Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls
Szczegóły |
Tytuł |
Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Copyright © Bear Grylls 2001, 2005, 2007, 2008, 2009, 2010, 2011
Translation copyright © Wydawnictwo Pascal 2011. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden
fragment niniejszej publikacji nie może być reprodukowany, przechowywany, bądź
rozpowszechniany w żaden sposób (w formie elektronicznej, mechanicznie, kserograficznie lub
w jakiejkolwiek innej postaci) bez uprzedniej zgody wydawcy.
Tytuł: Misja przetrwanie: Wilczy szlak
Tytuł oryginalny: Mission Survival: Way of the Wolf
Autor: Bear Grylls
Tłumaczenie: Arkadiusz Belczyk
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Dorota Dąbrowska
Projekt graficzny okładki: Panczakiewicz Art.Design
Redaktor prowadzący: Agnieszka Marekwica
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Zdjęcie na okładce: Discovery (s. 4; okładka przód), Dreamstime.com (ilustracja; okładka przód)
Shutterstock.com (okładka przód, tył)
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2014
ISBN 978-83-7642-515-3
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Strona 5
O AUTORZE
Bear Grylls od zaw sze kocha przygody. Alpin ista, odkrywca, ma czarn y pas w karat e. Przeszedł
szkolen ie w bryt yjskich oddziałach specjaln ych SAS, gdzie nauczył się sztuki przet rwan ia.
W wieku 21 lat przeż ył ciężki wypadek podczas skoku spadochron ow ego – złam ał kręgosłup
w trzech miejscach. Mimo to po dwóch lat ach rehabilit acji zrea liz ow ał swe dziecięce marzen ie
i jako najm łodszy Bryt yjczyk w historii stan ął na szczycie Mount Everestu. Wyczyn ten odn o‐
tow an o w Księdze rekordów Guinn essa. Jest znan y dzięki swym fascyn ującym wypraw om oraz
z program u telew iz yjn ego Szkoła przet rwan ia prez ent ow an ego na kan ale Discov ery Chann el.
Strona 6
Mojemu najstarszemu synowi Jessemu,
niezwykłemu chłopcu.
Strona 7
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Awion etka pełz ła po niebie niczym owad po obrusie.
Daleko w dole Beck Granger ujrzał kolorow ą moz aikę alaskich pustkow i. Pora rozt opów nie‐
mal zupełn ie ustąpiła już wiośnie. Nie tak dawn o cały krajobraz pokryw ała jedn olit a, śnieżn o-
lodow a pow łoka. Teraz oczom chłopca ukaz ały się jodły, traw a i mech, przeplecion e strum ien ia‐
mi i rzekam i o krystaliczn ie czystej wodzie – niekończące się połacie o różn ych odcien iach zie‐
len i, zszyt e w jedn ą całość cienkim i srebrn ym i nitkam i.
Beck przycisnął nos do szyby i przez chwilę obserw ow ał mglisty zarys wirującego śmigła.
Znajdow ał się na pokładzie lekkiego, jedn oskrzydłow ego sam olot u Cessna 180, który – jak obja‐
śnił siedzący obok pilot a wuj Al – wykorzystyw an o do najcięższych prac na dalekiej Półn ocy.
Opływ ow y kadłub kształt em przypom in ał grubą rybę. Przestronn a sześcioosobow a kabin a tym
raz em mieściła zaledw ie trzech pasaż erów, nie licząc pilot a. Tyln e siedzen ia zajm ow ały bagaż e
i ekwipun ek.
Wszyscy na pokładzie mieli na uszach duże, wyściełan e słuchawki. Bez nich rozm ow a byłaby
niem ożliw a z uwagi na przeraźliw y warkot siln ika. Mimo to wibracje maszyn y zam ien iły żołą‐
dek chłopca w bęben wirującej pralki.
Wtem w słuchawkach rozległ się szum, co oznaczało, że za chwilę odez wie się pilot.
– Przedłuż am czas lotu o godzin ę.
Pilot em była wesoła, krępa kobiet a w średn im wieku, której rysy zdradzały, że pochodzi
z tych teren ów.
– Przed nami fat aln a pogoda. To zbyt wielkie wyz wan ie dla naszego sam olociku. Muszę
omin ąć te góry.
Gdy tylko ucichł szum int erkom u, sam olot zaczął się przechylać.
– Dobra – zaw ołał Beck, ale pon iew aż zapom niał włączyć mikrof on, jego głos uton ął w ryku
siln ika.
Sam olot wykon ał zwrot, ukaz ując pasaż erom widok na góry. Beck chłon ął ich pot ęgę spoj‐
rzen iem pełn ym respekt u. Odw ilż dot arła tu jedyn ie do niższych part ii – być może wyż ej śnieg
nigdy nie topn ieje. Równ ież drzew a porastały tylko doln ą część stoków, tworząc postrzępion ą
Strona 8
lin ię gran iczn ą z nagim i, skaln ym i szczyt am i, otulon ym i cienką warstwą śniegu i lodu. Wyglą‐
dało to tak, jakby w początkow ej faz ie wypięt rzan ia się górskie masyw y otrzepały się z roślin.
Góry przykryw ała ciemn a, spięt rzon a chmura burzow a, niczym pot wór poż erający skaln e
grzbiet y. Była to prawdziw a, nieokiełz nan a siła nat ury i Beck roz um iał już, dlaczego pani pilot
nie chciała podejm ow ać ryz yka w tak małym sam olocie. To tak, jakby człow iek miał się zmie‐
rzyć z napot kan ym w lesie niedźw iedziem. Nie trzeba kusić losu, lepiej omijać niebezpieczeń‐
stwo i po prostu dalej żyć.
W słuchawkach pon own ie rozległ się szum i głos pilot a.
– Dobra wiadom ość, burza oddala się, ale nie chciałabym jej dogon ić. Trochę opóźn i nas ten
okrężn y lot. Mam nadzieję, że Anakat jest tego wart.
– Na pewn o – stwierdził z przekon an iem wuj Al. – Proszę mi zaufać.
Celem wypraw y była wioska Anakat, położ on a nad Morzem Beringa, na zachodn im wy‐
brzeż u Alaski.
– Byłam tam raz czy dwa – ciągnęła kobiet a za steram i sam olot u. – Podt rzym ują tam wie‐
low iekow e tradycje ustn ego przekaz u. Pot raf ią bez zająkn ięcia wyrecyt ow ać całą swą historię.
Znają te ziem ie na wylot.
– Nie mogę się doczekać tego spot kan ia – pow iedział wuj Al, po czym odw rócił się, puszcza‐
jąc oko do siedzącego za nim Becka, a ten uśmiechn ął się w odpow iedzi. Obaj wiedzieli, że nie
lecą na zwykłą wycieczkę.
Wuj Al nie jeździł na zwykłe wycieczki. Każda z jego podróż y miała określon y cel. Dla resz‐
ty świat a był to sir prof esor Alan Granger – archeolog znan y z występów w program ach telew i‐
zyjn ych oraz z ogromn ego zaint eresow an ia ochron ą przyrody. Nież yjący już rodzice Becka za‐
bierali go swego czasu na wypraw y po całym świecie, organ iz ow an e przez Jedn ostkę Zielon ą,
działającą na rzecz ochron y środow iska. Teraz Al z zapałem kont yn uował pracę swojego młod‐
szego brat a, ojca Becka.
– Oczyw iście nie mam nic przeciwko program om edukacyjn ym w szkołach – pow iedział kie‐
dyś Beckow i. – Ale w ten sposób nauczysz się znaczn ie więcej.
Było to, jak przypom niał sobie chłopiec, podczas wypraw y do odległych rejon ów Australii,
gdzie mieli zam ieszkać wśród Aborygen ów.
Beck pon own ie przykleił nos do szyby. Choć z poz oru wszystko tu wyglądało inaczej niż
spalon a słońcem pustyn ia Australii Zachodn iej, coś łączyło oba świat y. Była to wszechpot ężn a
Matka Nat ura – piękn a, ale jedn ocześnie surow a i nieprzyjaz na. To ona ustan aw iała praw o.
W takich warunkach przypadkow y człow iek zgin ąłby marn ie.
Co inn ego człow iek odpow iedn io przygot ow an y. Taki ktoś może żyć w harm on ii z tut ejszą
przyrodą, nie pragnąc niczego więcej – jak Inuici, od tysięcy lat zam ieszkujący dzikie pustkow ia
dalekiej Półn ocy, od Alaski aż po Grenlandię. W ich świecie niez miern ie ważn ą rolę odgryw ają
kult ura i tradycja, przekaz yw an e ustn ie z pokolen ia na pokolen ie – jak w Anakacie. Tego nie
możn a wyczyt ać z książ ek ani Int ern et u – to po prostu trzeba przeż yć.
Strona 9
Beck z wujkiem Alem przylecieli z Londyn u do Sea tt le duż ym, wygodn ym sam olot em pasa‐
żerskim. Supern ow oczesne lotn isko Sea tt le-Tacom a lśniło czystością, przypom in ając raczej
miasteczko z ery kosmiczn ej. Stamt ąd udali się mniejszym i bardziej zat łoczon ym sam olot em
do Anchorage, by wreszcie zająć miejsca na pokładzie malutkiej cessny i odbyć czterogodzinn y
lot nad dzikim, niez mien ion ym od tysięcy lat krajobraz em. Po każdym etapie podróż y Beck
czuł, jak gdyby zrzucał niepot rzebn y balast – kolejn ą warstwę dwudziestego pierwszego wieku.
Ktoś pociągnął go za rękaw. Beck odw rócił się od okna do siedzącego obok trzeciego pasaż e‐
ra sam olot u – najbardziej zapalon ego ent uz jasty dwudziestego pierwszego wieku.
Trzyn astoletn i Tikaa ni był rów ieśnikiem Becka i choć mów ił po angielsku z czystym amery‐
kańskim akcent em, rysy twarzy oraz lśniące ciemn e włosy od razu zdradzały jego pochodzen ie
– należ ał do jedn ego z ludów inuickich zwan ych Anakam i. Co więcej, był syn em wodza Anaka‐
tu, człow ieka pat rzącego w przyszłość, który pewn ego dnia stwierdził, że izolacja wioski nie
może dłuż ej trwać. Ktoś musiał opuścić osadę, by zobaczyć, jak się żyje w cyw iliz ow an ym świe‐
cie. Wybran o więc Tikaa niego i wye kspediow an o go do szkoły w Anchorage. Tam też po wylą‐
dow an iu wuj Al otrzym ał wiadom ość od znajom ych z Anakat u z prośbą o zabran ie chłopca do
wioski.
Zam iast skorzystać z int erkom u, Tikaa ni przysun ął się do ucha Becka, odchylił słuchawkę
i krzykn ął:
– Na co pat rzysz?
Beck odpow iedział w ten sam sposób, przechylając głow ę w kierunku kolegi.
– Podziw iam krajobraz! – krzykn ął. – Jest niesam ow it y.
– Aha – Tikaa ni wyciągnął szyję, by spojrzeć przez okno, uprzejm ie udając zaciekaw ien ie.
W rzeczyw istości widyw ał to wszystko niem al każdego dnia.
– Taak – zam achał cienkim iPodem w srebrzystej plastikow ej obudow ie, który poż yczył od
Becka w Anchorage. – Jak się w tym włącza odt warzan ie losow e?
Beck z trudem pow strzym ał się, by nie przew rócić oczam i. Zam iast tego delikatn ie zabrał
iPoda z rąk Tikaa niego i pokaz ał mu, jak się przew ija opcje na ekran ie.
– Dzięki!
Tikaa ni wrócił na swoje miejsce. Cienkie przew ody iPoda znikały pod grubym i słuchawkam i.
Beck uśmiechn ął się do swoich myśli i pot rząsnął głow ą. Plan zapoz nan ia Tikaa niego z osią‐
gnięciam i now oczesnej cyw iliz acji pow iódł się aż zan adt o. Beck podejrzew ał, że gdyby tylko
młody Anak mógł to zrobić, pewn ie z radością porzuciłby cały bagaż kult ury i tradycji swego
ludu.
Wkrótce zreszt ą miała się ku temu nadarzyć okaz ja. Świat Tikaa niego czekała zmian a tak
radykaln a, że wyrastała naw et poza najśmielsze wyobraż en ia jego ojca. Dwa lata temu geolo‐
dzy z międzyn arodow ej korporacji Lum os Pet roleum odkryli pod Anakat em olbrzym ie złoż a
ropy naft ow ej.
Strona 10
***
Oczyw iście wydarzen ie to wyw ołało szereg dyskusji w wiosce. Należ ało się bow iem zasta‐
now ić, jak zarea gow ać na próby przesiedlen ia mieszkańców, odebran ia im ziem i przodków
i zniszczen ia tradycyjn ego sposobu życia przez olbrzym i koncern naft ow y, który na osłodę za‐
oferow ał każdem u Anakow i nowy dom z wszelkim i now oczesnym i udogodn ien iam i oraz pie‐
niądze na koncie bankow ym, poz walające na zakup naw et najdroższego modelu iPoda...
Beck wiedział, że Tikaa ni jest całym sercem za tą zmian ą. Nie mógł się już doczekać prze‐
siedlen ia. Ale dla dorosłych mieszkańców Anakat u spraw a nie była taka prosta. Pien iądze ofe‐
row an e przez Lum os znaczyły tyle co nic dla kogoś, kto i tak nigdy nie pot rzebow ał zbyt wiele.
Co inn ego tradycja i zwyczaje plem ienn e, które dla większości Anaków stan ow iły bezcenn ą
wart ość, opierającą się wszelkim kalkulacjom księgow ych z Lum osu.
Właśnie te wydarzen ia przyciągnęły do wioski wuja Ala. Postan ow ił nakręcić film dokum en‐
taln y o tradycyjn ym stylu życia w Anakacie. Jeśli wszystko miałoby się tu zmien ić, przyn aj‐
mniej poz ostan ie jakiś ślad nieistn iejącego już świat a. Co więcej, dzięki takiem u program ow i
ludzie poz naliby los wioski.
***
Nagle rozległ się pot ężn y huk i sam olot zachybot ał. Beck kurczow o ścisnął podłokietn iki fo‐
tela. Po chwili awion etka odz yskała równ ow agę. Siln ik wciąż pracow ał praw idłow o. Tikaa ni sie‐
dział wyprostow an y jak strun a i z pobladłą twarzą pat rzył przed siebie. Beck skrzyw ił usta
w wym uszon ym uśmiechu. „O rany! Chyba traf iliśmy na turbulencje, i to jakie!”, pom yślał.
Nagle siln ik zaczął się dław ić i kaszleć, co znów wyw ołało gwałt own e drgan ia sam olot u.
I wtedy Beck ujrzał przez okno smużkę ciemn ego dymu. Wydobyw ała się z siln ika. Po chwili za‐
mien iła się w paskudn ą, czarn ą chmurę, która coraz bardziej wypełn iała lodow at e pow iet rze za
oknam i cessny.
Sam olot zaczął wyraźn ie przechylać się na jedn ą stron ę. I choć po chwili odz yskał równ ow a‐
gę, Becka oblał zimn y pot. Cessna spadała, i to z dużą prędkością.
– Mamy awarię – jak dot ąd uspokajający ton głosu pilot a stał się chłodn y, służbow y.
– Wysiadło podaw an ie oleju i siln ik się przegrzew a. Ustaw iam sam olot dziobem w dół. Mam
nadzieję, że w ten sposób pow iet rze ochłodzi siln ik na tyle, by mógł na nowo zastart ow ać.
„Mam nadzieję?!” – miał ochot ę krzykn ąć Beck. Jako pasaż er spadającego samolotu chciałby
usłyszeć coś bardziej konkretn ego...
Szum w słuchawkach ucichł i Beck słyszał teraz jedyn ie buz ow an ie własnej krwi. Siln ik zgasł.
Ucichły wszelkie dźwięki, ustały wibracje. Ściągnął słuchawki. Na zew nątrz pow iet rze smagało
kadłub sam olot u.
Strona 11
Przez przedn ie okna widać było zbliż ającą się ziem ię. Beck usłyszał kom un ikat, wypow iada‐
ny opan ow an ym, choć naglącym ton em:
– Mayday, mayday, mayday, tu Golf, Mike, Oscar...
– Beck...
Beck ledw o słyszał. Wzrok miał wbit y w zbliż ające się drzew a. „To musiało wyglądać właśnie
tak...”.
– Beck! – tym raz em krzyk wuja Ala przyw ołał chłopca do rzeczyw istości. – I ty, Tikaa ni.
Ten ostatn i równ ież pat rzył przed siebie jak zahipn ot yz ow an y. Al pstrykn ął palcam i przed
oczam i Tikaa niego, by go wyrwać z transu.
– Nat ychm iast przyjąć poz ycję rat unkow ą! Wiecie, jak wygląda.
Chłopcy spojrzeli po sobie, po czym bez słow a zgięli się wpół, objęli rękam i kolan a i czekali.
Beck nie miał pojęcia, co w tej chwili chodziło po głow ie Tikaa niem u, ale sam myślał gorączko‐
wo.
„Teraz już wiem, co czuli mama i tata”.
Trzy lata wcześniej rodzice Becka lecieli podobn ą awion etką, która rozbiła się w dżungli. Sa‐
molot został odn alez ion y, oni nie. Uznan o ich za zmarłych.
Do tej pory Beckow i nie przyszło do głow y, że kat astrof a lotn icza może trwać dłuż ej niż
ułam ek sekundy, a przecież spadający sam olot nie od razu się rozbija. Siedząc na pokładzie,
możn a tylko czekać i próbow ać nie myśleć o zbliż ającej się ziem i...
Wtem pon own ie rozległ się warkot siln ika i zdecydow an e ściągnięcie drążka sterow ego po‐
derwało sam olot w górę. Siła ciąż en ia wcisnęła Becka w siedzen ie, Tikaa ni wydał triumf aln y
okrzyk. Beck uniósł głow ę, gdy poczuł, że maszyn a wyrówn uje poz iom, ale w tej sam ej chwili
tuż przed dziobem sam olot u zobaczył drzew a.
Strona 12
ROZDZIAŁ DRUG I
Pam ięt ał zaledw ie urywki tego, co się wydarzyło. Wirująca za oknam i sam olot u ziem ia zlew ają‐
ca się w rozm az an ą całość, pot worn e uderzen ie, jakby zadan e pięścią olbrzym a, ból i hałas...
A pot em tylko ciemn ość.
„Żyję!” – to była pierwsza świadom a myśl Becka. Nie był naw et pew ien, czy w mom encie
zderzen ia stracił przyt omn ość. Głow ę chłopca przeszyw ał kłujący ból, ciało miał poran ion e i po‐
sin iaczon e, ale najw ażn iejsze, że było już po wszystkim, a on mógł oddychać.
Jęki tuż obok pow iedziały mu, że przeż ył takż e Tikaa ni. On równ ież musiał na nowo po‐
zbierać cały swój świat w jedn ą całość.
– Jak się czujesz? – zapyt ał Beck.
W odpow iedzi Tikaa ni tylko jękn ął i złapał się za głow ę. Sposób, w jaki się poruszał, bez
wrzasków i gwałt own ych oddechów, oznaczał, że wszystkie kości miał całe.
Po chwili do Becka dot arło, że leżą przysypan i drobn ym i fragm ent am i sam olot u, kaw ałkam i
pleksiglasu... i chyba jeszcze drewn a.
Pow oli uniósł głow ę i spojrzał przed siebie.
Sam olot wbił się w pląt an in ę gałęz i i mart wych, pow alon ych drzew. Uderzając o ziem ię,
jego przedn ia część rozt rzaskała się na drobn e kaw ałki, które spadły deszczem na pasaż erów
w środku.
– Wujku? – zapyt ał niepewn ie Beck.
Al i pilot siedzieli na przedn ich miejscach, nieruchom o, z opadłym i głow am i. Serce Becka
przeszył lodow at y dreszcz – skoro najbardziej ucierpiała przedn ia część sam olot u, to i ich życiu
zagraż ało najw iększe niebezpieczeństwo. Wygram olił się ze swego fot ela i nie zważ ając na
ukłucia bólu, jakie odczuw ał w całym ciele, pow oli przesun ął się na przód kabin y. Szybko pow tó‐
rzył sobie w myślach cztery kluczow e elem ent y niez będn e przy udzielan iu pierwszej pom ocy:
„oddech, krwaw ien ie, złam an ia, oparzen ia”, następn ie przyłoż ył dwa palce do szyi Ala, tuż
obok jabłka Adam a i... odet chnął z ulgą. Tętn o było słabe, ale miarow e.
Teraz przyszła kolej na pilot a. Beck chwycił kobiet ę za włosy, by odchylić głow ę i odsłon ić
szyję. Tym raz em nie wyczuł tętn a. Spróbow ał pon own ie, ale po chwili stracił nadzieję, bo zdał
sobie spraw ę, że jej ciało robi się coraz zimn ejsze. Rad nierad, wyciągnął głow ę nieco bardziej
Strona 13
do przodu, by sprawdzić, co się stało. W wyn iku uderzen ia sam olot u o ziem ię drąż ek sterow y
przechylił się z całą siłą do tyłu i uderzył kobiet ę w pierś, co prawdopodobn ie spow odow ało na‐
tychm iastow ą śmierć.
Pan el sterow an ia był kompletn ie zniszczon y. Radio nie nadaw ało się do naw iąz an ia łącz‐
ności ze świat em – została z niego jedyn ie pląt an in a kabli.
Po chwili Beck nachylił się nad Alem – nogi wuja były pokryt e czerw on ym i plam am i. Tuż
nad kolan em ziała głęboka rana, z której cały czas sączyła się krew. Trzeba było szybko zat a‐
mow ać krwaw ien ie.
Oczy Tikaa niego były szkliste – najw yraźn iej wciąż nie dot arło do niego, co się stało. Beck
pom yślał nagle z przeraż en iem, że chłopiec mógł doz nać wstrząsu móz gu. Naw et przy braku
obraż eń wew nętrzn ych i złam an ych kości uszkodzen ie móz gu mogło go zabić.
Pam ięt ał lekcje pierwszej pom ocy podczas szkolen ia kadet ów, w którym niegdyś uczestn i‐
czył.
– Pan ow ie, istn ieją cztery podstaw ow e objaw y wstrząsu móz gu – instrukt or przem ierzał
salę tam i z pow rot em, wyrzucając z siebie słow a niczym pociski z karabin u. – Rozkojarzen ie!
Problem y z pam ięcią! Brak koncent racji! Zaburzen ia neurologiczn e! Proszę pow tórzyć, pan ie
Granger.
– Eee – wyjąkał zaskoczon y Beck.
Instrukt or uśmiechn ął się szyderczo.
– Utrat a pam ięci lub rozkojarzen ie, a może po prostu brak koncent racji. Pan ow ie, pan
Granger właśnie doz nał wstrząśnien ia móz gu. Fat aln ie się zaczyn a...
Teraz Beck naprawdę pot rzebow ał pom ocy Tikaa niego i miał wielką nadzieję, że z chłopcem
jest wszystko w porządku. Musiał to nat ychm iast sprawdzić. Przysun ął się więc do niego i ujął
go za głow ę, by przyjrzeć jego oczom. Źren ice miały tę samą wielkość – dobry znak. Na tym
polegało pierwsze rozpoz nan ie zaburzeń neurologiczn ych.
– Jak się naz yw asz? – pyt an ie sprawdzające zdoln ość kojarzen ia.
– Eee... Tikaa ni...
Teraz koncent racja:
– Wym ień od tyłu miesiące w roku, zaczyn ając od grudn ia.
– Eee... – twarz chłopca zmarszczyła się z wysiłku. – Grudzień... listopad... wrz... nie, paź‐
dziern ik...
– Wystarczy – Beck puścił głow ę Tikaan iego. – Zam knij oczy i dot knij nosa. To kolejn y etap
badan ia neurologiczn ego.
Tikaa ni wykon ał polecen ie bezbłędn ie i bez wysiłku, a pot em otworzył oczy i dźgnął Becka
w nos. Beck uśmiechn ął się blado. Wydaw ało się, że wszystkie procesy myślow e Tikaa niego
przebiegają właściw ie.
– OK, nic ci nie jest – odet chnął z ulgą. – Musim y wydostać stąd wujka Ala. Zobaczm y, co
jest na zew nątrz.
Strona 14
Aby się dostać do wyjścia, Beck musiał się przecisnąć obok wuja. Drzwi ani drgnęły. Naparł
mocn iej, ale wkrótce stało się jasne, że blokow ały je od zew nątrz zarośla. Drzwi od stron y pilo‐
ta równ ież zaklin ow ały się na dobre. Z sam olot u możn a się było wydostać tylko przez rozbit ą,
przedn ią szybę.
Beck pow oli wygram olił się przez okno i stan ął na kadłubie. Gdy tylko wydostał się z ciasnej
kabin y, poczuł przen ikliw y, zimn y wiatr. Przypom niał sobie, że wszyscy zabrali płaszcze – te‐
raz będą im bardzo pot rzebn e. Roz ejrzał się wokół, próbując zorient ow ać się w teren ie.
Sam olot był do połow y zakopan y w pląt an in ie obumarłych zarośli. Znajdow ali się na skraju
niew ielkiej polan y otoczon ej tundrą i karłow at ym i sosnam i. Wokół wyoran ego w ziem i rowu
leż ały rozrzucon e szczątki maszyn y. Podw oz ie odpadło pod wpływ em uderzen ia, a ze skrzydeł
poz ostały poszarpan e kikut y. W stygnącym siln iku coś pykało.
Z dołu dobiegło gwizdan ie. Tikaa ni wychylił głow ę przez rozbit e okno, obejm ując spojrze‐
niem obraz zniszczen ia, po czym wyjął niew ielką, zielon ą skrzynkę.
– Znalaz łem apt eczkę.
– Świetn ie, dzięki.
Beck pon own ie zan urkow ał do sam olot u.
– Pom óż mi zająć się wujkiem Alem.
Mart wa kobiet a w kabin ie wciąż siedziała przypięt a do siedzen ia pilot a. Beck spojrzał na
nią jakby przepraszająco. Nie wypadało jej tak po prostu zostaw ić, przykrył więc ciało znalez io‐
nym obok kocem gaśniczym. Teraz obaj chłopcy mogli skupić całą uwagę na Alu.
Odpięcie pasów poszło sprawn ie, ale pot em trzeba było, możliw ie jak najdelikatn iej, wycią‐
gnąć dorosłego mężczyz nę z sam olot u przez wąski otwór, który kiedyś wypełn iała przedn ia
szyba.
Dziób cessny był stan owczo za mały, by położ yć na nim Ala. Z kolei na ziem i leż ało zbyt
wiele połam an ych gałęz i. Musieli go jakoś wyn ieść na grzbiet sam olot u. Najpierw raz em prze‐
wrócili nieprzyt omn ego mężczyz nę na plecy, następn ie Tikaa ni został w kabin ie, by go pchać,
podczas gdy Beck ciągnął wuja z zew nątrz. Po wielu próbach w końcu wyw lekli go przez rozbit ą
przedn ią szybę na kadłub wraku. Kiedy Tikaa ni podt rzym yw ał Ala, Beck ześliz gnął się na zie‐
mię po tyln ej części sam olot u. Zarzucił sobie wuja na barki i ułoż ył go na kaw ałku twardego
grunt u, który oczyścił nogam i z sięgających do kolan zarośli.
Teraz wreszcie możn a było porządn ie zbadać ranę Ala.
– Zasady pierwszej pom ocy są bardzo proste do zapam ięt an ia – mów ił instrukt or. – Po wde‐
chu następuje wydech. Krew krąż y w żyłach. Wszelkie odstępstwa od tych zasad oznaczają,
że coś jest nie tak i trzeba podjąć odpow iedn ie działan ia.
Najpierw należ ało umieścić opaskę uciskow ą nad rozcięciem na nodze Ala. Zwyczajn y opa‐
trun ek nie zdołałby pow strzym ać takiego upływ u krwi. Beck otworzył apt eczkę i wyjął kaw ałek
bandaż a, którym owin ął nogę wuja pojedynczą warstwą tuż nad raną. Następn ie związ ał oba
końce w zwykły węz eł i zaczął się rozglądać za tym, czego teraz pot rzebow ał.
Tikaa ni przyglądał się temu wyraźn ie zaf ascyn ow any.
Strona 15
– Pot rzebn y mi jest krótki pat yk – pow iedział Beck.
Tikaa ni nat ychm iast znalazł odpow iedn i kaw ałek drewn a wśród obumarłych gałęz i i podał
go swem u tow arzyszow i. Pat yk był trochę za długi, Beck złam ał go więc na kolan ie, po czym
umieścił około piętn astocent ym et row y kaw ałek na węźle bandaż a, a następn ie zaw iąz ał na
nim kolejn y węz eł. Wreszcie przekręcił pat yk, by w ten sposób zacisnąć opaskę.
– Rany! To tak, jakby zakręcić kurek – zdum iał się Tikaa ni.
– Właśnie – odpow iedział Beck. – Coś w tym stylu.
Tam ow an ie krwot oku rzeczyw iście przypom in ało zakręcan ie kran u. Od czasu do czasu na‐
leż ało trochę poluz ow ać opaskę; w przeciwn ym raz ie Al straciłby kończyn ę wskut ek braku do‐
pływ u krwi. Na raz ie jedn ak opat run ek zapobiegał wykrwaw ien iu.
– Przyt rzym aj pat yk.
– Jasne – zgodził się ochoczo Tikaa ni. Beck obw iąz ał kaw ałek drewn a ostatn ią warstwą
bandaż u, by w ten sposób usztywn ić opat run ek i uśmiechn ął się do kolegi.
– Chyba nie zbiera ci się na wym iot y, co?
Tikaa ni trochę pobladł, ale w tych okoliczn ościach było to zroz um iałe. Spojrzał Beckow i pro‐
sto w oczy.
– Raczej nie.
– To dobrze.
Wyciął noż yczkam i dziurę w spodniach wuja wokół rany, która wreszcie ukaz ała mu się
w całości. Było to głębokie rozcięcie na dobre osiem cent ym et rów długości. Beck zastan aw iał
się, w jaki sposób pow stało. Być może noga zahaczyła o jakąś ostrą część rozbit ej tablicy przy‐
rządów pokładow ych. Rana biegła od kolan a w górę. Sączyła się z niej ciemn a, gęsta krew, któ‐
ra sama z siebie by zakrzepła i utworzyła strup, ale na zwykłym skaleczen iu, tut aj było jej po
prostu zbyt dużo.
Beck starał się jak najdokładn iej zbadać ranę, nie dot ykając jej. Aż za dobrze zdaw ał sobie
spraw ę z tego, że środow isko nie jest steryln e i należ ałoby się posługiw ać rękaw iczkam i lekar‐
skim i. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się teraz przydarzyć, byłoby wywołan ie zakaż en ia.
Uwagę Becka zwrócił delikatn y brzęk met alu o szkło. W apt eczce znajdow ała się but eleczka
z płyn em dez ynf ekującym, w której Tikaa ni właśnie zan urzał pincet ę.
– Ranę trzeba oczyścić z wszelkich zan ieczyszczeń, w tym brudu, mart wego naskórka
i fragm ent ów zakrzepłej krwi – wyrecyt ow ał. – W tym celu najlepiej zastosow ać pincet ę wyste‐
ryliz ow an ą w rozt worze dez ynf ekującym.
– Skąd to wiesz? – spyt ał Beck.
Tikaa ni uśmiechn ął się i skin ął głow ą w stron ę apt eczki.
– Instrukcja na wieczku.
Podał pincet ę Beckow i, który wziął ją ostrożn ie, uważ ając, by nie dot knąć jej zdez ynf eko‐
wan ej części.
– Dzięki, będziem y też pot rzebow ać trochę wody.
– Widziałem w środku but elkę. Poczekaj tu chwilę.
Strona 16
„A dokąd niby miałbym pójść?” – pom yślał Beck, gdy Tikaa ni wgram olił się pon own ie do sa‐
molot u. Jeszcze raz przyjrzał się ran ie. Była w miarę woln a od zan ieczyszczeń, ale usun ął jesz‐
cze kilka skrzepów krwi i coś, co wyglądało jak skraw ek mat eriału ze spodni Ala.
Tikaa ni wrócił z but elką wody.
– Znalaz łem jeszcze ten koc medyczn y i poduszkę na fot el. Na wieczku apt eczki jest napi‐
san e, że poszkodow an em u należ y zapewn ić ciepło, by nie doz nał szoku term iczn ego.
– Nigdy nie należ y kwestion ow ać instrukcji na wieczku – zgodził się Beck.
Tikaa ni podłoż ył poduszkę pod głow ę Ala, podczas gdy Beck ostrożn ie wylał jeszcze trochę
płyn u dez ynf ekującego na ranę. Tikaa ni sykn ął i skrzyw ił się ze współczuciem.
Beck doskon ale to roz um iał. Wiedział, jak bardzo środek dez ynf ekujący może szczypać przy
zwykłym skaleczen iu; gdyby Al był przyt omn y, pewn ie krzyczałby z bólu. Rana została dokład‐
nie oczyszczon a. Beck wziął wodę od Tikaa niego i polał nią miejsce uraz u, by spłukać resztki
środka dez ynf ekującego.
– Teraz pow odow ałby już tylko podrażn ien ia – wyjaśnił, oddając but elkę.
Wreszcie odw in ął kaw ałek gazy, poprosił Tikaa niego, by posmarow ał jedn ą stron ę krem em
z ant ybiot ykiem, po czym przyłoż ył opat run ek do rany, owijając go kolejn ą warstwą bandaż a.
Steryln a biel nat ychm iast zabarw iła się na czerw on o, ale ogóln ie rzecz biorąc, krwot ok został
zat am ow an y, tak jak mów ił instrukt or.
– Nie moż em y go tak po prostu zostaw ić na ziem i – zauważ ył Tikaa ni. – Tu jest tundra –
zat oczył ręką krąg. – I wieczn a zmarz lin a na grubości kilkun astu cent ym et rów. Twój wujek za‐
marz n ie.
– Zgadza się.
Wieczn a zmarz lin a oznaczała, że przez cały rok grunt ma temperat urę co najw yż ej zera
stopn i. Dla człow ieka leż ącego na ziem i to zabójcze. Beck roz ejrzał się; jego uwagę przyciągnę‐
ła leż ąca nieopodal para skrzydeł sam olot u.
– Ale jakoś temu zaradzim y...
Skrzydła okaz ały się dość lekkie. Wspóln ym i siłam i chłopcy zdołali je unieść i umieścić jedn o
obok drugiego, tworząc w ten sposób platf orm ę, na której mogli ułoż yć Ala. Posłan ie być może
nie było zbyt wygodn e, ale za to suche i sztywn e, zdecydow an ie lepsze od lodow at ej ziem i.
W końcu udało im się założ yć Alow i płaszcz i przykryć go kocem, który znalazł Tikaa ni. Beck
przykucn ął, żeby przyjrzeć się wujkow i. Zrobił dla niego wszystko, co mógł. Przyn ajm niej na tę
chwilę.
– To co teraz robim y? – spyt ał Tikaa ni.
Beck west chnął i wstał.
– Teraz spróbujem y się stąd wydostać – odpow iedział.
***
Strona 17
Wzięli płaszcze z sam olot u i wyruszyli na rozpoz nan ie teren u. Nie trwało to długo.
Beck wiedział, że ze względu na przen ikliw y wiatr i zbyt zmroż on ą ziem ię dalej na półn oc
nie ma żadn ych drzew ani wysokiej roślinn ości. Tam była już tylko tundra – bezdrzewn a rów‐
nin a pokryt a twardą traw ą, mchem i porostam i – aż do śniegów i lodów na biegun ie półn oc‐
nym. Tu, gdzie się znajdow ali, możn a było jeszcze zobaczyć kępy drzew, które połączyły swe
siły w walce z mroz em. Tu drzew a zapuszczały korzen ie w szczelin ach w wieczn ej zmarz lin ie,
co umożliw iało im przet rwan ie.
Sam olot spadł na ziem ię tuż obok takiego zagajn ika. Kilka met rów dalej, a uderzyłby w so‐
sny, pow odując niechybn ą śmierć wszystkich na pokładzie.
– Wyślą po nas ekipę rat unkow ą, prawda? – spyt ał Tikaa ni, kiedy badali okolicę. – Jak my‐
ślisz, ile czasu im zajm ie znalez ien ie nas?
– Nikt nie wie, gdzie jesteśmy – odrzekł Beck. – Zmien iliśmy kurs.
– Ale słyszałem, jak pilot wzyw ał pom ocy!
– Owszem – zgodził się Beck. – Ale zmien iliśmy kurs. Nie słyszałem, żeby o tym wspom in a‐
ła.
Miał też spore wątpliw ości co do tego, czy ktoś w ogóle odebrał ich sygnał SOS. O tym jed‐
nak postan ow ił nie wspom in ać Tikaa niem u.
– No tak... – przez krótką chwilę Tikaan i wyglądał na zam yślon ego. – Ale przecież mają sa‐
telit y i... – wykon ał nieokreślon y ruch ręką – różn e inne urządzen ia.
– To prawda – zgodził się Beck.
Rzeczyw iście Tikaa ni miał rację. Ktoś w Anchorage mógł zauważ yć, że sam olot znikn ął
z radaru, a wówczas grupy rat unkow e byłyby już pewn ie w drodze. Choć z drugiej stron y mogło
być zupełn ie inaczej.
– Musim y im ułat wić zadan ie – pow iedział Tikaa niem u. – Zróbm y wielki kopiec: zbierzm y
kam ien ie, kaw ałki drewn a, szczątki sam olot u. Patrz, sam olot jest do połow y zakopan y w ziem i
– nie zobaczą go z pow iet rza. Ułóżm y w tym miejscu wielki napis SOS.
– Ale lit ery z pow iet rza będą malutkie – zauważ ył Tikaa ni.
Beck wzruszył ram ion am i.
– Dlat ego ułoż ym y naprawdę WIEE ELKIE lit ery!
Ułoż yli więc na ziem i olbrzym i napis SOS – długi na sześć, a może naw et siedem met rów.
Zajęło im to dobre pół godzin y.
– To pow inn i zauważ yć – pow iedział z zadow olen iem Tikaa ni.
– Aha – Beck spojrzał na niebo. Nie było widać ani śladu jakiejkolw iek ekipy rat unkow ej.
„Ale przecież jest jeszcze za wcześnie” – pocieszał się w myślach.
– Dobra, a teraz...
W tym mom encie znów naw iedziła go myśl krąż ąca mu po głow ie od chwili wypadku –
a naw et jeszcze przed nim. Teraz wreszcie udało jej się przełam ać lin ie obronn e Becka i zaa ta‐
kow ać ze zdwojon ą siłą.
„Czy mama i tata też przez to przechodzili?”
Strona 18
Tikaa ni zauważ ył jedyn ie, że Beck odpłyn ął gdzieś w myślach i nieobecn ym wzrokiem spo‐
gląda przed siebie.
– Beck? – zaw ołał zan iepokojon y. Cisza i jeszcze jedn a próba: – Beck?
Ale Beck nie rea gow ał.
Czy przeż yli kat astrof ę w dżungli? Czy robili wszystko to, co on teraz? Naw et jeśli tak było,
to i tak wszystko na nic. Zgin ęli w głuszy i nikt ich już więcej nie widział.
– Beck!
Dopiero na ten krzyk chłopiec otrząsnął się z przykrych myśli i postan ow ił, że nie poz woli
już sobie popadać w takie odręt wien ie. Nie było sensu snuć rozw aż ań nad przeszłością. Co się
stało, to się nie odstan ie. Teraz liczyła się tylko przyszłość. Poza tym, chcąc przet rwać, nie wol‐
no podupadać na duchu. Należ y podt rzym yw ać w sobie wolę walki, zam iast obsesyjn ie rozm y‐
ślać nad tym, co ewent ua ln ie mogło się wydarzyć.
– Teraz ustalim y nasze dokładn e położ en ie – pow iedział zdecydow an ym ton em. – W jedn ej
z toreb jest GPS. Zaw sze piln uję, żeby wuj Al zabierał go na wszystkie wypraw y.
Po drodze do sam olot u czekała ich miła niespodzianka. Al się ockn ął i, wsparłszy się na łok‐
ciach, rozglądał się wokół.
– Wujku! – uradow an i chłopcy podbiegli do nieprzyt omn ego dot ąd mężczyz ny.
W uśmiechu Ala zalśniły białe zęby.
– Beck, Tikaa ni, dobra robot a – mów ił ostrożn ie, starając się opan ow ać pojękiw an ia. Beck
dom yślał się, że ciało wuja przeszyw a ostry ból, naw et jeśli próbow ał to ukryć. – Co z pilot em?
Chłopcy przykucn ęli i Beck wyjaśnił całą syt ua cję. Choć wuj nie mów ił zbyt wiele, widać było,
że zdaje sobie spraw ę z pow agi syt ua cji. Pewn ych rzeczy nie trzeba mów ić na głos.
– Mamy GPS – odez wał się w końcu.
– Wiem. Poczekaj!
Beck pon own ie wsun ął się do kabin y, a następn ie przeczołgał się na jej tyln ą część. Prze‐
szukawszy po kolei torby, w końcu znalazł to, czego szukał. Było to plastikow e urządzen ie wiel‐
kości duż ej kom órki albo kieszonkow ej gry komput erow ej. Beck włączył je – na płaskim ekran ie
pojaw iło się blade świat ło. Urządzen ie prow adziło cichą rozm ow ę z oddalon ym i o setki mil sat e‐
lit ami, by ustalić dokładn e położ en ie na ziem i. Beck wyjął równ ież mapę ze schowka pilot a, po
czym dołączył do wuja i Tikaa niego.
– Super – ucieszył się Tikaa ni na widok GPS-u i szturchn ął Becka, żeby mu pokaz ał ekran.
„Dać mu trochę techn iki i od razu jest cały w skowronkach” – pom yślał Beck, uśmiechając się
w duchu.
Podał Tikaa niem u mapę, by ten rozłoż ył ją na ziem i. Beck odczyt ał współrzędn e z GPS-u,
a Tikaa ni zaz naczył na mapie punkt przecięcia długości i szerokości geograf iczn ej.
– Jesteśmy tut aj – rzekł zadow olon y z siebie.
Poz ostała dwójka pochyliła się nad miejscem wskaz yw an ym przez palec chłopca.
– Przyn ajm niej wiem y, gdzie wylądow aliśmy! To dobry począt ek, prawda?
– Tak... jasne – zgodził się Beck.
Strona 19
Niestet y, wiedział równ ież – podobn ie zreszt ą jak Al, który nic nie musiał mów ić – że syt u‐
acja wygląda o wiele pow ażn iej, niż wydaw ało się Tikaa niem u.
Na mapie odległość między miejscem, w którym się obecn ie znajdow ali, a Anakat em wyn o‐
siła zaledw ie kilka cent ym et rów. Miejscow ość była oznaczon a maleńkim kwadrat em – jedy‐
nym na całej mapie. Poz ostałą jej część pokryw ały zakrzyw ion e i poszarpan e lin ie. Anakat był
wyt worem człow ieka; reszt ę stan ow iło dzieło dzikiej nat ury. Ten kwadracik oznaczał ciepło, je‐
dzen ie i bezpieczeństwo.
– Zobaczcie – nalegał Tikaa ni. – Jesteśmy bardzo blisko Anakat u. Myślę, że moglibyśmy
tam dojść w jeden dzień.
– Na pewn o – zgodził się Beck – gdyby wujek Al mógł chodzić... I gdyby tut aj – pow iódł pal‐
cem po pasie gęsto ułoż on ych poz iom ic między ich obecn ym położ en iem a Anakat em – był pła‐
ski teren. Niestet y, po drodze mamy góry.
Po tych słow ach cała trójka spojrzała na zachód. Rzeczyw iście, wyraźn ie widoczn e góry od‐
dzielały ich olbrzym im murem od Anakat u. Szczyt y lśniły w słońcu. Pasmo przebiegało z półn o‐
cy na południe, podczas gdy Anakat leż ał niem al w prostej lin ii na zachód. Dzięki temu bardzo
łat wo było zapam ięt ać kierun ek marszu. Jedyn ą przeszkodą był wznoszący się po drodze mi‐
lion ton skał.
– Jeśli je uwzględn ić – rozm yślał głośno Beck – a nie mamy inn ego wyjścia, marsz zajm ie
nam dwa albo trzy dni. Min im um.
Przez mom ent Tikaa ni wyglądał na zniechęcon ego. Spojrzał pon own ie na góry, co ozna‐
czało, że zdał sobie spraw ę ze skali problem u. Naw et dwa, trzy dni marszu to jeszcze nie ko‐
niec świat a, jeśli jedn ak dorzucić do tego śnieg, lód i strom e zbocza, syt ua cja zaczyn a wyglądać
zupełn ie inaczej.
– Dobra... – głos Tikaa niego zadrżał nieco, ale wkrótce pow tórzył już bardziej zdecydow a‐
nym ton em: – No dobra. Tak czy siak będą nas szukać. Przecież spodziew ali się naszego przylo‐
tu.
– Hmm... – odez wał się nagle Al. Głos miał cokolw iek niepewn y. – Niekon ieczn ie.
Słysząc to, obaj chłopcy wbili w niego zaskoczon e spojrzen ie. Teraz Al wzruszył ram ion am i.
– To nie był rejsow y lot. Dzienn ikarze i prawn icy z Lum os Pet roleum od sam ego początku
chodzili nam po pięt ach. Gdyby się dow iedzieli, że lecim y do Anakat u, dot arliby tam pierwsi.
Chciałem się wym knąć po cichu, żeby nakręcić film, zan im zdąż ą cokolw iek zwęszyć. Oczyw i‐
ście napom knąłem, że przylecim y, tyle że... w przyszłym tygodniu.
– Hej! – wykrzykn ął Tikaa ni. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Sam olot y nie znikają ot
tak! Naw et jeśli nasz lot nie był rejsow y, to przecież musieli go gdzieś odn ot ow ać. Poza tym
mój ojciec wiedział, że przyjeżdżam y.
– Na pewn o odn ot ow ali nasz odlot z Anchorage i plan podróż y do Anakat u – zgodził się
Al. – Ale nie ma pow odu, by ktokolw iek sprawdzał, czy dot arliśmy na miejsce. Oczyw iście
w końcu zauważ ą, że zagin ęliśmy, ale to może pot rwać kilka dni. Naw et twój ojciec nie wie do‐
Strona 20
kładn ie, kiedy mamy przylecieć. Nie mów iłem mu, kiedy wylat ujem y, żeby ci z Lum osu nie
zwiet rzyli naszych plan ów.
„Kilka dni” – pom yślał Beck. Spojrzał na nogę Ala, a pot em pon own ie na jego twarz. Rana
na nodze była jedyn ym widoczn ym obraż en iem zew nętrzn ym. A co z wew nętrzn ym i? Wuj
był blady i mów ił słabym głosem. Nie wiadom o, czy nie jest bardziej pokiereszow an y, niż to się
mogło wydaw ać w pierwszej chwili.
Beck nie był pew ien, czy Al wyt rzym a tak długie oczekiw an ie.
– Kilka dni... – Tikaa ni na głos wyraz ił jego myśli.
Znajdow ali się czterdzieści mil poza zaplan ow an ą trasą lotu i trzy dni marszu od bezpiecz‐
nego miejsca. Grupy rat own icze mogą tu dot rzeć jeszcze późn iej. Zrez ygnow an y Tikaa ni opu‐
ścił ram ion a i zwiesił wzrok. Po chwili jedn ak podn iósł głow ę i zapyt ał z pow ażn ą miną:
– No to co robim y?