w ogniu... Przecież nie mogłam pozwolić, aby pan się spalił.
Wprawdzie nie wiedziałam, że to właśnie pan tutaj jest, ale ktoś mógł być... Nic
panu nie jest? - Przyciskał bielejące dłonie do twarzy, ale poza tym ani się nie
poruszał, ani nie odzywał. - Jak pan się czuje?
6
Strona 7
Zaczęła się zastanawiać, czy wybuch nie nadwerężył mu słuchu. Nachyliwszy się,
krzyknęła:
- Czy pan mnie słyszy?! Zapytałam, jak pan się czuje. Drgnął, poruszył głową i
zacisnął powieki.
- Słyszałem bardzo dobrze, dzięki. Dopóki sama nie zadbałaś, żeby twój śmiech
porozrywał mi bębenki. - Znowu ukrył twarz w dłoniach. Trzymał ją niczym
popękane jajko. - A czuję się, skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, jakby gromada
mułów zagrała moją głową zamiast piłką.
Sprawiał wrażenie dziwnie bezbronnego. Siedział skulony, z pochyloną głową i
odsłoniętym, nagim karkiem. Palce miał wsunięte w wilgotne, ciemnobrązowe
włosy. Dotknęła grzbietu jego dłoni.
Gwałtownie podniósł głowę. Jakby go użądliła pszczoła. Popatrzył na nią oczami
tak czarnymi i głębokimi jak kopalniany szyb. Dziwny to był wzrok, badawczy,
przenikliwy. Mogło się wydawać, że ten mężczyzna przenika ją wzrokiem na
wskroś, zagląda do samego serca.
Zrobiło się jej nieswojo i uciekła spojrzeniem w bok. Zapanowała niezręczna cisza.
Pokryte warstwą sadzy stare ściany maszynowni ociekały wodą. Od strony
rumowiska coś najpierw syknęło, a następnie ucichło.
- Szukałam przedmiotów wyrzuconych przez morze. Nad Crookneck Cove... -
powiedziała. Znowu odwróciła się w jego stronę. Patrzył na jej usta tym swoim
przenikliwym, surowym wzrokiem. - Kiedy usłyszałam okropny hałas - zająknęła
się, w pełni świadoma każdego poruszenia swoich ust. - I wtedy zobaczyłam dym...
w każdym razie myślałam, że to dym... -Znowu utknęła. Zaczęła przygryzać dolną
wargę, potem zorientowała się, co robi, i przestała. - Przybiegłam sprawdzić. Przez
okna wydostawał się dym. Oczywiście to nie był dym, ale wtedy o tym nie
wiedziałam... - Machnęła ręką. - Myślałam, że pali się tu wszystko.
- Doprawdy? - Zerknął na dymiącą pozostałość po strusich piórach, które stanowiły
niegdyś ozdobę jej najlepszego, a zarazem jedynego kapelusza. - Skoro więc
odkryłaś, że pożaru nie ma, postanowiłaś jakoś temu zaradzić, podpalając siebie?
- Miał pan trudności z oddychaniem. Chciałam pana ocucić. Musi pan wiedzieć, że
w tym celu poświęciłam swój kapelusz. -
14
Strona 8
Uczciwość kazała jej dodać: - Wprawdzie nie był całkiem nowy, ale nadawał się do
użytku.
Jego usta wykrzywiły się nieco w jednym kąciku.
- Wybacz, że jeszcze jakoś nie uginam się pod ciężarem wdzięczności. Ale nie
potrzebowałbym wcale ocucenia, gdybyś nie powaliła mnie uderzeniem swojej
kapuścianej głowy.
Zagotowało się w niej ze złości. Nigdy dotąd nie spotkała nikogo takiego. Jawnie
okazywał innym lekceważenie, był taki nieokrzesany, taki arogancki. Chciała
powiedzieć coś błyskotliwego i zarazem uszczypliwego, by w jednej chwili
zrozumiał, kim tak naprawdę jest i gdzie jest jego miejsce.
- Właściwie powinnam była pozwolić, by się pan udusił -oświadczyła, ale nie było
to ani błyskotliwe, ani uszczypliwe.
I z pewnością wcale na niego nie podziałało. Spojrzał znacząco w stronę drzwi.
- Proszę - odparł. - Nie chciałbym zatrzymywać cię dłużej.
Poderwała się na nogi, gwałtownie odwróciła i ruszyła w stronę drzwi. Nie mogła
tego zaliczyć do swoich najlepszych wyjść. Piętą przydeptała krawędź spódnicy i
chyba tylko przypadkiem nie runęła niczym podcięty siekierą maszt.
Mężczyzna błyskawicznie pochwycił ją za kostkę. Próbowała się uwolnić,
podskakując na jednej nodze.
- Puszczaj... na... tych... miast.
Posłuchał. Zachwiała się do tyłu, machnęła ramionami i przechyliła w drugą stronę.
Postąpiła krok do przodu, starając się uchwycić równowagę. Mężczyzna akurat
zaczął się podnosić, kiedy zaczepiła o jego but. Zderzyli się jak dwa trafione kulą
kręgle. Przytrzymała się jego koszuli, a on przewrócił się do tyłu, pociągając ją za
sobą.
Leżeli całkiem nieruchomo: biodro przy biodrze, brzuch przy brzuchu. Jednym
udem trafiła między jego rozrzucone nogi. Wzięła głęboki oddech, napierając swoją
piersią na jego tors. Byli tak blisko siebie, że ich usta prawie się dotykały.
- Och! - westchnęła.
Rozchylił usta. Poczuła, że powietrze opuszcza jego pierś, nim ciepły oddech owiał
jej twarz. Wyczuła, że chce wydobyć z siebie głos, i usłyszała:
- Czy wcześniej nie powinniśmy się poznać? Zanim to wszystko potoczy się dalej?
8
Strona 9
Kiedy poruszył ustami, pogłębiły się dwie zmarszczki, które miał w kącikach ust.
- Och! - powtórzyła. Westchnął.
- Rozumiem. Teraz próbujesz zrobić na mnie wrażenie. Ktoś ci musiał powiedzieć,
że podobają mi się kobiety tajemnicze i rozmawiające półsłówkami.
W jej uszach rozbrzmiewał przytłumiony, ochrypły głos. Głowę miała ciężką, jakby
szczelnie otuloną gęstą parą. Rozstrzygnęła, że nie podobają się jej usta mężczyzny.
Były zbyt wyraziście zarysowane.
- Kim... kim jesteś? - wyszeptała. Szerzej otworzył powieki.
- Zdaje się, że to ja pierwszy zapytałem.
Wcale nie miał czarnych oczu, tylko ciemnobrązowe. Z niteczkami złota
promieniującymi od źrenic niczym od miniaturowych słońc.
- Proszę?
- Chętnie ciągnąłbym tę ożywioną konwersację - wygiął plecy w łuk, unosząc ją
nieco - ale jesteś zabójczo ciężka, jak nie przymierzając worek wilgotnej mąki.
- Ach! - zawołała, gdy się podniósł, zrzucając ją na posadzkę jak tobołek.
Spódnica owinęła się jej wokół ud, odsłaniając koronkowy brzeg pantalonów, które
w ciągu ostatnich miesięcy stały się tak krótkie, że już nie przysłaniały kościstych
kolan. Żywy rumieniec oblał jej twarz - nie dość, że nieznajomy mężczyzna widział
jej nagie nogi, to na dodatek mógł się zorientować, że jest uboga i nie może sobie
pozwolić na nową bieliznę.
Jednym szarpnięciem obciągnęła spódnicę, zerkając w bok, aby zobaczyć, czy ją
obserwuje. Ale stał odwrócony plecami. Dłonie wsparł na biodrach i wpatrywał się
uważnie w stos pozostałości po eksplozji. Teraz ona mogła mu się dokładnie przy-
jrzeć. Miał na sobie skórzane spodnie, wpuszczone w wysokie buty. Cienka
batystowa koszula była mokra i wyglądała prawie na przezroczystą. Widziała
wyraźnie, jak drgnęły pod nią plecy, gdy mężczyzna głęboko odetchnął.
Wstała. Wówczas on nagle odwrócił się i unieruchomił ją tym swoim badawczym
spojrzeniem. Patrzyła na niego z otwar-
16
Strona 10
tymi ustami, więc kiedy ją na tym przyłapał, znowu się zaczerwieniła. Czym prędzej
zaczęła udawać, że bardzo ją interesuje otoczenie.
Kopalnię zamknięto przed wielu laty. Od tamtego czasu naniesiony wiatrem piasek
utworzył w kątach maszynowni małe wydmy. Wejście do głównego szybu zostało
zabite deskami. Butwiejące drewno nasiąknęło wodą niczym stary materac. Stare,
opuszczone szyby Kornwalijczycy nazywali balami. Wrzucali do nich wszystko, co
uważali za niepotrzebne, od worków z niechcianymi kociętami po niechciane
bękarty.
Ale widać tu także było ślady całkiem niedawnej aktywności. Skrawki pokrytego
rysunkami papieru poruszał wiatr, dostający się do środka przez otwarte drzwi. Z
przewróconego, rozbitego imbryka kapała na kamienie herbata. Wszędzie leżały
kawałki czegoś, co uległo zniszczeniu.
Mężczyzna przykucnął i kawałkiem kija dotykał płaskiego kawałka metalu o
postrzępionej, spalonej powierzchni. Podniósł poskręcaną miedzianą rurę,
zmarszczył brwi i odrzucił ją z powrotem. Wykrzywił usta, robiąc nadąsaną minę.
- Co się stało? - zapytała i prawie natychmiast tego pożałowała. W zalegającej ciszy
jej głos zabrzmiał zbyt ostro, zbyt głośno i niepoważnie. ^
Mężczyzna podniósł się i odwrócił do niej jednym płynnym ruchem.
- Najprawdopodobniej - powiedział, przeciągając sylaby -to kwestia zbyt wielkiego
nacisku przypadającego na cal kwadratowy. W pancerzu kotła musiało być jakieś
słabsze miejsce. Chociaż podejrzewam, że przyczyny należy szukać raczej w ka-
nałach ogniowych. Jak sądzisz?
- Nie wiem - odpowiedziała szczerze, bo nie zrozumiałaby o wiele więcej, gdyby
mówił do niej po chińsku.
- No to po jakie licho pytasz?!
- Staram się tylko podtrzymać rozmowę.
- Bądź więc taka dobra i podtrzymuj ją gdzieś indziej. Chciała to zrobić: opuścić go.
To by mu dobrze zrobiło.
Rzeczywiście był mało wrażliwy i grubiański. Nie odeszła jednak. Przeciwnie,
zaczęła się przyglądać temu, co pozostało po -jak się teraz domyślała -
eksperymencie z parą wodną. Wiedziała, że maszyny parowe wykorzystywano do
wypompowy-
10
Strona 11
wania wody z czynnych kopalni cynku. Tylko że takie maszyny były prawdziwymi
monstrami. Miały kotły wielkie jak chłopskie wozy, albo nawet większe, i potężne
ramiona balansjera. Kocioł, który wykorzystywał nieznajomy, z pewnością nie był
większy niż mosiężne naczynie używane w kuchni. Można się było domyślać, że
kocioł został umieszczony na drewnianej ramie, która spoczywała na dwóch
drewnianych kozłach. Siła eksplozji zamieniła je w drewno na rozpałkę.
Dobry Boże... głupi człowiek miał szczęście, że nie zginął.
Przeniosła na niego wzrok. Jego usta układały się w arogancki grymas. Stał spięty,
w bezruchu, jakby się spodziewał, że będzie go prowokowała. Albo z niego
szydziła.
Nie golił się co najmniej od dwóch dni; wyglądał na człowieka nikczemnego,
Cygana lub włóczęgę. I przeklinał gorzej niż jakiś woźnica. Niewykluczone -
ponieważ pracował w starej maszynowni - że w jakiś sposób był związany z
kopalnią. Ale mimo tych wszystkich „do licha z tym", „do licha z owym", oraz blizn
i odcisków na dłoniach, jego garderoba była w zbyt dobrym gatunku, a wymowa i
maniery zbyt gładkie jak na kogoś, kto tylko wydobywa cynę, jest zwykłym
kopaczem czy nawet brygadzistą.
- Lord wynajął cię do uruchomienia kopalni?
Nie odpowiedział. Ale wydawało się, że pytanie usunęło napięcie. Odprężył się
nagle niczym uwolniona sprężyna. Zaklął szpetnie, odwrócił się na pięcie i ruszył do
drzwi. Wtedy po raz pierwszy dostrzegła, że idzie nierówno.
- Jesteś ranny w nogę!
Dogoniła go zaraz za drzwiami, gdzie stał oparty o zwietrzałe cegły. Ciężko
oddychał i rozcierał udo. Grymas bólu wykrzywiał mu usta.
- Może mimo wszystko powinnam zawołać doktora Hum-phreya.
Gwałtownie odwrócił głowę i przeszył ją spojrzeniem swych ciemnych oczu.
- Kto cię wynajął na moją piastunkę, dziewko?
- Nie jestem żadną dziewką. Przyjrzał się jej uważnie.
- Jesteś niezdarnym, patykowatym stworzeniem. Niemniej można całkowicie
bezpiecznie założyć, że jednak jesteś...
18
Strona 12
- Oczywiście: jestem dzie... kobietą. Miałam na względzie to jedynie, aby nie
zwracać się do mnie w taki poufały sposób. Dla takich jak ty jestem panną Letty.
Jeszcze raz dokładnie się jej przyjrzał. Zaczął od podrapanych, upiaszczonych stóp,
powoli i jednocześnie zuchwale przeniósł wzrok na porozdzieraną, nadpaloną i
poplamioną sadzą sukienkę. Kiedy doszedł do włosów - które układały się wokół jej
twarzy w wilgotne, splątane strąki i bez wątpienia wyglądały tak fatalnie jak gniazdo
mewy z zeszłego roku - z jego twarzy zniknął grymas bólu. Za to pojawiła się kpina.
Wyprostowała się dumnie.
- Nie wiem, kimże... pan... jest... - oświadczyła, nasycając słowa taką dawką
pogardy, aby nie miał wątpliwości, że nie zasłużył na grzeczność. - Jedno wszak
wiem na pewno: nie jest pan dżentelmenem. Dżentelmen nie zwlekałby z
podziękowaniem za próbę uratowania mu życia.
- Powaliłaś mnie jak nie przymierzając stempel do cyny, próbowałaś podpalić
strusim piórem. A potem rzuciłaś się na mnie i pocałowałaś w momencie, gdy byłem
zbyt słaby, aby się bronić...
- Nie było żadnego pocałunku!
- A teraz twierdzisz, że ratowałaś mi życie? Uprzedź mnie z łaski swojej, kiedy
następnym razem zechcesz dać upust swoim skłonnościom do aktów miłosierdzia.
Może wówczas będę miał szansę, by zrobić jakiś unik.
- Jesteś, panie, nie tylko grubiański, lecz prócz tego szalony jak łapacz węży.
Zadarła wysoko brodę, zakręciła się na pięcie i pomaszerowała ścieżką mułów.
Dogonił ją dwoma susami, chwycił za ramię i przyciągnął do siebie.
- Do licha ciężkiego, jeszcze jedną cholerną chwilę. Nie skończyłem z tobą...
- Ale ja skończyłam... z tobą. - Wypluwała słowa, odpychając się łokciami od jego
piersi. - I na pewno cię nie pocałowałam.
- Myślałaś o tym. - Jego usta wykrzywiły się w coś, co niezupełnie przypominało
uśmiech. - Jak powiadają niektórzy, myślami grzeszy się tak samo jak czynami.
12
Strona 13
- Nieprawda! Ja nigdy bym nie... Klnę się na Boga, jesteś pyszałkowatą, arogancką,
nadętą ropuchą! Chociaż zdaję sobie sprawę, że obrażam żaby.
Z taką energią wyswobodziła nadgarstek z jego uścisku, że jej pięść trafiła go w
szczękę niczym wystrzelony z procy pocisk.
- Chryste! - zawołał, zataczając się na bok. - Do króćset, ty mała...
Jessalyn nie słyszała już, co mówił dalej. Rzuciła się do ucieczki.
Nie zatrzymała się, póki nie dobiegła do ogrodzenia. Oparła się o kanciaste
kamienie i próbowała złapać oddech. Coś zako-łysało się w powietrzu, wpadając w
pole jej widzenia. Skrawek bladobłękitnego muślinu, wiszący na kolczastej gałęzi
tarniny. Poczuła ciężar w piersiach i absurdalnie zebrało się jej na płacz. Miała tak
niewiele ubrań, że nie mogła sobie pozwolić, aby je zostawiać, kawałek po kawałku,
w różnych miejscach najbliższej okolicy. Wiedziała jednocześnie, że jest bliska łez
wcale nie z powodu zniszczonego ubrania. Wypełniały ją najdziwniejsze emocje;
mieszały się jak ziarna fasoli w grzechotce.
Niesione wiatrem włosy wpadły jej do oczu. Odgarnęła je dłońmi. Były w gorszym
stanie, niż przypuszczała: poskręcane i splątane jak węzły refowe. Słońce świeciło
wprost na jej podniesioną twarz, ujawniając mnóstwo przeklętych piegów. Zosta-
wiła tam kapelusz... u niego. Ale wolała raczej stać się jeszcze bardziej
ponakrapiana jak kaczka i spieczona przez słońce, niż tam powrócić.
Bolały ją kostki. Przycisnęła grzbiet obolałej ręki do policzka. Dobry Boże... Ten
mężczyzna wyrażał się w taki sposób, że czuła się przy nim jak idiotka. A jednak
wyrównała z nim rachunki - ciosem w twarz... i nazwała go ropuchą. Roześmiała się
głośno, drżącym śmiechem, który się w końcu załamał. Tak, tym naprawdę go
usadziła. Dotknęła do żywego, raniąc w szczękę i zarazem w serce. Należało
podejrzewać, że nigdy się z tego nie otrząśnie.
Znowu się roześmiała. Aż grupka gawronów zerwała się do lotu, trzepocząc
czarnymi skrzydłami i kracząc na alarm. Zoba-
20
Strona 14
czyła je w locie; tworzyły rząd na tle nieba, kształt żałobnej wstęgi.
Popatrzyła po sobie. Ubranie było całkowicie zniszczone; poplamione czymś
tłustym i sadzą. Nagle zapragnęła znaleźć się w domu, gdzie poczuje się
bezpiecznie, gdzie wszystko będzie znajome, po prostu takie jak zawsze. Tylko że
przy zatoce zostawiła półbuty. Musiała po nie wrócić, bo była to jedyna przyzwoita
para, jaką miała.
Kiedy schodziła skalną ścieżką, w pewnej chwili z przerażeniem spostrzegła, że fala
przypływu prawie już zalała piaszczystą plażę. Morze odebrało sobie pękniętą
belkę, którą wcześniej wyrzuciło. Spieniona woda pożerała biały piasek i połykała
granitowe bloki, które oderwały się od masywu.
Jessalyn obeszła skałę inkrustowaną kryształami soli, gdzie wcześniej usiadła, aby
zdjąć buty, pończochy i wełniane podwiązki. Pamiętała, że zostawiła to wszystko na
skale, nim zaczęła spacerować wzdłuż brzegu, czując z rozkoszą, jak piasek prze-
sypuje się między palcami jej gołych stóp. Wówczas kamienną powierzchnię
pokrywały wyschnięte wodorosty. Teraz gładkie, zielonkawobrązowe pasma
połyskiwały wilgocią.
- Do czorta! - krzyknęła. Wiatr porwał i poniósł gdzieś jej słowa. Dokładnie tak
samo jak zachłanna, podstępna fala zabrała jedyne buty, które jeszcze wchodziły na
jej duże stopy. - Do czorta... - powtórzyła, tym razem ciszej. A potem, ponieważ
nieznajomy mężczyzna posługiwał się podobnymi słowami z takim znakomitym
skutkiem, dodała jeszcze: - Do kroćset!
Westchnąwszy głęboko, poczuła smak soli. Nad klifami kłębiły się chmury,
przysłaniając słońce, nadając powierzchni morza matową barwę stopu cyny z
ołowiem. W górze krążyła rybitwa, krzycząc: „Proszę... proszę... proszę". Podmuch
wiatru przychylał trawy na wydmach, przyciskał materiał spódnicy do jej ud. Z tyłu,
za jej plecami, ruszyła ze skały lawina małych kamyków. Dziewczyna podniosła
głowę, spodziewając się, że zobaczy kozy.
Myliła się. Zobaczyła mężczyznę z maszynowni.
Nie przystanęła, aby się zastanowić. Uciekła w cień skały i schowała się za pokryty
porostami głaz i zasłonę z morskiego sitowia. A jednak nie potrafiła opanować
impulsu, i zaczęła przyglądać się przez trzcinę nadchodzącemu nieznajomemu.
14
Strona 15
Przystanął dopiero na granicy wody i lądu. Morze chlupotało wokół jego butów.
Rękawy białej koszuli łopotały na wietrze niczym żagle. Stał nieruchomo, wpatrując
się w morze. Wydawał się podekscytowany. Jak nerwowy koń wyścigowy gotowy
ruszyć do galopu po sygnale chorągiewką.
Jessalyn schroniła się głębiej za głaz i skryła twarz w dłoniach. Dobry Boże, znowu
zachowała się jak skończona idiotka. Nawet jednooki kret musiałby ją zauważyć,
gdy przed chwilą stała niczym pojedynczy słup ogrodzeniowy pośrodku plaży.
Powinna była zaczekać, póki nie wejdzie jej w drogę, i przejść obok, udając, że go
nie widzi. Postąpiła odwrotnie: jak dziecko uciekła, aby się schować. I najpewniej z
satysfakcją czekał teraz, kiedy w końcu wyjdzie, aby jej kosztem ćwiczyć swój
język szydercy.
Znowu wyjrzała ukradkiem. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że zrzucił
koszulę. Pochylił się, ściągnął buty, następnie się wyprostował i podniósł ręce do
pasa. Chwilę później dostrzegła, że zsuwa spodnie z nagich bioder. Widziała go za
przejrzystą zasłoną wodnego pyłu, wyrzucanego przez rozbite fale. Stał zwrócony
twarzą do pełnego morza. Jego męskie ciało wyraźnie odcinało się na tle białego
piasku i wodnej mgły. Poruszył się, budząc w niej trwogę. Głębiej wszedł w
przybrzeżne fale. Zauważyła szkaradną czerwoną ranę biegnącą wokół jego uda
niczym ślad po razie batem. Niemal w tej samej chwili wezbrana fala uderzyła go w
brzuch i przetoczyła się nad nim.
Nawet w pogodne dni kąpiel w tym miejscu była niebezpieczna. A następnego dnia
po sztormie...
Zanurkował w pierwszą większą falę. Jessalyn wstrzymała oddech. Odetchnęła
dopiero wówczas, gdy wynurzył się na powierzchnię. Ale i tak zniknął zaraz pod
następną białą grzywą. Wydawało się jej, że minęły wieki, nim jego głowa pojawiła
się znowu: czarna na tle rozkołysanej błotnistoszarej wody. Płynął w stronę
Diabelskiej Szczęki, postrzępionej skały, która sterczała z dna niby ząb rekina,
rozrywając kil niemal każdej łodzi, której zdarzyło się na nią trafić. W pobliżu
Diabelskiej Szczęki nie wiadomo skąd pojawiały się czasem tajemnicze prądy.
Zdarzało się, że wynosiły pływaka w morze.
Pomyślała, że ktoś powinien go ostrzec. Tylko nie chciała, aby tym kimś była ona.
Nie chciała być zmuszona do tego, by
22
Strona 16
znowu patrzeć w te ciemne, przenikliwe oczy i odczytywać z nich, iż wie, że
widziała go bez ubrania. Że widziała, jak nagi wchodzi do morza.
Właściwie nie powinien przeżyć tego wybuchu.
Wcale by go nie zdziwiło, gdyby został poparzony. Eksplozja nastąpiła w tylnej,
grubszej części kotła. I tylko ślepy przypadek sprawił, że Trelawny pozostał przy
życiu. Tego rodzaju szczęście było w jego rodzinie czymś zupełnie nietypowym. Bo
chociaż po wybuchu przeżył wstrząs, nie miał ani jednego pęcherza. Wyszedłby z
wypadku prawie bez uszczerbku, gdyby nie ta koścista, rudowłosa dziewka, która
wpadła przez drzwi jak pocisk armatni i stratowała go.
Poczuł szarpnięcie za nogę. Przez moment walczył z prądem, ale później płynął już
swobodnie. Dokuczał mu ostry ból w udzie. Zacisnął zęby i zaczął poruszać nogami
ze znacznie większą energią.
Miał nadzieję, że wysiłek fizyczny powstrzyma napływ posępnych myśli o ostatnim
niepowodzeniu. Ale i tak nie dawały mu spokoju, krążyły jak skrzeczące i
trzepoczące skrzydłami sępy. Tym razem miał niemal pewność, że wreszcie znalazł
odpowiedź na pytania, które nie dawały mu spokoju. Że to, co podpowiadała
wyobraźnia, zdoła przekształcić w rzeczywistość. Ideę...
Że bezkonny powóz można napędzać parą. Jak lokomotywę. Nie po torach, ale po
zwykłej drodze. Powóz bez zaprzęgu... Tylko że był potrzebny mechanizm, jakiego
jeszcze nie wynaleziono, lżejszy i mniejszy, a przy tym znacznie silniejszy. Ta-
jemnica powodzenia leżała w przewodach ogniowych. Należało jakoś zastąpić
pojedynczą przepustnicę i bliźniacze płomienice, które funkcjonowały we
współczesnych maszynach parowych. Najlepiej wielocylindrycznym systemem
wielu małych płomienie i przegród dymowych - dwudziestu lub więcej - który
zwielokrotniłby energię parowania kotła. Teoretycznie taka liczba przewodów
ogniowych pozwoliłaby na zwiększenie ciśnienia wewnątrz kotła i, co się z tym
wiąże, mocy silnika.
Jak się okazało w praktyce, kocioł diabli wzięli.
Właśnie dlatego eksperyment odbywał się w odosobnionej
16
Strona 17
i opuszczonej maszynowni Wheal Ruthe, a nie w Penzance i tamtejszej odlewni. W
razie niebezpieczeństwa na ryzyko wystawiona była tylko jedna osoba.
Ale i tak od pewnego czasu miał wrażenie, że żyje na kredyt. Już przed rokiem
powinien był zginąć w bitwie pod Waterloo... Sępy w jego głowie trzepotały
skrzydłami, skrzecząc przeraźliwie, i nagle jego nozdrza wypełniła woń prochu,
taka sama jak odór zgniłych jaj, woń świeżej krwi, zatęchła woń strachu. Za-
nurkował pod falę i machnął mocno nogami, wypuszczając powietrze z bólu, który
przeszył mu krocze. Połknął słoną wodę, wyczuwając smak krwi. Wyczuwając
śmierć. Wyczuwając...
Chłód.
Woda stała się nagle bardzo zimna. Starał się utrzymać kierunek, zawrócić w stronę
brzegu, ale prąd już go trzymał jak w garści, ciągnął dalej w stronę otwartego morza.
Nie pomagało kopanie i uderzanie ramionami. Woda ssała, wciągała, szarpała, jak
gdyby był tylko zwykłym liściem, który dostał się w wir. Mogło się zdawać, że
wstąpiło w nią życie. Przerażała jej brutalna, wroga siła. Walczył, wytężając całą
wolę i wszystkie siły, aby dać odpór morzu, ale żywioł zwyciężał. Prawie się
roześmiał. Zawsze podejrzewał, że kiedy w końcu umrze, stanie się to na skutek
jego własnej przeklętej głupoty.
Jednak morze jakby się z nim tylko bawiło, bo naraz szarpnęło nim po raz ostatni i
uwolniło.
Przekręcił się na plecy. Jego pierś szybko unosiła się i opadała. Utrzymywał się
bezwładnie na powierzchni wody, czując z ulgą, że na fali przypływu zmierza do
brzegu. Oddychał nierówno, dyszał, ale choć był zanurzony w wodzie, usłyszał jakiś
obcy dźwięk. Z początku sądził, że to krzyczy rybitwa. Chora rybitwa.
Stąpał już w wodzie, kołysząc się niczym korek w koleinach fal, kiedy zdarzyło mu
się spojrzeć w stronę plaży. Zza skały wyłoniła się ta koścista, rudowłosa dziewka.
Stała teraz po kolana w wodzie i ułożywszy dłonie w tubę, coś do niego wołała.
Zignorował ją, odwracając się i kładąc plecami na wodzie. Bolała go noga. Czasem
ból był tak intensywny jak tamten powracający w pamięci. Z początku rzeźnicy,
którzy mienili się chirurgami, orzekli, że umrze, jeśli noga nie zostanie amputo-
wana. Byli zaplutymi kłamcami, co im wkrótce udowodnił.
24
Strona 18
Stwierdzili wówczas, że nie będzie w stanie chodzić, ale i tym razem dowiódł, że nie
mają racji. Musiał wszak przyznać, że noga nie była już tak sprawna jak dawniej. I
ciągle czuł w niej ból, jakby kły zwierzęcia wbijały się w jego ciało. Pomagało tylko
odurzenie alkoholem.
Rudowłosa dziewka biegała teraz tam i z powrotem, wymachując rękami niczym
obłąkana kura. Do licha ciężkiego, czego mogła chcieć? Musiał wracać, nie miał już
siły na powtórne zmagania z morzem. Wyobraził sobie, że w zasadzie wystarczy,
aby wynurzył się nagi z fal, a rudzielec rzuci się do ucieczki skalną ścieżką, kwicząc
jak poparzone prosię. Przekręcił się na bok, wyrzucił ramię w przód i przeciął dłonią
najbliższą falę. Wypluł słoną wodę i odsłonił zęby w uśmiechu.
Nie uciekła. Ale kiedy znalazł się zaledwie kilka stóp przed nią i wyprostował w
spienionej wodzie, drgnęła i zaczęła się cofać niczym piaskowy krab. Patrzyła na
niego szeroko otwartymi oczami, a jej twarz powoli przybierała barwę rozduszonej
morwy. Kiedy wreszcie zatrzymał się, utkwiła wzrok gdzieś ponad jego ramieniem.
Odezwał się jak dżentelmen, starannie wymawiając poszczególne sylaby.
- Panno Letty, czy pani czegoś sobie życzy?
- Ja tyl... - Utknęła. Widział, jak z trudem przełyka. Wiatr skłębił jej włosy w
cynamonową chmurę. Wokół morze unosiło się i opadało, jak gdyby potrafiło
oddychać.
Dłońmi strzepnął wodę z piersi. Dziewczyna poruszyła się, zerknęła na niego i
znowu uciekła spojrzeniem w bok. Morze westchnęło.
Była bardzo młoda. Miała szczupłą twarz, szerokie czoło i wyraźnie zarysowane
policzki, wszystko zaś gęsto ponakrapia-ne piegami. Ale to usta dominowały w jej
twarzy. Duże, pełne. Nawet gdy były zaciśnięte, jak teraz, mogło się zdawać, że lada
chwila rozchylą się w uśmiechu lub do śmiechu. Nie przypominała nikogo spośród
osób, z którymi kiedykolwiek się zetknął, a jednak odnosił wrażenie, że ją zna.
- Oj, ma pani cios niczym doker z Billingsgate, panno Letty. Mocniej zacisnęła usta,
wyżej podniosła brodę, ale dalej uważała, by na niego nie spojrzeć.
- Pańskie odpychające zachowanie bez wątpienia zasługiwało
18
Strona 19
na podobną reakcję, wszelako proszę mi wierzyć, iż nigdy nie zamierzałam pana
uderzyć - oświadczyła, tak starannie dobierając słowa i układając usta, że tylko z
trudem powstrzymywał śmiech. - Należy to potraktować jako czysty przypadek.
- Doprawdy? Przerażenie mnie ogarnia na samą myśl, co mogłaby pani uczynić,
gdyby ktoś sprowokował panią umyślnie.
Jej usta lekko drgnęły w kąciku i przez chwilę myślał, że pojawi się na nich uśmiech.
Przyłapał się na tym, że wstrzymuje oddech w oczekiwaniu. Morze jęknęło.
- Otóż pragnęłam pana ostrzec - powiedziała. W dalszym ciągu patrzyła w dal. - W
zatoczce prądy są bardzo niebezpieczne. Zwłaszcza po sztormie. Prądy...
Postąpił dwa kroki. Dwa, bo tyle potrzebował, aby się do niej zbliżyć. Nim zdążyła
uciec, chwycił ją za podbródek i zmusił, aby odwróciła do niego twarz. Spojrzała na
niego ze zdziwieniem i obawą. Oczy, szare jak stop cyny z ołowiem, niczego nie
skrywały. Dostrzegał w nich strach, zdumienie i pączkującą erotyczną ekscytację.
Dawno już zapomniał - nie, nie wiedział zupełnie, co to znaczy być tak niewinnym.
Zwilżyła językiem pełną dolną wargę.
- Prądy w tym... w tej zatoczce są bardzo zdradliwe. Powiódł kciukiem po jej mocnej
szczęce. Morze oddychało:
wdech, wydech... wdech, wydech.
- Znowu bawi się pani w piastunkę, panno Letty?!
Przebiegł ją dreszcz. Wyszarpnęła się z jego uścisku tak energicznie, że straciła
równowagę i z pluskiem usiadła w wodzie. Wzrokiem ogarnęła jego sylwetkę.
Szeroko otworzyła oczy i rozchyliła usta, spostrzegłszy ewidentną przemianę, jaka
zaszła w jego wyglądzie.
- Proszę pozwolić sobie pomóc, panno Letty. - Pochylił się i wyciągnął rękę, jak
gdyby oboje znajdowali się w salonie.
Odtrąciła podaną dłoń. Zaczęła machać rękami, starając się podnieść, ale jej nogi
zaplątały się w mokry materiał spódnicy. W końcu, dygocząc i ociekając wodą,
stanęła prosto. Odgarnęła z twarzy splątane na wietrze włosy. Drżały jej usta, a
twarz miała tak bardzo bladą, że mógł policzyć na niej wszystkie piegi.
- Teraz pojmuję, co pani miała na myśli, opowiadając o zdradliwych prądach -
powiedział.
26
Strona 20
- Posłuchaj - nachmurzyła się jak niebo przed gradobiciem. -Jak chcesz, możesz się
rzucić do tego starego szybu, niewiele mnie obchodzisz!
Odwróciła się i brodząc w wodzie, dumnie wyszła na brzeg. Była w połowie drogi
do skalnej ścieżki, kiedy nagle poderwała się do biegu. Biegła niczym mała
dziewczynka, machając energicznie rękami. Tuż za nią, niczym rozwinięty łaciński
żagiel, łopotały jej rdzawe włosy.
Przyłożył dłonie do ust i zawołał:
- Pozostaję twoim najbardziej uniżonym i najposłuszniej-szym sługą, panno Letty! -
Liczył na to, że dziewczyna odwróci się, aby oddać pożegnalny strzał. Albo że
wypali całą salwą spojrzeń tymi szarymi jak armata oczami.
Zdziwił się i nawet trochę rozczarował, kiedy się okazało, że tego nie uczyniła.
II
- Biedna Peaches - powiedziała Jessalyn, głosem nieco ochrypłym od śmiechu. -
Dręczy cię, ten paskudny ptak, prawda?
Tłusta, pomarańczowa kotka syknęła, prychnęła i jakby tego było mało, na koniec
plunęła. Obiektem jej wrogich uczuć była szpetna rybitwa o czarnym grzbiecie.
Rybitwa, duża jak gęś, siedziała na parkanie prowokująco blisko. Mimo wszystko
zwierzęta - i kot, i ptak - wiedziały, że ptak zdąży się zerwać do lotu wcześniej, nim
kot rzuci się do ataku.
Rybitwa krzyknęła i zatrzepotała skrzydłami; Peaches syknęła. Śmiejąc się, Jessalyn
pogłaskała koci grzbiet w śmietankowe pasy.
- Moja droga, teraz już naprawdę udało ci się przestraszyć to ptaszysko - zwróciła
się do niej pieszczotliwie. Peaches zaczęła mruczeć pod jej ręką i zaciskać pazurki
na nieco spróchniałym drewnie parapetu.
Niemal nic nie zakłócało wieczornego spokoju. Szeptały przybrzeżne fale i
piskliwie szczebiotał lelek. W morzu odbijały się ostatnie promienie gasnącego
słońca, mieniąc się na powierzchni purpurą śliwkowego wina. Tylko sto metrów
dzieliło End
20