Wilga Mariusz - Mokre palta
Szczegóły |
Tytuł |
Wilga Mariusz - Mokre palta |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wilga Mariusz - Mokre palta PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilga Mariusz - Mokre palta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wilga Mariusz - Mokre palta - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: MARIUSZ WILGA
Tytul: Mokre palta
Z "NF" 1/98
A ja tam w dole łaknę - K. K. Baczyński
Wysypisko trwało, samo dla siebie; pogoda była mu
obojętna tak jak ludzie, którzy na nie przychodzili. Strefa
zapomnienia. Wzgórze mokrych desek, papieru, plastyku,
puszek, opakowań i innych niepotrzebnych różności.
Siedliskio dziwnych ptaków, szczurów i ludzi.
Padało. Czwórka bezdomnych kucała pod prowizorycznym
kartonowym dachem. Ludzie nie pamiętani, tak jak to miejsce;
także oni zdawali się nie zwracać uwagi na kaprysy pogody.
Pierwszy - oszpecony dziesiątkami blizn. Przerażająca
twarz pod wełnianą czapką. Nerwowe ruchy. Drugi - skóra i
kości. Chudy jak szczapa. Spod słomianki kapelusza wyzierają
wielkie, białe oczy. Trzeci - obsypany różową i czerwoną
wysypką. Przygaszone spojrzenie, chrapliwy oddech. I
czwarty, ostatni - najbardziej niepozorny. Zgarbiony.
Prawie nie oddycha i nie rusza się, ponury jak noc, wygląda
jakby ciągle spał.
Na sobie mają stare i stale wilgotne palta w tym dziwnym
odcieniu szarości, którego nie używa żaden krawiec czy
malarz. Strój ludzi zapomnianych, ale wolnych. Wtapiają się
w otoczenie jak wielkie, szare ptaki. Patrzą przed siebie i
cicho rozmawiają. Przez zawiesinę barw deszczu, wysypiska i
ubioru - słychać ich puste głosy.
Ten z wysypką powiedział, że nadszedł czas rzeki, która
chce zamknąć kolejny cykl. W jakiś sposób to go ucieszyło.
Pokaleczony okazał całkowitą obojętność wobec radości
kompana oraz jej przyczyny.
Wysypka kontynuował z cichą nadzieją, że oto znowu coś
zaczyna się dziać. Chwile spokoju i zastoju to tylko
pozory. Dla nich i dla innych czas biegnie inaczej.
Chudzielec upomniał go, że znaleźli się na wysypisku nie
dla zabawy. Trzeba być uważnym...
Któryś wykonał obszerniejszy gest i karton zsunął się na
mokre, śmieciowe podłoże. Na chwilę uderzył w nich deszcz, a
palta nasiąkły jeszcze bardziej. Szybko zamontowali z
powrotem nietrwałą osłonę. Zaczęli mówić ciszej, jakby z
obawy, że ostre dźwięki strącą znowu karton. Poza tym ulewa
zdawała się nie robić na nich wrażenia.
Oczekiwanie, nadzieja i tęsknota.
Irytacja. Wyjaśnienie.
Niecierpliwość.
Woda - żywioł - oczyszczenie.
Wątpliwości.
Milczenie, uspokojenie.
Woda zazwyczaj nie była aż tak niecierpliwa, tym razem
zachowywała się jakby miała skończyć coś ważnego. Nie
chciała się uspokoić, chociaż ludzie robili, co mogli.
Systematycznie przeciskała się przez wszystkie szpary,
szukała nowych szlaków: uliczek, ogródków działkowych,
parkingów - zwyczajnych miejskich zakamarków. Ale też tych
niezwyczajnych, zakazanych, których ludzkie zwyczaje, prawa
i wyobraźnia nie mogły albo nie chciały przewidzieć. Żywioł
występujący dotąd łagodnie przeciw porządkowi człowieka,
stał się nagle zły, rujnujący, zabójczy. O nie, Odra nie
była bezmyślnym niszczycielem, miała niepojęty cel.
Cykl.
Świat z boku, około drogi - rzeka nie zauważała go.
Wszystko płynęło wolniej niż wezbrane wody i wszystkiego
było mniej. Wydarzenia działy się same, ale stawały się
nieoczywiste i niepewne.
Niebo jak zwykle uspokoiło się ostatnie i najpóźniej na
przedmieściach. Słońce zachodziło ospale nad szarymi,
umęczonymi ulicami. Niektóre z nich spały pod wodą i
naniesionym mułem. Nie słychać tam było odgłosów samochodów;
przemożna cisza penetrowała domy pozbawione prądu.
Odgrodzone od świata workami z piaskiem, czuwały
przygotowane na najgorsze.
Woda podeszła blisko, ale, zaspokoiwszy swoją ciekawość
przy ogrodzeniach albo na przedpolach ogrodów, wycofywała
się i ruszała dalej. Docierała do worków, naciskała na nie,
a kiedy nie ustępowały, wsiąkała w nie z wiarą, że przejdzie
na drugą stronę i coś zobaczy. Robiła tak wszędzie. Jeśli
nie przez piasek lub asfalt, przeciskała się przez glebę -
niezbyt głęboko, bo nie było tam nic, oprócz niej samej co
zwróciłoby jej uwagę. Potem płynęła dalej, a zostając gdzieś
na dłużej z różnych powodów, ryzykowała wyschnięcie. Ale
było jej dużo.
Niewielki cmentarz okazał się jednym z najlepiej
strzeżonych miejsc. Worki leżały tu równo i ściśle; starano
się nie zostawić najmniejszego prześwitu, aby osłonić
miejsce zakazane i święte zarazem. Wysoka zapora opierała
się na ceglanym murku, nie było więc obaw. Stąd brak w tym
miejscu jakichkolwiek opiekunów, zwłaszcza w nocy, kiedy to
wszyscy myślą o doczesnym świecie i jego koszmarach. Na
przykład pilnują dobytku przed grasującymi w ciemnościach
szabrownikami, jawiącymi się jako najgorsza okropność czasu
rzeki.
Nie wiadomo jak, ale jednak znalazła sposób. Woda
przeniknęła przez zaporę, częściowo pod nią, wpłynęła wolno
na alejki małej nekropolii. Nie było jej wiele, mimo to w
zapamiętaniu podmyła korzenie kilku drzew śpiących w pobliżu
ogrodzenia i naruszyła konstrukcje trzech czy czterech
nagrobków.
Dźwięk? Dźwięki?
Ziemia wokół zrobiła się miękka, więc woda dotarła
głębiej. Po pewnym czasie zatrzymała się, jakby dalej nie
chciała zaglądać. Beznamiętnie ruszyła swoją drogą,
pozostawiając cmentarz.
Koniec? Początek?
Bernadzki szedł na wyczucie i dlatego bardzo wolno.
Dobrze znał okolice cmentarza, ale nigdy nie oglądał ich w
nocy i po raz pierwszy szedł tędy po kostki w brudnej
wodzie. Wszystko wyglądało i brzmiało bardzo dziwnie. Kroki,
oddech, szpadel na przemian obracany i ściskany mocno w
dłoni, stara raportówka przewieszona przez ramię, z której
wystawał mały łom, niespokojnie obijająca się o biodra.
Serce biło szybko. Oczy lustrowały pośpiesznie rozmazaną w
ciemnościach uliczkę - na szczęście cmentarna brama
zamajaczyła wkrótce na granicy wzroku.
Bernadzkiemu udało się wdrapać po prętach i zejść po
drugiej stronie, choć kalosze nie najlepiej nadawały się do
wyczynów tego typu. Wszedł na główną alejkę. Wody było
mniej, więc kroki stały się twardsze. Nagle Bernadzki
zatrzymał się. Być może przeceniał swoją odwagę i
desperację. Zastanawiał się, czy podoła. Świętokradztwo
było zyskownym grzechem, problem ile przyjdzie mu kiedyś za
nie zapłacić. Wiedział, że wszystko ma swoją cenę; jaką -
okazywało się po fakcie. Dlatego się wahał. Odwlekał
decyzję, patrząc na nagrobki. Chciał zyskać trochę czasu,
więc tłumaczył sam siebie, że przecież nie wie, gdzie zacząć.
Otchłań rządziła się własnymi prawami. Nie znała ich
wszystkich i nie potrafiła się dziwić, więc czasem coś
zakłócało jej trwanie. Nigdy nie było to coś z jej wnętrza,
nie mogło być. Wypełniały ją dwie rzeczy: nadzieja i
niecierpliwość. Trudno powiedzieć, czy coś więcej. Może
cierpienie, może ulga. A może była pusta i jałowa.
Pytania. Wątpliwości.
Obserwacja. Niecierpliwość.
Niepokój.
Irytacja.
Bernadzki usłyszał szelesty. Nie był tu pierwszy raz,
więc wiedział, że wiatr brzmi w tym miejscu zawsze inaczej.
Wiatr, gałęzie, cóż innego? Cisza wyostrzyła słuch, co stało
się przekleństwem. Nie można o tym myśleć. Szpadel
gwałtownie wbił się w glebę. Pracował powoli, ale głośno.
Pierwsze było powonienie. Wychwyciło zapach, otaczający
Bernadzkiego ze wszystkich stron. Woń jedyną w swoim
rodzaju, bo nie można jej zapomnieć. Zmieszaną z wilgocią,
ziemią i jeszcze czymś.
Potem był słuch i odrętwienie. Bernadzki poczuł za sobą
obecność. Cichy szmer wywołał ciarki przebiegające od głowy
i karku w dół pleców. Dotyk dłoni na ramieniu.
Zobaczył dwóch mężczyzn w kompletnie mokrych i powalanych
ziemią garniturach. Mieli rozczochrane włosy; w nich też
była ziemia i małe kamyki. Twarze nieznajomych, kompletnie
bez wyrazu, pokrywała skóra wyglądająca bardzo niezdrowo. To
właśnie ona roztaczała dziwny odór.
Taki sen nie zdarza się często komuś, czyje marzenia są
szare i nijakie. To był koszmar, który gdyby udało się z niego
obudzić, pamięta się przez całe życie. Wszystko, co w głowie
Bernadzkiego odpowiadało za pilnowanie orientacji w
rzeczywistości, tym razem zawiodło. Nic nie mogło wyrwać go
zmorze. Za szybko i za wiele z niego odpłynęło. Barnadzki
nie czuł strachu, trudno powiedzieć, czy cokolwiek czuł, w
każdym razie nie krzyczał, nie mdlał i nie uciekał.
Z dala słychać było zgrzyty marmuru, prychanie ziemią,
niepewne i sztywne kroki, ciche szepty zabarwione
ciekawością. Pojawiło się więcej postaci w mokrych
ubraniach, śmierdzących martwą skórą i ciałem. Jedna z nich,
Bernadzki widział to bardzo wyraźnie, podeszła do bramy,
złapała za pręty i otworzyła szeroko usta, jakby chciała
krzyknąć. Nie mogła wydać dźwięku, ale ciągle próbowała. W
końcu z wysiłkiem wspięła się na bramę i przeszła na drugą
stronę. Obejrzała się za siebie, potem ruszyła w noc.
Bernadzki stał jak wmurowany. To przeczyło jego
rozumieniu świata. W takiej chwili nie można robić nic
innego, tylko trwać i czekać na powrót rzeczy na swoje
miejsce. Chyba że ktoś jest na tyle silny, żeby się
zbuntować i odrzucić wszystko. On nie miał tyle siły,
przecież to miał być koszmar.
Ci, którzy wyszli spod ziemi, nie wiedzieli, jak wygląda
sytuacja ani co mają myśleć.
Dwaj naprzeciw Bernadzkiego chcieli wiedzieć, czy to
naprawdę koniec. Bliższy wypowiedział to wreszcie na głos.
Pytał o trąby, o aniołów, o pieczęcie i bestię. Mówił sucho,
chociaż z mokrej marynarki urywały mu się co chwilę krople
wody. Wyznawał, że przebudzenie to ból. Widział w Bernadzkim
posłańca, który zaprowadzi wszystkich na sąd. Wyrażał
pretensje, obawy i skargi. Bernadzki, któremu szpadel dawno
wypadł z rąk, a raportówka zsunęła się pod nogi, nie
potrafił wzruszyć ramionami ani nawet głupio się uśmiechnąć.
Miał puste oczy.
Tymczasem sen kierując się nieubłaganą logiką trwał
dalej.
Drugi przebudzony był bardzo niespokojny. Potrząsnął
Bernadzkim i nerwowo warknął. Nie wierzył, że człowiek
naprzeciwko jest bożym posłańcem; jeśli już, to wysłannikiem
diabła, który chce ich oszukać i zabrać do miejsca gorszego
niż otchłań. Szarpał zwiotczałym ciałem, dopytując się o
smoka i o ścieżkę wybranych. Pokazywał niewinnych, którzy
chodzą wokół, nie wiedząc, co ich czeka. Miał pretensje o
wodę; mówił, że to plaga - dlaczego akurat ona sprowadziła
ich z powrotem na świat. Dlaczego w ogóle nie było
trębaczy, ni fantar, czemu jest ciemno i chłodno.
Przy Bernadzkim pojawiła się kobieta w czerni. Z trudem
stawiała chybotliwe kroki w eleganckich lecz zbyt ciasnych,
pantofelkach, jednak nie zauważała tego, zaskoczona faktem,
że ogóle może się ruszać. Nieruchomy człowiek wydał jej się
znajomy. Po chwili zaglądania w jałowe oczy doszła do
wniosku, że jednak go nie zna, choć jest w nim coś, co budzi
wspomnienia. Chwiejnie odeszła, sama nie wiedziała gdzie.
Pierwsza dwójka zniknęła. Wtopili się w noc, przepadli w
tłumie podobnych sobie. Nie było ich wielu - kilkunastu
obudzonych i zdezorientowanych. Poruszali się bezładnie,
dwoili się i troili.
Postać w mokrej marynarce szła chwiejnie uliczką po
kostki w wodzie. Podążała donikąd, patrząc na mijane ciche
budynki. Wiedziała, że musi iść, ale nie wiedziała
dlaczego. Wisiało nad nią brudne niebo, na które nie
zwracała uwagi.
Otoczyli ją nie wiedzieć kiedy. Z przodu ten, co zawsze
wyglądał na śpiącego, po bokach Wysypka i chudzielec, z tyłu
pokaleczony. Ich palta dobrze się czuły w wilgotnym
otoczeniu.
Ostrzeżenie. Upomnienie.
Bunt. Pragnienie. Ból.
Ostrzeżenie.
Dezorientacja. Rozproszenie.
Przypomnienie. Groźba.
Rozpacz.
Wysypka się uśmiechał, zerkając na skórę zatrzymanego.
Widok przywołujący miłe wspomnienia. Chudy oraz naznaczony
bliznami byli cisi i obojętni. Śpiący był zły. Złość
wyrażało smętne spojrzenie, marsowy wyraz twarzy i ostre
słowa. Szybko zorientował się, że jego ostrzeżenia nie
docierają do postaci w marynarce. Mimo wszystko robił, co
należy. Budził tym ślepy sprzeciw, niezrozumienie i żal.
Upomnienia, oferty pomocy nic nie dawały.
Westchnął ciężko. Pamiętał wielu, jak teraz ten tutaj.
Żaden nie chciał zrozumieć. Nikt nie przyjmował do
wiadomości faktów, wszyscy uważali, że nadeszła ich pora. A
czas wcale nie biegnie szybko, myśli na ziemi powstają
wolniej niż w innych miejscach. Cóż robić. Wystawił przed
siebie lewą rękę. Z rękawa spadła pojedyncza kropla, w tym
samym momencie człowiek z cmentarza przestał widzieć.
Zachwiał się, potknął i przewrócił. Chlupnęło niesamowicie,
mimo że wody było tym razem niedużo.
Pokaleczony spojrzał z wyrzutem na śpiącego, który na
powrót stał się spokojny i cichy. Razem z Wysypką złapali
cmentarnego uciekiniera pod pachy mokrego garnituru.
Ciągnąc go powoli, ruszyli smutno podmytą uliczką.
Po błyskawicznej kapitulacji świadomość Bernadzkiego
zaczęła powoli dochodzić do siebie. Wrażenia z zewnątrz nie
były jednak wyraźne. Szepty i jęki ożywionych wiły się
dookoła, otępiały zmysły.
Wszystko: nieprzyjemny zapach, cienie i dźwięki były
wolniejsze, mizerniejsze, jakby w powietrzu unosiła się
dziwna zasłona. Bernadzkiemu wydało się, że sen staje się
mniej wyraźny. I śnił go dalej, bo nie wiedział, jak przebić
się do rzeczywistości.
Kłamstwo. Niewiara.
Brak.
Gniew.
Rozpacz.
Podświadomie chciał uciec, i chociaż spojrzenie ciągle
miał nieprzytomne, jego nogi same zaczęły powoli ożywać -
Bernadzki zrobił parę centymetrowych kroków.
W przebudzonych rodziły się coraz mocniejsze emocje.
Zawiedzione nadzieje pękły ostatecznie i w nadpsutych
ciałach zaiskrzyło. Na krótko.
Zrozumienie.
Ktoś popchnął Bernadzkiego. Najbardziej wzburzeni mówili
najgłośniej. To wcale nie koniec. Ktoś ich oszukał i obudził
niepotrzebnie. To przez niego muszą cierpieć męki
niespełnienia i oczekiwania. Zbyt wiele bólu, za dużo
udręki. Nie wytrzymają w niepewności. Odeszli niedawno, a
tęsknota to dodatkowa męczarnia. Zerwanych więzi nie można
upleść od nowa, nie wolno. Jest za pusto - trzeba skrócić
katusze.
Pierwszy z tych, którzy na początku indagowali
Bernadzkiego, zaproponował rozwiązanie. Sami mogą przecież
wszystko rozpocząć. Mają taką siłę i determinację. Mówił,
jakim są znakiem, i co mogą rozpętać, jeśli zasieją zew.
Chciał przyspieszyć bieg czasu, aby nadeszło spełnienie i
obiecany spokój.
Kilku mocno zacisnęło pięści. Kilku innych tylko
westchnęło. Kilku zamyśliło się. Kilku nie miało już oczu,
więc nic nie widzieli, słyszeli za to więcej.
Oddech Bernadzkiego przyspieszył niepokojąco. Każdy sen,
nawet najgorszy, którego sama pamięć się wyrzeka, ma swoje
granice. I jeśli wyobraźnia posunie się za daleko, śpiący
zrywa się, uciekając co sił w nogach. Bernadzki, ciągle
pogrążony w sobie, sprężył się gwałtownie i zaczął biec w
stronę cmentarnej bramy. Potknął się o pasek raportówki
zaplątany w okolicach kostek. Próbował biec dalej, lecz
czyjeś ręce złapały leżący w błocie szpadel i z impetem
uderzyły uciekiniera w plecy. Upadł.
Bernadzki nie był młodym człowiekiem. Pomarszczona twarz,
dłonie szorstkie jak papier ścierny, pierwsze siwe włosy.
Wilgoć błyskawicznie wnikała w jego ubranie - brązowe
spodnie, koszulę w kratę, lekką kurtkę. Woda wlała się do
czarnych kaloszy, namoczyła wiekowe, pocerowane skarpety w
zapomnianym kolorze. Bardzo szary człowiek, nijaki, drobny
drań.
Widzieli jego upadek, wolne gaśnięcie i odejście. Za dużo
żywych uczuć - jeden niekontrolowany impuls i stało się.
Patrzyli na śmierć w ciszy. Znali to dobrze i czuli
nadzwyczaj wyraźnie. Nie musieli nawet mocno myśleć,
wszystko do nich docierało. Kolej rzeczy stała się jasna.
Ich powstanie nie mieściło się w tym czasie, coś z zewnątrz
otarło się o otchłań i zakłóciło odwieczny rytm. Takie
rzeczy zdarzały się, tym razem było to trochę inne i dlatego
silniejsze.
Wygasanie.
Stali bezradni wokół ciała Bernadzkiego. Wszystko
ostatnio działo się szybciej niż zazwyczaj. Bystrzejsze
myśli, gwałtowniejsze umysły, rodzące się znienacka emocje.
Wszystko było wyraźniejsze i głębsze, pustka bardziej pusta,
a to co powstawało, było żywsze, chociaż trwało krócej.
Przyspieszanie czegokolwiek mogłoby się fatalnie skończyć,
poganiany czas mógłby nie wytrzymać szalonego tempa i
zapewne rozkruszyłby się. A to byłaby katastrofa: zapomniano
by o początku i o końcu. Zniknąłby sens - wszystko by
zginęło.
Obudzeni drgnęli. Powoli, na pozór bez przekonania,
ruszyli do swoich miejsc spoczynku. Szli wolno, ponieważ już
od chodzenia odwykli, a w dodatku mokre ubrania są cięższe.
To było jedyne rozwiązanie.
Smutek. Jednomyślność. Pogodzenie się z losem.
Wracali, nie myśląc o Bernadzkim. Zostawili go tam, gdzie
upadł, ktoś na pewno zajmie się jego ciałem, może nawet
pochowa je w pobliżu. Kładli się w swoje groby przepełnieni
żalem. Mieli pozostać w zawieszeniu między światami na
bardzo długo. Wiedzieli, że nie zasną. To było niemożliwe,
nikt całkowicie nie wraca do otchłani. Przebudzenie zawsze
jest jednorazowe, zawsze boli i budzi nadzieje. Pozostaje
czekanie i milczenie. Nie może być inaczej. Trudno im było
to zaakceptować, ale instynkt istnienia, najsilniejszy ze
wszystkich, nigdy nie przegrywał.
Bezsenność.
Cisza.
Wolne i ciężkie myśli.
Nadzieja.
W otchłani nie istnieje pojęcie braku. Czasami pojawia
się niepokój, a i on nie trwa długo; bowiem czas wygląda tam
inaczej. Jest mniej myśli - są ciemniejsze, nie ma w nich
wiele życia, więc istnieją oddzielnie i rzadko się
spotykają.
Woda znikała, przybywało problemów. Wszystko musiało
wrócić na swoje miejsce, żeby zagościł znowu spokój - nie od
razu, bo wszędzie panowało ogromne zmęczenie. Ludzie,
ulice, w końcu domy i drzewa próbowali zapomnieć i wrócić do
samych siebie, do codziennego rytmu. Oddychali z trudem
ciężkim powietrzem.
Wysypisko rozrosło się niczym wielka, zadowolona z siebie
ropucha, która spogląda na otoczenie z wyższością.
Przejedzone, ciągle dokarmiane monstrum wchłaniało coraz
więcej i więcej, jakby nie mogło już być inaczej. Nikt nie
wiedział, jak ukrócić jego głód.
Czterej bezdomni, opuściwszy potwora, udali się na
podtopiony cmentarz, gdzie znaleźli zajęcie. Nieprzyjemna
była to praca, toteż wszystkim zdziwionym, choć wdzięcznym,
odpowiadali, że ktoś musi się nią zająć. Zaopiekowali się
grobami, sprzątali cały teren nekropolii, naprawili fragment
muru i nie przyjęli zapłaty. Ktoś orzekł, że uznali to za
jałmużnę, więc dumnie odmówili; ktoś inny twierdził, że to
wariaci. Wszyscy cieszyli się z nieoczekiwanego zastępstwa w
ponurej robocie.
Wysypka był bardzo z siebie zadowolony, ciągle się krzywo
uśmiechał, bacznie obserwując okolicznych mieszkańców.
Pokaleczony i chudzielec pracowali zapamiętale, ale bez
emocji - nie smuciła ich ta harówka ani nie wprawiała w
dumę. Śpiący robił to co inni, ale tylko on martwił się o
kilka pobliskich drzew. Zerkał na nie swoim smętnym wzrokiem
i głęboko się zastanawiał.
Ciało Bernadzkiego zniknęło, ktoś się nim zajął.
Cała czwórka po jakimś czasie skończyła porządkowanie
cmentarza. Nie wiadomo, gdzie odeszli, może znowu na
wysypisko? I nikt nie zwrócił uwagi, że ubrani byli w
identyczne namoknięte palta. Szybko o nich zapomniano.
Dopełnienie. Spokój.
Rzeka wróciła do swojego koryta, uspokoiła się, może
zasnęła. Jej niepokój zniknął, zamienił się w coś innego
albo po prostu wyparował w chmury. Można było mu najwyżej
złorzeczyć, przeklinać go. Nikt nie pojął przyczyn, nie
zrozumiał żywiołu. Powody musiały leżeć za daleko, żeby po
nie sięgnąć, wymknęły się. Zostało tylko dużo krzyku,
cierpienia, zamętu, strachu, winy i ulgi.
Mariusz Wilga
MARIUSZ WILGA
Urodził się w 1977 roku w Wyszkowie. Mieszkaniec
Wrocławia, student psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego.
Opowiadanie "Mokre palta", niekonwencjonalny horror (trochę
spod znaku Jonathana Carrolla, którego Mariusz ceni), jest
debiutem młodego autora. Zarazem to pierwszy z zapowiadanego
przeze mnie strumyczka tekstów, reagujących na doświadczenie
ubiegłorocznej powodzi. Pytałem Mariusza telefonicznie,
czemu poszedł w oniryzm zamiast wypowiedzieć się w formie
bardziej bezpośredniej, realistycznej? Odrzekł, że w
dokumencie w ogóle nie potrafiłby tego zrobić. Fantastyka
jako pierwszy, elementarny język emocji - to by się
zgadzało. Powódź jako intensywne przeżycie pokoleniowe? Dla
młodych mieszkańców południowych regionów Polski - bez
wątpienia!
(mp)