William S Burroughs - Nagi Lunch

Szczegóły
Tytuł William S Burroughs - Nagi Lunch
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

William S Burroughs - Nagi Lunch PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie William S Burroughs - Nagi Lunch PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

William S Burroughs - Nagi Lunch - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WILLIAM S. BURROUGHS NAGI LUNCH WSTĘP CHOROBA I DELIRIUM: ŚWIADECTWO Wyzdrowiałem w wieku czterdziestu pięciu lat: ocknąłem się jak ze snu, spokojny i zdrowy na ciele i umyśle, jeśli nie liczyć nadwerężonej wątroby i trupiego wychudzenia, powszechnego u tych, co przeżyli... Większość ocalałych ma bardzo mętne pojęcie, co się z nimi działo. Ja, zdaje się (dokładnie tego nie pamiętam), prowadziłem w delirium szczegółowe notatki, które opublikowałem później pod tytułem “Nagi lunch". Sens tytułu, podsuniętego przez Jacka Kerouaca, pojąłem dopiero niedawno, już po wyzdrowieniu. Znaczy on dokładnie to, co znaczy: NAGI LUNCH — chwila, gdy siedzący przy stole zastygają nad tym, co mają na widelcach. Choroba to narkomania: byłem narkomanem piętnaście lat. Mam tu na myśli uzależnienie od opiatów (poczynając od opium, a kończąc na syntetykach w rodzaju Demerolu czy Palfium). Stosowałem wszystko — morfinę, heroinę, Dilaudid, Eukodal, Pantopon, Diokodid, Diosan, opium, Demerol, Dolofen, Palfium — wprowadzając je do swojego organizmu na wszelkie możliwe sposoby: doustnie, dożylnie, domięśniowo, doodbytniczo. Igła wcale nie jest najważniejsza. Czy łykasz narkotyki, czyje wąchasz, czy wsadzasz je sobie w tyłek, skutek jest zawsze taki sam: uzależnienie. Mówiąc o narkotykach, nie mam na myśli keifu, marihuany, pochodnych haszyszu, meskaliny, Bannisteria caapi, LSD-6, świętych grzybków czy innych halucynogenów... Brak dowodów, że nadużywanie halucynogenów prowadzi do zależności fizycznej. Działają one zupełnie inaczej niż pochodne morfiny. To, że nie rozróżnia się tych dwóch klas narkotyków, jest pożałowania godnym skutkiem nadgorliwości państwowych służb do walki z narkotykami w USA i innych krajach. W ciągu piętnastu lat uzależnienia dobrze poznałem działanie wirusa maku. Tworzy on piramidy, których wyższe poziomy pożerają niższe (to nie przypadek, że szefowie tego interesu są zawsze grubi, a narkomani chudzi). Istnieje wiele piramid uzależnienia pasożytujących na narodach świata, wszystkie oparte na podstawowych zasadach monopolu: 1. Nigdy nie dawaj niczego za darmo. 2. Nigdy nie dawaj więcej, niż musisz (staraj się zawsze, żeby kupujący był głodny, i każ mu czekać) 3. Zawsze wszystko odbierz, jeśli tylko możesz. Dealerzy zawsze wszystko odbierają. Narkoman potrzebuje coraz więcej i więcej maku, by utrzymać ludzką postać... by wykupić się małpie. Mak to archetyp monopolu i opętania. Narkoman może się bronić, ale nogi i tak poniosą go tropem maku, aż wróci do nałogu. Mak można dzielić na dawki: daje się dokładnie zważyć. Im więcej maku bierzesz, tym mniej go masz; im więcej go masz, tym więcej bierzesz. Halucynogeny uchodzą za święte wśród ludów, które się nimi posługują — istnieją kulty peyotlu i banisterii, kulty haszyszu i kulty świętych grzybów meksykańskich, pozwalających ujrzeć Boga — ale nikt nigdy nie twierdził, że mak jest święty. Nie istnieją , kulty opium. Opium jest wulgarne i wymierne jak forsa. Słyszałem, że w Indiach istniał niegdyś łagodny narkotyk nie wywołujący uzależnienia. Nazywał się soma i przedstawiano go w postaci pięknej błękitnej fali. Jeśli soma kiedykolwiek istniała, wnet pojawili się dealerzy, którzy zamknęli ją w ampułkach, zmonopolizowali i zaczęli sprzedawać jako pospolity stary mak. Opiaty to produkt idealny... najwyższa forma towaru. Nie potrzebują reklamy. Klient będzie się czołgać w rynsztoku i żebrać, żeby kupić... Handlarz maku nie sprzedaje produktu konsumentowi, tylko konsumenta produktowi. Nie ulepsza i nie upraszcza produktu. Degraduje i upraszcza klienta. Płaci swoim pomocnikom makiem. Wirus maku pozwala zrozumieć istotę “zła": algebrę głodu. Istota zła tkwi w głodzie totalnym. Narkoman to człowiek odczuwający totalny głód narkotyku. W pewnych warunkach głód nie zna absolutnie żadnych granic ani nie podlega żadnej kontroli. Motto głodu totalnego brzmi: “Nie będziesz?" Ależ będziesz. Będziesz kłamał, oszukiwał, donosił na przyjaciół, kradł, zrobisz wszystko, by zaspokoić głód. Bo znajdziesz się w stanie totalnej choroby, totalnego opętania, i nie będziesz mógł postępować inaczej. Narkomani to chorzy ludzie, którzy nie mogą postępować inaczej. Wściekły pies nie może nie kąsać. Kaznodziejski ton niczemu nie służy, chyba że chcemy tworzyć pożywkę dla wirusa maku. A mak to wielki biznes. Przypominam sobie rozmowę z pewnym Amerykaninem, który pracował w Meksyku w Komitecie do Walki z Ospą. Sześćset dolarów miesięcznie plus zwrot kosztów. — Jak długo będzie jeszcze trwać epidemia? — spytałem. — Dopóki uda się ją podtrzymać... Tak... Może później wybuchnie w Kolumbii? — dodał w rozmarzeniu. Aby zmienić lub zniszczyć piramidę liczb, trzeba zmienić albo usunąć liczbę w najniższym rzędzie. Aby zniszczyć piramidę maku, należy zacząć od najniższego poziomu — narkomana na ulicy — i przestać walczyć z wiatrakami, polując na tak zwanych szefów, których w każdej chwili mogą zastąpić inni. Jedynym constans w równaniu maku jest narkoman na ulicy, który musi brać, żeby żyć. Kiedy nie będzie narkomanów kupujących narkotyki, skończy się handel narkotykami. Dopóki istnieje głód maku, dopóty ktoś go będzie zaspokajał. Narkomanów można wyleczyć albo poddać kwarantannie jak chorych na tyfus — to znaczy racjonować im morfinę pod nadzorem lekarskim. Kiedy to się stanie, piramidy narkotykowe świata runą. O ile wiem, jedynym krajem stosującym ową metodę walki z narkomanią jest Anglia. W Wielkiej Brytanii jest około pięciuset narkomanów poddanych kwarantannie. Gdy minie pokolenie, gdy narkomani poddani kwarantannie wymrą i naukowcy wynajdą środki przeciwbólowe nie oparte na morfinie, wirus maku stanie się czymś w rodzaju wietrznej ospy: zamkniętym rozdziałem, ciekawostką medyczną. Istnieje już szczepionka, która może relegować wirusa maku w odległą przeszłość. Jest to kuracja apomorfinowa wynaleziona przez lekarza angielskiego, którego nazwiska nie mogę tymczasem ujawnić, gdyż czekam na zgodę na wykorzystanie fragmentów jego książki opisującej trzydziestoletnie doświadczenia w leczeniu narkomanów i alkoholików. Apomorfina to pochodna morfiny powstająca przez podgrzewanie morfiny z kwasem solnym, odkryta dawno temu i nie mająca żadnych właściwości narkotycznych ani przeciwbólowych. Przez długie lata stosowano ją jedynie w zatruciach jako środek wymiotny. Działa ona bezpośrednio na tyło mózgowie. Odnalazłem tę szczepionkę na końcu drogi, w fazie terminalnej. Mieszkałem w nędznej klitce w tubylczej dzielnicy Tangeru. Nie kąpałem się od roku, nie zmieniałem odzieży ani nie zdejmowałem jej, chyba żeby wbić igłę w szare, drewniane, włókniste ciało, co powtarzało się co godzina. Nigdy nie porządkowałem ani nie odkurzałem pokoju. Puste pudełka po ampułkach i śmieci sięgały aż do sufitu. Już dawno wyłączono elektryczność i wodę, bo nie płaciłem rachunków. Nie robiłem absolutnie nic. Mogłem wpatrywać się przez osiem godzin w czubek własnego buta. Podrywałem się do działania tylko wtedy, gdy pojawił się głód morfiny. Kiedy odwiedzał mnie przyjaciel — a zdarzało się to nieczęsto, bo kto miał mnie odwiedzać? — siedziałem apatycznie, nie troszcząc się, czy wkracza w moje pole widzenia, czy je opuszcza — szary ekran stawał się coraz bledszy i coraz bardziej pusty. Gdyby padł nagle trupem, siedziałbym bez ruchu wpatrując się w czubek buta i czekając, aż będę mógł przejrzeć mu kieszenie. Nie będziesz? Ale przecież nigdy nie miałem dość morfiny — nikt nigdy nie ma dość morfiny. Dwa gramy dziennie i ciągle było mi za mało. Czekałem godzinami przed apteką. Handel morfiną opiera się na zwłoce. Dealer zawsze się spóźnia. To nie przypadek. W świecie maku nie ma przypadków. Narkoman uczy się bez przerwy, co się stanie, jeśli nie zaliczy swojej działki morfiny. Szykuj forsę albo zdychaj. I nagle dawki zaczęły rosnąć. Trzy, cztery gramy dziennie. I ciągle było mi mało. A na dodatek nie miałem pieniędzy. Stałem na ulicy z ostatnim czekiem w ręku i zdałem sobie sprawę, że to mój ostatni czek. Poleciałem najbliższym samolotem do Londynu. Lekarz wyjaśnił mi, że Apomorfina działa na tyło mózgowie, regulując metabolizm i niszcząc enzymatyczne mechanizmy uzależnienia. Po czterech, pięciu dniach, gdy przemiana materii wraca do normy, można odstawić apomorfinę i stosować ją jedynie w razie powrotu do nałogu. (Nikt nie odurza się apomorfiną. Nie odnotowano ani jednego przypadku uzależnienia od apomorfiny). Zgodziłem się na terapię w klinice. Przez pierwszą dobę zachowywałem się jak chory umysłowo, podobnie jak wielu narkomanów przeżywających ostry zespół odwykowy. Po dwudziestu czterech godzinach podawania Apomorfiny delirium minęło. Lekarz pokazał mi historię choroby. Otrzymywałem mikroskopijne dawki morfiny, które w żaden sposób nie tłumaczyły braku ostrzejszych objawów głodu, jak kurcze nóg i żołądka, gorączka czy mój własny szczególny symptom, tak zwane “zimne palenie" — uczucie, że po skórze biegają tysiące mrówek. Każdy narkoman ma własne indywidualne objawy, które nie dają się przewidzieć. Brak gwałtownych symptomów głodu mogła wytłumaczyć jedynie apomorfina. Przekonałem się, że kuracja apomorfinowa jest naprawdę skuteczna. Po ośmiu dniach opuściłem klinikę; jadłem i spałem normalnie. Przez dwa lata nie brałem narkotyków — ostatni raz miałem tak długą przerwę przed dwunastu laty. Wskutek choroby i bólu wróciłem do nałogu na kilka miesięcy. Kolejna kuracja umożliwiła mi napisanie tego tekstu. Kuracja apomorfinowa różni się jakościowo od innych metod. Wypróbowałem je wszystkie. Nagłe odstawienie, stopniowe odstawianie, kortyzon, środki antyhistaminowe, trankwilizatory, terapia snem, tolserol, rezerpina. Żadna z owych kuracji nie zakończyła się powodzeniem: wracałem do nałogu przy pierwszej sposobności. Mogę definitywnie stwierdzić, że dopóki nie poddałem się kuracji apomorfinowej, nie byłem nigdy wyleczony pod względem metabolicznym. Przytłaczające statystyki ośrodka w Lexington, świadczące o częstym powrocie do nałogu, doprowadziły lekarzy do przeświadczenia, że narkomania z natury jest nieuleczalna. W Lexington stosuje się kurację polegającą na zastąpieniu morfiny dolofiną; nigdy nie używano tam apomorfiny. W istocie rzeczy kuracji tej z reguły się nie docenia. Nie prowadzi się żadnych badań nad pochodnymi apomorfiny lub preparatami syntetycznymi. Nie ulega wątpliwości, że można wyprodukować substancje działające pięćdziesiąt razy silniej od apomorfiny i wyeliminować efekty uboczne w postaci wymiotów. Apomorfina to regulator fizyczny i psychiczny, który można odstawić, gdy tylko spełni swoje zadanie. Świat zalewają środki uspokajające i stymulujące, a ten unikatowy specyfik nie wzbudza większego zainteresowania. Żadna z wielkich firm farmaceutycznych nie prowadzi nad nim badań. Sądzę, że badania naukowe nad syntezą apomorfiny i jej pochodnymi otworzą w medycynie nowe horyzonty, wykraczające daleko poza problem narkomanii. Hałaśliwa grupka przeciwników szczepień ochronnych zwalczała gwałtownie szczepienia przeciwko ospie wietrznej. Niewątpliwie ludzie niezrównoważeni psychicznie lub mający w tym osobisty interes podniosą krzyk protestu, gdy odbierze im się przemocą wirusa narkotyków. Narkotyki to wielki biznes: kręci się wokół niego mnóstwo maniaków i manipulatorów. Nie powinno im się pozwalać na wtrącanie się do pracy lekarzy. Wirus narkotyczny to w tej chwili światowy problem zdrowotny numer jeden. Ponieważ “Nagi lunch" traktuje o problemach zdrowia i choroby, jest z konieczności brutalny, obsceniczny i niesmaczny. Chorobie towarzyszą często odrażające objawy, niestrawne dla słabszych żołądków. Niektóre partie książki, określane jako pornograficzne, są w istocie pamfletem przeciwko karze śmierci na kształt “A Modest Proposal" Jonathana Swifta. Mają za zadanie pokazać, że kara śmierci to lubieżny, barbarzyński, niesmaczny anachronizm. Jak zawsze lunch jest nagi. Skoro kraje cywilizowane chcą wrócić do obrzędów druidów, którzy wieszali ofiary w świętych gajach, albo karmić swoich bogów ludzką krwią, niech widzą, co naprawdę jedzą i piją. Niech zobaczą, co się znajduje na końcu długiej gazetowej łyżki. Piszę to w chwili, gdy prawie skończyłem dalszy ciąg “Nagiego lunchu". Matematyczną ekstrapolację algebry głodu poza wirus narkotyczny. Istnieje wiele rodzajów uzależnień i wszystkie podlegają pewnym ogólnym prawidłom. Jak powiedział Heisenberg: “Nie jest to może najlepszy z możliwych światów, lecz zapewne najprostszy". Jeśli się go r o z u m i e. POSTSCRIPTUM... NIE BĘDZIESZ? A mówiąc w swoim imieniu — jeśli człowiek mówi inaczej, równie dobrze może zacząć szukać swego protoplazmatycznego tatusia albo komórki macierzystej — nie chcę już słuchać tych starych ćpuńskich bałachów. Mówiono to już miliony razy i nie ma sensu cokolwiek powtarzać, bo w świecie ćpunów nic się nigdy nie dzieje. Jedynym pretekstem dla tego nużącego konania jest KOP, gdy obwód maku zostaje przerwany przez brak forsy i skóra zdycha od przedawkowania czasu. Narkoman na głodzie nie ma wyboru i musi tylko wąchać i słuchać... Uważaj na samochody... Ćpuni zawsze narzekają na zimno, stawiają kołnierze czarnych płaszczy i chwytają się za zwiędłe szyje. To zwykłe oszustwo. Narkoman nie chce, żeby mu było ciepło, chce czuć zimno, potrzebuje zimna jak towaru: nie na zewnątrz, ale w środku, żeby siedzieć z kręgosłupem sztywnym jak zamarznięty podnośnik hydrauliczny, z metabolizmem zbliżającym się do zera absolutnego. Narkomanom w fazie terminalnej zanika zupełnie perystaltyka jelit i defekacja jest możliwa tylko po interwencji chirurgicznej... Tak oto wygląda życie w Lodowym Pałacu. Po co się ruszać i tracić CZAS? Miejsce dla jeszcze jednej, sir. Niektórzy dostają kopy termodynamiczne. Wymyślili termodynamikę... Nie będziesz? I to jest rzecz wiadoma jak to, że lubię wiedzieć, co jem, i vice versa, mutatis mutandis, jak tam pasuje. Restauracja “Nagi Lunch"... Wchodźcie bez wahania... Dla starych i młodych, dla ludzi i zwierząt. Najlepiej wziąć trochę wężowego sadła, naoliwić tryby i puścić w ruch wesołą maszynkę. Po czyjej jesteście stronie? Hydrauliki? A może chcecie się rozejrzeć z Uczciwym Billem? Więc tak wygląda światowy problem zdrowotny, o którym pisałem we wstępie. Droga przed nami, moi przyjaciele. Czy ktoś coś mówi o brzytwie i oszuście, co wymyślił Billa? Nie będziesz? Brzytwa należała do gościa nazwiskiem Ockham i wcale się nią nie pokaleczył. Ludwig Wittgenstein, “Tractatus Logico-Philoso-phicus": “Jeśli twierdzenie jest niepotrzebne, nic nie znaczy". A co jest bardziej niepotrzebne niż mak, jak się go nie potrzebuje? Odpowiedź: Ćpuny, kiedy nie ćpają. Mówię wam, chłopcy, słyszałem kilka nudnych gadek, ale żadna inna GRUPA ZAWODOWA nie potrafi nawet się zbliżyć do termodynamicznego narkomańskiego SPOWOLNIENIA. Ćpuny uzależnione od heroiny nie mówią niczego ciekawego. Ale palacze opium są aktywniejsi, bo ciągle mają namiot i lampę... i może narządy, niczym gady w stanie hibernacji, utrzymujące temperaturę na poziomie rozmowy: Jak nisko upadły inne ćpuny, gdy tymczasem my mamy namiot i lampę, namiot i lampę; tu jest miło i ciepło, miło i ciepło, a NA DWORZE JEST ZIMNO... Chłopcy z pompkami nie przeżyją dwóch lat, nawet pół roku, zeszli zupełnie na psy. Ale MY nigdy nie zwiększamy DAWKI... nigdy — nigdy, tylko tego wieczoru, bo to SPECJALNA OKAZJA, a chłopcy z pompkami zdychają z zimna... Nigdy, nigdy, nigdy nie będziemy jeść... Przepraszani na chwilę: pojadę na wycieczkę do KIESZONOWEGO ŹRÓDŁA ŻYWYCH KROPEL. Kulki opium wepchnięte palcem do tyłka, hemoroidy i gówno. Miejsce dla jeszcze jednej, sir. Cóż, gdy ruszy ta płyta w miliardowym roku świetlnym i nigdy taśma się nie zmieni, my, normalni ludzie, ostro się za ćpunów weźmiemy. Jedyny sposób zabezpieczenia się przed tą straszliwą groźbą to zamieszkać z Charybdą... Dobre traktowanie, synu... Cukierki i papierosy. Przeżyłem piętnaście lat pod tym namiotem. Wchodziłem, wychodziłem, wchodziłem, wychodziłem, wchodziłem, WYCHODZIŁEM. Wreszcie wylazłem na dobre. Więc słuchajcie wujaszka Billa Burroughsa, co wynalazł arytmometr z podnośnikiem hydraulicznym — można szarpać dźwignię we wszystkie strony, a dla danych współrzędnych wynik jest zawsze taki sam. Wcześnie pobierałem nauki... Nie będziesz? Makowe dzieci wszystkich krajów, łączcie się! Nie mamy nic do stracenia prócz dealerów. A ONI są nam NIEPOTRZEBNI. Spójrzcie, SPÓJRZCIE na makową drogę, nim nią pójdziecie do FATALNEGO KOŃCA... Mądre słowo. William S. Burroughs REFLEKSJE O ŚWIADECTWIE Kiedy twierdzę, że nie pamiętam pisania “Nagiego lunchu", jest to oczywiście metafora; istnieją różne sfery pamięci. Morfina jest środkiem przeciwbólowym, zagłusza również ból i przyjemność płynące ze świadomości. Czasami narkoman świetnie pamięta fakty, lecz jego pamięć emocjonalna jest fragmentaryczna, a w przypadku ciężkiego uzależnienia wręcz zerowa. Kiedy piszę: “Wirus narkomanii to najważniejszy problem zdrowotny współczesnego świata", mam na myśli nie tylko negatywny wpływ morfiny na zdrowie jednostki (przy ostrożnym dawkowaniu bywa on minimalny), lecz także histeryczne reakcje społeczeństw nastawionych przez środki masowego przekazu i służby państwowe zwalczające handel narkotykami. Problem narkomanii w swojej obecnej formie powstał w USA ; z uchwaleniem w tysiąc dziewięćset czternastym roku Ustawy antynarkotykowej Harrisona. Histeria skierowana przeciwko narkotykom objęła obecnie cały świat i jest śmiertelnym zagrożeniem swobód jednostki i praworządnego wymiaru sprawiedliwości. William S. Burroughs Październik 1991 Czuję, że się zbliżają, szykują, rozstawiają kapusiów po peronach jak diabelskie pionki, mruczą nad łyżką i pompką, które wyrzucam na stacji metra Washington Square. Przeskakuje bramkę, zbiegam dwa piętra w dół żelaznymi schodami i łapię pociąg do centrum... Drzwi przytrzymuje mi młody, przystojny goguś jak z reklamy pasty do zębów — krótkie włosy, renomowany uniwersytet, niezła robota w biurze. Najwyraźniej uważa mnie za egzotyczny okaz robaka. Znacie takich fagasów — spoufalają się z barmanami i taksówkarzami, świetnie się znają na futbolu, zaraz przechodzą z wami na “ty" i klepią was po ramieniu. Prawdziwy dupek. I nagle na peronie pojawia się tajniak z brygady antynarkotykowej w białym trenczu. (Wyobrażacie sobie śledzenie kogoś w białym trenczu? — chyba próbuje udawać pedała). Już słyszę, jak mówi, trzymając w lewej ręce mój aparat, a w prawej spluwę: — Chyba coś ci wypadło, kolego. Ale pociąg już odjeżdża. — Siemasz, bucu! — ryczę do tajniaka, pokazując mu wała. Patrzę frajerowi w oczy, zauważam bielutkie zęby, opaleniznę z Florydy, elegancką koszulę i garnitur oraz rekwizyt w postaci ilustrowanego tygodnika. — Czytam tylko felieton!... Dupek chce się spoufalić... Mówi, że od czasu do czasu podpala trawkę i mają zawsze pod ręką dla kumpli z branży. — Dzięki, synu — mówię. — Jesteś w porządku. Rozpromienia się głupkowato jak podświetlona szafa grająca po wrzuceniu monety. — Zakapował mnie jeden taki — mówię ponuro. Przysuwam się bliżej i kładę swoje brudne ćpuńskie paluchy na jego czyściutkim garniturku. — Jesteśmy braćmi, stary: połączyła nas ta sama brudna igła. Pora, żeby dostał gorącego kopa , mówię ci w zaufaniu. — Widziałeś kiedyś gorącego kopa, synu? Załatwiliśmy raz gościa w Filadelfii. Założyliśmy w jego pokoju lustro weneckie i kazaliśmy sobie płacić dziesiątkę za wstęp. Nie zdążył nawet wyciągnąć igły. Żaden nie zdąży, jak szpryca jest w porządku. Tak ich właśnie znajdują, z pompką pełną zakrzepłej krwi zwisającą z sinego ramienia. Wyraz jego oczu, jak poczuł, co jest grane... O, synu, to było coś... Pamiętam, jak chodziłem z Czajnikiem, najlepszym fachowcem w branży. W Chicago... Skubaliśmy pedziów w parku Lincolna. Pewnego wieczoru Czajnik przy łazi do roboty w kowbojskich butach, w czarnej kamizelce z wielką gwiazdą szeryfa i lassem przewieszonym przez ramię. “Co z tobą? — pytam. — Mózg ci się zlasował?" Patrzy na mnie i mówi: “Do roboty, chłopie". Wyciąga stary zardzewiały rewolwer, a ja zwiewam przez park, słysząc kule gwiżdżące dokoła mnie. Nim go gliny dopadły, załatwił trzech pedałów. Och, zapracował na swoją ksywkę... Zauważyłeś, jak często skubacze przejmują słowa od gejów? Na przykład “pobór", jak się chce powiedzieć, że się robi w tym samym fachu? “Bierz ją!" “Bierz tego ćpunaka!" “Smutny Bóbr uwodzi go za szybko!" Pantofel (zdobył tę ksywkę, skubiąc fetyszystów w sklepach z butami) mówi: “Daj frajerowi towaru, a wróci, błagając o jeszcze". Jak Pantofel widzi frajera, zaczyna ciężko dyszeć. Puchnie mu twarz, a wargi robią się sine jak u podnieconego Eskimosa. Później powoli, powolutku idzie na gościa i obmacuje go długimi przegniłymi palcami. Froin wygląda jak wiejski chłopaczek, uczciwość płonie mu na twarzy jak błękitny neon. Zszedł prosto z okładki ilustrowanego tygodnika i zamarynował się w towarze. Frajerzy nigdy mu się nie narowią, a ludzie zawsze mają dla niego drzazgę. Pewnego dnia Błękitny Chłopiec zaczyna schodzić na psy; nawet szpitalny sanitariusz wyrzygałby się na jego widok. Wariuje w końcu, biega po pustych barach i stacjach metra, wrzeszcząc: “Wróć, chłopcze! Wróć!" Podąża za swoim chłopcem do East River, wśród prezerwatyw, skórek od pomarańczy, gazet unoszonych przez wiatr, ku czarnej rzece, na której dnie spoczywają gangsterzy zalani cementem i sprasowane pistolety, których nie zbadają już eksperci od balistyki. “Co za model! Muszę o nim opowiedzieć chłopakom w klubie!" — myśli goguś. To kolekcjoner modeli, więc wycyganiam od niego dziesiątkę i umawiam się z nim, żeby mu sprzedać trochę “trawki", jak ją nazywa. “Wcisnę mu kocimiętkę" — myślę. (Przypis: Palona kocimiętka pachnie jak marihuana. Często sprzedaje się ją naiwniakom). — Cóż, wzywają mnie obowiązki — mówię, klepiąc się przedramieniu. — “Sądź sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię", jak powiedział jeden sędzia drugiego. Włażę do baru i zastaję tam Billa Gainsa, okutanego w cudzy płaszcz; wygląda jak chory na reumatyzm bankier z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Stary Bart, obdarty i nie rzucający się w oczy, ugniata brudnymi paluchami makowe ciasto. Bili zajmował się paroma moimi klientami z przedmieść, a Bart znał kilku zabytkowych gości z epoki palenia chmielu: widmowych odźwiernych, szarych jak popiół, fantazmatycznych dozorców zamiatających starczymi dłońmi zakurzone przedsionki, kaszlących i plujących o świcie chorym na mak, emerytowanych paserów w teatralnych hotelikach, Pantoponową Różę, starą burdelmamę z Peorii, stoickich chińskich kelnerów nigdy nie okazujących cierpienia. Odszukiwał ich, powolny i cierpliwy, i wsączał w ich bezkrwiste ramiona kilka godzin ciepła. Raz zrobiłem z nim małą rundkę. Starzy ludzie jedzą bez odrobiny poczucia wstydu; człowiekowi chce się rzygać, jak na nich patrzy. Stare ćpuny zachowują się tak samo. Piszczą i skomlą na widok towaru. Po brodach cieknie im ślina, burczy im w brzuchu, aż człowiek spodziewa się, że za chwilę zmienią się w wielką amebę i pochłoną towar. Doprawdy, niesmaczne. “Cóż, moi chłopcy będą kiedyś tacy sami — pomyślałem filozoficznie. — Czy życie nie jest dziwne?" Wracam do centrum przez stację Sheridan Square, na wypadek gdyby tajniak przyczaił się w schowku na szczotki. Nie mogło to trwać długo. Wiedziałem, że depcą mi po piętach, że uprawiają swoją złą gliniarską magię, że zamykają moje laleczki w Leavenworth. “Nie ma sensu wbijać w niego igieł, Mikę". Słyszałem, że za pomocą lalki złapali Chapina. W piwnicy komisariatu siedział stary gliniarz i dzień w dzień wieszał lalkę przedstawiającą Chapina. A kiedy Chapin zadyndał w Connecticut, znaleźli tego starego eunucha ze złamanym karkiem. Spadł ze schodów — mówili. Znacie te gliniarskie bałachy. Mak otacza magia, zaklęcia, przesądy. W Mexico City trafiłem na dealera zupełnie na ślepo. “Następna ulica w prawo... teraz w lewo, teraz znowu w prawo". Był na miejscu: bezzębna twarz starej baby i puste oczy. Ten dealer nuci melodyjkę, którą podchwytuje każdy, kto go mija. Jest taki szary, widmowy i anonimowy, że klienci go nie widzą i myślą, że to oni sami. Podśpiewują “Smiles", “I'm in the Mood for Love", “They Say We're Too Young to Go Steady" albo inną piosenkę przypadającą na dany dzień. Czasami biegnie za nim z pięćdziesięciu szczuropodobnych piszczących ćpunów, a dealer to facet siedzący na plecionym foteliku i karmiący łabędzie, tłusta ciota spacerująca z chartem afgańskim, stary pijak sikający pod latarnią, radykalny student żydowski rozdający ulotki na Washington Sąuare, chirurg drzew, dezynsektor, reklamowy goguś będący po imieniu z barmanem. Światowa organizacja ćpunów, nastrojonych na zgniłą nutę maku, dygocących rankiem z zimna w umeblowanych pokojach. (Starzy narkomani wdychający czarny dym na tyłach chińskich pralni i Mała Melancholiczka zdychająca z przedawkowania czasu albo odstawienia oddechu). W Jemenie, Paryżu, Nowym Orleanie, Mexico City, Istambule — trzęsąc się na głodzie, obrzucają się ćpuńskimi wyzwiskami, których nikt nigdy nie słyszał, a dealer wychylił się z przejeżdżającego walca parowego... Żywi i martwi, wieszaku, w ciągu i znowu na wieszaku, idą na ślepo za towarem, a dealer je kurczaka po chińsku przy Dolores Street, wygoniony z Placu Giełdowego przez wyjącą watahę ludzi . Stary Chińczyk nabiera wody z rzeki do zardzewiałe puszki, zmywa czarną smołę . Cóż, gliniarze mają moją łyżkę i pompkę: tropią mnie telepatycznie, używając do tego Ślepego Willy'ego. Willy ma krągłe usta okolone wrażliwymi, sterczącymi czarnymi włoskami. Jest ślepy po postrzale w oczy, ma nos i podniebienie wyżarte od hery i wyczuwa towar na odległość. Podąża moim tropem przez całe miasto, a gliniarze wpadają do jakiegoś pokoju, z którego akurat się wyprowadziłem. — W porządku, Lee! Wyłaź! Wiemy, że tam jesteś!... Willy jest podniecony i słychać go stale w mroku (funkcjonuje tylko nocą): skomli, wydymając żarłoczne wargi. Jak robią nalot, traci panowanie nad sobą i wygryza dziurę w drzwiach. Gdyby gliniarze go nie powstrzymywali, wysysałby soki z każdego ćpuna, którego załatwił. Wszyscy wiedzieli, że napuścili na mnie Ślepego. A gdyby moi młodzi klienci pojawili się kiedykolwiek w sądzie (“Zmuszał nas do okropnych czynów lubieżnych w zamian za towar"), pożegnałbym się na zawsze z miastem. Więc robimy zapas hery, kupujemy używanego studebakera i jedziemy na zachód. Czajnik skończył jako schizol: — Stałem poza sobą, próbując podtrzymać siebie widmowymi palcami... Jestem widmem i marzę o tym, o czym marzy każde widmo: o ciele. Długo płynąłem przez bez-wonne aleje przestrzeni, gdzie nie ma życia, tylko brak koloru i brak zapachu śmierci... Nikt nie może go poczuć przez różowe jelita pokryte krystaliczną koronką, przez gówno czasu i krwiste filtry ciała. Stał w mrocznej sali rozpraw, z twarzą rozdzieraną przez larwalne żądze mrowiące się w ektoplazmatycznym ciele narkomana (dziesięć dni na głodzie do pierwszej rozprawy), ciele, co zanika po pierwszym cichym dotknięciu hery. Widziałem to na własne oczy. Stracił pięć kilogramów w dziesięć minut, stojąc ze strzykawką w jednej ręce i podtrzymując spodnie drugą. Wokół jego niknącego ciała płonęła zimna żółta aureola, w pokoju hotelowym w Nowym Jorku... Nocny stolik zaśmiecony pudełkami-cukierków, kaskady niedopałków wylewające się z trzech popielniczek, mozaika bezsennych nocy i wilczych głodów ćpuna kurującego swoje delikatne ciało. Sąd federalny skazuje Czajnika na mocy Ustawy o linczu i wysyła do specjalnego federalnego zakładu psychiatrycznego dla widm: precyzyjna, prozaiczna wymowa przedmiotów... miednica... drzwi... ustęp... kraty... oto one... to właśnie to... same linie proste... nic poza... ślepa uliczka... i ślepa uliczka w każdej twarzy... Zmiany fizyczne były z początku powolne, później nagle przyśpieszyły: odpadanie wiotkich tkanek, zanik ludzkich rysów... W krainie całkowitej ciemności usta i oczy stają się jednym organem, który kłapie przezroczystymi zębami... Żaden organ nie ma stałej funkcji ani miejsca... Wszędzie kiełkują narządy płciowe... Odbytnice otwierają się i zamykają... Całe ciało zmienia barwę i gęstość... Froin staje się niebezpieczny wskutek swoich ataków. Tuż Filadelfią zaczął się ścigać z samochodem policyjnym: liarze tylko zerknęli na jego gębę i natychmiast nas zwinęli. Siedemdziesiąt dwie godziny w celi z pięcioma ćpunami na głodzie. Nie chciałem pokazywać im swoich zapasów; Znaleźliśmy się w oddzielnej celi dopiero po długich korowodach z klawiszem, który wziął kupę szmalu. Zapobiegliwi narkomani, nazywani wiewiórkami, gromadzą zapasy na wypadek zwinięcia przez gliny. Ja przed każdą szprycą strząsam kilka kropel towaru do kieszeni kamizelki i podszewka jest sztywna od hery. W bucie mam plastikową pompkę, a w pasku od spodni agrafkę. Wiecie, to się zwykle opisuje: “Chwyciła zardzewiałą agrafkę pokrytą zakrzepłą krwią, wydłubała wielką dziurę w udzie i wbiła w nią strzykawkę. Ale potworny głód spowodował, że trzęsły jej się ręce i strzykawka pękła jej w nodze (głód owada na pustyni). Co ją to obchodzi? Nie zadaje sobie trudu wyjąć z rany odłamków szkła i patrzy na swoje zakrwawione udo pustymi oczyma rzeźnika. Co ją obchodzi bomba atomowa, pluskwy, czynsz, fundusz inwestycyjny pragnący posiąść z powrotem jej kryminogenne ciało... Słodkich snów, Pantoponowa Różo. W rzeczywistości trzeba chwycić skórę palcami i przekłuć prędko igłą. Potem wbija się pompkę nad dziurą, a nie pod nią, i wstrzykuje powoli roztwór, żeby nie tryskał na boki... Kiedy chwyciłem skórę Froina, uniosła się sztywno jak wosk i zastygła, a z dziury wypłynęła kropla ropy. Nigdy nie dotykałem żywego ciała tak chłodnego jak ciało Froina w Filadelfii... Postanowiłem się od niego odczepić, nawet gdybym musiał urządzić duszonkę. (To wiejski zwyczaj angielski mający na celu eliminację starców przykutych do łóżka. Rodzina, której się to przytrafiło, urządza tak zwaną duszonkę: staruszka przykrywa się poduszkami, a potem wszyscy siadają na nich i gawędzą). Froin staje się powoli ciężarem i powinien trafić między drzewa. (Zwyczaj afrykański. Starców wyprowadza się tam do dżungli i zostawia). Ataki Froina stają się coraz częstsze. Gliniarze, portierzy, sekretarki warczą na jego widok. Jasnowłosy Bóg stał się pariasem, wcieleniem ohydy. Skubacze się nie zmieniają, tylko pękają, wybuchają — eksplozje materii w chłodnej przestrzeni międzygwiezdnej — odpływają jako kosmiczny pył, pozostawiając puste ciała. Męskie prostytutki świata, nie potrafiące poderwać tylko jednego klienta: siebie. Zostawiłem Froina stojącego na rogu: slumsy z czerwonej cegły, płaty kopciu wirujące na niebie. “Idę obrobić jednego frajera. Niedługo wrócę z dobrym towarem... Nie, zaczekaj tutaj — nie chcę, żeby cię widział". Czekaj na mnie na tym rogu, czekaj w nieskończoność. Żegnaj, Froinie, żegnaj, synu... Dokąd idą, gdy odchodzą, pozostawiając za sobą puste ciało? Chicago: niewidzialna hierarchia odmóżdżonych makaroniarzy, zapach zwiędłych gangsterów, trupioblade widma przy North i Halstead, Cicero, Park Lincolna, dealerzy snów, przeszłość nawiedzająca teraźniejszość, stęchła magia szaf grających i moteli. Do wnętrza kontynentu: anteny telewizyjne na bezsensownym niebie. Ludzie cmokający nad dziecinnymi łóżeczkami w domach odpornych na życie. Tylko młodzi są w miarę, a nie są zbyt długo młodzi. (W barach East Saint Louis leży martwa granica, dni przejażdżek łodzią). Illinois i Missouri, miazmaty budowniczych kopców, pokorne modły do Źródła Pożywienia, okrutne i odrażające obrzędy, wstrętny kult Boga Stonogi sięgający od Moundville do księżycowych pustyń na wybrzeżach Peru. Ameryka nie jest młoda: była stara, zdeprawowana i zła jeszcze przed pionierami, przed Indianami. Zło tylko czekało. I zawsze gliniarze: grzeczni policjanci stanowi, wykształceni w college'u, uprzejmie proszący o dokumenty, elektroniczne oczy taksujące samochód i bagaż, odzież i twarz; wrzeszczące fiuty z wielkich miast, prowincjonalni szeryfowie mówiący cichym tonem z czymś czarnym i groźnym w starych oczach barwy spłowiałej flanelowej koszuli... I zawsze kłopoty z autami: w Saint Louis przehandlowaliśmy studebakera model tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa (miał wadę konstrukcyjną, podobnie jak Froin) za starą limuzynę Packarda. Zagrzała jej się chłodnica i ledwie dojechaliśmy do Kansas City. Potem kupiliśmy forda, ale strasznie żarł benzynę, więc zamieniliśmy go na dżipa, który z kolei nie wytrzymał tempa (dżipy są do niczego na autostradzie), aż w końcu wróciliśmy do starego forda V-8. Nie ma lepszego wozu, żeby gdzieś dojechać, choć żre benzynę Jak cholera. Amerykańska nuda, najgorsza nuda na świecie, gorsza niż w Andach, w wysokich górskich miasteczkach, zimny wiatr wiejący ze szczytów, powietrze rzadkie jak śmierć, miasta nad rzekami w Ekwadorze, malaria szara jak towar pod czarnym stetsonem, strzelby ładowane od przodu, sępy na grząskich ulicach — gorsza od nudy, gdy schodzisz z promu do Malmö w Szwecji i już po chwili masz dość: odwrócone oczy przechodniów i cmentarz w środku miasta (w Szwecji miasta buduje się wokół cmentarzy) i nic do roboty po południu, ani baru, ani kina, więc wypaliłem ostatnią porcję herbaty z Tangeru i powiedziałem: “K. E., natychmiast wracamy na prom". Ale nie ma gorszej nudy niż w Stanach. Nie wiadomo, skąd się bierze. Jeden z barów na końcu podejrzanej ulicy — każda ulica ma własny bar, aptekę, sklep z alkoholem. Wchodzisz do środka i nuda wali cię po gębie. Tylko skąd się bierze? Co jest jej źródłem? Nie barman, nie klienci, nie stołki pokryte kremowym plastikiem, nie przyćmiony neon. Nawet nie telewizor. A nałóg narastał wraz z nudą: braliśmy coraz więcej, żeby wytrzymać. A na dodatek kończył nam się towar. W końcu utknęliśmy w nędznym miasteczku, pijąc syrop od kaszlu. Wyrzygaliśmy syrop i jechaliśmy coraz dalej — zimny wiosenny wiatr świszczał wokół naszych spoconych, dygocących ciał: kiedy kończy się towar, zawsze pojawia się zimno... Naprzód przez nagi pejzaż, zdechłe pancerniki na szosie, sępy nad bagnami, karpy cyprysów. Motele ze ścianami z dykty, piece gazowe, cienkie różowe koce. Wędrowni skubacze i ćpuni wykończyli kruków Teksasu... Nikt zdrowy na umyśle nie zaryzykowałby wpadki w Luizjanie. Stanowa ustawa o zwalczaniu narkomanii. Wreszcie przyjechaliśmy do Houston, gdzie znałem aptekarza. Nie byłem tam od pięciu lat, ale popatrzył na mnie, ocenił szybko sytuację, kiwnął głową i powiedział: — Poczekaj za ladą... Usiadłem i wypiłem filiżankę kawy. Po chwili aptekarz wrócił, usiadł koło mnie i spytał: — Czego chcesz? - Litr nalewki opiumowej i sto tabletek Nembutalu. Kiwnął głową. — Przyjdź za pół godziny. Wreszcie wręczył mi paczkę i rzekł: — Piętnaście dolarów... Uważaj na siebie... Wstrzykiwanie nalewki opiumowej to ciężka sprawa: najpierw trzeba odparować alkohol, wytrącić kamforę i odciągnąć pompką brązowy płyn. Na dodatek musisz trafić prosto w kanał, bo inaczej robi się wrzód, a zresztą zwykle i tak się robi. Najlepiej jest pić... Więc przelewamy opium do starej butelki i ruszamy do Nowego Orleanu. Mijamy fosforyczne jeziora, pomarańczowe pochodnie płonącego gazu, bagna, wysypiska śmieci, aligatory pełzające po potłuczonych butelkach i blaszanych puszkach, neonowe arabeski moteli, alfonsów obrzucających wyzwiskami przejeżdżające samochody... Nowy Orlean to umarłe muzeum. Obchodzimy Plac Giełdowy i natychmiast znajdujemy dealera. To niewielka dziura i gliny dobrze wiedzą, kto handluje, więc dealer kładzie na nich laskę i sprzedaje wszystkim, jak leci. Robimy zapas hery i przeskakujemy do Meksyku. Lakę Charles, kraina martwych szaf grających, południowy kraniec Teksasu, szeryfowie nienawidzący czarnuchów taksują nas wzrokiem i sprawdzają papiery wozu. Po przetoczeniu granicy meksykańskiej coś opada z człowieka: pejzaż uderza cię prosto między oczy: pustynie, góry, sępy kołujące wysoko na niebie. Inne latają tak blisko, że słychać lichy szelest skrzydeł. Kiedy coś zauważą, nurkują w dół (druzgocąco błękitnego nieba... Jechaliśmy przez całą noc, dotarliśmy o świcie do ciepłej mglistej doliny: ujadające psy i szum płynącej wody. — Thomas i Charlie — powiedziałem. — Co takiego? — Tak się nazywa to miasteczko. Poziom morza. Wjeżdżamy stąd na trzy tysiące metrów. Wziąłem w kanał i poszedłem spać na tylnym siedzeniu. Była dobrym kierowcą: zauważyłem to, jak tylko dotknęła kierownicy. W Mexico City Lupita siedzi niczym Matka Ziemia Azteków i rozdaje papierki z towarem. — Handel to większy nałóg niż branie — mówi Lupita. Nieuzależnieni dealerzy wpadają w nałóg ocieractwa, podobnie jak gliniarze. Na przykład Bradley Kupiec. Najlepszy agent wydziału do walki z narkotykami. Każdy wziąłby go za ćpuna. Może podejść do dealera i natychmiast go załatwić. Jest taki widmowy, szary i anonimowy, że dealer później go nie pamięta. Więc Bradley załatwia jednego po drugim... Cóż, Bradley wygląda coraz bardziej jak ćpun. Nie może pić. Nie może jeść. Wypadają mu zęby. (Kobiety w ciąży tracą zęby, karmiąc cudze dziecko, a ćpuny tracą żółte kły, karmiąc małpę). Cały czas ssie cukierki. — Doprawdy, czuję niesmak, gdy patrzę na Bradleya, jak ssie te okropne cukierki — mówi jeden z gliniarzy. Bradley robi się szarozielony. Jego organizm produkuje własny towar czy coś w tym stylu. Można powiedzieć, że nosi w sobie własnego dealera. — Mam ich wszystkich w dupie — mówi. — Jestem jedynym samowystarczalnym facetem w mieście. Po jakimś czasie czuje w kościach czarny wicher. Łapie młodego ćpuna i wręcza mu papier. — W porządku — mówi chłopiec. — Czego chcesz? — Po prostu poocierać się o ciebie i zaspokoić. — Och... Cóż, dobra... Ale nie możesz tego zrobić jak człowiek? Później chłopak siedzi z dwoma kolesiami. — Najbardziej niesmaczna rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem — powiada. — Zmienił się w kupę galarety i otoczył mnie ze wszystkich stron. Na koniec pozieleniał i domyśliłem się, że ma orgazm... O mało się nie porzygałem... Śmierdział jak stara zgniła marchew. — Łatwo go zaliczyłeś. Chłopiec wzdycha z rezygnacją. — Tak, chyba można się przyzwyczaić do wszystkiego. Umówiłem się z nim na jutro. Bradley jest w coraz gorszym stanie. Musi się ładować co pół godziny. Łazi po komisariatach i przekupuje klawiszy, żeby go wpuszczali do cel pełnych ćpunów. Dochodzi do tego, że nic go nie może zaspokoić. W końcu wzywa go nadinspektor: — Bradley, krążą o panu pewne pogłoski... dla pańskiego własnego dobra mam nadzieję, że to tylko pogłoski... tak niewiarygodnie obrzydliwe, że... Żona Cezara... hm... Cóż, wydział musi być poza wszelkimi podejrzeniami... a już na pewno takimi podejrzeniami. Przynosi pan wstyd całej naszej profesji. Jestem gotów przyjąć pańską natychmiastową dymisję. Bradley rzuca się na podłogę i czołga w stronę nadinspektora. — Nie, szefie, nie... Wydział to całe moje życie!... Całuje nadinspektora w rękę, wpychając sobie jego palce ust (nadinspektor czuje bezzębne dziąsła), i skarży się, stracił zęby “fsłuspie". — Błagam, szefie, będę wycierał panu tyłek, mył pańskie brudne kondomy, czyścił buty własnym nosem... — To doprawdy niesmaczne! Nie ma pan dumy? Budzi pan we mnie wstręt. Jest w panu coś, hm, zgniłego, i śmierdzi pan jak pryzma kompostu. — Nadinspektor unosi do twarzy perfumowaną chusteczkę. — Proszę natychmiast opuścić ten gabinet. Zrobię wszystko, szefie, wszystko! — Na zużytej, zielonkawej twarzy Bradleya pojawia się straszliwy uśmiech. — jestem ciągle młody, szefie, i silny, jak się rozgrzeję. Nadinspektor wymiotuje w chusteczkę i wskazuje wiotką dłonią drzwi. Bradley wstaje i patrzy na szefa z rozmarzeniem. Jego ciało zaczyna się wyginać, płynie do przodu... — Nie! NIE!!! — wrzeszczy nadinspektor. — Mniam, mniam, mniam... Po godzinie znajdują Bradleya drzemiącego w fotelu nadinspektora, który zniknął bez śladu. Sędzia: — Wszystko wskazuje na to, że w jakiś niewiarygodny sposób... eee... zasymilował pan nadinspektora. Niestety, nie ma na to żadnych dowodów. Zaleciłbym umieszczenie pana w specjalnym zakładzie, ale nie znam miejsca odpowiedniego dla człowieka pańskiego pokroju. Dlatego muszę wypuścić pana na wolność. — Powinno się go trzymać w akwarium — mówi policjant, który dokonał aresztowania. Bradley sieje trwogę w całym mieście. Znikają ćpuny i agenci. Przypomina nietoperza-wampira: wydziela wilgotną zieloną mgłę, która znieczula ofiary i czyni je bezsilnymi. Załatwiwszy kogoś, kryje się gdzieś na kilka dni jak nażarty boa dusiciel. W końcu przyłapują go, gdy trawi szefa biura do walki z narkotykami, i niszczą miotaczami płomieni. Komisja dochodzeniowa wydaje werdykt, że było to uzasadnione, gdyż Bradley przestał być człowiekiem i stanowił zagrożenie dla całej branży narkotykowej. W Meksyku trzeba znaleźć miejscowego ćpuna mającego prawo kupić legalnie co miesiąc pewną ilość towaru. Naszym dealerem okazał się Stary Ike, który spędził większość życia w Stanach. — Podróżowałem z Irene Kelly, fajną babką. W Butte w stanie Montana dostała świra od kokainy i zaczęła biegać po hotelu wrzeszcząc, że chińscy policjanci gonią ją z tasakami do mięsa. Znałem raz gliniarza z Chicago, co wąchał kokainę. On też zwariował i zaczął ryczeć, że gonią go federalni. Wypadł na podwórko i wsadził łeb do kubła od śmieci. “Co robisz?" — pytam, a on na to: “Spadaj, bo cię kropnę. Dobrze się schowałem". Bierzemy teraz kokę. Wal prosto w kanał, synu. Czujesz ją, czystą i zimną, a potem czysta rozkosz płynąca przez mózg, gdy zapalają się połączenia kokainowe. Twoja głowa eksploduje. Po dziesięciu minutach potrzebujesz następnej szprycy... pójdziesz po nią na piechotę na drugi koniec miasta. Ale jak nie możesz zdobyć koki, jesz, śpisz i zapominasz o wszystkim. To głód samego mózgu, bez czucia i bez ciała, widmowy głód, zgniła ektoplazma wypluta przez starego ćpuna kaszlącego o świcie. Pewnego ranka budzisz się, bierzesz i czujesz robaczki pod skórą. Drzwi blokują gliniarze z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego, faceci z czarnymi wąsami, wykrzywionymi twarzami i odznakami z błękitnej emalii i złota. Gramolą się przez okna... Przez pokój maszerują ćpuny, śpiewając muzułmańską pieśń pogrzebową, niosą ciało Billa Gainsa ze stygmatami płonącymi widmowym błękitnym ogniem. Paranoidalni detektywi wąchają twój nocnik. Świr kokainowy... Usiądź wygodnie, odpręż się i strzel sobie porządną działkę dobrego maku. W Cuernavaca, a może Taxco? Jane spotkała alfonsa grającego na trąbce i utonęła w kłębach dymu herbacianego. Alfons był artystą i filozofem — degradował kobiety, zmuszając je do przyjmowania swoich teorii. Nieustannie je wykładał... a potem odpytywał dziewczynki i groził, że odejdzie, jeśli nie przytoczą z pamięci ostatniego wygłoszonego przezeń steku bzdur. — Posłuchaj, mała: chcę cię czegoś nauczyć. Jeśli cię to nie interesuje, to nie moja sprawa. Był rytualnym palaczem herbaty, bardzo purytańsko nastawionym do opiatów, jak niektórzy herbaciarze. Twierdził, że herbata pozwala mu nawiązać kontakt z wyższymi, uduchowionymi sferami bytu. Wiedział absolutnie wszystko: jaki rodzaj bielizny jest zdrowy, kiedy pić wodę, jak podcierać tyłek. Miał czerwoną lśniącą gębę, wielki spłaszczony nochal i małe czerwone oczka, które zapalały się, gdy patrzył na dziewczynkę, i gasły, kiedy patrzył na cokolwiek innego. Był bardzo szeroki w barach; wydawał się prawie garbaty. Zachowywał się, jakby inni mężczyźni nie istnieli; zwracał się do kelnerów w restauracjach za pośrednictwem kobiet. Żaden mężczyzna nie wdarł się nigdy do jego tajemnego sanktuarium. Alfons przyniósł cybuchy z herbatą. Zaciągnąłem się trzy razy, a Jane spojrzała na niego i zamarła. Zerwałem się na równe nogi, wrzasnąłem: “Boję się!" i wybiegłem z domu. Wypiłem piwo w małej restauracyjce — ozdobny szynkwas, wyniki ligi piłkarskiej, plakaty korridy — i złapałem autobus do miasta. W rok później usłyszałem w Tangerze, że Jane nie żyje. BENWAY Zostałem asystentem doktora Benwaya z firmy Islam S. A. Doktora Benwaya wysłano jako doradcę do Freelandii, republiki wolnej miłości i łaźni publicznych. Mieszkańcy są uprzejmi, uczynni, uczciwi, tolerancyjni i nade wszystko czyści. Jednakże obecność Benwaya wskazuje, że nie wszystko jest tam w porządku: Benway to manipulator i koordynator systemów znaków, ekspert w dziedzinie przesłuchań, prania mózgów i warunkowania. Nie widziałem Benwaya od czasu jego pośpiesznego wyjazdu z Annexii, gdzie doprowadził kraj do totalnej demoralizacji. Pierwszą decyzją Benwaya była likwidacja obozów koncentracyjnych oraz zakaz masowych aresztowań i tortur, chyba że z rzadka, w pewnych szczególnych okolicznościach. — Nie znoszę brutalności — mawiał. — Jest nieskuteczna. Jednakże długotrwałe złe traktowanie, jeśli stosować je zręcznie, wywołuje lęk i poczucie winy. Należy pamiętać o kilku naczelnych zasadach. Obiekt nie może uważać złego traktowania za antyhumanitarny atak na swoją indywidualną tożsamość. Musi czuć, że zasłużył na wszystko, co go spotyka, bo dopuścił się czegoś strasznego (choć bliżej nie sprecyzowanego). Nagi przymus należy zamaskować arbitralną, skomplikowaną biurokracją, aby obiekt nie miał bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem. Obywatele Annexii musieli stale nosić przy sobie całą teczkę dokumentów. Obywatela można było zatrzymać na ulicy o każdej porze dnia i nocy; inspektorzy, występujący po cywilnemu, w rozmaitych mundurach, często w kostiumie kąpielowym albo piżamie, niekiedy nago, tylko z identyfikatorem przyczepionym do lewego sutka, sprawdzali poszczególne dokumenty i stemplowali je. W trakcie późniejszej kontroli obywatel musiał okazywać prawidłowo wbite stemple z ostatniej inspekcji. Jeżeli inspektor zatrzymał większą grupę ludzi, sprawdzał i stemplował tylko kilku jej członków. Pozostali trafiali później do aresztu, gdyż nie mieli ostemplowanych dokumentów. Areszt nazywano “zatrzymaniem tymczasowym"; więzień mógł wyjść na wolność dopiero wtedy, gdy jego zeznanie wyjaśniające, podpisane, uwierzytelnione i prawidłowo ostemplowane, zostało przyjęte przez wicedyrektora Departamentu Wyjaśnień. Ponieważ dygnitarz ów pojawiał się w biurze bardzo rzadko, a zeznanie wyjaśniające należało dostarczyć osobiście, aresztowani spędzali tygodnie i miesiące w nie ogrzewanych poczekalniach pozbawionych krzeseł i toalet. Dokumenty wypisywane kiepskim atramentem blakły, upodabniając się do starych kwitów z lombardu. Nieustannie trzeba było wyrabiać nowe. Obywatele biegali jak szaleni z jednego urzędu do drugiego, usiłując dotrzymać nierealnych terminów. Z miasta usunięto ławki, wyłączono fontanny, zniszczono kwiaty i drzewa. Na dachu każdego bloku mieszkalnego (wszyscy mieszkali w blokach) umieszczono wielkie dzwonki elektryczne, które wydzwaniały kwadranse. Ich wibracje wyrzucały ludzi z łóżek. Przez całą noc po niebie błądziły światła reflektorów (nikt nie miał prawa instalować abażurów, zasłon, okiennic ani żaluzji). Nikt na nikogo nie patrzył z powodu surowego zakazu czynienia komukolwiek dwuznacznych propozycji seksualnych.