Wiejak Adam - Całopalenie

Szczegóły
Tytuł Wiejak Adam - Całopalenie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wiejak Adam - Całopalenie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiejak Adam - Całopalenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wiejak Adam - Całopalenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Adam Wiejak Całopalenie Autor pisze o sobie: Nazywam się Adam Wiejak. Rocznik 1978. Mieszkam w Piastowie pod Warszawą. Studiuję lingwistykę (sekcja niemiecka i francuska) oraz prawo na UW (V / III rok). Najchętniej czytam fantastykę polską poruszającą zagadnienia polityczne, społeczne i moralne (Zajdel, Ziemkiewicz, Wolski). Studia lingwistyczne zaszczepiły mi sceptycyzm do przekładów. Dlatego interesuję się głównie klasyką francuską i niemiecką w oryginale, w czym zresztą i dla fantastyki znajduje się miejsce. Adalbert nie znosił much, a tu jak na złość jedna taka, seledynowa, brzęczała mu koło nosa. Nie dał się jednak sprowokować i pozostał w bezruchu. W przeciwnym razie bowiem zaszeleściłby liśćmi, a nie chciał zdradzić młodszej siostrze idealnej kryjówki w wądole. Przypomniał sobie, jak niegdyś licząc ledwie kilka lat zabawiał się wyrywaniem odnóży wścibskim owadom. Nagle poczuł, jak mucha nonszalancko spaceruje po jego wargach. Niby miłe łaskotanie, ale jaki smród! - pomyślał. Nie, tego było już za wiele. Prychnął niespodziewanie, aż mucha zakręciła się bezładnie przed oczami. Nim zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zniknęła w dłoni chłopca. Adalbert, krzywiąc się, strząsnął ofiarę. Rzeczywiście, liściaste legowisko dało znać o sobie i Adalbert przeklinał się w duchu, że znowu przegra w chowanego. I to z młodszą siostrą! Wychylił nieznacznie głowę nad brzeg wądołu, usłyszawszy trzask gałązek i szelest jesiennego dywanu pod niezdarnymi krokami Marysi. Między drzewami nie dostrzegł jednak złotego warkocza. Tak, tak, mama mawiała, że najpierw widać warkocz, a dopiero potem Marysię. Dziewczynka mogła po prostu nic nie zauważyć. Przejdzie nieświadoma, naburmuszy się i zmarszczy białe czółko, ale jaki będzie triumf Adalberta! Może nawet jej nie powie, gdzie siedział. Ha! Najśmieszniej będzie, jak nabajdurzy, że się zaczarował i zniknął; że ma taką moc jak guślarz Waresz! Tata zabrania mówić o Wareszu i o magii, ale może się Marysia nie wygada. Chłopak usłyszał nagle w prawym uchu odrażające brzęczenie. Nowa mucha usiadła na policzku. Nim podniósł rękę, kolejna zawirowała przed nosem. Opędzał się, nie zwracając już uwagi na szelest liści. Poczuł, że serdecznie dość ma swojej kryjówki. Zbierał się do wyjścia, kiedy obejrzał się w głąb wądołu i znieruchomiał. Pod sosną, na wystających korzeniach gnił trup. Muchy latały nad nim jak opętane, tworząc wokół ciemny obłok i wypełniając leśną ciszę złowrogim brzęczeniem. Przerażenie wpiło się w Adalberta jak setki pijawek. Mimo to, targany dziką ciekawością, chłopiec zbliżył się do zwłok. Krew rozlana z otwartych ran znaczyła podłoże rdzawymi plamami. Coś musiało bezlitośnie kąsać ofiarę, o czym dawały znać poodrywane płaty skóry. W odsłoniętych wnętrznościach ucztowały owady. Twarz wprawdzie była zmasakrowana, ale nie na tyle, by Adalbert nie mógł rozpoznać Miłka. Jezusie przenajświętszy! - pomyślał Adalbert - Miłko przecie na dwór książęcy do Gniezna wyruszył. Przed końcem lata to było, a on tutaj z muchami! Matko Chrystusowa, daj ulgę Wareszowi po stracie syna. Po Rudku i Miłku wszystkie dzieci postradał. Chłopak ocknął się z modlitewnej zadumy i rzeczywistość uderzyła go ponownie zimnym okrucieństwem. Muchy kleiły się do strużek potu. Zerwał się wreszcie i pobiegł co sił w nogach. Chciał znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. - Adalbert! Przed nim stała Marysia. - Gdzie ty się schowałeś? Nie mogłam cię znaleźć. No, poookaż swoją kryjówkę! To tam? W dole? Patrzył na siostrę nieruchomym, tępym wzrokiem jak u Swaroga na kultowych obeliskach. Kiedy mijała go , by wbiec do wądołu, chwycił ją za ramię. - Aua!!! Zostaw mnie! No zostaw, do diaska! - ze złością poprawiła skórzany kubraczek i przyczesała włoski - O co ci chodzi? - Nie idź tam. Marysia spojrzała na brata. Chyba jeszcze nigdy nie widziała go równie bladego. Nawet wtedy, gdy zapadł na suchoty tak poważnie, że tato wzywał mnichów z Międzyrzecza na modły ku dobrej śmierci. - Nnno dobrze. Adalbercie, co ci się stało? Chłopak dyszał ciężko i przewracał oczami. - Marysiu, biegnij do domu i przywołaj tatę. - Ale... co się stało? - Nie pytaj. Po prostu zrób, o co cię proszę - wysilił się na cień uśmiechu - W nagrodę... w nagrodę wystrugam ci w drewnie... baranka. - Ale większego niż ten ostatni? Przytulił ją i pogłaskał włosy. - Większego... Marysia wyrwała się z objęć i pobiegła. Przeraziło ją niezwykłe drżenie na ciele brata. - Nie wracaj tu, Marysiu. Słyszysz? Nie wracaj!!! - dobiegł ją głos za plecami. Odwróciła się na chwilę i z wysokości pagórka dostrzegła, jak Adalbert wymiotuje pod drzewem. * * * Ksiądz Stefan prawie nigdy nie rozmawiał z guślarzem Wareszem. Tym razem jednak trzeba było przezwyciężyć osobiste i religijne animozje. Ktoś po prostu musiał powiadomić wiejskiego czarownika o śmierci ostatniego syna. Stefan długo deliberował z żoną, aż wreszcie dał się przekonać, że paradoksalnie jest jedynym człowiekiem w osadzie, który nadaje się do bolesnej funkcji. Istotnie, do końca wojen króla Bolesława z cesarzem niemieckim, w czasie zwycięskich wypraw na zachód żył z Wareszem w niezachwianej przyjaźni. Nie było nad nich większych kompanów w królewskiej drużynie. W ciągu kilku zaledwie wiosen wiele się zmieniło. Wcześniej wrócił do osady Waresz, lecz przyniósł tragiczne wieści o przyjacielu. Jakoż słuch o nim zaginął, więc żona, której wówczas jeszcze na imię było Miłka, okaleczyła się w żałobie. Tymczasem dwie wiosny minęły, jak zaginiony zjawił się w domu i oświadczył, że narodził się na nowo. Nie pozwolił nawet nazywać się Jamroszem, lecz stwierdził, że na chrzcie przybrał imię Stefana. Przyjął bowiem wiarę w Boga, któremu poddał się nawet król w stolicy i któremu sam cesarz germański składał ofiary. Później ochrzcił swą rodzinę, nadając żonie imię Magdaleny, a synowi - Adalberta, ponoć na cześć jakiegoś obrońcy nowej wiary przeciw plemionom północy. Odtąd zaczął się nieustający spór Stefana, który w poznańskim biskupstwie wyuczył się na księdza, i Waresza, który został guślarzem, tłukąc się po ostępach leśnych ze swym mistrzem. Złośliwi gadali, że tak naprawdę nie o żadne wierzenia chodziło, lecz o Magdalenę, na którą Waresz w młodości łypał okiem, i której Stefanowi rzekomo nigdy nie odżałował. Koniec końców, Stefan zjawił się w chacie Waresza. I chyba dobrze się stało. W przeciwnym razie czarownik mógłby popaść w czarną rozpacz. A przecież słynął z wybuchowego charakteru. Wszak wszystkie żony albo go opuściły, albo zostały przegnane po śmierci pierwszego syna Rudka, którego zmogły suchoty. Teraz guślarz mógłby się wyżywać tylko na sobie samym. Wszelako siedział spokojnie, drapiąc palcem wskazującym po wierzchu ławy. Bierwiona trzaskały w kominku. - Gdzie go chcesz pochować? - zapytał. - Ty jesteś ojcem, ty decydujesz. - odparł Stefan. - Tak? A o Rudku kto decydował? - On był chrześcijaninem... to znaczy nie ochrzczonym, ale wierzył i chciał spocząć u nas. - U was. Z krzyżem. - Juści, krzyż przecież to znak Chrys... - Dobra, przestań - przerwał Waresz - Nie trudź się. Już ja znam te wasze bajki. Złamałeś stare dobre prawo, odwieczny obrzęd. I mój syn na tym cierpi. - Nie cierpi, jeno szczęśliwy żyje w niebie - odparował ksiądz. - W niebie jest Swaróg, a tyś się do niego nie modlił. Zapadło dłuższe milczenie. Guślarz wpatrywał się w jęzory ognia. Wreszcie ksiądz prawie szeptem zagadnął: - To kiedy palisz ciało? Z ust przygnębionego ojca dobyło się westchnienie: - Jutro o zachodzie słońca. Stefan poczuł nagle zakłopotanie. Wypełnił go przejmujący smutek i współczucie dla tego barczystego olbrzyma pozbawionego rodziny. Przez myśl przemknęło mu pytanie, na jakiej to zasadzie Bóg układa ludzkie losy? Równie szybko wszakże umknęło. - Pójdę już - powiedział, wstając od ławy. Zatrzymał się na chwilę i jakby z wahaniem dodał: - Bardzo ci współczujemy... Magda też. Waresz spojrzał na niego przenikliwie, gdy podnosił już pled w wejściu: - Jamroszu. - Mam na imię Stefan - poprawił ksiądz - Potrzebujesz pomocy? - Nie. Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś nie przychodził na ciałopalenie. - Twoja wola. - Stefan starał się uśmiechnąć, ale jedynie dziwny grymas pojawił się na jego twarzy. Po chwili zniknął za pledem. Po bliznach na twarzy guślarza spłynęły łzy i pogrążyły się w rudej brodzie. * * * Raz po raz siekierka spadała z głuchym łoskotem na drewniany bal. Sęki ustępowały pod miarowymi uderzeniami Stefana. Tymczasem Adalbert wsparł się na drewnianej łopacie i mimo że oddech mu się wyrównał, nie pałał ochotą do pracy przy okopywaniu fundamentu kaplicy. Od wczorajszego dnia zmagał się z bólami brzucha, choć do ust brał niewiele. Rozejrzał się wokół, chłonąc nozdrzami jesienny, wilgotny powiew. A widok ze wzgórza, gdzie ojciec był wystawił fort, rzeczywiście przykuwał uwagę. W stronie osady współplemieńców jesień pomalowała bory całą paletą barw: tu brunatnym brązem, ówdzie rozjaśniła żółcią, a kasztany tak się jaskrawiły, jakby je skropiła świeżą krwią. - Co tam się dzieje? - zapytał taty, zatrzymawszy spojrzenie na smudze dymu, która unosiła się nad cmentarzem. Łoskot siekierki ucichł. Stefan wyprostował się wreszcie, aż mu kręgosłup chrząstnął. Ciężko dysząc wodził wzrokiem za smolistymi kłębami porywanymi przez wicher jesienny ponad koronami dębów i buków. Zasępił się: - Palą Miłka. - Miłko, biedaczyna. Żonę zostawił. Żal i Waresza, tak naprędce synów postradał. - Żal... - uciął Stefan i wrócił do pieńka, po czym jął ciosać z takim zacięciem, że grzywa mu się zmierzwiła na czole i posklejała od potu. - Zali to źle tak palić? - usłyszał syna - Widziałem Miłka, jak leżał w gęstwinie, a muchy szalały nad nim. Tato, jak już umrę, jak mnie mają tu jeść robaki i obłazić muchy - wskazał na cmentarz za kaplicą, gdzie bieliły się brzozowe krzyże - to wolę, żeby mnie Waresz spalił i kurhan wystawił. - Bluźnisz, dziecko - kilka gwałtownych uderzeń i sęk prysnął na ziemię. Chłopak jednak nie dawał za wygraną: - Przecie ojcowie zawsze tak czynili i cześć bogom oddawali. Ciosy siekierki ustały. Stefan wyprostował się ponownie i ściągnął skórzany kubrak. Ze stalowych mięśni unosiło się pierze pary. Spojrzał łagodnie na syna: - Jest Bóg większy od tych bogów. Ty wiesz, że nasz król oddał Mu hołd? Cały dwór i drużyna, i ponoć miasta, i wioski - wszyscy przyjęli chrzest. Cesarz też. - wskazał z dumą na ścianki kaplicy - Spójrz, dla Niego to wszystko robimy. In nomine Dei. - A skąd wy znacie takie zaklęcia, ojcze? - zagadnął Adalbert. - To nie zaklęcia, mój synu. Nie masz już zaklęć, bo to jeno wroni skrzek wobec mądrości chrześcijańskiej. To język całego świata - łacina, której mnie biskup w Poznaniu wyuczył. Dzięki łacinie odkryłem też mądrość ksiąg i przekażę ci ją w swoim czasie. - Ludziska gadają, że demony w nich jakieś uroki zaklęły. Przeto boją się was jako guślarza, który większą mocą niźli sam Waresz włada. Ponoć na biesiadach krople miodu z czary strząsają, co by się księgowe potworności nie rozbudziły. - Chrystus właśnie od demonów i śmierci pragnie nas wyzwolić. - To dlaczego nie uchronił Miłka od wilka, który rozdarł mu szyję? Na te słowa Stefan odrzucił siekierkę. Wsparł się nogą na pieńku i ścisnął dłońmi skronie. Mimo całego zachwytu, jaki żywił do potężnego Boga, mimo pałającej chrześcijańskiej duszy i mimo całej gorliwości neofity nie potrafił odpowiedzieć na wiele pytań rodzących się w prostych umysłach współplemieńców. Również w tej chwili bezradność rozlała się w jego wnętrzu niczym dokuczliwe mdłości. Na Boga! wyjaśnienie tej tragedii niechybnie istniało, ale wielebny Stefan nie potrafił go odnaleźć. Zaiste wszystko w życiu ma swój sens, nawet śmierć - tyle wiedział na pewno, ale wiedział też za mało. Jaką bowiem mądrość mógł zgłębić w ciągu dwóch lat studiów w Poznaniu? Czuł się marnym prochem nie tylko wobec Boga, lecz również wobec swego kapłana, który posiadł wiedzę absolutną, zgłębiwszy tajniki wszystkich pięciu nauk. To on mu wyjaśnił, że czasy wojen i wrogości muszą odejść i że Stefan - dawny wojownik wsławiony męstwem na dworze królewskim, nie potrzebuje już miecza, lecz że Słowo będzie mu bronią. A zatem chłonął gorliwy uczeń tę nową naukę, lecz mimo święceń kapłańskich w dużej mierze wciąż pozostała dlań jedynie słodką melodią, która wprawdzie rozbrzmiewa w ukojonej duszy, ale też wyrazić ją i zrozumieć nie sposób. - Księże Stefanie! Księże Stefanie! - zachrypnięty krzyk dochodzący ze ścieżki wyłowił go z rozmyślań. Z osady biegł na złamanie karku Sławomir. Ledwie szesnaście wiosen mu minęło, a wiarę zyskał tak dojrzałą, że i Stefan modlił się o podobną gorliwość. Tym trudniej żyło się chłopakowi, że pochodził z niewolnej rodziny Małopolan, których dziadek Waresza wziął jako łup wojenny jeszcze za czasów mieszkowych. Dlatego niejednokrotnie uciekał się po pomoc do innego plemiennego mocarza przeciw pogańskim procederom swego pana. - Na rany Ukrzyżowanego! Waresz pali Miłka! Nie pozwalajcie, wielebny Stefanie. Nie pozwalajcie! Niechaj Miłko spocznie tu po chrześcijańsku. Cała wieś poszła na obrzęd, nawet ci, co na mszę do was przychodzą. - Ja się w gusła nie mieszam - stwierdził Stefan, naciągając z powrotem kubrak, bo go dreszcz nagły przeszedł od stóp do głów. Szczerze miał dość ciągłego drapania się z pogaństwem. Wzniósł fort dla rodziny i wyzwoleńców, gdzie przyjmował każdego wiernego oraz głosił Słowo Boże. Wznosił kaplicę, by się mieli gdzie pomodlić. I koniec! Wystarczy, że będzie pielił własny ogródek i przez guślarską miedzę nie przestępował. A jednak do jego głowy jak kleszcz wessało się pytanie: Na Boga! Jak to możliwe, żeby wszyscy tam poszli? Czyżby tak małej byli wiary? Nie, nie wierzył w wolną wolę współplemieńców. Znał dobrze Waresza. Znał jego czary. Nieraz doświadczył mocy tkwiących w naturze. Ale dlaczego w takich sytuacjach Bóg zawsze milczał? Dlaczego okazywał się taki mały? Dlaczego, do licha, zachowywał się tak, jakby Go nie było? Stefan chwycił siekierkę i bezlitośnie gromił sęki, tak że Adalbert odsunął się na kilka metrów. Sławomir osłupiał i dopiero po kilkunastu ciosach odważył się zapytać: - Zali nic nie uczynicie? - Nic... W przejęciu chłopak zapomniał właściwie, co przede wszystkim chciał powiedzieć Stefanowi i dopiero teraz użył tego jako ostatecznego argumentu: - To wiedzcie, że Waresz związał synową i zabrał miecz. Jednak robota nie ustała. Ksiądz wycedził tylko zdyszany: - Adalbert, precz do domu! - lecz nie zareagował, choć musiał zdawać sobie sprawę z potworności, jakie mogły się zdarzyć. Nim trzy razy się zamachnął, Adalberta nie było. Sławomir zaś, widząc, że niewiele wskóra, ruszył ku kłębom dymu nad cmentarzem, odprowadzany głuchymi uderzeniami siekierki. Zdawało mu się, że wielebny pracuje energiczniej niż zwykle, jako że cięcia słychać było z dużą częstotliwością. Niespodzianie jednak odgłosy umilkły i pośród jesiennego trzepotu liści Sławomir usłyszał wołanie: - Czekaj! Idę z tobą! Odwrócił głowę w stronę osady i na tle wznoszonych ścian kaplicy ujrzał zbiegającego ze wzgórza Stefana. * * * Kiedy weszli na cmentarną polanę, ich oczom ukazał się uroczysty widok. W środku przestrzeni, na której stały ziemne kopczyki z wyglądu przypominające krecią robotę, czerniły się zgliszcza stosu. Dym nie wydobywał się już z języków ognia, lecz wyślizgiwał się, poszarzały i duszny, z wewnętrznego żaru dającego znać o sobie raz po raz strzelającymi słupami skier i trzaskaniem. Uchodził żwawo ku niebu powłóczonemu ołowianymi chmurami, tak że zdawało się, iż to on zabrudził nieboskłon. Wokół stosu, w nabożnym skupieniu i ze wzrokiem utkwionym w popioły, stali mieszkańcy osady, a wśród nich Waresz z synową. Wiele jeszcze pacierzy upłynęło, nim Waresz pochylił się w milczeniu nad popiołami i wygrzebał resztki z niezwykłą sobie delikatnością właściwą raczej matce pieszczącej niemowlę, niźli wojowi słynnemu niegdyś w całej kasztelanii z okrucieństwa wobec wrogów. Sławomir mówił prawdę: wdowa po Miłku - Zbynia stała skrępowana rzemieniem i z trupim spokojem wpatrywała się w stos. Rozpaczliwy pomruk przeszedł w ciżbie i niektóre kobiety jęły głośno zawodzić. Kości spoczęły w glinianej popielnicy, którą umieszczono w wykopanym nieopodal dołku. Pachołki chwyciły za łopaty i po chwili w tym miejscu wznosił się kopczyk. Waresz osunął się na kolana. Objął usypaną ziemię niedźwiedzimi ramionami. Po chwili podniósł się ze wzrokiem zastygłym na kurhanie. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem członkowie wspólnoty zbliżyli się, tworząc krąg modlitwy. Ksiądz nie chciał zanosić modłów do Wichru porywającego życie Miłka, do Ziemi Żywicielki, ani do Swaroga Ognistego. Bez trudu rozpoznał moc uroku, jakiego Waresz uczył go jeszcze jako kompan wojenny w krainie Łużyczan. Zmarszczył czoło. Tak, wokół szerokiego kręgu, pod splecionymi dłońmi mieszkańców, a przede wszystkim przy kopczyku wiły się niczym żmije dziesiątki demonów. Widział, jak falowały w podmuchach jesiennych powiewów na kształt orgiastycznego tańca. W tym przerażającym ruchu zjednoczeni w modłach ludzie przypominali kamienne posągi utwierdzone wśród morskich bałwanów nie wiadomo po co i dlaczego. Sławomir ruszył bezwiednym krokiem do kręgu. Tego było księdzu już za wiele. Chwycił go za ramię i szarpnął do siebie, lecz ten obrócił się jedynie nieznacznie niczym kłoda i bez słowa zmierzał do kurhanu. Krew zawrzała w Stefanie, pięść się sama zacisnęła i jak trzask grzmotu wylądowała na szczęce Sławomira. Chłopak nie stracił przytomności, wręcz przeciwnie: zdało się, że ją odzyskał, skoro spojrzawszy w stronę kręgu wykrzyknął: - Jezusie, Maryjo! Teraz także Stefan zauważył błysk miecza w dłoniach Waresza. Zbynia pokornie, ze śmiertelnym cieniem na twarzy zbliżyła się do kopczyka, uklękła, złożyła na nim główkę i odchyliła z szyi kasztanowy warkocz. Od dziada pradziada jedna z żon odchodziła w żałobie za swym mężem. Choć od powrotu z wojen guślarz ani razu nie włączał ścięcia żony do obrzędów pogrzebowych, to jednak po sporze ze Stefanem o miejsce pochówku starszego syna stał się nieprzewidywalny. Ksiądz w mgnieniu oka zdał sobie sprawę, że oto na jego oczach ma się rozegrać zbrodnia. Tymczasem Waresz uniósł miecz do cięcia i ze ściśniętego gardła wydobył słowa modlitwy: - Przyjmij, o Ziemio, dar krwi, co by Miłko wygodnie spoczywał w zaświatach. Wichrze potężny, unoś męża z nałożnicą w odległe krainy. Niechaj ich wędrówka się nie kończy! Oczyść swym ogniem, wielki Swarogu, dusze odchodzących, co by im ciepło towarzyszyło na dalekich szlakach! Już miał opuścić ostrze na szyję Zbyni, już napiął silne ramiona, gdy nagle poczuł żelazny uścisk na przegubach i nim zdążył się zdumieć, nurzał się plecami w rozmiękłej glebie. Stracił panowanie nad urokiem, przez co zgromadzeni jakby się ocknęli, zdając sobie sprawę z grozy całej sceny. Miecza jednak nie upuścił i jak na wprawnego woja przystało, po chwili stał na nogach, wpatrując się w przeciwnika jak buhaj w krwawe plamy. A przeciwnikiem był wielebny Stefan. - Mało ci, psie przeklęty, żeś mi jednego syna zabrał do siebie? - syknął Waresz.- Chciałbyś i Miłka, co? - Nie. Po prostu nie chcę morderstw. Waresza drażniła gadanina o krwawym barbarzyństwie. Czuł wyraźnie, że nie wszystkie demony powróciły do lasu i niektóre wciąż panowały nad jego ciałem. A one zawsze skłaniały do prostych rozwiązań. Zarechotał więc tylko: - To nie zabijaj. Obaczymy, jak na tym wyjdziesz. Uniósł już miecz i przymierzył się do rozpłatania dawnego przyjaciela. Wtem przed oczami wyrósł mu bard Mścibor. Położył dłoń na ramieniu guślarza i przeszył karcącym spojrzeniem: - Uspokuj się - rzekł łagodnie, acz stanowczo. Wystarczyło. Dziwne - pomyślał Waresz - zwykły bard, a wydaje się, jakby potrafił przepędzić leśne moce. Rzeczywiście, urok, jeszcze przed chwilą trzymający w ryzach współplemieńców, zanikł zupełnie, a guślarz oprzytomniał. Złość jednak pozostała: - Co się mieszasz, plugawy przybłędo? Bard nie zraził się obelgą, tylko zbliżył usta do ucha rozmówcy i wyszeptał: - Nie teraz, Wareszu. Jeszcze nie teraz. * * * Miecław beknął siarczyście, opuszczając od ust czarę miodu, aż się ludzie w szynku obejrzeli, a gospodarz skrzywił z niesmakiem. Stary hulaka, wiadomo, takiego nikt już nie wychowa. Siedział sam przy ławie, obserwując przez wejście dziedziniec osady, czy by się przypadkiem jakiś kompan do wypitki nie znalazł. Dziś szczęście mu sprzyjało. Zbliżyło się, krocząc po klepisku dziedzińca pod postacią białowłosego starca. - Siermichu! - wrzasnął Miecław, podnosząc się na chwiejne nogi - Mistrzu magiczny! Kopę lat! Niech mnie wilki pożrą, wróciliście? Siadajcie, proszę, tu przy mnie, wypijcie czarę albo lepiej dwie, bo jedna to przecie żadna czara. I mnie byście jedną zakupili, bo ten szynkarz - łachudra już od dziesięciu pacierzy takim bazyliszkowym wzrokiem na mnie patrzy, że i wam byłoby nieswojo. Starzec nieco zakłopotany wszedł do izby i skinął na gospodarza, który z powątpiewaniem pokiwał głową, wychodząc na zaplecze. Padli sobie w ramiona. W końcu Siermich pamiętał Miecława jeszcze jako pacholę, które pałętało się między magicznymi wywarami, tłukąc to i owo z przygnębiającą regularnością. - Co was sprowadza, mistrzu, do naszej dziury? Córkę chcecie odwiedzić? - zagadnął Miecław, kiedy usadowili się przy ławie. - Ach, do córki zawsze tęskno, ale co mnie tam, antychrystowi, do chrześcijan chodzić? - Możecie być pewni, że się pani Magdalena ucieszy! - Hm, Magdalena. - starzec powiódł wzrokiem po ławie - A Stefan w osadzie? - Nie, ale o brzasku w drogę rusza. - O tej porze? A dokąd? - Do eremitów w Międzyrzeczu. Do klasztoru jedzie na targ, żeby nasze zboże na mąkę zamienić. Syna zabiera po raz pierwszy. Chłopak chodził po osadzie dumny jak paw. Stefan to pan zbrojny i potężny, więc nasze płody na jego wozy załadowaliśmy i tuszymy, że mu się na szlaku nic nie stanie. - A był urodzaj tego lata? - Ech - Miecław machnął ręką - lepiej nie mówić. - wzniósł czarę przyniesioną dopiero przez szynkarza - Wychylmy wasze zdrowie, szacowny przybyszu! Siermich uśmiechnął się dobrotliwie. Wychylili. - Nie tylko u was jedzenia brakuje. Nieurodzaj dotknął wszystkich Polan - podjął Siermich. - Cały kraj głoduje, a ludzie domostwa opuszczają, żeby innych grabić. Nie chcę być ciężarem dla rodziny, ale doprawdy, w lasach teraz nie da się mieszkać. - Hm, u nas ludziska także rozeźleni. Najgorzej to było na paleniu Miłka... - Co ty opowiadasz? Miłosz nie żyje? - Ano kilka dni jakeśmy go spalili. Taka łuna była... no, nieważne. Waresz z księdzem skoczyli sobie do oczu. Ponoć o ofiarę Zbyni się rozchodziło. Miecz był rytualny, ale już by dawno Stefana rozpłatał, gdyby nie ten lirnik - przybłęda. Siermich wsparł czoło na dłoni, a Miecław pociągnął łyka i kontynuował: - Guślarz zarżnąć chciał księdza. Ani chybi, zarżnąć chciał jak świnię! - I chrześcijanie nie pomogli? - Ba, chrześcijan ci u nas nie brak, jeno jakbyście Wareszowi przy modłach w oczy spojrzeli, to zda się, że nie z człowiekiem się mierzycie, ale z bestią jakąś. Jak tu się nie bać? Takoż było przy paleniu Miłka. - Miecław rozejrzał się po szynku i zniżył głos. - Powiadam wam, że on wszystkie moce leśne w ręku dzierży. - No ale przecie i Stefan rzecze, że jego Bóg to pan potężny. Skoro tak, to czego się obawiacie. Wy też chrześcijanin, Miecławie, nieprawdaż? - Ano prawda, prawda - Miecław wzruszył ramionami. - Chodzę do stefanowej kaplicy, bo wdzięczny jestem księdzu, że mnie spod swego władztwa wyzwolił. Stefan surowym był panem, znaczy się gdy jeszcze zwał się Jamroszem, ale po powrocie z królewskich wojen zelżał jakoś na duszy. Pewnego dnia, uważacie Siermichu, wchodzi do naszego czworaka - znużeni byliśmy, pamiętam jak dziś, i plecy bolały od razów, bo jeszcze żniw nie skończyliśmy - i powiada niewolnym: "Idźcie, gdzie wam się żywnie podoba. Jeśli który zostać zechce, to mu pole dam i niech się w osadzie jako równy obok równych pobuduje." No i wielu zostało, bo strach do lasu chodzić, jako że tam i duchy, i bestie, i zbóje - zresztą, sami wiecie. Starzec przytaknął. Wypili. Po chwili zagadnął ze smutkiem: - Żal Miłosza... Co mu się stało? - Ach, nikt nie wie. W lesie go znaleźli rozszarpanego na strzępy. Niby wilki tak gryzą, ale ludziska gadają, że się coś po lasach kryje. Potwór jaki, czy co? Ten lirnik Mścibor pieśń ułożył, uważacie, o dzikiej bestii, co to straszna jest tak bardzo, że jak na nią spojrzycie - Miecław wysilił się na uśmiech - to jakbyście śmierci w oczy patrzyli. O, tak mniej lub bardziej brzmi ta ballada. - powiódł wzrokiem gdzieś po powale i zanucił fałszywie, po czym zapytał: - A wy, mistrzu, znacie takie dziwy magiczne? - Z legend zachodnich - odparł Siermich - ale magią już się nie param. Widzę, że dobrze czynię, wracając. - Zali w bestię wierzycie? Starzec nie odpowiedział, tylko podniósł się z cichym jękiem i poklepał rozmówcę po ramieniu. - Na mnie już czas, Miecławie. Córkę odwiedzę, a potem nad kurhanem modły odprawię. - po chwili zapytał jakby mimochodem: - Zatem powiadasz, że Waresz wciąż rzuca uroki? - A jakże! Jest czarownikiem, więc czaruje! A wy nie, mistrzu? Siermich odstawił czarę: - Ja nie. Bywaj, Miecławie. - Do zobaczenia, mistrzu. - Aha, Miecławie? - Tak? - Nie pij za dużo, to szkodzi. - Ma się rozumieć, mistrzu. Mistrz zapłacił szynkarzowi za biesiadę i wyszedł, zostawiając do połowy pełną czarę, z której rozochocony Miecław uzupełnił sobie poprzednie łyki. * * * Zapadł zmrok. Na zachodzie dała się dostrzec krwawa smuga - ostatnie wspomnienie mijającego dnia. Niedługo po tym, jak Siermich wyszedł z gospody odwiedzić córkę w forcie, jakiś kształt przemknął chyłkiem po dziedzińcu osady. Któż by się domyślił, że tajemnicza postać była wędrownym bardem Mściborem? Człek to był znany we wspólnocie, bowiem często gościł ze swymi pieśniami oraz wiadomościami z wielkiego świata. Te drugie wzbudzały żywe zainteresowanie u wareszowego syna - Miłosza, toteż często widziano go, jak rozmawiał z wędrowcem. O czym tak prawili, nikt nie wiedział. Ważne jednak sprawy musieli poruszać, skoro i Miłko w wielkim świecie był otrzaskany i nie raz na dwór książęcy z misjami jeździł. Bard skrzywił się, kiedy poczuł, jak wiatr go przeszywa zimnem na wylot i targa czuprynę. Opatulił się więc łosiowym kaftanem i naciągnął kaptur. Nie udał się jednak do szałasu, który sklecił sobie nieopodal pastwiska. Krocząc ścieżką w kierunku fortu Stefana, skręcił u podnóża wzniesienia na cmentarz. Odchylił kaptur i rozejrzał się na wszystkie strony, jakby badając, czy nikt go nie śledzi, po czym ruszył w dalszą drogę. Przeszedł mimo kurhanów rysujących się złowrogo w półmroku i wszedł w gęstwę leśną. Tam już ciemność panowała, że oko wykol, wszelako Mścibor maszerował zdecydowanie, jakby od dziecka zamieszkiwał w leśnych ostępach. Kilka pacierzy minęło, nim dotarł do polany otoczonej kręgiem głazów. Na tle skier strzelających z ogniska ujrzał postać w niedźwiedziej narzucie. Gospodarz siedział plecami do przybysza dorzucając co chwila drwa do ognia. Usłyszawszy kroki, zagadnął gościa: - Jesteś wreszcie. Siadaj. Mścibor skorzystał z zaproszenia, ściągnął kaptur i jął grzać dłonie przy ogniu. Jęzory zakołysały się nerwowo, targane podmuchami wiatru i sypnęły skrami w twarz gospodarza, wypalając kilka włosów na brodzie. Ten niewzruszony przymknął tylko powieki i zamarł w bezruchu. Ocknął się dopiero przy prośbie barda: - Dalibyście, Wareszu, coś na ząb! Od dwóch dni was nie ma. Kto mnie miał karmić? Jakoż postawny mąż okazał się Wareszem, choć w migotliwym świetle ogniska twarz porysowaną bliznami i charakterystyczną miedzianą brodę trudno było rozpoznać. - Będziesz miał wieczerzę. Ubiłem dwa szaraki - odparł - Nikt cię nie śledził? - Komu by się chciało po nocy wychylać w taką pieską pogodę? Jeno w karczmie piją. - Taaa, jak zawsze. Bard przygładził czuprynę. - A wyście mi mówili, Wareszu, że do kręgu zwykły śmiertelnik nie trafi, więc kogo się obawiacie? - Nie wszyscy u nas tacy zwykli śmiertelnicy - mruknął Waresz. - Zatem macie więcej czarowników? - A, zostawmy to - guślarz spojrzał z powagą na rozmówcę - Was też się obawiam, Mściborze. Nastała głucha cisza. - Raczycie żartować, Wareszu. Znowu cisza. Wargi guślarza wydłużyły się w uśmiechu. - Może. Sięgnął do podróżnego worka. Prawą dłonią wyciągnął dorodnego zająca. Lewą zaś wygrzebał nóż, którym rozpruł brzuch zdobyczy. Z rozcięcia powoli wypłynęły wnętrzności. Z uwagą obserwował ich układ, po czym zauważył: - Widzisz? Jeno krew i chaos. - Trudno szukać czegoś więcej poza krwią we flakach - zaśmiał się Mścibor. - Daj spokój. Wiem, że znasz te wróżby. W ogóle dużo umiesz. Na cmentarzu wmieszałeś się w moje uroki. Bard spoważniał. - Dlatego chciałeś się spotkać w twoim świętym kręgu? - zapytał. - Nieważne. Mów wreszcie czego chcesz. Świeże mięso zaskwierczało na ogniu. Słuchali przez dłuższą chwilę tych rozkosznych odgłosów. - Przynoszę wieści - podjął Mścibor. - Jak zawsze - westchnął Waresz - Mów. - W kraju bunt się podnosi. Lud Słowian walczy nareszcie o wolność. - O jaką wolność? Z kim? - Wolność od głodu, od danin i posług, mój Wareszu. Kościoły płoną. Odbieramy, co do nas należy. Guślarz skrzywił się: - Poczekajcie, aż wam się kasztelan dobierze do skóry. On kościoła broni. To jest dopiero potęga! Za nim sam książę stoi! - To wy niczego nie wiecie, Wareszu! Już jedna wiosna przeszła, jak książę Mieszko pomarli. - Nie może to być! - zakrzyknął guślarz. - Więc kto zasiadł na stolcu? - W lecie, gdym jeszcze w Gnieźnie stał, nowego władcy nie było. Możni jeno kotłowali się okrutnie. Nie wiem, który wygrał. I czy w ogóle który wygrał? Waresz zastanowił się: - A cesarza na pomoc wzywali? - Nie... - Mścibor sięgnął po pieczeń. - A Czesi nie chcą się mieszać? Wszak i oni od cesarza! Jak mu tam było, temu ich księciu? - Brzetysław... Nie chcą. - bard podzielił mięso i podał guślarzowi. Jedli w milczeniu, nie spoglądając na siebie. Kiedy skończyli, Mścibor rzekł: - Żal Miłka. Wareszowi oczy się zaszkliły: - Widzę, że i ty go pokochałeś. Jaki on tam był w Gnieźnie? - Wielkim mężem mógł zostać, przy księciu służyć. A nie chciał. W bory go ciągnęło. Do was, Wareszu. - Nie do mnie, jeno do bóstw ojczystych. - westchnął guślarz. - Kto teraz z nimi będzie gadał, gdy mnie wiatr rozpyli? - A co teraz bogowie mówią? - Nie mówią, jeno wyją. Choćbyś setki wilków usłyszał w środku nocy, nie wyobrazisz sobie tego brzmienia - Waresz dorzucił do ognia. - Gadają, że chrześcijan się boją, bo je ten Chrystus ma wymordować. Najgorsze, że wczoraj przyszedł tu do mnie Swaróg. Ujrzałem, jak się lęka. I w jaką wpadł wściekłość - guślarz zakrył dłonią oczy, bo skry sypnęły się obficiej niż zwykle. - A myśleliście kiedy, skąd chrześcijanie czerpią swą siłę? - Nie wiem, Mściborze. Nie znam tego Chrystusa. Chciałem dopytać rudkowego ducha, ale nie daje się wywołać nawet tutaj, w świętym kręgu. Mój syn wprawdzie chodził do Stefana na obrzędy, ale przecie nie zdążył się ochrzcić, więc chyba jest wolny od tego przeklętego bóstwa. - Mnie się zdaje, że nowe wierzenia jeno przez królewską potęgę posłuch znalazły. Wszelkie dobra kościoła od króla pochodzą... - I od cesarza - zasępił się Waresz. - Rzekłeś! - w oczach Mścibora zamigotały płomienie - Czyś po to z królem ciągnął na zachód, żeby się teraz Germanie we wsi panoszyli? - Ja niewolnych Niemców od razu wybiłem - usprawiedliwił się guślarz. - A Stefan? - Stefan puścił wolno. - Bo Stefan jest z kościoła, a kościół chce z nas uczynić niewolników cesarza! Wszak książę Mieszko odesłał Niemcom koronę królewską, choć zwycięskim był władcą. Wszelkim sporom na dworze wtórowali dostojnicy kościelni, których mowy za nic nie pojmiecie, bo oni nie od nas pochodzą. Takoż i eremici w Międzyrzeczu, co od was przeklęte daniny ściągają, co byście tej zimy z głodu pomarli. - Mścibor chwycił kurczowo rozmówcę za łokieć. - Nie pozwólcie, Wareszu, żeby nasz lud zginął! Trzeba wyplenić chrześcijański chwast z pradawnych ziem Polan i wiarę ojców przywrócić! W lecie, gdym z Gniezna w drogę ruszył cała ziemia Polan wrzała i - niech mnie Swaróg zgromi, jeśli kłamię - do tej pory nie wystygła. Tracicie czas, Wareszu! Poważanie we wsi macie. Jedno wasze słowo wystarczy, by ludzie zrobili wreszcie porządek. Wypleńcie chwasty, jako czynią wasi bracia w całym kraju! Guślarz zrazu nie odpowiadał. Wodził smutno wzrokiem po jęzorach ognia. Zmarszczył czoło tak, że załamały się głębokie blizny - pamiątki wypraw wojennych. - Wyplenimy - szepnął wreszcie. * * * Co kryło się w leśnym gąszczu nieopodal polany, trudno właściwie powiedzieć. Blask rzucony od ogniska rozpraszał się w listowiu i więcej nadawał chaszczom grozy, niźli jasności. Stworzenie skulone nieruchomo wśród olszyn niemal nie odróżniało się od cienia, jaki ponuro spowijał gęstwinę. Dzikim, łapczywym wzrokiem przypatrywało się mężczyznom spożywającym wieczerzę. Również pragnęło zaspokoić głód. Targane dotkliwą świadomością własnej niemocy wobec świętego kręgu, popadało w nieludzką wściekłość. Wiedziało bowiem, że mimo rwącego pragnienia nie zdoła zapolować, gdyż guślarza i wędrownego śpiewaka chroni na polanie moc Swaroga - pana ognia i błyskawicy. Stwór miał wyostrzony słuch, więc bez trudu usłyszał rozmowę przy wieczerzy. Z każdym zdaniem coraz słabiej panował nad swoją zwierzęcą naturą i członki dygotały mu w nieznośnym napięciu. By więc nie zostać zauważonym, zerwał się i zniknął w leśnej gęstwie. Tylko kołyszące się gałęzie i paprocie wskazywały przez chwilę, którędy przebiegł. * * * Szynkarz chlasnął Miecława po zarumienionych policzkach i z trudem wyprowadził z izby. Chłop runął ciężko na środku podwórca. Nie spił się jednak tak bardzo, by zasnąć natychmiast na miejscu. Chłód klepiska przeszył go na wylot i otrzeźwił nieco. Miecław dźwignął się więc i zatoczył w stronę swej chaty, lecz jakoś nie mógł zbliżyć się do celu. Ścieżka wiła się niesfornie i uciekała na boki. Gonił ją, lecz okazywała się zwinniejsza. Wreszcie zrezygnował i dostrzegł ze zdumieniem, że osada roztapia się w oddali. Odwrócił gwałtownie głowę napychając płuca powietrzem. Z drugiej strony płynęły sosny. Niektóre kołysały się pod uderzeniami wichru tak bardzo, że zaczęły się przewracać. Podbiegł do nich i jął przytrzymywać rękoma. Zmęczył się tym niezmiernie i oddychał ciężko. Chwycił kurczowo pień drzewa, które unosiło się do nieba, i zatrząsł się od głębokiego wydechu. Lżej mu się zrobiło i nawet drzewo przestało się unosić, ale zdębiał na widok dziwnej postaci, która przypłynęła nagle nie wiadomo skąd, przeszywając go wściekłym spojrzeniem. On jednak uśmiechnął się jowialnie i wyciągnął ramiona, by się przywitać. Nagle wśród otaczających ciemności nadzwyczaj wyraźnie błysnęła mu przed oczami biel olbrzymich zębów. Poczuł ich ostrze na ramieniu i natychmiast błogie ciepło rozlało się po jego ciele. Jeszcze tylko ujrzał, jak nieludzkie ślepia mrużyły się w rozkoszy, jak gęba ociekała ciemną posoką i rzucała strzępy pary. Potwór wpił się ponownie, ale Miecław poczuł go gdzieś w oddali. Nie śledził już kształtów napastnika, które zacierały się z każdą chwilą. Nie chciał się dalej bronić. Przestał się bać. Błogość i ciepło ogarniały go do ostatka, kiedy drgał w konwulsjach. Nie zdołał powstrzymać sosen. Uniosły się do nieba i pogrążyły w ciemnościach. * * * Głód rozpanoszył się na ziemiach Polan. Nieurodzaj guślarze tłumaczyli współplemieńcom gniewem bogów. Panowie borów, lasów, pól, polan i strumieni, a nade wszystko władca ognia i błyskawicy - wszystkie bóstwa dobitnie przekonywały o swej zazdrości. W istocie, nie tylko w zachodniej części słowiańskiego państwa ludzie zapominali nader prędko o tym, w co od wieków wierzyli. Musieli przeto zapłacić za odstępstwa od tradycji. Musieli przejść katusze, jakie sami dla siebie przygotowywali. Wiele znaków świadczyło o czasie pomsty. Oto bowiem Słowianie wystąpili przeciwko Słowianom, choć wielu było święcie przekonanych, że staje w obronie macierzy przed ukrytym najazdem z zachodu. I tak ludzi ogarnęła jakaś nieznana bojaźń przed wszystkimi. Na szlakach snuli się obłąkani, a że zima okrywała ziemię mroźnym płaszczem, liczne trupy kostniały tu i ówdzie na oczach wędrowców. Nic zatem dziwnego, że bardowie znikli z gościńców, a jeśli już docierali do osady, to o swych przygodach nie chcieli śpiewać. Jakoż niemal co dzień płomienie strzelały w górę z siłą, która przerażała nawet najstarszych członków wspólnot. Płonęły domostwa, płonęły lasy, płonęli wyznawcy Chrystusa. Swaróg wielce musiał się rozeźlić, skoro zażądał tak wielkiej ofiary. Bezpłodne, suche lato ustąpiło już dawno, a jednak ziemia gorzała. Zmierzch spowijał leśne ostępy oraz gościniec, który w pobliżu Międzyrzecza znacznie się poszerzył i mniej kłopotów sprawiał wędrowcom. Swąd drażnił nozdrza Stefana, gdy ten na dorodnym gniadym wierzchowcu prowadził orszak do Międzyrzecza. Kołysał się w siodle z ponurą miną, raz że całą noc był czuwał, po drugie zaś miał powody do najgorszych przeczuć. Nikt bowiem mimo zbliżającego się targu nie zmierzał do klasztoru, wręcz przeciwnie: droga złowrogo świeciła pustkami. Do czterech wozów ciągnionych przez woły udało mu się sklecić pół tuzina zbrojnych eskorty. Niewielu chciało ruszać w drogę, mimo że wielu załadowało swe ziarno, licząc na korzystną wymianę w młynie. Tak więc czterech zbrojnych rekrutowało się spośród wyzwoleńców księdza, w tym dwóch dziarskich Niemców. Stefan z własnych środków musiał dostarczyć większość wyposażenia. Waresz nie chciał pomóc, choć o jego broni krążyły legendy. Adalbert, dumny z pierwszej wyprawy z ojcem na targ, bez skutku starał się zasnąć i nie zwracać uwagi na wyboje. Ponieważ znudziły mu się ballady śpiewane przez barda, przeszedłszy na drugi koniec wozu, zabarykadował się workami ziarna. Nagle oprzytomniał zupełnie, kiedy do jego uszu dotarł krzyk: - Stójcie! Kto wy? Kiedy wytknął głowę nad worki, dostrzegł przed koniem ojca gromadę obdrapanych chłopów. Stefan nie odpowiedział, tylko zawrócił do Niemca po pochodnię. Oświetlił tłuszczę, dostrzegając zarośnięte gęby, skrwawione koszule i dziurawe łapcie. Ocenił liczbę napotkanych na trzy tuziny, bacząc na trzymane kurczowo kije, drągi, dzidy, a nawet miecze. - Ktoś jest, gadaj, bo cię rozniesiemy! - wrzasnął ktoś inny. Stefan spiął zniecierpliwionego konia: - Ze wszystkimi nie będę gadał. Kto wam przewodzi? - w gromadzie przeszedł pomruk zagniewania, po czym przed księdzem stawił się barczysty guślarz z czupryną jak u lwa. - Jakim prawem zastępujesz drogę królewskiemu wojowi? - Nie ma już króla. My tu władamy, więc gadaj, kim jesteś i co wieziesz na wozach - wycedził guślarz. - Przejdźmy w spokoju! Nie szukam zwady - odparł Stefan. - Jeśli do Międzyrzecza zdążacie, to lepiej zawróćcie - zaśmiał się guślarz, a za nim cała gromada ryknęła śmiechem tyleż gromkim co chrapliwym. - Dlaczego? - Bośmy gród i klasztor spalili! Jak chcecie posiedzieć na palach, to i my wam coś wystrugamy - rechot wzmógł się jeszcze, a guślarz oglądał się na towarzyszy dumny ze swego poczucia humoru. Stefanowi wszakże nie było do śmiechu. Wiadomość napoiła go żółcią i gdyby nie uspokajał się w duchu od samego początku, rzuciłby się opętany w środek tłuszczy, kosząc mieczem aż do niechybnej śmierci. Wykrzywił twarz we wściekłym grymasie, tak że chłopi ucichli nagle i cofnęli się nieco, choć liczebna przewaga nie dawała im żadnych powodów do niepokoju. Orszak księdza zdany był na łaskę i niełaskę zrewoltowanej dziczy. - Przejdźmy w spokoju! Nie szukam zwady - powtórzył Stefan. - Dawaj wozy i broń! - Pax Dei! - zakrzyknął ksiądz, na co guślarz szeroko otworzył oczy: - To ty klecha jesteś? - chłopi poruszyli się jak stado drapieżników przed łupem. Eskorta Stefana zaś skupiała się powoli za wozami, klepiąc drżącymi dłońmi po rękojeściach mieczy, jakby sprawdzając, czy wszystko jest na miejscu. - Myślisz, że jakeś klecha, to cię pokój boży chroni? Jak się z naszych rąk wywiniesz, ruszaj do Międzyrzecza i zapytaj mnichów, czy ich wasz Bóg pościągał z pali! Rechot ugrzązł w gardle guślarza razem z głownią miecza. Głowa zachybotała jak trącony dzban, przekrzywiła się nienaturalnie i gruchnęła wraz z korpusem pod łapcie chłopów. Trzy następne ciała z gromady osunęły się na ręce przerażonych towarzyszy. Koń Stefana stawał dęba i rżał, podczas gdy jego jeździec ciął błyskawicznie, z krótkim zamachem, jakby w nadgarstku skupił nieziemską siłę. Kopyta tratowały motłoch jak łany zboża, aż chłopi rozpierzchli się na wszystkie strony, by swobodnie kąsać różnorodną bronią. Na Stefana posypały się kije, drewniane widły i dzidy, rumak zaś wpadł w szał pod razami mieczy i jął broczyć krwią na tratowane ciała. Ksiądz poczuwszy kłucie w lewym boku, zawrócił do wozów, wypatrując syna. Zaklął siarczyście, gdy zauważył, jak członkowie eskorty z niepewnymi minami powściągali konie. - Nie możemy oddać ziarna, bo głód będzie we wsi! Dobrze wam zapłacę! Bronimy się! - krzyknął dając znaki germańskim wyzwoleńcom. Syna nie dostrzegł, a nie miał już czasu na poszukiwanie pod gradem kamieni i drągów. Ujrzawszy jednak Mścibora lustrującego otoczenie, polecił mu natychmiast: - Bierzcie czym prędzej Adalberta i uciekajcie! Sowicie wynagrodzę! Zdało mu się, że wargi śpiewaka wykrzywił złośliwy uśmiech, lecz nie miał czasu długo nad tym myśleć, gdyż tłuszcza zawyła w ataku. Jeźdźcy spięli konie i natarli z impetem. Chłopi rozstąpili się, wpuszczając wojów do środka. Miecze zafurczały przy krwawym żniwie, torując drogę wierzchowcom. Jednak pułapka okazała się szczelna, bowiem zaraz motłoch dźgał i siekł bez przeszkód konie oraz jeźdźców. Niemcy szarpani dziesiątkami rąk runęli na ziemię, jakby w samo serce piekła. Bitewna wrzawa stłumiła wrzask rozdzieranych ciał. Część walczących rzuciła się na łup, grzebiąc łapczywie w workach. I wtedy właśnie ojciec ujrzał syna. Jakże boleśnie uderzyła go świadomość, że Adalbert w gruncie rzeczy jest jedynie dzieckiem przeznaczonym na ofiarę wydarzeń całkowicie od niego niezależnych. Jakaż niewinność zajaśniała w oczach czternastolatka, kiedy spojrzał pytająco na kołtuniastą gębę rebelianta, który wyciągnął go z wozu za kaftan. Ciśnięty olbrzymimi łapami, Adalbert potoczył się po ziemi jak kłębek szmatek. Jeszcze dzicz dopadła na chwilę, godząc w drobne ciałko nogami, by wreszcie przygwoździć je dzidami do podłoża. Koń zerwał się, rozdymając chrapy i wyniósł księdza z bitewnego zamieszania. Rozsierdzona tłuszcza pochłonęła ostatniego członka eskorty, lecz Stefan wodził tylko dookoła nieobecnym wzrokiem, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tragedii. Wtem potężny grzmot unieruchomił wszystkich na mgnienie oka. Pioruny rozcinały zmrok jaskrawymi nićmi, pozostawiając po sobie stosy zwęglonych trupów. Kolejne błyski przy nieznośnym łomocie zwaliły się na wozy, zaś ugodzone wyładowaniem drzewo osunęło się prosto w resztę rebeliantów. Po chwili zapanowała cisza zakłócona jedynie poszumem wiatru, który rozpraszał metaliczny swąd, oraz jękiem rannych chłopów. Tymczasem spomiędzy szczątków dopalających się wozów wyszedł Mścibor, cały i zdrowy. Zbliżył się do jeźdźca, który był ledwie cieniem dawnego chrześcijańskiego kapłana. Zaiste, czyn taki zakrawał na rażącą nieostrożność, zwłaszcza że bard odpowiadał poniekąd za śmierć Adalberta. - Żyjesz? - usłyszał złowrogi szept Stefana. - Należę do nietykalnych, Jamroszu - odparł ze spokojem. Ksiądz nadął nozdrza i oddychał nierówno. Chciał unieść uwalany miecz, by zgasić parszywego lirnika, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Ze wściekłością zmiarkował, że barda chroni czar. Co gorsza, zdawał sobie sprawę z pochodzenia owej ochrony. - Dokąd zmierzasz? - zapytał z rezygnacją. - Na południe. Ale wrócę tu jeszcze. Wam zaś, Jamroszu, radziłbym resztę rodziny ratować, bo się nią lada chwila powstańcy zajmą - odrzekł Mścibor, odchodząc w stronę Międzyrzecza. - Spotkamy się jeszcze - wycedził Stefan - Niech cię licho porwie, sukinsynu! Doprawdy, trudno wytrzymać wyziewy pola bitewnego, kiedy krzepnąca krew, poszarpane mięso i wyprute jelita łączą się w jeden potworny smród śmierci. Stefan stał pośród trupów pogrążony w tępej apatii. Wiedział doskonale, komu zawdzięcza życie. Wiedział, kto pozbawił go syna i kto zapewniał nietykalność bardowi. Niemal dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech. Niemal widział w tańczących wokół płomieniach ognistego boga. Ukrzyżowany zaś milczał, jakby wcale nie panował nad tym przeklętym światem! Jakby wcale go nie stworzył! Na grobie Adalberta zatknął skrzyżowane bierwiona, lecz to był jego ostatni akt wierności krzyżowi. Nagłe błyskawice wypaliły nie tylko międzyrzecki gościniec, lecz również duszę Stefana. Litość i miłosierdzie stały mu się obce. Jatka na szlaku odarła całe jego dotychczasowe jestestwo i pozostawiła wojownika popychanego jednym tylko celem: zemstą. Rana na boku dawała znać o sobie przy głębszych oddechach, zakleszczył ją więc ścisłym opatrunkiem z płótna. Dobiwszy bezużytecznego wierzchowca, otarł miecz, wsunął do pochwy i udał się do domu, dociskając lewy bok, by zanadto nie broczył. * * * Na dziedzińcu osady panowało poruszenie. Ogniska krwawym blaskiem oświetlały zebraną na wiecu ciżbę. Ponad dziesiątkami zakutanych w skóry ciał unosił się obłok pary, niczym kadzidło przy obrzędach. W samym środku zgromadzenia, skupieni wokół największego ogniska, siedzieli starsi osady. Wśród nich zasiadał guślarz Waresz, który właśnie przemawiał tak donośnie, by usłyszeli go wszyscy współplemieńcy. - Na Swaroga! Ludzie! Uważajcie dobrze! Wielkiej nam trzeba ofiary, by gniew bóstw przebłagać. To wyście bluźnili na nasze zwyczaje, na pamięć ojców naszych. To wyście wydarli Wichrowi dusze synów i pochowaliście ich tak, że wydani na pastwę robactwa gniją teraz i zatruwają łono naszej Matki Ziemi. Odkupmy te przewiny! Pójdźmy razem... Okrzyki przerwały mówcy: - Wolno nam wierzyć, w co chcemy! - Zamknij się, ści