Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls

Szczegóły
Tytuł Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wilczy szlak - Misja przetrwani - Bear Grylls - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Copyright © Bear Grylls 2001, 2005, 2007, 2008, 2009, 2010, 2011 Translation copyright © Wydawnictwo Pascal 2011. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment niniejszej publikacji nie może być reprodukowany, przechowywany, bądź rozpowszechniany w żaden sposób (w formie elektronicznej, mechanicznie, kserograficznie lub w jakiejkolwiek innej postaci) bez uprzedniej zgody wydawcy. Tytuł: Misja przetrwanie: Wilczy szlak Tytuł oryginalny: Mission Survival: Way of the Wolf Autor: Bear Grylls Tłumaczenie: Arkadiusz Belczyk Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Dorota Dąbrowska Projekt graficzny okładki: Panczakiewicz Art.Design Redaktor prowadzący: Agnieszka Marekwica Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Zdjęcie na okładce: Discovery (s. 4; okładka przód), Dreamstime.com (ilustracja; okładka przód) Shutterstock.com (okładka przód, tył) Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-515-3 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux Strona 5 O AUTORZE Bear Grylls od za​w sze ko​cha przy​go​dy. Alpi​n i​sta, od​kryw​ca, ma czar​n y pas w ka​ra​t e. Prze​szedł szko​le​n ie w bry​t yj​skich od​dzia​łach spe​cjal​n ych SAS, gdzie na​uczył się sztu​ki prze​t rwa​n ia. W wie​ku 21 lat prze​ż ył cięż​ki wy​pa​dek pod​czas sko​ku spa​do​chro​n o​w e​go – zła​m ał krę​go​słup w trzech miej​scach. Mimo to po dwóch la​t ach re​ha​bi​li​t a​cji zre​a li​z o​w ał swe dzie​cię​ce ma​rze​n ie i jako naj​m łod​szy Bry​t yj​czyk w hi​sto​rii sta​n ął na szczy​cie Mo​unt Eve​re​stu. Wy​czyn ten od​n o​‐ to​w a​n o w Księ​dze re​kor​dów Gu​in​n es​sa. Jest zna​n y dzię​ki swym fa​scy​n u​ją​cym wy​pra​w om oraz z pro​gra​m u te​le​w i​z yj​n e​go Szko​ła prze​t rwa​n ia pre​z en​t o​w a​n e​go na ka​n a​le Di​sco​v e​ry Chan​n el. Strona 6 Mojemu najstarszemu synowi Jessemu, niezwykłemu chłopcu. Strona 7 ROZ​DZIAŁ PIERW​SZY Awio​n et​ka peł​z ła po nie​bie ni​czym owad po ob​ru​sie. Da​le​ko w dole Beck Gran​ger uj​rzał ko​lo​ro​w ą mo​z ai​kę ala​skich pust​ko​w i. Pora roz​t o​pów nie​‐ mal zu​peł​n ie ustą​pi​ła już wio​śnie. Nie tak daw​n o cały kra​jo​braz po​kry​w a​ła jed​n o​li​t a, śnież​n o- lo​do​w a po​w ło​ka. Te​raz oczom chłop​ca uka​z a​ły się jo​dły, tra​w a i mech, prze​ple​cio​n e stru​m ie​n ia​‐ mi i rze​ka​m i o kry​sta​licz​n ie czy​stej wo​dzie – nie​koń​czą​ce się po​ła​cie o róż​n ych od​cie​n iach zie​‐ le​n i, zszy​t e w jed​n ą ca​łość cien​ki​m i srebr​n y​m i nit​ka​m i. Beck przy​ci​snął nos do szy​by i przez chwi​lę ob​ser​w o​w ał mgli​sty za​rys wi​ru​ją​ce​go śmi​gła. Znaj​do​w ał się na po​kła​dzie lek​kie​go, jed​n o​skrzy​dło​w e​go sa​m o​lo​t u Ces​sna 180, któ​ry – jak ob​ja​‐ śnił sie​dzą​cy obok pi​lo​t a wuj Al – wy​ko​rzy​sty​w a​n o do naj​cięż​szych prac na da​le​kiej Pół​n o​cy. Opły​w o​w y ka​dłub kształ​t em przy​po​m i​n ał gru​bą rybę. Prze​stron​n a sze​ścio​oso​bo​w a ka​bi​n a tym ra​z em mie​ści​ła za​le​d​w ie trzech pa​sa​ż e​rów, nie li​cząc pi​lo​t a. Tyl​n e sie​dze​n ia zaj​m o​w a​ły ba​ga​ż e i ekwi​pu​n ek. Wszy​scy na po​kła​dzie mie​li na uszach duże, wy​ście​ła​n e słu​chaw​ki. Bez nich roz​m o​w a by​ła​by nie​m oż​li​w a z uwa​gi na prze​raź​li​w y war​kot sil​n i​ka. Mimo to wi​bra​cje ma​szy​n y za​m ie​n i​ły żo​łą​‐ dek chłop​ca w bę​ben wi​ru​ją​cej pral​ki. Wtem w słu​chaw​kach roz​legł się szum, co ozna​cza​ło, że za chwi​lę ode​z wie się pi​lot. – Prze​dłu​ż am czas lotu o go​dzi​n ę. Pi​lo​t em była we​so​ła, krę​pa ko​bie​t a w śred​n im wie​ku, któ​rej rysy zdra​dza​ły, że po​cho​dzi z tych te​re​n ów. – Przed nami fa​t al​n a po​go​da. To zbyt wiel​kie wy​z wa​n ie dla na​sze​go sa​m o​lo​ci​ku. Mu​szę omi​n ąć te góry. Gdy tyl​ko ucichł szum in​t er​ko​m u, sa​m o​lot za​czął się prze​chy​lać. – Do​bra – za​w o​łał Beck, ale po​n ie​w aż za​po​m niał włą​czyć mi​kro​f on, jego głos uto​n ął w ryku sil​n i​ka. Sa​m o​lot wy​ko​n ał zwrot, uka​z u​jąc pa​sa​ż e​rom wi​dok na góry. Beck chło​n ął ich po​t ę​gę spoj​‐ rze​n iem peł​n ym re​spek​t u. Od​w ilż do​t ar​ła tu je​dy​n ie do niż​szych par​t ii – być może wy​ż ej śnieg ni​g​dy nie top​n ie​je. Rów​n ież drze​w a po​ra​sta​ły tyl​ko dol​n ą część sto​ków, two​rząc po​strzę​pio​n ą Strona 8 li​n ię gra​n icz​n ą z na​gi​m i, skal​n y​m i szczy​t a​m i, otu​lo​n y​m i cien​ką war​stwą śnie​gu i lodu. Wy​glą​‐ da​ło to tak, jak​by w po​cząt​ko​w ej fa​z ie wy​pię​t rza​n ia się gór​skie ma​sy​w y otrze​pa​ły się z ro​ślin. Góry przy​kry​w a​ła ciem​n a, spię​t rzo​n a chmu​ra bu​rzo​w a, ni​czym po​t wór po​ż e​ra​ją​cy skal​n e grzbie​t y. Była to praw​dzi​w a, nie​okieł​z na​n a siła na​t u​ry i Beck ro​z u​m iał już, dla​cze​go pani pi​lot nie chcia​ła po​dej​m o​w ać ry​z y​ka w tak ma​łym sa​m o​lo​cie. To tak, jak​by czło​w iek miał się zmie​‐ rzyć z na​po​t ka​n ym w le​sie niedź​w ie​dziem. Nie trze​ba ku​sić losu, le​piej omi​jać nie​bez​pie​czeń​‐ stwo i po pro​stu da​lej żyć. W słu​chaw​kach po​n ow​n ie roz​legł się szum i głos pi​lo​t a. – Do​bra wia​do​m ość, bu​rza od​da​la się, ale nie chcia​ła​bym jej do​go​n ić. Tro​chę opóź​n i nas ten okręż​n y lot. Mam na​dzie​ję, że Ana​kat jest tego wart. – Na pew​n o – stwier​dził z prze​ko​n a​n iem wuj Al. – Pro​szę mi za​ufać. Ce​lem wy​pra​w y była wio​ska Ana​kat, po​ło​ż o​n a nad Mo​rzem Be​rin​ga, na za​chod​n im wy​‐ brze​ż u Ala​ski. – By​łam tam raz czy dwa – cią​gnę​ła ko​bie​t a za ste​ra​m i sa​m o​lo​t u. – Pod​t rzy​m u​ją tam wie​‐ lo​w ie​ko​w e tra​dy​cje ust​n e​go prze​ka​z u. Po​t ra​f ią bez za​jąk​n ię​cia wy​re​cy​t o​w ać całą swą hi​sto​rię. Zna​ją te zie​m ie na wy​lot. – Nie mogę się do​cze​kać tego spo​t ka​n ia – po​w ie​dział wuj Al, po czym od​w ró​cił się, pusz​cza​‐ jąc oko do sie​dzą​ce​go za nim Bec​ka, a ten uśmiech​n ął się w od​po​w ie​dzi. Obaj wie​dzie​li, że nie lecą na zwy​kłą wy​ciecz​kę. Wuj Al nie jeź​dził na zwy​kłe wy​ciecz​ki. Każ​da z jego po​dró​ż y mia​ła okre​ślo​n y cel. Dla resz​‐ ty świa​t a był to sir pro​f e​sor Alan Gran​ger – ar​che​olog zna​n y z wy​stę​pów w pro​gra​m ach te​le​w i​‐ zyj​n ych oraz z ogrom​n e​go za​in​t e​re​so​w a​n ia ochro​n ą przy​ro​dy. Nie​ż y​ją​cy już ro​dzi​ce Bec​ka za​‐ bie​ra​li go swe​go cza​su na wy​pra​w y po ca​łym świe​cie, or​ga​n i​z o​w a​n e przez Jed​n ost​kę Zie​lo​n ą, dzia​ła​ją​cą na rzecz ochro​n y śro​do​w i​ska. Te​raz Al z za​pa​łem kon​t y​n u​ował pra​cę swo​je​go młod​‐ sze​go bra​t a, ojca Bec​ka. – Oczy​w i​ście nie mam nic prze​ciw​ko pro​gra​m om edu​ka​cyj​n ym w szko​łach – po​w ie​dział kie​‐ dyś Bec​ko​w i. – Ale w ten spo​sób na​uczysz się znacz​n ie wię​cej. Było to, jak przy​po​m niał so​bie chło​piec, pod​czas wy​pra​w y do od​le​głych re​jo​n ów Au​stra​lii, gdzie mie​li za​m iesz​kać wśród Abo​ry​ge​n ów. Beck po​n ow​n ie przy​kle​ił nos do szy​by. Choć z po​z o​ru wszyst​ko tu wy​glą​da​ło ina​czej niż spa​lo​n a słoń​cem pu​sty​n ia Au​stra​lii Za​chod​n iej, coś łą​czy​ło oba świa​t y. Była to wszech​po​t ęż​n a Mat​ka Na​t u​ra – pięk​n a, ale jed​n o​cze​śnie su​ro​w a i nie​przy​ja​z na. To ona usta​n a​w ia​ła pra​w o. W ta​kich wa​run​kach przy​pad​ko​w y czło​w iek zgi​n ął​by mar​n ie. Co in​n e​go czło​w iek od​po​w ied​n io przy​go​t o​w a​n y. Taki ktoś może żyć w har​m o​n ii z tu​t ej​szą przy​ro​dą, nie pra​gnąc ni​cze​go wię​cej – jak Inu​ici, od ty​się​cy lat za​m iesz​ku​ją​cy dzi​kie pust​ko​w ia da​le​kiej Pół​n o​cy, od Ala​ski aż po Gren​lan​dię. W ich świe​cie nie​z mier​n ie waż​n ą rolę od​gry​w a​ją kul​t u​ra i tra​dy​cja, prze​ka​z y​w a​n e ust​n ie z po​ko​le​n ia na po​ko​le​n ie – jak w Ana​ka​cie. Tego nie moż​n a wy​czy​t ać z ksią​ż ek ani In​t er​n e​t u – to po pro​stu trze​ba prze​ż yć. Strona 9 Beck z wuj​kiem Alem przy​le​cie​li z Lon​dy​n u do Se​a t​t le du​ż ym, wy​god​n ym sa​m o​lo​t em pa​sa​‐ żer​skim. Su​per​n o​w o​cze​sne lot​n i​sko Se​a t​t le-Ta​co​m a lśni​ło czy​sto​ścią, przy​po​m i​n a​jąc ra​czej mia​stecz​ko z ery ko​smicz​n ej. Stam​t ąd uda​li się mniej​szym i bar​dziej za​t ło​czo​n ym sa​m o​lo​t em do An​cho​ra​ge, by wresz​cie za​jąć miej​sca na po​kła​dzie ma​lut​kiej ces​sny i od​być czte​ro​go​dzin​n y lot nad dzi​kim, nie​z mie​n io​n ym od ty​się​cy lat kraj​ob​ra​z em. Po każ​dym eta​pie po​dró​ż y Beck czuł, jak gdy​by zrzu​cał nie​po​t rzeb​n y ba​last – ko​lej​n ą war​stwę dwu​dzie​ste​go pierw​sze​go wie​ku. Ktoś po​cią​gnął go za rę​kaw. Beck od​w ró​cił się od okna do sie​dzą​ce​go obok trze​cie​go pa​sa​ż e​‐ ra sa​m o​lo​t u – naj​bar​dziej za​pa​lo​n e​go en​t u​z ja​sty dwu​dzie​ste​go pierw​sze​go wie​ku. Trzy​n a​sto​let​n i Ti​ka​a ni był ró​w ie​śni​kiem Bec​ka i choć mó​w ił po an​giel​sku z czy​stym ame​ry​‐ kań​skim ak​cen​t em, rysy twa​rzy oraz lśnią​ce ciem​n e wło​sy od razu zdra​dza​ły jego po​cho​dze​n ie – na​le​ż ał do jed​n e​go z lu​dów inu​ic​kich zwa​n ych Ana​ka​m i. Co wię​cej, był sy​n em wo​dza Ana​ka​‐ tu, czło​w ie​ka pa​t rzą​ce​go w przy​szłość, któ​ry pew​n e​go dnia stwier​dził, że izo​la​cja wio​ski nie może dłu​ż ej trwać. Ktoś mu​siał opu​ścić osa​dę, by zo​ba​czyć, jak się żyje w cy​w i​li​z o​w a​n ym świe​‐ cie. Wy​bra​n o więc Ti​ka​a nie​go i wy​e ks​pe​dio​w a​n o go do szko​ły w An​cho​ra​ge. Tam też po wy​lą​‐ do​w a​n iu wuj Al otrzy​m ał wia​do​m ość od zna​jo​m ych z Ana​ka​t u z proś​bą o za​bra​n ie chłop​ca do wio​ski. Za​m iast sko​rzy​stać z in​t er​ko​m u, Ti​ka​a ni przy​su​n ął się do ucha Bec​ka, od​chy​lił słu​chaw​kę i krzyk​n ął: – Na co pa​t rzysz? Beck od​po​w ie​dział w ten sam spo​sób, prze​chy​la​jąc gło​w ę w kie​run​ku ko​le​gi. – Po​dzi​w iam kra​jo​braz! – krzyk​n ął. – Jest nie​sa​m o​w i​t y. – Aha – Ti​ka​a ni wy​cią​gnął szy​ję, by spoj​rzeć przez okno, uprzej​m ie uda​jąc za​cie​ka​w ie​n ie. W rze​czy​w i​sto​ści wi​dy​w ał to wszyst​ko nie​m al każ​de​go dnia. – Taak – za​m a​chał cien​kim iPo​dem w sre​brzy​stej pla​sti​ko​w ej obu​do​w ie, któ​ry po​ż y​czył od Bec​ka w An​cho​ra​ge. – Jak się w tym włą​cza od​t wa​rza​n ie lo​so​w e? Beck z tru​dem po​w strzy​m ał się, by nie prze​w ró​cić ocza​m i. Za​m iast tego de​li​kat​n ie za​brał iPo​da z rąk Ti​ka​a nie​go i po​ka​z ał mu, jak się prze​w i​ja opcje na ekra​n ie. – Dzię​ki! Ti​ka​a ni wró​cił na swo​je miej​sce. Cien​kie prze​w o​dy iPo​da zni​ka​ły pod gru​by​m i słu​chaw​ka​m i. Beck uśmiech​n ął się do swo​ich my​śli i po​t rzą​snął gło​w ą. Plan za​po​z na​n ia Ti​ka​a nie​go z osią​‐ gnię​cia​m i no​w o​cze​snej cy​w i​li​z a​cji po​w iódł się aż za​n ad​t o. Beck po​dej​rze​w ał, że gdy​by tyl​ko mło​dy Anak mógł to zro​bić, pew​n ie z ra​do​ścią po​rzu​cił​by cały ba​gaż kul​t u​ry i tra​dy​cji swe​go ludu. Wkrót​ce zresz​t ą mia​ła się ku temu nada​rzyć oka​z ja. Świat Ti​ka​a nie​go cze​ka​ła zmia​n a tak ra​dy​kal​n a, że wy​ra​sta​ła na​w et poza naj​śmiel​sze wy​obra​ż e​n ia jego ojca. Dwa lata temu geo​lo​‐ dzy z mię​dzy​n a​ro​do​w ej kor​po​ra​cji Lu​m os Pe​t ro​leum od​kry​li pod Ana​ka​t em ol​brzy​m ie zło​ż a ropy naf​t o​w ej. Strona 10 *** Oczy​w i​ście wy​da​rze​n ie to wy​w o​ła​ło sze​reg dys​ku​sji w wio​sce. Na​le​ż a​ło się bo​w iem za​sta​‐ no​w ić, jak za​re​a go​w ać na pró​by prze​sie​dle​n ia miesz​kań​ców, ode​bra​n ia im zie​m i przod​ków i znisz​cze​n ia tra​dy​cyj​n e​go spo​so​bu ży​cia przez ol​brzy​m i kon​cern naf​t o​w y, któ​ry na osło​dę za​‐ ofe​ro​w ał każ​de​m u Ana​ko​w i nowy dom z wszel​ki​m i no​w o​cze​sny​m i udo​god​n ie​n ia​m i oraz pie​‐ nią​dze na kon​cie ban​ko​w ym, po​z wa​la​ją​ce na za​kup na​w et naj​droż​sze​go mo​de​lu iPo​da... Beck wie​dział, że Ti​ka​a ni jest ca​łym ser​cem za tą zmia​n ą. Nie mógł się już do​cze​kać prze​‐ sie​dle​n ia. Ale dla do​ro​słych miesz​kań​ców Ana​ka​t u spra​w a nie była taka pro​sta. Pie​n ią​dze ofe​‐ ro​w a​n e przez Lu​m os zna​czy​ły tyle co nic dla ko​goś, kto i tak ni​g​dy nie po​t rze​bo​w ał zbyt wie​le. Co in​n e​go tra​dy​cja i zwy​cza​je ple​m ien​n e, któ​re dla więk​szo​ści Ana​ków sta​n o​w i​ły bez​cen​n ą war​t ość, opie​ra​ją​cą się wszel​kim kal​ku​la​cjom księ​go​w ych z Lu​m o​su. Wła​śnie te wy​da​rze​n ia przy​cią​gnę​ły do wio​ski wuja Ala. Po​sta​n o​w ił na​krę​cić film do​ku​m en​‐ tal​n y o tra​dy​cyj​n ym sty​lu ży​cia w Ana​ka​cie. Je​śli wszyst​ko mia​ło​by się tu zmie​n ić, przy​n aj​‐ mniej po​z o​sta​n ie ja​kiś ślad nie​ist​n ie​ją​ce​go już świa​t a. Co wię​cej, dzię​ki ta​kie​m u pro​gra​m o​w i lu​dzie po​z na​li​by los wio​ski. *** Na​gle roz​legł się po​t ęż​n y huk i sa​m o​lot za​chy​bo​t ał. Beck kur​czo​w o ści​snął pod​ło​kiet​n i​ki fo​‐ te​la. Po chwi​li awio​n et​ka od​z y​ska​ła rów​n o​w a​gę. Sil​n ik wciąż pra​co​w ał pra​w i​dło​w o. Ti​ka​a ni sie​‐ dział wy​pro​sto​w a​n y jak stru​n a i z po​bla​dłą twa​rzą pa​t rzył przed sie​bie. Beck skrzy​w ił usta w wy​m u​szo​n ym uśmie​chu. „O rany! Chy​ba tra​f i​li​śmy na tur​bu​len​cje, i to ja​kie!”, po​m y​ślał. Na​gle sil​n ik za​czął się dła​w ić i kasz​leć, co znów wy​w o​ła​ło gwał​t ow​n e drga​n ia sa​m o​lo​t u. I wte​dy Beck uj​rzał przez okno smuż​kę ciem​n e​go dymu. Wy​do​by​w a​ła się z sil​n i​ka. Po chwi​li za​‐ mie​n i​ła się w pa​skud​n ą, czar​n ą chmu​rę, któ​ra co​raz bar​dziej wy​peł​n ia​ła lo​do​w a​t e po​w ie​t rze za okna​m i ces​sny. Sa​m o​lot za​czął wy​raź​n ie prze​chy​lać się na jed​n ą stro​n ę. I choć po chwi​li od​z y​skał rów​n o​w a​‐ gę, Bec​ka ob​lał zim​n y pot. Ces​sna spa​da​ła, i to z dużą pręd​ko​ścią. – Mamy awa​rię – jak do​t ąd uspo​ka​ja​ją​cy ton gło​su pi​lo​t a stał się chłod​n y, służ​bo​w y. – Wy​sia​dło po​da​w a​n ie ole​ju i sil​n ik się prze​grze​w a. Usta​w iam sa​m o​lot dzio​bem w dół. Mam na​dzie​ję, że w ten spo​sób po​w ie​t rze ochło​dzi sil​n ik na tyle, by mógł na nowo za​star​t o​w ać. „Mam na​dzie​ję?!” – miał ocho​t ę krzyk​n ąć Beck. Jako pa​sa​ż er spa​da​ją​ce​go samo​lotu chciał​by usły​szeć coś bar​dziej kon​kret​n e​go... Szum w słu​chaw​kach ucichł i Beck sły​szał te​raz je​dy​n ie bu​z o​w a​n ie wła​snej krwi. Sil​n ik zgasł. Uci​chły wszel​kie dźwię​ki, usta​ły wi​bra​cje. Ścią​gnął słu​chaw​ki. Na ze​w nątrz po​w ie​t rze sma​ga​ło ka​dłub sa​m o​lo​t u. Strona 11 Przez przed​n ie okna wi​dać było zbli​ż a​jącą się zie​m ię. Beck usły​szał ko​m u​n i​kat, wy​po​w ia​da​‐ ny opa​n o​w a​n ym, choć na​glą​cym to​n em: – May​day, may​day, may​day, tu Golf, Mike, Oscar... – Beck... Beck le​d​w o sły​szał. Wzrok miał wbi​t y w zbli​ż a​ją​ce się drze​w a. „To mu​sia​ło wy​glą​dać wła​śnie tak...”. – Beck! – tym ra​z em krzyk wuja Ala przy​w o​łał chłop​ca do rze​czy​w i​sto​ści. – I ty, Ti​ka​a ni. Ten ostat​n i rów​n ież pa​t rzył przed sie​bie jak za​hip​n o​t y​z o​w a​n y. Al pstryk​n ął pal​ca​m i przed ocza​m i Ti​ka​a nie​go, by go wy​rwać z transu. – Na​t ych​m iast przy​jąć po​z y​cję ra​t un​ko​w ą! Wie​cie, jak wy​glą​da. Chłop​cy spoj​rze​li po so​bie, po czym bez sło​w a zgię​li się wpół, ob​ję​li rę​ka​m i ko​la​n a i cze​ka​li. Beck nie miał po​ję​cia, co w tej chwi​li cho​dzi​ło po gło​w ie Ti​ka​a nie​m u, ale sam my​ślał go​rącz​ko​‐ wo. „Te​raz już wiem, co czu​li mama i tata”. Trzy lata wcze​śniej ro​dzi​ce Bec​ka le​cie​li po​dob​n ą awio​n et​ką, któ​ra roz​bi​ła się w dżun​gli. Sa​‐ mo​lot zo​stał od​n a​le​z io​n y, oni nie. Uzna​n o ich za zmar​łych. Do tej pory Bec​ko​w i nie przy​szło do gło​w y, że ka​t a​stro​f a lot​n i​cza może trwać dłu​ż ej niż uła​m ek se​kun​dy, a prze​cież spa​da​ją​cy sa​m o​lot nie od razu się roz​bi​ja. Sie​dząc na po​kła​dzie, moż​n a tyl​ko cze​kać i pró​bo​w ać nie my​śleć o zbli​ż a​ją​cej się zie​m i... Wtem po​n ow​n ie roz​legł się war​kot sil​n i​ka i zde​cy​do​w a​n e ścią​gnię​cie drąż​ka ste​ro​w e​go po​‐ de​rwa​ło sa​m o​lot w górę. Siła cią​ż e​n ia wci​snę​ła Bec​ka w sie​dze​n ie, Ti​ka​a ni wy​dał trium​f al​n y okrzyk. Beck uniósł gło​w ę, gdy po​czuł, że ma​szy​n a wy​rów​n u​je po​z iom, ale w tej sa​m ej chwi​li tuż przed dzio​bem sa​m o​lo​t u zo​ba​czył drze​w a. Strona 12 ROZ​DZIAŁ DRU​G I Pa​m ię​t ał za​le​d​w ie uryw​ki tego, co się wy​da​rzy​ło. Wi​ru​ją​ca za okna​m i sa​m o​lo​t u zie​m ia zle​w a​ją​‐ ca się w roz​m a​z a​n ą ca​łość, po​t wor​n e ude​rze​n ie, jak​by za​da​n e pię​ścią ol​brzy​m a, ból i ha​łas... A po​t em tyl​ko ciem​n ość. „Żyję!” – to była pierw​sza świa​do​m a myśl Bec​ka. Nie był na​w et pe​w ien, czy w mo​m en​cie zde​rze​n ia stra​cił przy​t om​n ość. Gło​w ę chłop​ca prze​szy​w ał kłu​ją​cy ból, cia​ło miał po​ra​n io​n e i po​‐ si​n ia​czo​n e, ale naj​w aż​n iej​sze, że było już po wszyst​kim, a on mógł od​dy​chać. Jęki tuż obok po​w ie​dzia​ły mu, że prze​ż ył tak​ż e Ti​ka​a ni. On rów​n ież mu​siał na nowo po​‐ zbie​rać cały swój świat w jed​n ą ca​łość. – Jak się czu​jesz? – za​py​t ał Beck. W od​po​w ie​dzi Ti​ka​a ni tyl​ko jęk​n ął i zła​pał się za gło​w ę. Spo​sób, w jaki się po​ru​szał, bez wrza​sków i gwał​t ow​n ych od​de​chów, ozna​czał, że wszyst​kie ko​ści miał całe. Po chwi​li do Bec​ka do​t ar​ło, że leżą przy​sy​pa​n i drob​n y​m i frag​m en​t a​m i sa​m o​lo​t u, ka​w ał​ka​m i plek​si​gla​su... i chy​ba jesz​cze drew​n a. Po​w o​li uniósł gło​w ę i spoj​rzał przed sie​bie. Sa​m o​lot wbił się w plą​t a​n i​n ę ga​łę​z i i mar​t wych, po​w a​lo​n ych drzew. Ude​rza​jąc o zie​m ię, jego przed​n ia część roz​t rza​ska​ła się na drob​n e ka​w ał​ki, któ​re spa​dły desz​czem na pa​sa​ż e​rów w środ​ku. – Wuj​ku? – za​py​t ał nie​pew​n ie Beck. Al i pi​lot sie​dzie​li na przed​n ich miej​scach, nie​ru​cho​m o, z opa​dły​m i gło​w a​m i. Ser​ce Bec​ka prze​szył lo​do​w a​t y dreszcz – sko​ro naj​bar​dziej ucier​pia​ła przed​n ia część sa​m o​lo​t u, to i ich ży​ciu za​gra​ż a​ło naj​w ięk​sze nie​bez​pie​czeń​stwo. Wy​gra​m o​lił się ze swe​go fo​t e​la i nie zwa​ż a​jąc na ukłu​cia bólu, ja​kie od​czu​w ał w ca​łym cie​le, po​w o​li prze​su​n ął się na przód ka​bi​n y. Szyb​ko po​w tó​‐ rzył so​bie w my​ślach czte​ry klu​czo​w e ele​m en​t y nie​z będ​n e przy udzie​la​n iu pierw​szej po​m o​cy: „od​dech, krwa​w ie​n ie, zła​m a​n ia, opa​rze​n ia”, na​stęp​n ie przy​ło​ż ył dwa pal​ce do szyi Ala, tuż obok jabł​ka Ada​m a i... ode​t chnął z ulgą. Tęt​n o było sła​be, ale mia​ro​w e. Te​raz przy​szła ko​lej na pi​lo​t a. Beck chwy​cił ko​bie​t ę za wło​sy, by od​chy​lić gło​w ę i od​sło​n ić szy​ję. Tym ra​z em nie wy​czuł tęt​n a. Spró​bo​w ał po​n ow​n ie, ale po chwi​li stra​cił na​dzie​ję, bo zdał so​bie spra​w ę, że jej cia​ło robi się co​raz zim​n ej​sze. Rad nie​rad, wy​cią​gnął gło​w ę nie​co bar​dziej Strona 13 do przo​du, by spraw​dzić, co się sta​ło. W wy​n i​ku ude​rze​n ia sa​m o​lo​t u o zie​m ię drą​ż ek ste​ro​w y prze​chy​lił się z całą siłą do tyłu i ude​rzył ko​bie​t ę w pierś, co praw​do​po​dob​n ie spo​w o​do​w a​ło na​‐ tych​m ia​sto​w ą śmierć. Pa​n el ste​ro​w a​n ia był kom​plet​n ie znisz​czo​n y. Ra​dio nie nada​w a​ło się do na​w ią​z a​n ia łącz​‐ no​ści ze świa​t em – zo​sta​ła z nie​go je​dy​n ie plą​t a​n i​n a ka​bli. Po chwi​li Beck na​chy​lił się nad Alem – nogi wuja były po​kry​t e czer​w o​n y​m i pla​m a​m i. Tuż nad ko​la​n em zia​ła głę​bo​ka rana, z któ​rej cały czas są​czy​ła się krew. Trze​ba było szyb​ko za​t a​‐ mo​w ać krwa​w ie​n ie. Oczy Ti​ka​a nie​go były szkli​ste – naj​w y​raź​n iej wciąż nie do​t ar​ło do nie​go, co się sta​ło. Beck po​m y​ślał na​gle z prze​ra​ż e​n iem, że chło​piec mógł do​z nać wstrzą​su mó​z gu. Na​w et przy bra​ku ob​ra​ż eń we​w nętrz​n ych i zła​m a​n ych ko​ści uszko​dze​n ie mó​z gu mo​gło go za​bić. Pa​m ię​t ał lek​cje pierw​szej po​m o​cy pod​czas szko​le​n ia ka​de​t ów, w któ​rym nie​gdyś uczest​n i​‐ czył. – Pa​n o​w ie, ist​n ie​ją czte​ry pod​sta​w o​w e ob​ja​w y wstrzą​su mó​z gu – in​struk​t or prze​m ie​rzał salę tam i z po​w ro​t em, wy​rzu​ca​jąc z sie​bie sło​w a ni​czym po​ci​ski z ka​ra​bi​n u. – Roz​ko​ja​rze​n ie! Pro​ble​m y z pa​m ię​cią! Brak kon​cen​t ra​cji! Za​bu​rze​n ia neu​ro​lo​gicz​n e! Pro​szę po​w tó​rzyć, pa​n ie Gran​ger. – Eee – wy​ją​kał za​sko​czo​n y Beck. In​struk​t or uśmiech​n ął się szy​der​czo. – Utra​t a pa​m ię​ci lub roz​ko​ja​rze​n ie, a może po pro​stu brak kon​cen​t ra​cji. Pa​n o​w ie, pan Gran​ger wła​śnie do​z nał wstrzą​śnie​n ia mó​z gu. Fa​t al​n ie się za​czy​n a... Te​raz Beck na​praw​dę po​t rze​bo​w ał po​m o​cy Ti​ka​a nie​go i miał wiel​ką na​dzie​ję, że z chłop​cem jest wszyst​ko w po​rząd​ku. Mu​siał to na​t ych​m iast spraw​dzić. Przy​su​n ął się więc do nie​go i ujął go za gło​w ę, by przyj​rzeć jego oczom. Źre​n i​ce mia​ły tę samą wiel​kość – do​bry znak. Na tym po​le​ga​ło pierw​sze roz​po​z na​n ie za​bu​rzeń neu​ro​lo​gicz​n ych. – Jak się na​z y​w asz? – py​t a​n ie spraw​dza​ją​ce zdol​n ość ko​ja​rze​n ia. – Eee... Ti​ka​a ni... Te​raz kon​cen​t ra​cja: – Wy​m ień od tyłu mie​sią​ce w roku, za​czy​n a​jąc od grud​n ia. – Eee... – twarz chłop​ca zmarsz​czy​ła się z wy​sił​ku. – Gru​dzień... li​sto​pad... wrz... nie, paź​‐ dzier​n ik... – Wy​star​czy – Beck pu​ścił gło​w ę Ti​kaa​n ie​go. – Za​m knij oczy i do​t knij nosa. To ko​lej​n y etap ba​da​n ia neu​ro​lo​gicz​n e​go. Ti​ka​a ni wy​ko​n ał po​le​ce​n ie bez​błęd​n ie i bez wy​sił​ku, a po​t em otwo​rzył oczy i dźgnął Bec​ka w nos. Beck uśmiech​n ął się bla​do. Wy​da​w a​ło się, że wszyst​kie pro​cesy my​ślo​w e Ti​ka​a nie​go prze​bie​ga​ją właś​ci​w ie. – OK, nic ci nie jest – ode​t chnął z ulgą. – Mu​si​m y wy​do​stać stąd wuj​ka Ala. Zo​bacz​m y, co jest na ze​w nątrz. Strona 14 Aby się do​stać do wyj​ścia, Beck mu​siał się prze​ci​snąć obok wuja. Drzwi ani drgnę​ły. Na​parł moc​n iej, ale wkrót​ce sta​ło się ja​sne, że blo​ko​w a​ły je od ze​w nątrz za​ro​śla. Drzwi od stro​n y pi​lo​‐ ta rów​n ież za​kli​n o​w a​ły się na do​bre. Z sa​m o​lo​t u moż​n a się było wy​do​stać tyl​ko przez roz​bi​t ą, przed​n ią szy​bę. Beck po​w o​li wy​gra​m o​lił się przez okno i sta​n ął na ka​dłu​bie. Gdy tyl​ko wy​do​stał się z cia​snej ka​bi​n y, po​czuł prze​n i​kli​w y, zim​n y wiatr. Przy​po​m niał so​bie, że wszy​scy za​bra​li płasz​cze – te​‐ raz będą im bar​dzo po​t rzeb​n e. Ro​z ej​rzał się wo​kół, pró​bu​jąc zo​rien​t o​w ać się w te​re​n ie. Sa​m o​lot był do po​ło​w y za​ko​pa​n y w plą​t a​n i​n ie ob​umar​łych za​ro​śli. Znaj​do​w a​li się na skra​ju nie​w iel​kiej po​la​n y oto​czo​n ej tun​drą i kar​ło​w a​t y​m i so​sna​m i. Wo​kół wy​ora​n ego w zie​m i rowu le​ż a​ły roz​rzu​co​n e szcząt​ki ma​szy​n y. Pod​w o​z ie od​pa​dło pod wpły​w em ude​rze​n ia, a ze skrzy​deł po​z o​sta​ły po​szar​pa​n e ki​ku​t y. W sty​gną​cym sil​n i​ku coś py​ka​ło. Z dołu do​bie​gło gwiz​da​n ie. Ti​ka​a ni wy​chy​lił gło​w ę przez roz​bi​t e okno, obej​m u​jąc spoj​rze​‐ niem ob​raz znisz​cze​n ia, po czym wy​jął nie​w iel​ką, zie​lo​n ą skrzyn​kę. – Zna​la​z łem ap​t ecz​kę. – Świet​n ie, dzię​ki. Beck po​n ow​n ie za​n ur​ko​w ał do sa​m o​lo​t u. – Po​m óż mi za​jąć się wuj​kiem Alem. Mar​t wa ko​bie​t a w ka​bi​n ie wciąż sie​dzia​ła przy​pię​t a do sie​dze​n ia pi​lo​t a. Beck spoj​rzał na nią jak​by prze​pra​sza​ją​co. Nie wy​pa​da​ło jej tak po pro​stu zo​sta​w ić, przy​krył więc cia​ło zna​le​z io​‐ nym obok ko​cem ga​śni​czym. Te​raz obaj chłop​cy mo​gli sku​pić całą uwa​gę na Alu. Od​pię​cie pa​sów po​szło spraw​n ie, ale po​t em trze​ba było, moż​li​w ie jak naj​de​li​kat​n iej, wy​cią​‐ gnąć do​ro​słe​go męż​czy​z nę z sa​m o​lo​t u przez wą​ski otwór, któ​ry kie​dyś wy​peł​n ia​ła przed​n ia szy​ba. Dziób ces​sny był sta​n ow​czo za mały, by po​ło​ż yć na nim Ala. Z ko​lei na zie​m i le​ż a​ło zbyt wie​le po​ła​m a​n ych ga​łę​z i. Mu​sie​li go ja​koś wy​n ieść na grzbiet sa​m o​lo​t u. Naj​pierw ra​z em prze​‐ wró​ci​li nie​przy​t om​n e​go męż​czy​z nę na ple​cy, na​stęp​n ie Ti​ka​a ni zo​stał w ka​bi​n ie, by go pchać, pod​czas gdy Beck cią​gnął wuja z ze​w nątrz. Po wie​lu pró​bach w koń​cu wy​w le​kli go przez roz​bi​t ą przed​n ią szy​bę na ka​dłub wra​ku. Kie​dy Ti​ka​a ni pod​t rzy​m y​w ał Ala, Beck ze​śli​z gnął się na zie​‐ mię po tyl​n ej czę​ści sa​m o​lo​t u. Za​rzu​cił so​bie wuja na bar​ki i uło​ż ył go na ka​w ał​ku twar​de​go grun​t u, któ​ry oczy​ścił no​ga​m i z się​ga​ją​cych do ko​lan za​ro​śli. Te​raz wresz​cie moż​n a było po​rząd​n ie zba​dać ranę Ala. – Za​sa​dy pierw​szej po​m o​cy są bar​dzo pro​ste do za​pa​m ię​t a​n ia – mó​w ił in​struk​t or. – Po wde​‐ chu na​stę​pu​je wy​dech. Krew krą​ż y w ży​łach. Wszel​kie od​stęp​stwa od tych za​sad ozna​cza​ją, że coś jest nie tak i trze​ba pod​jąć od​po​w ied​n ie dzia​ła​n ia. Naj​pierw na​le​ż a​ło umie​ścić opa​skę uci​sko​w ą nad roz​cię​ciem na no​dze Ala. Zwy​czaj​n y opa​‐ tru​n ek nie zdo​łał​by po​w strzy​m ać ta​kie​go upły​w u krwi. Beck otwo​rzył ap​t ecz​kę i wy​jął ka​w a​łek ban​da​ż a, któ​rym owi​n ął nogę wuja po​je​dyn​czą war​stwą tuż nad raną. Na​stęp​n ie zwią​z ał oba koń​ce w zwy​kły wę​z eł i za​czął się roz​glą​dać za tym, cze​go te​raz po​t rze​bo​w ał. Ti​ka​a ni przy​glą​dał się temu wy​raź​n ie za​f a​scy​n o​w any. Strona 15 – Po​t rzeb​n y mi jest krót​ki pa​t yk – po​w ie​dział Beck. Ti​ka​a ni na​t ych​m iast zna​lazł od​po​w ied​n i ka​w a​łek drew​n a wśród ob​umar​łych ga​łę​z i i po​dał go swe​m u to​w a​rzy​szo​w i. Pa​t yk był tro​chę za dłu​gi, Beck zła​m ał go więc na ko​la​n ie, po czym umie​ścił oko​ło pięt​n a​sto​cen​t y​m e​t ro​w y ka​w a​łek na węź​le ban​da​ż a, a na​stęp​n ie za​w ią​z ał na nim ko​lej​n y wę​z eł. Wresz​cie prze​krę​cił pa​t yk, by w ten spo​sób za​ci​snąć opa​skę. – Rany! To tak, jak​by za​krę​cić ku​rek – zdu​m iał się Ti​ka​a ni. – Wła​śnie – od​po​w ie​dział Beck. – Coś w tym sty​lu. Ta​m o​w a​n ie krwo​t o​ku rze​czy​w i​ście przy​po​m i​n a​ło za​krę​ca​n ie kra​n u. Od cza​su do cza​su na​‐ le​ż a​ło tro​chę po​lu​z o​w ać opa​skę; w prze​ciw​n ym ra​z ie Al stra​cił​by koń​czy​n ę wsku​t ek bra​ku do​‐ pły​w u krwi. Na ra​z ie jed​n ak opa​t ru​n ek za​po​bie​gał wy​krwa​w ie​n iu. – Przy​t rzy​m aj pa​t yk. – Ja​sne – zgo​dził się ocho​czo Ti​ka​a ni. Beck ob​w ią​z ał ka​w a​łek drew​n a ostat​n ią war​stwą ban​da​ż u, by w ten spo​sób usztyw​n ić opa​t ru​n ek i uśmiech​n ął się do ko​le​gi. – Chy​ba nie zbie​ra ci się na wy​m io​t y, co? Ti​ka​a ni tro​chę po​bladł, ale w tych oko​licz​n o​ściach było to zro​z u​m ia​łe. Spoj​rzał Bec​ko​w i pro​‐ sto w oczy. – Ra​czej nie. – To do​brze. Wy​ciął no​ż ycz​ka​m i dziu​rę w spodniach wuja wo​kół rany, któ​ra wresz​cie uka​z a​ła mu się w ca​ło​ści. Było to głę​bo​kie roz​cię​cie na do​bre osiem cen​t y​m e​t rów dłu​go​ści. Beck za​sta​n a​w iał się, w jaki spo​sób po​w sta​ło. Być może noga za​ha​czy​ła o ja​kąś ostrą część roz​bi​t ej ta​bli​cy przy​‐ rzą​dów po​kła​do​w ych. Rana bie​gła od ko​la​n a w górę. Są​czy​ła się z niej ciem​n a, gę​sta krew, któ​‐ ra sama z sie​bie by za​krze​pła i utwo​rzy​ła strup, ale na zwy​kłym ska​le​cze​n iu, tu​t aj było jej po pro​stu zbyt dużo. Beck sta​rał się jak naj​do​kład​n iej zba​dać ranę, nie do​t y​ka​jąc jej. Aż za do​brze zda​w ał so​bie spra​w ę z tego, że śro​do​w i​sko nie jest ste​ryl​n e i na​le​ż a​ło​by się po​słu​gi​w ać rę​ka​w icz​ka​m i le​kar​‐ ski​m i. Naj​gor​szą rze​czą, jaka mo​gła​by się te​raz przy​da​rzyć, by​ło​by wywo​ła​n ie za​ka​ż e​n ia. Uwa​gę Bec​ka zwró​cił de​li​kat​n y brzęk me​t a​lu o szkło. W ap​t ecz​ce znaj​do​w a​ła się bu​t e​lecz​ka z pły​n em de​z yn​f e​ku​ją​cym, w któ​rej Ti​ka​a ni wła​śnie za​n u​rzał pin​ce​t ę. – Ranę trze​ba oczy​ścić z wszel​kich za​n ie​czysz​czeń, w tym bru​du, mar​t we​go na​skór​ka i frag​m en​t ów za​krze​płej krwi – wy​re​cy​t o​w ał. – W tym celu naj​le​piej za​sto​so​w ać pin​ce​t ę wy​ste​‐ ry​li​z o​w a​n ą w roz​t wo​rze de​z yn​f e​ku​ją​cym. – Skąd to wiesz? – spy​t ał Beck. Ti​ka​a ni uśmiech​n ął się i ski​n ął gło​w ą w stro​n ę ap​t ecz​ki. – In​struk​cja na wiecz​ku. Po​dał pin​ce​t ę Bec​ko​w i, któ​ry wziął ją ostroż​n ie, uwa​ż a​jąc, by nie do​t knąć jej zde​z yn​f e​ko​‐ wa​n ej czę​ści. – Dzię​ki, bę​dzie​m y też po​t rze​bo​w ać tro​chę wody. – Wi​dzia​łem w środ​ku bu​t el​kę. Po​cze​kaj tu chwi​lę. Strona 16 „A do​kąd niby miał​bym pójść?” – po​m y​ślał Beck, gdy Ti​ka​a ni wgra​m o​lił się po​n ow​n ie do sa​‐ mo​lo​t u. Jesz​cze raz przyj​rzał się ra​n ie. Była w mia​rę wol​n a od za​n ie​czysz​czeń, ale usu​n ął jesz​‐ cze kil​ka skrze​pów krwi i coś, co wy​glą​da​ło jak skra​w ek ma​t e​ria​łu ze spodni Ala. Ti​ka​a ni wró​cił z bu​t el​ką wody. – Zna​la​z łem jesz​cze ten koc me​dycz​n y i po​dusz​kę na fo​t el. Na wiecz​ku ap​t ecz​ki jest na​pi​‐ sa​n e, że po​szko​do​w a​n e​m u na​le​ż y za​pew​n ić cie​pło, by nie do​z nał szo​ku ter​m icz​n e​go. – Ni​g​dy nie na​le​ż y kwe​stio​n o​w ać in​struk​cji na wiecz​ku – zgo​dził się Beck. Ti​ka​a ni pod​ło​ż ył po​dusz​kę pod gło​w ę Ala, pod​czas gdy Beck ostroż​n ie wy​lał jesz​cze tro​chę pły​n u de​z yn​f e​ku​ją​ce​go na ranę. Ti​ka​a ni syk​n ął i skrzy​w ił się ze współ​czu​ciem. Beck do​sko​n a​le to ro​z u​m iał. Wie​dział, jak bar​dzo śro​dek de​z yn​f e​ku​ją​cy może szczy​pać przy zwy​kłym ska​le​cze​n iu; gdy​by Al był przy​t om​n y, pew​n ie krzy​czał​by z bólu. Rana zo​sta​ła do​kład​‐ nie oczysz​czo​n a. Beck wziął wodę od Ti​ka​a nie​go i po​lał nią miej​sce ura​z u, by spłu​kać reszt​ki środ​ka de​z yn​f e​ku​ją​ce​go. – Te​raz po​w o​do​w ał​by już tyl​ko po​draż​n ie​n ia – wy​ja​śnił, od​da​jąc bu​t el​kę. Wresz​cie od​w i​n ął ka​w a​łek gazy, po​pro​sił Ti​ka​a nie​go, by po​sma​ro​w ał jed​n ą stro​n ę kre​m em z an​t y​bio​t y​kiem, po czym przy​ło​ż ył opa​t ru​n ek do rany, owi​ja​jąc go ko​lej​n ą war​stwą ban​da​ż a. Ste​ryl​n a biel na​t ych​m iast za​bar​w i​ła się na czer​w o​n o, ale ogól​n ie rzecz bio​rąc, krwo​t ok zo​stał za​t a​m o​w a​n y, tak jak mó​w ił in​struk​t or. – Nie mo​ż e​m y go tak po pro​stu zo​sta​w ić na zie​m i – za​uwa​ż ył Ti​ka​a ni. – Tu jest tun​dra – za​t o​czył ręką krąg. – I wiecz​n a zmar​z ​li​n a na gru​bo​ści kil​ku​n a​stu cen​t y​m e​t rów. Twój wu​jek za​‐ mar​z ​n ie. – Zga​dza się. Wiecz​n a zmar​z ​li​n a ozna​cza​ła, że przez cały rok grunt ma tem​pe​ra​t u​rę co naj​w y​ż ej zera stop​n i. Dla czło​w ie​ka le​ż ą​ce​go na zie​m i to za​bój​cze. Beck ro​z ej​rzał się; jego uwa​gę przy​cią​gnę​‐ ła le​ż ą​ca nie​opo​dal para skrzy​deł sa​m o​lo​t u. – Ale ja​koś temu za​ra​dzi​m y... Skrzy​dła oka​z a​ły się dość lek​kie. Wspól​n y​m i si​ła​m i chłop​cy zdo​ła​li je unieść i umie​ścić jed​n o obok dru​gie​go, two​rząc w ten spo​sób plat​f or​m ę, na któ​rej mo​gli uło​ż yć Ala. Po​sła​n ie być może nie było zbyt wy​god​n e, ale za to su​che i sztyw​n e, zde​cy​do​w a​n ie lep​sze od lo​do​w a​t ej zie​m i. W koń​cu uda​ło im się za​ło​ż yć Alo​w i płaszcz i przy​kryć go ko​cem, któ​ry zna​lazł Ti​ka​a ni. Beck przy​kuc​n ął, żeby przyj​rzeć się wuj​ko​w i. Zro​bił dla nie​go wszyst​ko, co mógł. Przy​n aj​m niej na tę chwi​lę. – To co te​raz ro​bi​m y? – spy​t ał Ti​ka​a ni. Beck wes​t chnął i wstał. – Te​raz spró​bu​je​m y się stąd wy​do​stać – od​po​w ie​dział. *** Strona 17 Wzię​li płasz​cze z sa​m o​lo​t u i wy​ru​szy​li na roz​po​z na​n ie te​re​n u. Nie trwa​ło to dłu​go. Beck wie​dział, że ze wzglę​du na prze​n i​kli​w y wiatr i zbyt zmro​ż o​n ą zie​m ię da​lej na pół​n oc nie ma żad​n ych drzew ani wy​so​kiej ro​ślin​n o​ści. Tam była już tyl​ko tun​dra – bez​drzew​n a rów​‐ ni​n a po​kry​t a twar​dą tra​w ą, mchem i po​ro​sta​m i – aż do śnie​gów i lo​dów na bie​gu​n ie pół​n oc​‐ nym. Tu, gdzie się znaj​do​w a​li, moż​n a było jesz​cze zo​ba​czyć kępy drzew, któ​re po​łą​czy​ły swe siły w wal​ce z mro​z em. Tu drze​w a za​pusz​cza​ły ko​rze​n ie w szcze​li​n ach w wiecz​n ej zmar​z ​li​n ie, co umoż​li​w ia​ło im prze​t rwa​n ie. Sa​m o​lot spadł na zie​m ię tuż obok ta​kie​go za​gaj​n i​ka. Kil​ka me​t rów da​lej, a ude​rzył​by w so​‐ sny, po​w o​du​jąc nie​chyb​n ą śmierć wszyst​kich na po​kła​dzie. – Wy​ślą po nas eki​pę ra​t un​ko​w ą, praw​da? – spy​t ał Ti​ka​a ni, kie​dy ba​da​li oko​li​cę. – Jak my​‐ ślisz, ile cza​su im zaj​m ie zna​le​z ie​n ie nas? – Nikt nie wie, gdzie je​ste​śmy – od​rzekł Beck. – Zmie​n i​li​śmy kurs. – Ale sły​sza​łem, jak pi​lot wzy​w ał po​m ocy! – Ow​szem – zgo​dził się Beck. – Ale zmie​n i​li​śmy kurs. Nie sły​sza​łem, żeby o tym wspo​m i​n a​‐ ła. Miał też spo​re wąt​pli​w o​ści co do tego, czy ktoś w ogó​le ode​brał ich sy​gnał SOS. O tym jed​‐ nak po​sta​n o​w ił nie wspo​m i​n ać Ti​ka​a nie​m u. – No tak... – przez krót​ką chwi​lę Ti​kaa​n i wy​glą​dał na za​m y​ślo​n e​go. – Ale prze​cież mają sa​‐ te​li​t y i... – wy​ko​n ał nie​okre​ślo​n y ruch ręką – róż​n e inne urzą​dze​n ia. – To praw​da – zgo​dził się Beck. Rze​czy​w i​ście Ti​ka​a ni miał ra​cję. Ktoś w An​cho​ra​ge mógł za​uwa​ż yć, że sa​m o​lot znik​n ął z ra​da​ru, a wów​czas gru​py ra​t un​ko​w e by​ły​by już pew​n ie w dro​dze. Choć z dru​giej stro​n y mo​gło być zu​peł​n ie ina​czej. – Mu​si​m y im uła​t wić za​da​n ie – po​w ie​dział Ti​ka​a nie​m u. – Zrób​m y wiel​ki ko​piec: zbierz​m y ka​m ie​n ie, ka​w ał​ki drew​n a, szcząt​ki sa​m o​lo​t u. Patrz, sa​m o​lot jest do po​ło​w y za​ko​pa​n y w zie​m i – nie zo​ba​czą go z po​w ie​t rza. Ułóż​m y w tym miej​scu wiel​ki na​pis SOS. – Ale li​t e​ry z po​w ie​t rza będą ma​lut​kie – za​uwa​ż ył Ti​ka​a ni. Beck wzru​szył ra​m io​n a​m i. – Dla​t e​go uło​ż y​m y na​praw​dę WIE​E EL​KIE li​t e​ry! Uło​ż y​li więc na zie​m i ol​brzy​m i na​pis SOS – dłu​gi na sześć, a może na​w et sie​dem me​t rów. Za​ję​ło im to do​bre pół go​dzi​n y. – To po​w in​n i za​uwa​ż yć – po​w ie​dział z za​do​w o​le​n iem Ti​ka​a ni. – Aha – Beck spoj​rzał na nie​bo. Nie było wi​dać ani śla​du ja​kiej​kol​w iek eki​py ra​t un​ko​w ej. „Ale prze​cież jest jesz​cze za wcze​śnie” – po​cie​szał się w my​ślach. – Do​bra, a te​raz... W tym mo​m en​cie znów na​w ie​dzi​ła go myśl krą​ż ą​ca mu po gło​w ie od chwi​li wy​pad​ku – a na​w et jesz​cze przed nim. Te​raz wresz​cie uda​ło jej się prze​ła​m ać li​n ie obron​n e Bec​ka i za​a ta​‐ ko​w ać ze zdwo​jo​n ą siłą. „Czy mama i tata też przez to prze​cho​dzi​li?” Strona 18 Ti​ka​a ni za​uwa​ż ył je​dy​n ie, że Beck od​pły​n ął gdzieś w my​ślach i nie​obec​n ym wzro​kiem spo​‐ glą​da przed sie​bie. – Beck? – za​w o​łał za​n ie​po​ko​jo​n y. Ci​sza i jesz​cze jed​n a pró​ba: – Beck? Ale Beck nie re​a go​w ał. Czy prze​ż y​li ka​t a​stro​f ę w dżun​gli? Czy ro​bi​li wszyst​ko to, co on te​raz? Na​w et je​śli tak było, to i tak wszyst​ko na nic. Zgi​n ę​li w głu​szy i nikt ich już wię​cej nie wi​dział. – Beck! Do​pie​ro na ten krzyk chło​piec otrzą​snął się z przy​krych my​śli i po​sta​n o​w ił, że nie po​z wo​li już so​bie po​pa​dać w ta​kie odrę​t wie​n ie. Nie było sen​su snuć roz​w a​ż ań nad prze​szło​ścią. Co się sta​ło, to się nie od​sta​n ie. Te​raz li​czy​ła się tyl​ko przy​szłość. Poza tym, chcąc prze​t rwać, nie wol​‐ no pod​upa​dać na du​chu. Na​le​ż y pod​t rzy​m y​w ać w so​bie wolę wal​ki, za​m iast ob​se​syj​n ie roz​m y​‐ ślać nad tym, co ewen​t u​a l​n ie mo​gło się wy​da​rzyć. – Te​raz usta​li​m y na​sze do​kład​n e po​ło​ż e​n ie – po​w ie​dział zde​cy​do​w a​n ym to​n em. – W jed​n ej z to​reb jest GPS. Za​w sze pil​n u​ję, żeby wuj Al za​bie​rał go na wszyst​kie wy​pra​w y. Po dro​dze do sa​m o​lo​t u cze​ka​ła ich miła nie​spo​dzian​ka. Al się ock​n ął i, wsparł​szy się na łok​‐ ciach, roz​glą​dał się wo​kół. – Wuj​ku! – ura​do​w a​n i chłop​cy pod​bie​gli do nie​przy​t om​n e​go do​t ąd męż​czy​z ny. W uśmie​chu Ala za​lśni​ły bia​łe zęby. – Beck, Ti​ka​a ni, do​bra ro​bo​t a – mó​w ił ostroż​n ie, sta​ra​jąc się opa​n o​w ać po​ję​ki​w a​n ia. Beck do​m y​ślał się, że cia​ło wuja prze​szy​w a ostry ból, na​w et je​śli pró​bo​w ał to ukryć. – Co z pi​lo​t em? Chłop​cy przy​kuc​n ę​li i Beck wy​ja​śnił całą sy​t u​a cję. Choć wuj nie mó​w ił zbyt wie​le, wi​dać było, że zda​je so​bie spra​w ę z po​w a​gi sy​t u​a cji. Pew​n ych rze​czy nie trze​ba mó​w ić na głos. – Mamy GPS – ode​z wał się w koń​cu. – Wiem. Po​cze​kaj! Beck po​n ow​n ie wsu​n ął się do ka​bi​n y, a na​stęp​n ie prze​czoł​gał się na jej tyl​n ą część. Prze​‐ szu​kaw​szy po ko​lei tor​by, w koń​cu zna​lazł to, cze​go szu​kał. Było to pla​sti​ko​w e urzą​dze​n ie wiel​‐ ko​ści du​ż ej ko​m ór​ki albo kie​szon​ko​w ej gry kom​pu​t e​ro​w ej. Beck włą​czył je – na pła​skim ekra​n ie po​ja​w i​ło się bla​de świa​t ło. Urzą​dze​n ie pro​w a​dzi​ło ci​chą roz​m o​w ę z od​da​lo​n y​m i o set​ki mil sa​t e​‐ li​t ami, by usta​lić do​kład​n e po​ło​ż e​n ie na zie​m i. Beck wy​jął rów​n ież mapę ze schow​ka pi​lo​t a, po czym do​łą​czył do wuja i Ti​ka​a nie​go. – Su​per – ucie​szył się Ti​ka​a ni na wi​dok GPS-u i szturch​n ął Bec​ka, żeby mu po​ka​z ał ekran. „Dać mu tro​chę tech​n i​ki i od razu jest cały w skow​ron​kach” – po​m y​ślał Beck, uśmie​cha​jąc się w du​chu. Po​dał Ti​ka​a nie​m u mapę, by ten roz​ło​ż ył ją na zie​m i. Beck od​czy​t ał współ​rzęd​n e z GPS-u, a Ti​ka​a ni za​z na​czył na ma​pie punkt prze​cię​cia dłu​go​ści i sze​ro​ko​ści geo​gra​f icz​n ej. – Je​ste​śmy tu​t aj – rzekł za​do​w o​lo​n y z sie​bie. Po​z o​sta​ła dwój​ka po​chy​li​ła się nad miej​scem wska​z y​w a​n ym przez pa​lec chłop​ca. – Przy​n aj​m niej wie​m y, gdzie wy​lą​do​w a​li​śmy! To do​bry po​czą​t ek, praw​da? – Tak... ja​sne – zgo​dził się Beck. Strona 19 Nie​ste​t y, wie​dział rów​n ież – po​dob​n ie zresz​t ą jak Al, któ​ry nic nie mu​siał mó​w ić – że sy​t u​‐ acja wy​glą​da o wie​le po​w aż​n iej, niż wy​da​w a​ło się Ti​ka​a nie​m u. Na ma​pie od​le​głość mię​dzy miej​scem, w któ​rym się obec​n ie znaj​do​w a​li, a Ana​ka​t em wy​n o​‐ si​ła za​le​d​w ie kil​ka cen​t y​m e​t rów. Miej​sco​w ość była ozna​czo​n a ma​leń​kim kwa​dra​t em – je​dy​‐ nym na ca​łej ma​pie. Po​z o​sta​łą jej część po​kry​w a​ły za​krzy​w io​n e i po​szar​pa​n e li​n ie. Ana​kat był wy​t wo​rem czło​w ie​ka; resz​t ę sta​n o​w i​ło dzie​ło dzi​kiej na​t u​ry. Ten kwa​dra​cik ozna​czał cie​pło, je​‐ dze​n ie i bez​pie​czeń​stwo. – Zo​bacz​cie – na​le​gał Ti​ka​a ni. – Je​ste​śmy bar​dzo bli​sko Ana​ka​t u. My​ślę, że mo​gli​by​śmy tam dojść w je​den dzień. – Na pew​n o – zgo​dził się Beck – gdy​by wu​jek Al mógł cho​dzić... I gdy​by tu​t aj – po​w iódł pal​‐ cem po pa​sie gę​sto uło​ż o​n ych po​z io​m ic mię​dzy ich obec​n ym po​ło​ż e​n iem a Ana​ka​t em – był pła​‐ ski te​ren. Nie​ste​t y, po dro​dze mamy góry. Po tych sło​w ach cała trój​ka spoj​rza​ła na za​chód. Rze​czy​w i​ście, wy​raź​n ie wi​docz​n e góry od​‐ dzie​la​ły ich ol​brzy​m im mu​rem od Ana​ka​t u. Szczy​t y lśni​ły w słoń​cu. Pa​smo prze​bie​ga​ło z pół​n o​‐ cy na po​łu​dnie, pod​czas gdy Ana​kat le​ż ał nie​m al w pro​stej li​n ii na za​chód. Dzię​ki temu bar​dzo ła​t wo było za​pa​m ię​t ać kie​ru​n ek mar​szu. Je​dy​n ą prze​szko​dą był wzno​szą​cy się po dro​dze mi​‐ lion ton skał. – Je​śli je uwzględ​n ić – roz​m y​ślał gło​śno Beck – a nie mamy in​n e​go wyj​ścia, marsz zaj​m ie nam dwa albo trzy dni. Mi​n i​m um. Przez mo​m ent Ti​ka​a ni wy​glą​dał na znie​chę​co​n e​go. Spoj​rzał po​n ow​n ie na góry, co ozna​‐ cza​ło, że zdał so​bie spra​w ę ze ska​li pro​ble​m u. Na​w et dwa, trzy dni mar​szu to jesz​cze nie ko​‐ niec świa​t a, je​śli jed​n ak do​rzu​cić do tego śnieg, lód i stro​m e zbo​cza, sy​t u​a cja za​czy​n a wy​glą​dać zu​peł​n ie ina​czej. – Do​bra... – głos Ti​ka​a nie​go za​drżał nie​co, ale wkrót​ce po​w tó​rzył już bar​dziej zde​cy​do​w a​‐ nym to​n em: – No do​bra. Tak czy siak będą nas szu​kać. Prze​cież spo​dzie​w a​li się na​sze​go przy​lo​‐ tu. – Hmm... – ode​z wał się na​gle Al. Głos miał co​kol​w iek nie​pew​n y. – Nie​ko​n iecz​n ie. Sły​sząc to, obaj chłop​cy wbi​li w nie​go za​sko​czo​n e spoj​rze​n ie. Te​raz Al wzru​szył ra​m io​n a​m i. – To nie był rej​so​w y lot. Dzien​n i​ka​rze i praw​n i​cy z Lu​m os Pe​t ro​leum od sa​m e​go po​cząt​ku cho​dzi​li nam po pię​t ach. Gdy​by się do​w ie​dzie​li, że le​ci​m y do Ana​ka​t u, do​t ar​li​by tam pierw​si. Chcia​łem się wy​m knąć po ci​chu, żeby na​krę​cić film, za​n im zdą​ż ą co​kol​w iek zwę​szyć. Oczy​w i​‐ ście na​po​m kną​łem, że przy​le​ci​m y, tyle że... w przy​szłym ty​go​dniu. – Hej! – wy​krzyk​n ął Ti​ka​a ni. – Mamy dwu​dzie​sty pierw​szy wiek! Sa​m o​lo​t y nie zni​ka​ją ot tak! Na​w et je​śli nasz lot nie był rej​so​w y, to prze​cież mu​sie​li go gdzieś od​n o​t o​w ać. Poza tym mój oj​ciec wie​dział, że przy​jeż​dża​m y. – Na pew​n o od​n o​t o​w a​li nasz od​lot z An​cho​ra​ge i plan po​dró​ż y do Ana​ka​t u – zgo​dził się Al. – Ale nie ma po​w o​du, by kto​kol​w iek spraw​dzał, czy do​t ar​li​śmy na miej​sce. Oczy​w i​ście w koń​cu za​uwa​ż ą, że za​gi​n ę​li​śmy, ale to może po​t rwać kil​ka dni. Na​w et twój oj​ciec nie wie do​‐ Strona 20 kład​n ie, kie​dy mamy przy​le​cieć. Nie mó​w i​łem mu, kie​dy wy​la​t u​je​m y, żeby ci z Lu​m o​su nie zwie​t rzy​li na​szych pla​n ów. „Kil​ka dni” – po​m y​ślał Beck. Spoj​rzał na nogę Ala, a po​t em po​n ow​n ie na jego twarz. Rana na no​dze była je​dy​n ym wi​docz​n ym ob​ra​ż e​n iem ze​w nętrz​n ym. A co z we​w nętrz​n y​m i? Wuj był bla​dy i mó​w ił sła​bym gło​sem. Nie wia​do​m o, czy nie jest bar​dziej po​kie​re​szo​w a​n y, niż to się mo​gło wy​da​w ać w pierw​szej chwi​li. Beck nie był pe​w ien, czy Al wy​t rzy​m a tak dłu​gie ocze​ki​w a​n ie. – Kil​ka dni... – Ti​ka​a ni na głos wy​ra​z ił jego my​śli. Znaj​do​w a​li się czter​dzie​ści mil poza za​pla​n o​w a​n ą tra​są lotu i trzy dni mar​szu od bez​piecz​‐ ne​go miej​sca. Gru​py ra​t ow​n i​cze mogą tu do​t rzeć jesz​cze póź​n iej. Zre​z y​gno​w a​n y Ti​ka​a ni opu​‐ ścił ra​m io​n a i zwie​sił wzrok. Po chwi​li jed​n ak pod​n iósł gło​w ę i za​py​t ał z po​w aż​n ą miną: – No to co ro​bi​m y?