Więckiewicz Krzysztof - Szpital nad Pisą
Szczegóły |
Tytuł |
Więckiewicz Krzysztof - Szpital nad Pisą |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Więckiewicz Krzysztof - Szpital nad Pisą PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Więckiewicz Krzysztof - Szpital nad Pisą PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Więckiewicz Krzysztof - Szpital nad Pisą - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Krzysztof Więckiewicz
Szpital nad Pisą
Strona 3
Słowo wstępne
Książkę tę dedykuję Wojtkowi, staremu przyjacielowi i niezrównanemu
gawędziarzowi, który swoją przedziwną opowieścią z dawnych, harleyowskich lat,
zainspirował mnie do jej napisania.
Wszystkie postacie występujące w książce są fikcyjne, chociaż pewnymi cechami
mogą przypominać faktycznie istniejące i znane niektórym z czytelników osoby. Ale, jak
wiemy, takie podobieństwa w literaturze się zdarzają i nie da się ich uniknąć.
Większość wydarzeń i dziwnych przypadków, które są udziałem opisanych w książce
postaci, również została od początku do końca wymyślona.
I tylko historia nogi straconej w Polsce przez niemieckiego żołnierza w czasie wojny i
jego późniejsze próby odnalezienia miejsca nad Pisą, w którym się to stało, jest autentyczna.
Krzysztof Więckiewicz
Strona 4
Rozdział 1
Był lipiec 1942 roku. Spoza ciemnej ściany lasu, widocznego na przeciwległym
brzegu szeroko rozlanej rzeki Pisy i oddalonego w tym miejscu o dobre kilkaset metrów,
doszedł nieregularny warkot samolotu.
Jeden z jego silników krztusił się i słychać było wyraźnie, jak na przemian zwalniał i
przyspieszał obroty, przerywane wybuchami kaszlu, dochodzącego z rur wydechowych.
Siedzący na trawie obok dużych, zamaskowanych siatką kamufażową namiotów,
ubrani w polowe mundury Wehrmachtu młodzi żołnierze, poderwali się gwałtownie i zaczęli
wpatrywać w niebo ponad wysoką ścianą lasu, dochodzącego prawie do samej rzeki.
- Chyba dostał w silnik - powiedział jeden z nich.
- Nie kracz, Hans - odezwał się wysoki, lekko utykający mężczyzna w mundurze
oficera i narzuconym na ramiona białym, szpitalnym kitlu. - idźcie szykować salę operacyjną
i myjcie narzędzia. Wiozą znowu rannych, ciekawe ilu...
Żołnierze obrócili się natychmiast i pobiegli w kierunku jednego z dużych, polowych
namiotów, rozstawionych na łagodnie schodzącej w kierunku rzeki łące.
- Wyprodukujemy dzisiaj kolejną partię kalek ku chwale naszego Führera i iii Rzeszy
- po cichu powiedział do siebie oficer i westchnął ciężko.
***
Kapitan Otton Brink nie lubił wojny. był doskonałym chirurgiem i zanim to wszystko
się zaczęło, prowadził luksusowe życie w Berlinie, korzystając ze swojej pozycji, znakomitej
sytuacji finansowej oraz statusu kawalera, którym się szczycił i który udawało mu się
utrzymywać od wielu lat, mimo nacisków swojej rodziny.
Pracował jako naczelny chirurg w jednej z klinik urazowych, zszywając i składając z
połamanych kończyn wszystko, co jeszcze nadawało się do złożenia. Specjalizował się w
ortopedii i uchodził za jednego z wybitniejszych lekarzy w tej dziedzinie. Niestety, nie był
zwierzęciem politycznym i mimo nacisków, jakie na niego wywierano, nie zapisał się do
NSDAP, a na dodatek nie krył zbyt dobrze swoich poglądów i braku zainteresowania
polityką, co nie przysparzało mu przyjaciół.
Był nieźle ustosunkowany i zanim wybuchła wojna, puszczano mu to płazem, ale gdy
tylko się to wszystko zaczęło w 1939 roku, protektorzy nagle gdzieś się ulotnili, a jego
zmobilizowano i po ataku Hitlera na Rosję wysłano na front. Miał trochę szczęścia i
znajomości i dzięki temu nie posłano go do Rosji. Przydzielono mu stanowisko naczelnego
Strona 5
lekarza w szpitalu polowym Wehrmachtu, mieszczącym się w okolicach Łomży, w
okupowanej Polsce.
Samolot wyskoczył nagle sponad krawędzi drzew. był to dwusilnikowy, transportowy
Junkers 52, którym regularnie zwożono z frontu wschodniego, gdzieś z okolic Woroneża,
rannych oficerów, wymagających intensywnej opieki chirurgicznej. Toczyła się tam w tym
czasie operacja wojenna Fall blau, walki musiały być ciężkie, bo rannych z każdym dniem
przybywało.
Wypluwając z silnika kłęby czarnego dymu, samolot opadł gwałtownie tuż nad
powierzchnię wody i kołysząc się na boki, zaczął zbliżać się do lądowiska znajdującego się na
przeciwległym brzegu rzeki, nieopodal szpitala polowego.
- Wszystko gotowe, panie doktorze - zameldowali dwaj młodzi sanitariusze i razem z
Ottonem patrzyli z niepokojem na samolot podchodzący do lądowania.
Ale pilot musiał być mistrzem. Tuż przed przyziemieniem wyrównał lot, odpuścił i
zwiększył trochę obroty. Junkers zadarł lekko nos, a potem szybko, ale łagodnie, usiadł na
trawiastym pasie i zaczął wytracać prędkość.
Samochód straży pożarnej wyjechał na pełnym gazie spoza niedużego wzniesienia, za
którym mieściła się baza techniczna, i wyjąc, pędził po wyboistej, gruntowej drodze w
kierunku końca pasa startowego. Za nim trochę wolniej jechały dwie sanitarki, z
wymalowanymi na dachach czerwonymi krzyżami na białym tle.
- No to będziemy dzisiaj mieli roboty do samego rana. Wszystko gotowe?
- Tak jest, panie doktorze - odpowiedzieli sanitariusze.
Pierwszy duży ambulans podjechał pod namioty szpitala polowego po około piętnastu
minutach. Wyskoczyli z niego szybko dwaj żołnierze, otworzyli tylne drzwi i zaczęli wynosić
rannych. Układali ich po kolei na noszach i przenosili do dużego namiotu, tuż obok polowej
sali chirurgicznej.
Po chwili przyjechał, kołysząc się niezgrabnie na wybojach, mały wojskowy VW
łazik. Młody oficer w mundurze SS wysiadł powoli, rozejrzał się i podszedł bez chwili
wahania do oglądającego rannych doktora. Zasalutował, przedstawił się i powiedział:
- Panie doktorze, proszę ze mną na bok, mam coś poufnego do przekazania.
Odeszli kilka kroków w stronę leniwie płynącej rzeki i młody oficer SS, patrząc mu z
zimnym uśmiechem w oczy, powiedział:
- Mam dla pana specjalne polecenie od generała dywizji.
- Specjalne polecenie? Nie jesteśmy jednostką specjalną, jeśli pan tego nie zauważył.
Jesteśmy szpitalem polowym - odpowiedział doktor, patrząc ironicznie na młodego esesmana.
Strona 6
- Proszę mi nie przerywać, kapitanie, przekażę panu to, co mi polecono, a pan zrobi to,
co będzie uważał. Przypominam tylko, że generał Walter von Reichenau ma dobre koneksje
w Berlinie... Jeśli nie pasuje panu stanowisko chirurga w szpitalu polowym tutaj, w
okupowanej
Polsce, to może panu załatwić przeniesienie na front. Tam też potrzebujemy
chirurgów...
Otton Brink był bardzo inteligentnym człowiekiem i natychmiast wyczuł aluzję.
- Dobrze, wszystko jasne, rozumiem, o co chodzi, poruczniku.
- Tutaj są dokumenty pewnego kapitana SS, którego przywieźliśmy dzisiejszym
transportem. To ktoś z rodziny generała von Reichenau... - Esesman wręczył kapitanowi
skórzaną raportówkę. - Proszę zaopiekować się nim w pierwszej kolejności i z nadzwyczajną
troską. Zależy nam na tym.
- Nie traćmy zatem czasu - powiedział doktor, biorąc teczkę z papierami. - Który to
jest?
- Zaraz panu pokażę, jest nieprzytomny.
***
Młody, na oko dwudziestokilkuletni mężczyzna w mundurze SS, leżał nieruchomo na
noszach. Jego cała prawa noga, aż do połowy uda, owinięta była grubym opatrunkiem, pod
którym widać było jakieś elementy usztywniające. Przez brudny bandaż, w okolicach kolana i
poniżej, widoczne były ciemne plamy krwi, nad którymi pobrzękiwały natrętne muchy. Lewa
ręka, również obandażowana, była zgięta w łokciu i przymocowana bandażami do torsu.
Mężczyzna nie wyglądał najlepiej. był zarośnięty, o jasnych blond włosach, z
wydatnym nosem i wyrazistej, trawionej gorączką twarzy. Miał zamknięte oczy, którymi
poruszał pod powiekami niespokojnie, pewnie majaczył.
- Sanitariusze, do mnie! - krzyknął krótko doktor. Przybiegli natychmiast. - Proszę
zanieść pacjenta do sali operacyjnej, zaczniemy od niego!
- Ale jednego już mamy na stole, panie doktorze. Przygotowany do amputacji.
Podkolanowa, obie stopy zmiażdżone.
- Przytomny?
- Tak, tylko bardzo go boli.
- Zdjąć ze stołu, niech poczeka. Przygotować miejsce dla tego oficera. Specjalne
zadanie. Wykonać! - dodał podniesionym głosem, widząc wahanie na twarzy jednego nich.
- Tak jest, panie doktorze. - Pobiegli pędem w kierunku namiotu szpitalnego.
Porucznik SS obserwujący zajście z boku uśmiechnął się, podszedł do doktora i
Strona 7
powiedział:
- O to nam właśnie chodzi, panie kapitanie. Proszę o niego dbać, to kapitan SS Rolf
von Dornhoff, bardzo zasłużony oficer, generał chce go mieć z powrotem najszybciej jak
można.
- Zobaczymy, co się da zrobić, poruczniku. Postaram się mu pomóc.
- Dziękuję, panie kapitanie, Heil Hitler!
Wyprężył się, stuknął obcasami i szybkim krokiem skierował się w stronę łazika.
***
Sanitariusze zabrali leżącego na noszach nieprzytomnego kapitana SS i doktor powoli
ruszył za nimi w stronę namiotu. Nie lubił tych z SS. W ogóle nie lubił wojska i swojego
obecnego życia. Marzył tylko o tym, żeby to się jak najszybciej skończyło i żeby mógł wrócić
do kliniki w Berlinie. Ale na to się nie zapowiadało. był rok 1942, walki na froncie
wschodnim, głęboko na rubieżach Rosji trwały i sądząc po liczbie rannych, których do jego
szpitala ostatnio przybywało coraz więcej, szykowała się poważna ofensywa. Dochodziły
różne wieści, mówiono nawet o klęsce Hitlera na froncie wschodnim i o tym, że zwycięstwo
wymyka mu się z rąk. Ale w to doktor nie wierzył i na pewno z nikim nie chciał się takimi
informacjami dzielić. Defetyzm to była poważna sprawa i nikt nie chciał narażać się na taki
zarzut, można za to było wylądować bardzo szybko na froncie wschodnim.
***
Doktor Otton Brink skończył dokładne mycie rąk, zdezynfekował je spirytusem i
podszedł do stołu operacyjnego. Sanitariusze zdejmowali opatrunek z nogi rannego oficera
SS, który ciągle nieprzytomny, jęczał w gorączce. Widok nie był ciekawy i chociaż doktor był
do tego przyzwyczajony, wywołał w nim lekki dreszcz i odruch odrazy. Usunięte warstwy
opatrunku odsłoniły wszystko i sanitariusze popatrzyli na doktora, który kiwnął głową
potakująco.
- Początki gangreny, nic się nie da zrobić, trzeba natychmiast amputować.
Cała część nogi, od połowy łydki w dół, przypominała jeden krwawy strzęp.
Zmiażdżony i zdeformowany staw skokowy wyglądał jak coś, co w ogóle nie przypominało
tego, czym do niedawna jeszcze było, a żałośnie stercząca przez skórę kość piszczelowa
dopełniała okropności tego przerażającego widoku.
Nagle nieprzytomny do tej pory Rolf von Dornhoff ocknął się i otworzył trawione
gorączką oczy.
- Gdzie ja jestem, co się ze mną stało? - zapytał całkiem przytomnie, zwracając się do
doktora.
Strona 8
- Jest pan w moim szpitalu polowym, kapitanie, właśnie pana do mnie przywieziono.
Wyjdzie pan z tego, proszę się nie martwić, ale niestety musimy panu amputować tę nogę.
Nic tu się nie da zrobić, wszystko zmiażdżone aż do połowy łydki i prawdopodobnie początki
gangreny. Musimy się spieszyć. - Doktor patrzył na niego uważnie i czekał na jego reakcję.
Nie miał zamiaru niczego ukrywać, to w końcu była wojna, wszyscy ponosili jakieś straty...
- Rozumiem - odpowiedział po krótkiej chwili Rolf von Dornhoff. - Proszę robić, co
do pana należy. A co z moją ręką?
- Ma pan złamane przedramię i obojczyk, ale to się da złożyć, nic poważnego -
odpowiedział i odwrócił się w kierunku sanitariuszy.
W tym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, leżący na stole kapitan SS chwycił go
zdrową ręką za ramię i przyciągnął do siebie. Otton Brink spojrzał na niego, wyraźnie
zdziwiony jego reakcją.
- O co jeszcze chodzi, kapitanie? - zapytał.
- Doktorze, dziękuję za szczerość, ale mam do pana pytanie, jeśli można.
- Słucham pana?
- Ta moja noga, po amputacji, co z nią zrobicie?
- Obawiam się, że trzeba ją będzie utylizować, tak jak resztę podobnych przypadków -
odpowiedział, najgrzeczniej jak potrafił, kapitan Brink. - A ma pan jakieś specjalne życzenie
co do swojej własności?
- Tak, panie doktorze, mam. Chciałbym pana prosić, jeśli można, żeby pan włożył tę
moją nogę do jakiejś skrzynki amunicyjnej i kazał zakopać w oddzielnym, dobrze
oznaczonym miejscu. Czy może pan to dla mnie zrobić? bardzo proszę, to ważne...
Doktor popatrzył na niego z pewnym rozbawieniem. „Dziwny przypadek - pomyślał. -
Człowiek jest na krawędzi, nie wiadomo nawet, czy przeżyje, gangrena rozwija się szybko, a
on się martwi o resztki czegoś, co jeszcze do niedawna było jego nogą...”
Uśmiechnął się lekko, spojrzał na niego ponownie i wtedy zobaczył w oczach
leżącego na stole rannego oficera SS coś takiego, co spowodowało, że nie zastanawiając się,
czemu to robi, odpowiedział:
- Dobrze, zrobię to dla pana, kapitanie.
- Dziękuję panu, doktorze. i jeszcze jedno, na szyi mam srebrny ryngraf, pamiątkowy,
po moim dziadku. Wie pan, kim był mój dziadek?
Doktor popatrzył na niego pytająco.
- Był ministrem w rządzie Bismarcka... Ale nie o tym chciałem mówić. - Zaśmiał się
nagle. - To przez tę gorączkę, przepraszam. Proszę włożyć ten ryngraf do skrzynki i zakopać
Strona 9
gdzieś razem z moją nogą. Proszę tylko zrobić notatkę i dobrze opisać miejsce, w którym pan
to zrobi. Mogę na pana liczyć, doktorze?
- Może pan, przyrzekam. Musimy pana teraz uśpić, trzeba się spieszyć. Proszę się nie
martwić, wszystko będzie dobrze. Hans, chloroform i zaczynamy.
Sanitariusze oczyścili delikatnie ranę powyżej stawu skokowego, a właściwie tego, co
nim kiedyś było, i doktor Brink nachylił się nad nogą Rolfa. „Paskudnie to wygląda” -
pomyślał.
Noga była spuchnięta aż do połowy uda, a ponad zdeformowaną, rozerwaną prawie na
strzępy stopą, która przypominała krwawy kalafior, widać było ślady postępującej gangreny.
Charakterystyczny odór, który doktor tak dobrze znał, drażnił nozdrza, mimo że był już do
tego przyzwyczajony.
- Robimy amputację podkolanową, tuż nad złamaniem kości piszczelowej. Mam
nadzieję, że to wystarczy i że uda się uratować staw kolanowy. Zaczynamy, panowie.
***
Poszło im sprawnie, od dwóch lat było to ich główne zajęcie. Amputacje były normą
przy tym rodzaju ran. Tam już nie było czego składać, można było tylko ciąć i zaszywać.
Po założeniu opatrunku wzięli się za rękę kapitana SS, poskładali wszystko, jak
należy, zrobili opatrunki i przenieśli Rolfa von Dornhoff do wielkiego namiotu obok, pełnego
polowych łóżek, na których leżały dobre dwa tuziny podobnych mu nieszczęśników.
- Wszystko w rękach boga - powiedział doktor Brink, chociaż w boga dawno już
przestał wierzyć. Za dużo naoglądał się w ciągu ostatnich lat rzeczy, które jego wiarę w boga
i w dobro podobno tkwiące w ludziach bardzo mocno nadszarpnęły.
Reszta dnia, aż do samego wieczora, zeszła im na podobnych zajęciach, głównie
amputacjach. Trzech pacjentów było w stanie agonalnym, nie dożyli nawet do operacji,
reszta, pozbawiona różnych kończyn, opatrzona i wymyta czekała cierpliwie na swój wyrok.
Rany były przeważnie zanieczyszczone, wielodniowe, gangrena siała spustoszenie i nigdy nie
było wiadomo, jak to się skończy.
Gdy już uporali się z ostatnim pacjentem, doktor Brink podszedł do jednego z
sanitariuszy.
- Hans, zrobiłeś z nogą kapitana to, o co cię prosiłem? - zapytał.
- Tak jest, panie doktorze. Włożyłem ją do pustej, metalowej skrzynki amunicyjnej,
której używaliśmy na odpadki. Stoi w pomieszczeniu ambulatoryjnym, tak jak pan kazał.
Wszyscy tak się do niego zwracali, „Herr Doktor”. Nie chciał, żeby go tytułowali
kapitanem, czuł się lekarzem, nie wojskowym.
Strona 10
- Dziękuję, Hans, nie mówcie o tym nikomu, to nie jest zgodne z regulaminem. Sam
nie wiem dlaczego, ale nie mogłem kapitanowi von Dornhoff tego odmówić, mam nadzieję,
że to zrozumiecie. A poza tym nie wiadomo jeszcze, czy w ogóle przeżyje. Odzyskał już
przytomność?
- Tak, panie doktorze, wybudziliśmy go po chloroformie, ale bardzo cierpiał, więc
dostał morfinę i teraz znowu śpi.
- Dobrze, niech śpi, jak przeżyje następne trzy dni, będzie miał szansę z tego wyjść.
***
Było już ciemno, gdy Otton Brink mył się dokładnie pod prysznicem. Mimo
odczuwanego zmęczenia, nie mógł przestać myśleć o nodze Rolfa von Dornhoff. Zaskoczyła
go ta dziwna prośba niezwykłego pacjenta i coraz bardziej się dziwił, czemu właściwie się na
nią zgodził.
Przepisy były jasne. Pozostałości pooperacyjne zakopywano w dołach zasypywanych
wapnem albo palono w dużym piecu ambulatoryjnym do odpadków. Żadnych prywatnych
pochówków amputowanych kończyn przepisy nie przewidywały...
Doktor z zainteresowaniem oglądał stary ryngraf zdjęty z szyi kapitana SS. Srebrny
medalion był bardzo oryginalny. „Ciekawa, rzadka robota - pomyślał. - Muszę to włożyć do
tej skrzynki i gdzieś to zakopać po zapadnięciu zmroku. Co też mi przyszło do głowy...”.
***
Noc była widna i ciepła, zbliżał się koniec lipca. była pełnia, księżyc świecił tak jasno,
że można było się poruszać po okolicy jak za dnia. Wszyscy już dawno spali, a terenu
pilnowała tylko wartownia umieszczona tuż przy wjeździe na teren szpitala. Z rzadka wzdłuż
wysokiego ogrodzenia z drutu kolczastego przechodziły patrole z psami. Miejsce było
spokojne, polska partyzantka jeszcze wtedy niezbyt aktywna i wszyscy czuli się raczej
bezpiecznie, przynajmniej do końca czterdziestego trzeciego roku.
Doktor Brink po wieczornym obchodzie poszedł do ambulatorium i z
zainteresowaniem popatrzył na metalową, solidnie zamykaną skrzynkę amunicyjną, stojącą w
rogu pod dużym stołem. Wyciągnął ją, postawił na blacie, otworzył zamek, wziął głęboki
wdech, a następnie otworzył lekko pokrywę i szybko wrzucił do środka srebrny ryngraf.
Zatrzasnął, zaryglował zamek i odetchnął z ulgą. Zapach nie był przyjemny.
Wziął skrzynkę pod ramię, w drugą rękę złapał wojskową saperkę, wyszedł z
ambulatorium i ruszył szybko w kierunku niedużego wzgórza, oddzielającego teren szpitala
od pasa startowego. Po kilku minutach marszu stał na szczycie wzniesienia, na skraju grupy
drzew, wśród których wyróżniał się imponujący wielkością dąb. Obok przebiegała stara,
Strona 11
gruntowa droga prowadząca z wartowni na lądowisko, wzdłuż której biegło ogrodzenie, a tuż
obok niej, pod konarami dębu, stała niewielka, murowana, przydrożna kapliczka.
Otton Brink rozejrzał się wokoło uważnie, panowała zupełna cisza. Tylko z pobliskiej
wioski dochodziło szczekanie jakiegoś psa. Patrol chodził regularnie co pół godziny, doktor
spojrzał na zegarek - fosforyzujące wskazówki pokazały kilkanaście minut po północy. „Mam
dobre piętnaście minut” - pomyślał i położył skrzynkę pod dębem.
Grunt za kapliczką był miękki, pełen zbutwiałych liści i po kilku minutach skrzynka z
nogą kapitana von Dornhoff wylądowała w głębokim na pół metra dole. Doktor przysypał
wszystko dokładnie ziemią z wykopu, a na wierzchu położył trzy sporej wielkości polne
kamienie, których pełno było w tej okolicy. Nagarnął na nie saperką warstwę zbutwiałych
dębowych liści, rzucił na to uschłą gałąź i ruszył z powrotem w kierunku wartowni. Nie
spotkał nikogo po drodze, uspokoił się, skręcił w kierunku wyraźnie widocznych w
księżycowej poświacie namiotów szpitala i po paru minutach siedział w swoim
pomieszczeniu.
„Chyba należy mi się po tym wszystkim lampka koniaku - pomyślał doktor Brink i
otworzył przechowywaną od dawna butelkę martela. - Lepszej okazji już chyba nie będę
miał”.
Delektował się trunkiem przez dobrą chwilę, po czym sięgnął na półkę po swoją
raportówkę i wyjął z niej plik map sztabowych okolicy. Przekartkował, wyciągnął jedną
stronę, wodząc palcem po mapie, odszukał miejsce na wzgórzu, przez które przechodziła
gruntowa droga, i zaznaczył je małym krzyżykiem. Obok napisał: „Kapliczka pod dużym
dębem. Noga Rolfa von Dornhoff”.
W poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku Otton Brink położył się na swojej
polówce i po pięciu minutach spał jak zabity.
Śniły mu się kobiety, a zwłaszcza jego ostatnia kochanka z Berlina, urocza aktorka
rewiowa, Anita Billstein, która oprócz wszystkich zalet, jakie kobieta może posiadać, miała
też, niestety, jedną wadę - była Żydówką.
Miało ją to wiele kosztować, ale doktor Brink wtedy jeszcze o tym nie wiedział.
Strona 12
Rozdział 2
Na drugi dzień kapitan von Dornhoff wciąż jeszcze żył. Miał wprawdzie wysoką
gorączkę, ale był przytomny. Jak przystało na prawdziwego esesmana, dzielnie znosił swoje
położenie i z wyraźnym oczekiwaniem na twarzy spojrzał pytająco na doktora Brinka, gdy ten
pojawił się obok jego łóżka w czasie porannego obchodu. Otton Brink nie kazał mu długo
czekać. Zbliżył się do niego, nachylił nad nim i powiedział po cichu:
- Zrobiłem wszystko, o co mnie pan prosił, kapitanie, dokładnie tak jak pan chciał. -
Wyjął z kieszeni munduru szarą kopertę. - Jest tu fragment mapy polowej z zaznaczoną
pozycją. bardzo charakterystyczne miejsce na terenie naszego szpitala, nie powinien pan mieć
trudności z odszukaniem... Co mam z tym zrobić?
- Dziękuję panu serdecznie, doktorze. bardzo mi na tym zależało. Proszę to włożyć do
kieszeni mojego munduru, mam tam dokumenty. Co ze mną, jak poszła operacja?
- Cóż, zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Mam nadzieję, że gangrena nie
posunie się dalej i uratujemy panu staw kolanowy. Musimy czekać, jutro już wszystko będzie
wiadomo. bardzo pana boli?
- Jak się obudziłem, nie czułem nic, teraz zaczyna coraz bardziej dokuczać.
- Dostanie pan morfinę, powinno pomóc.
- Jeszcze raz panu za wszystko dziękuję. Gdyby pan miał jakieś kłopoty lub
potrzebował pomocy, proszę się na mnie powołać, mam wysoko postawionych przyjaciół,
mogę wiele zrobić. Długo tu zostanę?
- Wyślę pana do Berlina pierwszym transportem, samolot powinien być za trzy dni.
Mam nadzieję, że pański stan zacznie się poprawiać, ale nie ukrywam, że jeszcze wszystko
się zadecyduje. Niestety, ode mnie to już nie zależy.
- Rozumiem, doktorze, jeszcze raz za wszystko dziękuję.
Otton Brink odwrócił się i poszedł do kolejnego pacjenta. Ale cały czas myślał o tym,
co zrobił minionej nocy.
„Że też dałem się na to namówić... Co mi do głowy strzeliło? Jakby mnie na tym
złapano, to pewnie od razu wylądowałbym gdzieś na froncie wschodnim. Po co ja tak
ryzykowałem? - pytał sam siebie. - A z drugiej strony - zastanawiał się - co za dziwny
człowiek z niego, nie potrafię zrozumieć. Nie ma jeszcze żadnej pewności, że przeżyje, a
martwi się o los amputowanej kończyny? Tak jakby stał jedną nogą nad grobem swojej
drugiej nogi i myślał o tym, czy będzie miała ładny pogrzeb...” - Roześmiał się z
Strona 13
makabrycznego i niezamierzonego żartu.
Minęły kolejne dwa dni i kapitan Rolf von Dornhoff wbrew wszystkiemu miał się
coraz lepiej. Gorączka spadła, pozostały po amputacji kikut wyraźnie stęchł, a rana się goiła,
nie ropiała i nie widać było śladów gangreny. Pacjent bardzo cierpiał, ale znosił to mężnie i
nie skarżył się.
- Chyba się panu udało z tego wywinąć, kapitanie. Goi się na panu jak na
przysłowiowym psie - zażartował doktor.
- Bardzo w to wierzyłem i wiedziałem, że tak będzie. Ale to głównie pańska zasługa -
proszę pamiętać o tym, co panu powiedziałem. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę się na
mnie powołać... A może jest coś takiego?
- Nie chciałbym wykorzystywać sytuacji, ale przyznam, że ten szpital polowy dał mi
się już solidnie we znaki. Marzę o powrocie do swojej kliniki w Berlinie... Przeniesiono mnie
tu, bo nie za bardzo chciałem się angażować przed wojną w politykę, rozumie pan... No i był
ktoś, kto się polityką interesował bardziej niż ja, a na dodatek miał ochotę na moje
stanowisko...
- Rozumiem. Jak się nazywał ten człowiek? A właściwie - proszę mi nie mówić, tylko
napisać na tej mapie na dole, mógłbym zapomnieć...
***
Samolot po kolejną partię rekonwalescentów przyleciał zgodnie z planem i kapitan SS
Rolf von Dornhoff miał w nim zagwarantowane miejsce. Wyniesiono go na noszach z
namiotu szpitala polowego i ustawiono obok dwunastu innych szczęśliwców, którzy mieli
wrócić do domu. Wszyscy mieli szansę na przeżycie, ale wojna zrobiła z nich kaleki i już
więcej ich nie potrzebowała. Mimo to byli szczęśliwi, że wracają do domu, i dumni ze swojej
ofiary dla III Rzeszy.
Kapitan Otton Brink podszedł do Rolfa, podał mu rękę i powiedział:
- Za trzy godziny będzie pan w Berlinie, proszę nie zapomnieć tego pięknego miejsca.
- Wskazał ręką na widoczne w oddali łagodne wzniesienie, na którym wyraźnie dominując
nad innymi drzewami, stał dorodny, majestatyczny dąb. - Zwłaszcza tego wysokiego
drzewa... - dodał.
Rolf von Dornhoff spojrzał we wskazanym przez doktora kierunku, uśmiechnął się i
odpowiedział:
- Nigdy go nie zapomnę, zbyt wiele mnie z nim łączy. Żegnam pana, doktorze Brink.
Samolot wystartował o czasie, niemiecka machina wojenna ciągle działała jak dobrze
naoliwiony zegarek i kapitan SS Rolf von Dornhoff po trzech godzinach lotu znalazł się w
Strona 14
Berlinie. A po kilku kolejnych, wykąpany, ogolony i ubrany w czystą piżamę leżał wygodnie
w jednym z łóżek berlińskiej kliniki, czekając na wstępne badanie.
- Kto panu robił ten zabieg? - zapytał chirurg, patrząc z uznaniem na wyraźnie gojący
się kikut nogi kapitana SS. - Powiada pan, doktor Otton Brink? Znałem go, chyba kiedyś tu
pracował... Dobra robota, niczego nie będziemy poprawiać, oczyścimy tylko i zmienimy
opatrunki. Niedługo zaczniemy szykować panu protezę i za pół roku wróci pan do
normalnego życia. Przy okazji, jestem Herman Grinberg, naczelny chirurg tej kliniki, miło mi
pana poznać, kapitanie.
Rolf von Dornhoff popatrzył na niego bez słowa.
Strona 15
Rozdział 3
Musiał być rzeczywiście dobrze ustosunkowany i dotrzymywał raz danych obietnic,
bo po dwóch tygodniach od tego wydarzenia na lądowisku szpitala polowego położonego nad
Pisą, w okolicach Łomży, w okupowanej przez Tysiącletnią Rzeszę Polsce, wylądował
niezapowiedziany samolot z Berlina. Wysiadło z niego dwóch oficerów, jeden w czarnym
mundurze SS, a drugi w polowym Abwehry. Łazik wojskowy już na nich czekał i po kilku
minutach znaleźli się na terenie szpitala. Otton Brink z ciekawością i pewnym niepokojem
wyszedł im na spotkanie. Takie niezapowiedziane wizyty zazwyczaj nie wróżyły niczego
dobrego.
Strzelili obcasami, powitali go standardowym „Heil Hitler” i ten z SS, w randze
porucznika, przedstawił się:
- Porucznik Johan Loewe, witam pana, kapitanie. Mam dla pana pozdrowienia od
Rolfa von Dornhoff i dobrą wiadomość - wraca pan do Berlina.
Doktor Brink spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony.
- Jest nam pan tam bardziej potrzebny, mamy sporo trudnych przypadków z powodu
tej wojny. Musimy dbać o najlepszych oficerów, to przyszła elita naszej Rzeszy. Zastąpi tu
pana kapitan Herman Grinberg. Słyszałem, że się znacie, panowie, tym lepiej... Oto pańskie
papiery, zaraz powiadomię o tym dowódcę placówki, pułkownika Schroedera. Proszę się
szybko przygotować i przekazać szpital nowemu lekarzowi. Za godzinę wylatujemy do
Berlina.
Kapitanowi Brinkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Spojrzał z satysfakcją
na bladą, pokrytą kropelkami potu twarz swojego byłego kolegi, Hermana Grinberga,
odwrócił się na pięcie i poszedł się pakować.
***
Jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem, pojawił się w berlińskiej klinice
obok łóżka kapitana Rolfa von Dornhoff.
- Cieszę się, że pana widzę, doktorze. Mam do pana zaufanie i chciałem, żeby to pan
prowadził moją rekonwalescencję.
- Ja też się cieszę, kapitanie, i dziękuję, że pan o mnie pamiętał. Sądzę, że tutaj będę
bardziej potrzebny naszej Rzeszy...
- Proszę dać spokój, doktorze... Chyba się na tyle dobrze rozumiemy, że możemy być
ze sobą szczerzy. Jestem pewien, że Rzesza mogłaby sobie poradzić i bez nas, ale ja jakoś nie
Strona 16
mogłem sobie poradzić bez pana. Widzi pan, jak wycenili moją nogę? - Wskazał na żelazny
krzyż zasługi, leżący na szpitalnej szafce.
Otton Brink popatrzył na odznaczenie i uśmiechnął się nieznacznie.
- No właśnie, też tak myślę - powiedział z nutą sarkazmu w głosie kapitan von
Dornhoff. - Muszę powiedzieć, że cholernie się do tej mojej nogi przyzwyczaiłem i mam
poważne wątpliwości, czy to odznaczenie może mi jej stratę choć w części
zrekompensować... Ale cóż, stało się i teraz muszę zacząć martwić się o siebie. Muszę jeszcze
jakoś przeżyć resztę życia i sądziłem, że pan mi w tym pomoże. Podobno przed wojną
specjalizował się pan w zaawansowanych protezach?
- Tak, to prawda, robiliśmy tu prawdziwe cacka dla zamożnych klientów.
- O to proszę się nie martwić, moja rodzina nie ma problemów finansowych.
Przynajmniej na razie, doktorze Brink...
- To dobrze, bo to nie są tanie rzeczy. Nie chciałbym się chwalić, ale nasza klinika
należała do przodujących w świecie placówek w dziedzinie zaawansowanej pro tetyki.
Współpracowaliśmy z pewnym specjalistą ze Szwajcarii i obawiam się, że w pewnym
momencie będziemy musieli się tam udać. Czy ma pan takie możliwości?
- Mam wszystkie możliwości, panie doktorze. Pochodzę z Bawarii i spora część mojej
rodziny od wielu pokoleń mieszka w Szwajcarii. Ma pan tam otwarte konto.
- W takim razie wszystko jasne. Pozwoli pan, że udam się teraz do domu i postaram
się jakoś zorganizować swoje życie w Berlinie. A jutro rano zaczynamy. Proszę być dobrej
myśli, zrobimy wszystko, żeby stratę pańskiej nogi zrekompensować na tyle, na ile jest to
możliwe.
Doktor Otton Brink wysiadł ze służbowego mercedesa i stanął na chodniku,
naprzeciwko okazałego, otoczonego wielkimi platanami domu na Kaiserstrasse, gdzie
mieściło się jego luksusowe mieszkanie.
Wszystko wyglądało tak samo jak przed dwoma laty, gdy równie szybko, jak teraz
powrócił, kazano mu opuścić to miejsce. Wojna znowu stała się jakimś fikcyjnym ciągiem
wydarzeń, które go w ogóle nie dotyczyły.
Na chodnikach, po obu stronach szerokiej ulicy, życie toczyło się normalnym,
spokojnym trybem. Doktor Brink wyjął z bocznej kieszeni swoją srebrną papierośnicę,
wyciągnął papierosa, przypalił go i z wielką przyjemnością się zaciągnął. Resztki wspomnień
z ostatnich, niezbyt ciekawych dwóch lat odchodziły od niego z każdą wydychaną porcją
aromatycznego dymu i gdy skończył, wydało mu się, że to był tylko zły sen i że właśnie się
obudził.
Strona 17
Ruszył w kierunku wejścia, ale zanim zdążył nacisnąć solidną, wypolerowaną
mosiężną klamkę, za mrożonymi szybami coś się poruszyło, drzwi się otworzyły i ukazała się
w nich uśmiechnięta twarz znajomego portiera, pana Stedtke.
- Witam pana, doktorze, cieszę się, że znowu pana widzę, i to w dobrym zdrowiu.
- Witam pana, panie Stedtke. Jak tam moje mieszkanie?
- Wszystko w jak najlepszym porządku, panie doktorze. Nic się nie zmieniło, oto
pańskie klucze, gdyby pan czegoś potrzebował, to jak zwykle proszę do mnie zadzwonić.
bardzo się cieszę z pańskiego powrotu.
Otton Brink dotarł szerokimi schodami na pierwsze piętro i powoli otworzył drzwi do
swojego apartamentu. Wszedł do środka i rozejrzał się dookoła. „Rzeczywiście, nic się nie
zmieniło” - pomyślał.
Zdjął płaszcz, powiesił go na wieszaku i przeszedł do salonu. Podniósł słuchawkę
telefonu i wykręcił znajomy numer.
- Teatr Adria, czym mogę służyć? - powiedział sympatyczny kobiecy głos z drugiej
strony.
- Tu doktor Otton Brink, czy mogę prosić do telefonu pannę Anitę Billstein?
Po drugiej stronie słuchawki zapanowało kłopotliwe milczenie i tym razem męski głos
odpowiedział:
- Witam pana, doktorze. Niestety, panna Billstein już u nas nie pracuje, podobno
gdzieś wyjechała.
- Ach, tak. A czy zostawiła jakiś adres?
- Niestety nie, chyba wyjechała z Rzeszy.
Doktor Brink powoli odłożył słuchawkę i usiadł w fotelu. był rozczarowany. Nie
upłynęło więcej niż pięć minut, gdy telefon zadzwonił.
- Kapitan Otton Brink, słucham?
- Witam pana, kapitanie. Cieszymy się, że wraca pan do kliniki. Czy w mieszkaniu
zastał pan wszystko w porządku?
- Tak, dziękuję, wszystko dobrze. Kto mówi?
- To dobrze - głos po drugiej stronie zignorował pytanie. - A o pannę Anitę Billstein
proszę więcej nie pytać, tak będzie dla pana lepiej... - Rozmówca odłożył słuchawkę.
A zatem jego telefon był na podsłuchu, nawet nie starali się tego ukryć...
Pewnie zrobili to celowo, żeby wszystko było jasne. Otton Brink siedział w fotelu
przez dłuższą chwilę i rozluźniające uczucie, że wyrwał się wreszcie z łap wojny, którego
doznał, wracając do swojego domu w Berlinie, ulotniło się jak kamfora.
Strona 18
Z ciekawością rozglądał się po domu, nie było go tu ponad dwa lata. Wszystko
wyglądało tak, jak to wówczas zostawił, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś grzebał w
jego rzeczach. Duża, zamykana szuflada jego biurka w gabinecie, w której trzymał
najważniejsze dokumenty dotyczące pracy i inne prywatne notatki, była otwarta. A mógł
przysiąc, że ją zamykał, jak wychodził z domu. Wyjął klucz z sekretnej skrytki i spróbował
przekręcić go w zamku, ale nie udało mu się to, zamek był zepsuty, ktoś musiał przy nim
grzebać.
Przebrał się, założył cywilne ubranie i wyszedł na miasto. Znajomy portier w jego
ulubionej restauracji zachował się tak, jakby zobaczył ducha swojego dziadka, i aż
zaniemówił.
- Proszę stolik na dwie osoby, gdzieś przy oknie na ulicę - powiedział Otton Brink,
podając mu płaszcz.
- Oczywiście, panie doktorze, proszę usiąść i chwileczkę poczekać, zaraz przygotują.
Stolik stał w samym rogu głównej sali i doktor Brink usadowił się wygodnie na
jednym z dwóch krzeseł, naprzeciwko dużego okna. Po chodniku spacerowali ludzie, jak
zwykle, a po drugiej stronie ulicy duży czerwonozłoty neon głosił: „ADRiA, teatr muzyczny”.
Przesiedział tam dobre dwie godziny, zjadł wyborną kolację i przeczytał wszystkie
gazety, pełne propagandowych haseł głoszących chwałę Führera i III Rzeszy. Gdy skończył, z
teatru zaczęli wychodzić ludzie. Doktor chciał uregulować rachunek, ale przyszedł kierownik
sali, powitał go wylewnie i poinformował, że z okazji jego powrotu, jako stały klient
restauracji, tym razem nie musi płacić. Kolacja jest na koszt firmy.
- Nasza restauracja jest zaszczycona, mogąc pana znowu gościć, panie doktorze.
Mamy nadzieję, że pozostanie pan w gronie naszych stałych klientów. Czy wszystko
smakowało?
- O tak, jak zwykle wyśmienite. To miłe, dziękuję bardzo. Tak, na pewno będę tu stale
bywał, do widzenia.
Wyszedł z lokalu, przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął za rogiem, obserwując drzwi
wyjściowe z teatru, przeznaczone dla personelu. Zapalił papierosa i udawał, że czyta
wiadomości na pobliskim słupie ogłoszeniowym. Po kilku minutach na ulicy ukazała się
znajoma kobieca sylwetka i skierowała się do stojącego nieopodal samochodu. Doktor Otton
Brink podszedł do niej szybko od tyłu, złapał delikatnie za ramię i powiedział:
- Dobry wieczór, panno Mueller, dawno się nie widzieliśmy, co za spotkanie.
Młoda kobieta odwróciła się gwałtownie, na jej twarzy pojawił się uśmiech radości,
po czym zarzuciła doktorowi na szyję ramiona, mówiąc:
Strona 19
- Wspaniale pana znowu widzieć, doktorze! bardzo nam tu pana brakowało.
Zapraszam na przejażdżkę, jeśli nie ma pan nic innego do roboty.
- Z miłą chęcią, jeśli ma pani dla mnie trochę czasu.
Wsiedli do samochodu. To był duży, luksusowy horch, z kabiną dla kierowcy
oddzieloną grubą szybą od części dla pasażerów.
- Chyba dobrze się pani powodzi, widzę, że robi pani karierę. Cieszy mnie to.
- Chyba nie sądzi pan, doktorze, że to mój samochód... Aż tak dobrze to mi się jeszcze
nie powodzi. Mam tylko zamożnego protektora... Ale proszę raczej opowiedzieć o sobie.
Skąd się pan tu wziął? Podobno był pan na froncie wschodnim?
- Niezupełnie, byłem w okolicach Łomży, na terenie okupowanej Polski, jako lekarz w
szpitalu polowym. Całkiem niespodziewanie przeniesiono mnie z powrotem do Berlina i od
jutra będę znowu odpowiedzialny za moją klinikę.
- To wspaniała wiadomość, mam nadzieję, że będziemy się częściej widywać. Do
dzisiaj jestem panu wdzięczna za uratowanie mojego stawu skokowego, gdyby nie pan,
utykałabym do końca życia.
- No cóż, zrobiłem tylko to, co do mnie należało - odpowiedział skromnie doktor.
- Może i tak, ale zrobił to pan jak prawdziwy artysta i uratował pan moją karierę,
zawsze będę to panu pamiętać. Jeśli jest coś, co mogłabym dla pana zrobić, to proszę się nie
krępować... - Popatrzyła na niego, uśmiechając się zachęcająco.
Doktor Otton Brink nie krępował się, bynajmniej. był przystojnym, atrakcyjnym
mężczyzną, świadomym swojej pozycji, ale zastanawiał się, jak na tę niewątpliwie kuszącą
propozycję zareagować. Nie chciał spłoszyć panny Mueller, była bardzo łakomym kąskiem, a
on od dawna nie miał kobiety, ale obawiał się, że to, czego od niej oczekiwał, nie było tym,
czego ona się spodziewała...
I dlatego, mimo że bardzo chciał, nie zapytał jej o Anitę billstein. Postanowił
poczekać, aż ona sama mu o niej powie. były, jak pamiętał, dobrymi koleżankami z teatru i
niejeden wieczór spędziły w swoim towarzystwie. Liczył na to, że się domyśli i sama poruszy
ten temat.
I nie mylił się, bo w pewnym momencie panna Greta Mueller zdecydowała się
przerwać moment przedłużającej się dwuznacznie ciszy.
- Nie zapyta pan o Anitę? - powiedziała, patrząc mu uważnie w oczy.
- A powinienem? - odpowiedział wymijająco. Po anonimowym telefonie miał dziwne
przeczucie, że coś w tej sprawie brzydko pachnie.
- Myślałam, że byliście dosyć blisko ze sobą, czyżbym się myliła?
Strona 20
- To prawda, ale to było dwa lata temu. Ale skoro już pani zaczęła, panno Greto, to co
się z nią stało? Próbowałem się z nią skontaktować, ale powiedziano mi, że gdzieś wyjechała.
Czy to prawda?
Panna Mueller przestała się uśmiechać.
- Tak, można to tak nazwać, rzeczywiście wyjechała. Ale to dłuższa historia... Nie
mogę, niestety, pana do siebie dzisiaj zaprosić, obawiam się trochę niedyskrecji szofera, nie
chciałabym panu ani sobie sprawić kłopotów...
- Rozumiem. Co pani proponuje?
- Proszę do mnie jutro wpaść, mam wolny wieczór, będę cały czas w domu.
Porozmawiamy sobie przy lampce koniaku i wszystko panu opowiem, bo coś mi się wydaje,
że w tej pańskiej Łomży nie mieliście dostępu do najświeższych informacji...
Zapukała końcem parasolki w szybę oddzielającą ich od kabiny kierowcy i samochód
po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów zatrzymał się przed niewielkim, zatopionym w
zieleni domem.
- Do jutra zatem, panie doktorze, będę czekać...
Wysiadła i przez szybę rzuciła do kierowcy:
- Proszę odwieźć pana doktora do domu na Kaiserstrasse.
Samochód ruszył i Otton Brink miał jeszcze okazję zobaczyć, jak panna Mueller
zgrabnie kręci swoim apetycznym tyłeczkiem. „Rzeczywiście, w ogóle nie utyka - powiedział
do siebie z dumą. - Nie dziwię się, że jest mi wdzięczna...”