Whyte Jack - Templariusze 02 - Honor Rycerza
Szczegóły |
Tytuł |
Whyte Jack - Templariusze 02 - Honor Rycerza |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Whyte Jack - Templariusze 02 - Honor Rycerza PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Whyte Jack - Templariusze 02 - Honor Rycerza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Whyte Jack - Templariusze 02 - Honor Rycerza - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
pierwszy tom trylogii
Rycerze czerni i bieli
Strona 2
JACK W H Y T E
HONOR
RYCERZA
Strona 3
Każdy Frank czuje, że kiedy odbijemy wybrzeże [Syrii], zedrzemy i
zniszczymy woal ich honoru, kraj ten wyśliźnie się spod ich władzy, a
nasza ręka sięgnie w kierunku ich własnych krain.
Abu Szama, arabski historyk, 1203-1267
Wojownik Chrystusa zabija spokojnie, a umiera jeszcze spokojniej.
Umierając, wyświadcza przysługę sobie, a zabijając - Chrystusowi!
św. Bernard z Clairvaux, 1090-1153
Strona 4
Przedmowa
Gdzie leży Francja? Gdyby ktoś zadał wam od niechcenia to pytanie,
zapewne zaczęlibyście się dziwić oczywistej ignorancji mówiącego.
Widzieliście ją przecież tysiące razy na różnych mapach i znajduje się
ona na swoim miejscu od zawsze, a co najmniej od czasu, kiedy jakieś
dziesięć tysięcy lat temu zakończyła się ostatnia epoka lodowcowa. Otóż
jako autora literatury historycznej pytanie to dręczyło mnie od chwili,
kiedy zacząłem się nad nim zastanawiać, ponieważ czuję się
zobowiązany utrzymywać w swoich książkach pewien poziom
dokładności. Gdybym jednak miał się wiernie trzymać źródeł
historycznych przy pisaniu o średniowiecznej Francji, Anglii i Europie,
na pewno utrudniłbym lekturę moim czytelnikom, którzy, jak sądzę,
chcą przyjemnie spędzić czas, a może nawet - mam nadzieję -przez kilka
godzin z fascynacją śledzić opowieść o tym, jak wyglądało życie w
innych czasach, dawno temu.
Na przykład, pisząc powieści arturiańskie, musiałem wykazać, że
francuski rycerz Lancelot du Lac nie mógł być Francuzem w piątym
wieku, w Europie, w której niedawno zakończył się okres rzymski. Na
pewno nie mógł też nazywać się Lancelot du Lac (Lancelot z Jeziora),
ponieważ kraj ten nazywano wtedy Galią, a francuski, język Franków,
był prymitywną mową migrujących plemion, które pewnego dnia —
setki lat potem - miały nadać swoją nazwę podbitym terenom.
Miałem ten sam problem, choć trzeba przyznać, że na mniejszą skalę,
pisząc tę książkę. Mimo że kraj - lub dokładniej mówiąc, terytorium
geograficzne - zwany Francją istniał już w dwunastym wieku, był bardzo
niepodobny do Francji, jaką znamy dzisiaj. Panował wówczas ród
Kapetyngów, lecz w jego posiadaniu były wciąż niewielkie tereny; w
czasie, kiedy toczy się akcja książki, tron zajmował Filip II August.
Królestwo Filipa miało swój ośrodek w Paryżu i ciągnęło się
Strona 5
na zachód, docierając bardzo wąskim pasem do kanału La Manche.
Dopiero zaczęło się rozwijać w państwo, którym miało zostać w ciągu
następnych stu pięćdziesięciu lat. Na początku dwunastego wieku wciąż
było maleńkie, otoczone przez potężne księstwa i hrabstwa, takie jak
Burgundia, Andegawenia, Normandia, Poitou, Akwitania, Flandria,
Bretania, Gaskonia oraz region zwany Vexin, który graniczył z Francją
od północy i wkrótce miał się stać częs'cią królestwa Francji.
Mieszkańcy wszystkich tych terytoriów mówili wspólnym językiem,
który potem zyskał nazwę francuskiego, lecz tylko mieszkańcy samego
królestwa nazywali siebie Francuzami. Innych napawało ogromną dumą,
że są Andegaweńczykami, mieszkańcami Poitou, Normanami,
Gaskończykami, Bretonami i Burgundczykami. (Ryszard z rodu
Plan-tagenetów, książę Akwitanii i Andegawenii, był zamożniejszy i
bardziej potężny niż król Francji. Po śmierci ojca, króla Henryka II,
Ryszard został królem Anglii, pierwszym tego imienia, paladynem
znanym jako Ryszard Lwie Serce, i rządził imperium zbudowanym
przez ojca i matkę, Eleonorę Akwitańską, które było o wiele większe niż
tereny króla Filipa).
Dzisiaj, dla nas, wszyscy oni są Francuzami, lecz wtedy tak nie było.
Konieczność wytłumaczenia tego współczesnym czytelnikom,
pokazania, że te różnice istniały i miały czasami wielkie znaczenie dla
zainteresowanych, była głównym powodem, dla którego często wracam
do pytania zadanego na początku: gdzie leży Francja?
Za czasów Ryszarda Lwie Serce i trzeciej krucjaty - wojny przeciwko
Saracenom dowodzonym przez sułtana Saladyna - templariusze nie
osiągnęli jeszcze tych szczytów bogactwa, władzy i rzekomego ze-
psucia, które miały potem tak rozsierdzić im współczesnych, rodząc
zazdrość, złą wolę oraz chciwość. A jednak poczynili już niewiarygodne
postępy od chwili, kiedy zaledwie osiemdziesiąt lat wcześniej ich szeregi
liczyły tylko dziewięciu mało znanych rycerzy bez grosza przy duszy,
którzy mieszkali i pracowali w tunelach pod Wzgórzem Świątynnym w
Jerozolimie. Od czasów założenia Zakonu stali się ramieniem zbrojnym
chrześcijaństwa w Zamorzu. Ich reputacja, jeśli chodzi o honor, prawość
i niezachwianą lojalność względem Kościoła katolickiego, była
nieskalana. Nowo powstały Zakon nagle zyskał sławę i powszechną
akceptację, a także - głównie dzięki entuzjastycznemu wsparciu
świętego Bernarda z Cłairvaux, największego duchownego
10
Strona 6
swoich czasów- niemożliwe do oszacowania bogactwo, zarówno w na-
turze, jak i w dobrach materialnych.
Jednak od początku Zakon był tajną organizacją: jego obrządki i
ceremonie owiane były tajemnicą i odprawiane w ciemnościach, z dala
od oczu i uszu niewtajemniczonych. Bez względu na to, jak uzasadniona
mogła być przyczyna takiego postępowania - szybko i chyba
nieuchronnie doprowadziło ono do poczucia elitaryzmu i arogancji,
które ostatecznie zraziły resztę świata i w dużym stopniu przyczyniły się
do upadku Zakonu.
Podejrzewam, że gdyby zapytać kogoś o wyjaśnienie pojęcia “ho-
nor", byłby z tym problem. Ci, którzy odpowiedzą, zapewne podadzą
synonimy, szukając w pamięci innych rzadko używanych dzisiaj słów,
takich jak prawość, uczciwość, moralność, może jeszcze sumienie, lecz
nikt dotąd nie scharakteryzował honoru w sposób absolutny, ponieważ
każdy mierzy go inną miarką. W naszym postmodernistycznym świecie
rzadko o nim mówimy. To anachronizm, staroświecki, nieco zabawny
koncept z minionej epoki, a ci, którzy o nim mówią i myślą, otrzymują
dobrotliwą i protekcjonalną etykietkę ekscen-tryków. Lecz w każdej
epoce - być może poza naszą - honor był w wielkiej cenie i zawsze
należał do tych nieuchwytnych cech, o których wszyscy sądzą, że
posiadają je od urodzenia i w wielkiej obfitości. Od zarania dziejów
powiewano sztandarami bojowymi, będącymi symbolami honoru i
dzielności ich właścicieli. Lecz dla mężczyzn i kobiet dobrej woli miara
honoru zawsze była indywidualna, zazdrośnie strzeżona, głęboko
osobista i niezależna od tego, co inni myślą, mówią czy robią.
JackWhyte Kelowna, Kolumbia Brytyjska,
Kanada
lipiec 2007
Strona 7
Ziemie należące do Plantagenetów
Strona 8
Strona 9
ROGI HATTINU
1187
Strona 10
1
Nie powinniśmy opuszczać La Safouri. Na Boga, nawet ślepiec by to
zauważył.
- Doprawdy? Dlaczegóż zatem żaden ślepiec nie przemówił, zanim
wymaszerowaliśmy? Jestem pewien, że de Ridefort wysłuchałby i wziął
to pod uwagę, zwłaszcza jeśli radziłby ślepiec.
- Możesz sobie wsadzić ten sarkazm, Belin, mówię poważnie. Co
my tu robimy?
- Czekamy na rozkazy. Czekamy na śmierć. Czyż nie od tego są
żołnierze?
Templariusz Aleksander Sinclair słuchał cichej, lecz zajadłej kłótni,
która toczyła się za nim, udając, że nie zwraca na nią uwagi, ponieważ -
choć po części zgadzał się z gorzkimi narzekaniami sir Antoine'a de
Lavisse - nie chciał, żeby ktoś to zauważył. Mogłoby to zaszkodzić
dyscyplinie. Szczelniej owinął twarz szalem i wstał w strzemionach, aby
się rozejrzeć po otaczającym ich ciemnym obozie. Słyszał dochodzące
zewsząd stłumione odgłosy niewidzialnych poruszeń i jeszcze jeden:
arabski głos w oddali, część całonocnej litanii, krzyczący Al-lah akbar,
“Bóg jest wielki". Za jego plecami Lavisse wciąż mamrotał z
niezadowoleniem:
- Dlaczego ktokolwiek przy zdrowych zmysłach miałby opuścić
silną, bezpieczną pozycję, z kamiennymi murami i słodką wodą dla jego
armii, aby wymaszerować na pustynię w pełni lata? I to przeciwko
wrogowi, który żyje na niej, roi się tam jak szarańcza i jest odporny na
upał? Powiedz mi, proszę, Belin. Chcę wiedzieć. Muszę znać odpowiedź
na to pytanie.
- Nie do mnie z nim. - Głos Belina był pełen oburzenia i frustracji. -
Idź i spytaj Rideforta, na Boga. To on namówił do tego króla idiotę i nie
wątpię, że chętnie powie ci dlaczego. A potem prawdo-
17
Strona 11
podobnie przywiąże cię do siodła, zawiąże oczy i wyśle samego jako
zabawkę dla Saracenów.
Sinclair wciągnął ostro powietrze. Zrzucanie całej winy za ich obecne
trudne położenie na Gerarda de Rideforta było niesprawiedliwe. Wielki
mistrz Zakonu był zbyt łatwym i widocznym celem. Poza tym Gwidon
de Lusignan, król jerozolimski, potrzebował bodźca, jeżeli miał
kiedykolwiek coś osiągnąć. Był królem jedynie z nazwy, ukoronowanym
tylko dzięki kochającej żonie, Sybilli, siostrze byłego króla i obecnie
prawowitej królowej Jerozolimy. Zawsze słaby i niezdecydowany
Gwidon był wręcz nieudolny w sprawowaniu władzy. Jednak tych,
którzy kłócili się za plecami Sinclaira, nie interesowały wyważone sądy.
Narzekali dla samego narzekania.
- Cśś! Uwaga, idzie Moray.
Sinclair lekko odwrócił głowę, aby móc zobaczyć, jak nadjeżdża
konno jego przyjaciel, sir Lachlan de Moray, gotowy na to, co miał
przynieść świt, choć czekała ich jeszcze co najmniej godzina nocy.
Sinclair nie był zaskoczony, ponieważ podczas tej okropnie nerwowej
nocy nikt nie mógł spać. Zewsząd dochodził kaszel, ostre szczekanie
ludzi o zdartych gardłach, spragnionych świeżego powietrza i krztu-
szących się dymem. Rojący się dookoła nich i ponad nimi pod osłoną
nocy Saraceni podpalili rosnące na wzgórzach zarośla i smród tlących
się, żywicznych krzaków z każdą minutą stawał się silniejszy. Sinclair
poczuł groźne łaskotanie we własnym gardle i zmusił się do płytkich
oddechów. Przyszło mu do głowy, że dziesięć lat wcześniej - kiedy po
raz pierwszy przybył do Ziemi Świętej — nie słyszał o takim stworzeniu
jak Saracen. Teraz było to słowo, które padało na tych terenach
najczęściej; dotyczyło wiernych, gorliwych wojowników proroka Ma-
hometa - a ściślej sułtana Saladyna kurdyjskiego pochodzenia - nie-
zależnie od ich rasy. Imperium Saladyna było ogromne, ponieważ po-
łączył dwa wielkie muzułmańskie terytoria, Syrię i Egipt, a jego armia
składała się z najróżniejszych grup niewiernych, począwszy od ciem-
noskórych Beduinów z Azji Mniejszej, a skończywszy na Mulatach i
hebanowych Nubijczykach z Egiptu. Wszyscy oni mówili jednak po
arabsku i byli teraz Saracenami.
- Widzę, że nie tylko ja spałem głęboko i bez snów.
Moray zatrzymał się przy nim i ustawił konia tak, aby on i Sinclair
siedzieli obok siebie. Podążając za wzrokiem templariusza, uniósł oczy
18
Strona 12
i spojrzał w ciemność, tam gdzie wznosił się bliższy z dwóch niewi-
docznych teraz szczytów zwanych Rogami Hattinu.
- Jak sądzisz, ile życia nam zostało?
- Pewnie niewiele, Lachlan. W południe wszyscy możemy już być
martwi.
- Ty też tak uważasz? Chciałem, żebyś' powiedział mi coś innego,
przyjacielu. - Moray westchnął. - Nigdy bym nie uwierzył, że tylu ludzi
może zginąć przez szaleństwo jednego aroganckiego fanfarona...
Szaleństwo jednego pomniejszego tyrana i tchórzostwo króla.
Tyberiada oraz jezioro, nad którym leżała - mogli tam dotrzeć
poprzedniego wieczora - znajdowała się niecałe dziesięć kilometrów
dalej, lecz rządcą miasta był Rajmund III hrabia Trypolisu, a Gerard de
Ridefort, mistrz Świątyni, kilka miesięcy temu uznał, że nienawidzi
hrabiego Rajmunda, nazywając go muzułmańskim zdrajcą i niegodnym
zaufania przyjacielem Saladyna.
Wbrew logice, która nakazywałaby dotrzeć do bezpiecznego miejsca
i chronić armię, Ridefort zdecydował poprzedniego popołudnia, że nie
będzie się spieszył z przybyciem do Tyberiady. Ta decyzja nie miała nic
wspólnego z niechęcią do ponownego spotkania z Rajmundem,
ponieważ znajdował się on wraz ze swoją armią w obozie, a podczas
jego nieobecności warowni wTyberiadzie broniła jego żona, hrabina
Eschiva. Nikt nie śmiał się sprzeciwić Ridefortowi, ponieważ w
większości rycerze tej armii byli templariuszami. Mistrz zawiadomił
swoich komturów, że w pobliskiej wiosce o nazwie Marescalcia jest
studnia, mogli więc przenocować tam, gdzie byli, i rankiem podążyć w
kierunku Jeziora Tyberiadzkiego.
Oczywiście Gwidon, jako król Jerozolimy, mógł natychmiast za-
wetować decyzję Rideforta, lecz - jak było do przewidzenia z powodu
jego chwiejności - przystał na żądania mistrza Zakonu, poduszczany
przez Renalda de Chatillon, innego budzącego grozę templariusza i
byłego sojusznika Rideforta. Jeszcze bardziej arogancki i samowładny
Chatillon, dowódca najpotężniejszej na świecie warowni Kerak, zwanej
Zamkiem Kruka, bezwzględnie stał ponad prawem. Wyróżniał się także
tym, że to jego najbardziej z całej frankońskiej armii nienawidził
Saladyn.
Tak więc dano sygnał i wojsko Jerozolimy - największa armia ze-
brana w osiemdziesięcioletniej historii królestwa - zatrzymało się i roz-
19
Strona 13
biło obóz w niedogodnym miejscu. Tymczasem oddziały ogromnej ar-
mii Saladyna (sama jazda dziesięciokrotnie przewyższała liczbę Fran-
ków) otoczyły ją całkowicie. Osaczona z każdej strony jeszcze przed
zapadnięciem nocy frankońska armia, licząca tysiąc dwustu rycerzy
wspieranych przez dziesięć tysięcy piechurów i około dwóch tysięcy
lekkiej jazdy, była skonsternowana i zbulwersowana błyskawicznie
roznoszącą się — lecz spóźnioną - wieścią, że studnia, przy której po-
stanowili się zatrzymać ich dowódcy, jest sucha. Nikomu nie przyszło do
głowy, aby zawczasu ją sprawdzić.
Kiedy o zmroku zerwał się lekki wietrzyk, żołnierze byli wdzięczni
za chłód, który przyniósł, lecz w ciągu godziny mieli zacząć przeklinać
go za całonocne nawiewanie piasku i dymu.
Teraz niebo bledło wraz z pierwszym światłem dnia i Sinclair czuł w
trzewiach, że szansa, aby on lub jego towarzysze przeżyli kolejne
godziny, jest w najlepszym razie nikła.
Templariusze, których motto brzmiało: “Pierwsi w natarciu, ostatni w
odwrocie", uwielbiali się przechwalać, że jeden chrześcijański miecz
może rozgromić stu wrogów. To aroganckie przeświadczenie
doprowadziło miesiąc wcześniej do potwornej rzezi wielkiego oddziału
templariuszy i szpitalników u źródła Cresson. Poległ cały oddział
chrześcijański poza mistrzem de Ridefortem i trzema bezimiennymi
rannymi rycerzami. Lecz armia otaczająca ich tego dnia miała szybko i
prawdopodobnie raz na zawsze zadać kłam tym bzdurnym prze-
chwałkom. Obecne zastępy Saladyna składały się prawie w całości z
wszechstronnej, wytrzymałej lekkiej jazdy, której jeźdźcy byli świet-
nymi łucznikami. Wojownicy ci, dosiadający w lekkich zbrojach
niezwykle zwinnych koni z Jemenu, posługiwali się bronią ze stali
damasceńskiej i lekkimi, śmiercionośnymi kopiami o trzcinowych
drzewcach. Świetnie wytrenowani w taktyce szybkiego ataku i odwrotu,
działali w małych, zwrotnych oddziałach i byli dobrze zorganizowani,
świetnie prowadzeni i zdyscyplinowani. Były ich tysiące i wszyscy
mówili po arabsku, co dawało im ogromną przewagę nad Frankami,
ponieważ wielu z nich nie znało języka walczących obok nich
chrześcijan.
Sinclair wiedział od miesięcy, że w skład armii, którą Saladyn zgro-
madził na tę świętą wojnę - hufce, które otaczały teraz Franków
-wchodzą kontyngenty z Azji Mniejszej, Egiptu, Syrii i Mezopotamii
20
Strona 14
i że dowództwo nad oddziałami powierzono okrutnym kurdyjskim
sojusznikom Saladyna, jego elitarnym jednostkom. Plotki głosiły, że
sama jazda liczyła jakieś piętnaście tysięcy. Sinclair na własne oczy
widział, że towarzysząca im armia była tak wielka, że zbliżając się do
frankońskiego obozu, wypełniała horyzont. Sinclair słyszał, jak w jego
własnych szeregach wspominano o osiemdziesięciu tysiącach mieczy.
Sam uważał, że chodzi raczej o pięćdziesiąt tysięcy, lecz to mu nie
poprawiało nastroju.
- Ridefort ponosi winę za tę katastrofę. Obaj to wiemy, więc dla
czego tego nie przyznasz?
Sinclair westchnął i otarł oczy skrajem rękawa.
- Nie mogę tego zrobić, Lachie. Jestem rycerzem Zakonu, a on
moim mistrzem. Wiążą mnie śluby posłuszeństwa. Jeśli powiem wię
cej, będę nielojalny.
Lachlan de Moray odchrząknął i splunął na oślep.
- No cóż, ale nie jest moim panem, więc mogę mówić, co mi się
podoba, i uważam, że jest szalony... On i jemu podobni: król i mistrz
Zakonu są warci siebie nawzajem, a ten bydlak de Chatillon jest gor
szy niż oni dwaj razem wzięci. To, że utknęliśmy tu w takim położe
niu, jest upokarzające. Chcę wrócić do domu.
Kącik ust Sinclaira wykrzywił się w uśmiechu.
- Do Inverness daleko, Lachlan, i dziś tam chyba nie dotrzesz. Le
piej zostań tutaj i trzymaj się mnie.
-Jeśli ci barbarzyńcy zabiją mnie dzisiaj, będę tam, zanim słońce
zajdzie nad Ben Wyvis. - Moray zawahał się, po czym spojrzał z ukosa
na przyjaciela. - Trzymać się ciebie, mówisz? Nawet gdybym chciał, jak
mam to zrobić? Jestem w innym oddziale, ty jesteś w straży tylnej.
- To prawda - Sinclair patrzył na szybko jaśniejące na wschodzie
niebo - lecz mam przeczucie, że zanim słońce przejdzie połowę drogi po
niebie, będzie nam wszystko jedno, obok kogo jedziemy, czy to
templariusz czy nie. Trzymaj się mnie, przyjacielu, a jeśli nasze kości
mają wrócić do domu, do Szkocji, wróćmy razem, tak jak ją opuściliśmy,
aby tu przybyć. - Spojrzał w kierunku światła, które zaczęło rozjaśniać
wielki cień królewskiego namiotu. - Król wstał.
- Szkoda - mruknął Moray. - Szczególnie dziś powinien zostać w
łożu. Dzięki temu mielibyśmy szansę przeżyć.
Sinclair rzucił mu szybki uśmiech.
21
Strona 15
- Nie licz na to, Lachie. Jeśli przeżyjemy ten dzień, trafimy do
niewoli, a potem na targ niewolników. Lepiej zginąć prostą, szybką
śmiercią... - Przerwał mu ryk trąby, a jego dłonie bezwiednie opadły
na broń przywieszoną u pasa. — Czas na zbiórkę. Pamiętaj, trzymaj się
mnie. Przy pierwszej okazji... obiecuję, nie potrwa to długo... zawróć
między nasze szeregi. Łatwo nas znajdziesz.
Moray klepnął templariusza w ramię.
- Spróbuję, żebym nie musiał opuszczać przyjaciół w niebezpie-
czeństwie. Bądź zdrów.
- Postaram się, ale wszyscy jesteśmy dziś w opałach, i to większych
niż kiedykolwiek. Jedyne, co możemy zrobić, to drogo sprzedać nasze
życie. Choćby dlatego, że wszyscy moi bracia to templariusze, będziesz
miał większą szansę powalczyć niż ja, gdybym przyłączył się do twoich
towarzyszy, choć są dzielni. Zegnaj.
Zawrócili i podążyli na swoje przydzielone pozycje: Sinclair po-
między stojących na tyłach pagórka za królewskimi namiotami rycerzy
Zakonu, a Moray do pospiesznie zebranej załogi chrześcijańskich
rycerzy i awanturników, którzy odpowiedzieli na wystosowane przez
Gwidona po jego koronacji wezwanie do walki. Teraz ludzie ci otaczali
króla i cenną relikwię Świętego Krzyża.
Sinclair zadrżał mimo woli, kiedy zobaczył jasną, nową gwiazdę
migoczącą na różowiejącym niebie. W odróżnieniu od większości
swoich towarzyszy nie był przesądny, lecz ledwo udało mu się tłumić
wzbierający w nim ostatnio niepokój. Gwiazda ta pojawiła się zaledwie
dziesięć dni wcześniej, trzy tygodnie po rzezi templariuszy u źródła
Cresson, i wzbudziła wśród Franków grozę, ponieważ był to kolejny z
wielu dziwnych widoków, które ukazały im się ostatnio na niebie. Od
poprzedniego roku zdarzały się zaćmienia Słońca i Księżyca. Dla
większości ludzi było to osiem jasnych znaków, że Bóg nie jest
zadowolony z tego, co dzieje się w Jego Ziemi Świętej. Potem pojawił
się ten blask na niebie: gwiazda tak jasna, że było ją widać za dnia.
Niektórzy mówili - a księża ich nie powstrzymywali — że oto ponownie
pojawiła się gwiazda betlejemska, że płonie na niebie, aby przypomnieć
frankońskim wojownikom o ich obowiązku wobec Boga i Jego
ukochanego Syna.
Sinclair był bardziej skłonny uwierzyć w to, co mówili znajomi
francuskojęzyczni Arabowie. Wierzyli, że gwiazdy poruszają się nie-
22
Strona 16
zależnie od siebie, i tłumaczyli pojawienie się nowej gwiazdy tym, że
wiele najjaśniejszych gwiazd firmamentu nałożyło się na siebie i
połączyło swe światło, aby stworzyć ten płonący sygnał, tak jasny, że w
pewne dni widać go było nawet w południe.
Kiedy templariusz dotarł do własnego oddziału, wcisnął płaski,
stalowy hełm głębiej na czoło i przyjrzał się swoim ludziom. Wszyscy
byli czujni i poważni; tego ranka nie było przekomarzań i śmiechu...
przyszło mu do głowy, że wśród rycerzy Zakonu właściwie nigdy nie
było zbyt dużo śmiechu. Oficjalnie zniechęcano do niego, ponieważ był
frywolny i nie sprzyjał pobożnemu zachowaniu. Poszukał Louisa
Chisholma obozowego, który od dzieciństwa pełnił rolę jego osobistego
służącego. Kiedy Sinclair dołączył do bractwa rycerzy Zakonu i
otworzyła się przed nim perspektywa życia wolnego człowieka,
Chisholm postanowił pozostać blisko człowieka, którego znał najlepiej
na świecie, i zgłosił się na stanowisko brata sierżanta Zakonu. Teraz
obrócił się w siodle i spojrzał przez snujący się dym w górę, na szczyty
Rogów Hattinu.
- Mówią, że to tam Jezus wygłosił Kazanie na Górze - powiedział. -
Zastanawiam się, czy cokolwiek, co powiedziałby temu tłumowi dzisiaj,
odmieniłoby bieg rzeczy. - Odwrócił się i spojrzał Sinclairowi w oczy,
po czym odezwał się z silnym szkockim akcentem: - Daleko nam było z
Edynburga, sir Alec, i obaj się trochę zmieniliśmy, odkąd
wyruszyliśmy... ale to okropnie ponure miejsce na śmierć.
- Nie mieliśmy wyboru, Louis - odparł cicho Sinclair, wymawiając
imię dawnego służącego na szkocki sposób, “Lewis". -To nie nasza
robota.
Usta Chisholma wykrzywił grymas.
- No, już ty wiesz, co ja o tym myślę. - Znów się rozejrzał. - Ju-
żeśmy prawie gotowi. Szpitalnicy ustawiają się tam, po prawej, w szy
ku. Wkrótce ruszą, więc lepiej, żebyśmy byli gotowi. Widziałeś, ilu
jest przeciw nam? - Splunął, przesunął językiem po zębach, wysysając
ziarna piasku, i znów splunął. — Myślę, że to będzie krótka bitwa, ale
postaramy się, aby była dobra. Powodzenia, sir Alec. Będę zaraz za
tobą, pilnując twojego tyłka.
Sinclair uśmiechnął się i chwycił go za rękę.
- Niech Bóg cię ma w swojej opiece, Louis. I ja będę miał na ciebie
oko. Ale skąd to opóźnienie?
23
Strona 17
Właśnie odc/.wała się pierwsza trąbka, której natychmiast odpowie-
działy następne, gdy armia zaczęła formować szyki bojowe, począwszy
od szpitalników, którzy stanowili awangardę. Zajmujący środkową
pozycję oddział króla, nad którym powiewał jego sztandar, przesunął się
do przodu i za szpitalników, choć - jako że byli otoczeni - nie było jasno
określonego frontu, któremu mogliby stawić czoło. Mimo to rycerze z
królewskiej straży przybocznej stanęli za plecami króla, a razem z nimi
chrześcijańscy dostojnicy kościelni i księża, którzy nieśli wielki,
kunsztowny relikwiarz. Miał on kształt wielkiego krzyża z macicy
perłowej, inkrustowanego klejnotami oraz kamieniami szlachetnymi, i
stanowił bardzo widoczny punkt zborny nie tylko dla jego obrońców, ale
też dla napastników.
Kłębiące się i falujące ogromne siły Saladyna czasami przesłaniał
snujący się dym i pył wzbijany przez ich własne szeregi. W prawie
całkowitym milczeniu czekali cierpliwie na ruch ze strony chrześcijan.
Sinclair poluzował miecz w pochwie i pochylił się w stronę
Chis-holma.
- Pozostań blisko mnie, Louis. To będzie ponura, podła bitwa.
Ledwie skończył mówić, odezwało się kilka konkurujących sy-
gnałów trąb. Gdy otaczająca go armia ruszyła przed siebie, Sinclair
zastanawiał się przelotnie, kto mógł podjąć tak idiotyczną decyzję,
ponieważ każdy ruch prowadził ich prosto na masy jazdy wroga. Ta
myśl była jego ostatnim spójnym wspomnieniem; potem był już tylko
chaos, ponieważ zamieszanie w tylnych szeregach templariuszy sygna-
lizowało ciężki atak saraceńskiej kawalerii, która nadeszła pod osłoną
dymu z wciąż ciemnego zachodu.
Sinclair i jego towarzysze ze straży tylnej - od początku na gorszej
pozycji i mniej liczebni - walczyli zawzięcie z tą elitarną jazdą Saladyna.
Przeprowadzali jeden nieskuteczny atak za drugim, a wróg cofał się
tylko po to, aby się przegrupować i otoczyć sfrustrowanych
ciężkozbrojnych rycerzy. Templariusze rozwścieczeni perfidią muzuł-
manów, którzy skupiali się na zabijaniu ich koni i dobijaniu jeźdźców na
ziemi, cofali się nieubłaganie w kierunku własnych sił, gdzie odkryli, że
król rozkazał postawić barierę z namiotów między sobą a nadciągającym
z tyłu wrogiem. Choć była ona licha i bezskuteczna, wywołała
zamieszanie wśród templariuszy i zmusiła ich do złamania osłabionych
szyków, gdy wykonywali desperackie uniki, aby
24
Strona 18
wjechać między bezużyteczne namioty, gonieni przez jazdę. Nawet
kiedy przedarli się już poza płócienne ściany, nie czekała ich pomoc ani
wsparcie, ponieważ rycerze w środku kotłowali się bezradnie dookoła
króla i krzyża, przeszkadzając jeden drugiemu i nie dając sobie
nawzajem miejsca do walki.
Sinclair instynktownie skręcił gwałtownie w prawo i ominął z wła-
snym szwadronem miotających się ludzi i konie, po czym nawrócił ostro
w lewo ciasnym łukiem, wiedząc, że tym samym wystawia na strzały
wroga prawe, nieosłonięte boki rycerzy. Zobaczył, że Louis Chisholm
pada, ugodzony co najmniej dwiema strzałami, lecz w tym momencie
pojawił się wojownik na silnym, zwinnym koniu. Zanim Sinclair odparł
atak jego śmigającego bułata i wysadził go z siodła krótkim, wściekłym
ciosem w szyję, Louis leżał daleko w tyle i templariusz nie zdołał się już
obejrzeć za nim.
Co stało się z ich dwunastotysięczną piechotą? Sinclair nie widział
śladu po niej, do tego momentu jednak jego świat zdążył się skurczyć do
małej, zadeptanej areny pełnej dymu, pyłu, chaosu oraz piekielnych
krzyków okaleczanych i zabijanych ludzi i koni. Rzeczywistość docie-
rała do niego w formie strzępów widoków i myśli, o których zapominał
w obliczu palącej konieczności kolejnego mrugnięcia, kolejnego starcia
z dziką twarzą o obnażonych zębach, kolejnego zamachnięcia się tarczą
lub mieczem. Poczuł na plecach mocne uderzenie i nie spadł z konia
tylko dzięki temu, że zahaczył łokieć o tylny łęk siodła. Kosztowało go
to jego tarczę, lecz wiedział, że jeśli otrzyma kolejny cios lub spadnie, i
tak jest trupem. Udało mu się usiąść prosto, szarpiąc za cugle, aby koń
odsunął się od zagrożenia. Na ułamek sekundy znalazł się na obrzeżach
potyczki, patrząc w dół wzgórza na to, jak ustawiona w szyku klinowym
jazda wroga jednym sprawnym manewrem otacza szpitalników ze straży
przedniej i odcina ich od reszty armii.
Nie miał czasu zobaczyć więcej, ponieważ zauważono, że został sam.
Tym razem dwóch ludzi zbliżało się do niego z obydwu stron. Wybrał
tego z prawej, niższego, i spiął ostrogami zmęczonego konia, aby ruszył
wprost na napastnika, trzymając miecz wysoko aż do ostatniej chwili,
kiedy opuścił go poziomo i pozwolił wrogowi nadziać się na klingę;
prędkość, z jaką go minął, omal nie wyszarpnęła mu broni z ręki.
Dysząc, zawrócił konia lewą ręką, szukając drugiego wroga, który był
teraz tuż za nim; zwierzę stanęło dęba i spłoszyło się,
25
Strona 19
zaskoczone cieniem pędzącym w jego stronę. Sinclair wykonał ruch
ćwiczony niezliczoną ilość razy: stając w strzemionach, pochylił się w
siodle, rzucił cugle na szyję wierzgającego w powietrzu konia i wy-
ciągnął sztylet. Prosty cios mieczem odbił przygotowaną do ciosu klingę
wroga; kiedy ich ciała były dostatecznie blisko, Sinclair dźgnął de-
speracko trzymanym w lewej dłoni jednosiecznym sztyletem. Ostrze
odbiło się od metalowego guza na przeszywanicy okrywającej klatkę
piersiową jego wroga i pogrążyło w miękkim ciele pod podbródkiem, a
wstrząs uderzenia sprawił, że napastnik runął w tył z siodła z piętami w
powietrzu. Sinclair instynktownie chwycił mocniej rękojeść, zapierając
się w siodle, żeby nie porwał go spadający ciężar trupa, lecz krótkie
ostrze sztyletu wysunęło się z łatwością i mógł usiąść prosto, chwiejąc
się przez chwilę bezradnie, zanim spostrzegł, że znów jest sam i że
otacza go względny spokój.
Metal lśnił w świetle poranka; kiedy Sinclair podniósł wzrok, ujrzał
w oddali kolejną potyczkę, toczącą się wysoko na zboczach góry Hattin.
Wyglądało na to, że formacje piechoty — z pewnością chrześcijańskiej —
porzucają pozycje na grzbiecie wysokiego wzgórza i zmierzają w dół, na
wschód, w kierunku Tyberiady. Usłyszawszy, że ktoś go woła, tem-
plariusz się odwrócił i zobaczył nadciągającą zwartą grupę towarzyszy
broni. Spiął konia ostrogami i dołączył do nich, zdając sobie niejasno
sprawę, że strzały wypełniają powietrze jak rozzłoszczone osy. Razem
podążyli z powrotem na wzgórze w kierunku namiotu króla, aby chronić
jego i krzyż. Kiedy już tam dotarli, mieli chwilę wytchnienia, gdyż wróg
się przegrupowywał. Patrząc wraz z towarzyszami w kierunku odległych
wzgórz, Sinclair ujrzał rozgrywającą się tam tragedię.
Nie wiadomo było, kto wydał piechocie rozkaz wspięcia się na
zbocze góry Hattin; gdy już prawie dotarła do szczytu, zatrzymały ją
kolejne oddziały niezliczonej jazdy Saladyna. Cały dziesięcioty-sięczny
oddział piechoty, wspierany przez dwa tysiące lekkiej jazdy —
wystraszony i najwyraźniej doprowadzony na skraj szaleństwa przez
pragnienie i dym unoszący się znad wzgórza, które zdawało się całe
płonąć - zawrócił i desperacko ruszył w dół. Było jasne, że mieli zamiar
przedrzeć się przez szeregi wroga i dostać w pobliże Jeziora
Tyberiadzkiego, lecz Sinclair dobrze wiedział, co się wydarzy. Nie mógł
nic zrobić, a on i jego towarzysze musieli sobie radzić z własnymi
problemami, nie miał więc wiele czasu, aby się przyglądać
26
Strona 20
rzezi, która teraz nastąpiła. Saraceńska jazda wycofała się po prostu z
drogi szarży i pozostawiła wybicie nacierającej piechoty dosiadającym
koni łucznikom. W ciągu godziny było po wszystkim, a z pagórka, na
którym stał namiot króla, rozpościerał się wyraźny widok na całą tę
scenę. Nikt nie przeżył i rycerze z szeregów otaczających króla byli
świadomi, że tam, w dole, bezsensownie zginęło dwanaście tysięcy ich
ludzi, którym w żaden sposób nie można było pomóc.
Saraceni przypuścili teraz szalony atak na konne oddziały stacjo-
nujące na pagórku. Nacierali ze wszystkich stron, atakując i wycofując
się falami, z zamiarem rozbicia jazdy w puch samą swą przewagą
liczebną. Sinclair się potem dowiedział, że Saladyn obmyśliwał ten atak
od miesięcy i postanowił, że jego konni łucznicy będą największym
atutem w walce z ciężkozbrojnymi chrześcijanami. Każdy łucznik ruszył
na bitwę z pełnym kołczanem, a siedemdziesiąt wielbłądów z karawany
niosło dodatkowe zapasy strzał. Frankońscy rycerze padali jak muchy
pod gradem pocisków wypuszczanych w ich kierunku ze wszystkich
stron.