White Stephen - Program

Szczegóły
Tytuł White Stephen - Program
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

White Stephen - Program PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie White Stephen - Program PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

White Stephen - Program - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STEPHEN WHITE Program (Przełożył: Jerzy Kozłowski) W PRZEDDZIEŃ OSTATKÓW Zapamiętaj sobie. Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Był dobrym celem. Wysoki, metr dziewięćdziesiąt pięć. Faliste jasne włosy, które w przefiltrowanym lutowym słońcu wydawały się prawie rude. Skóra koloru kości słoniowej. Zielone oczy, które tańczyły w rytm melodii dolatujących ze wszystkich knajp hałaśliwej francuskiej dzielnicy. Nawet w porze największego ścisku w najbardziej zatłoczonej części Nowego Orleanu widać było z daleka jego głowę podskakującą nad tłumem. W przeddzień ostatków francuska dzielnica pękała w szwach od turystów, a każdy z wypiekami na twarzy czekał na szaloną zabawę, która miała rozkręcać się coraz bardziej, aż poniedziałek przejdzie we wtorek i rozpocznie się ostatni dzień karnawału. Ten drugi, z bronią, wiedział, że on sam w takim tłumie byłby fatalnym celem. W sportowych butach miał metr siedemdziesiąt dwa. Ciemne włosy były już mocno przerzedzone, ale łysina mu nie przeszkadzała -baseballówka chroniła głowę przed słońcem równie skutecznie, jak,Ray-Bany w stalowych oprawkach osłaniały oczy. Wybrał spodnie khaki i bluzę w granatowe pasy. Dzięki temu nie rzucał się w oczy na Bourbon Street, w tłumie podobnie ubranych mężczyzn. Zrobiło się ciepło, więc szedł z przewieszoną przez prawą rękę kurtką, która zasłaniała lufę Rugera Mk II z krótkim tłumiłaem. Lewą dłoń wcisnął głęboko do kieszeni spodni. Wiedział, dokąd zmierza wysoki blondyn, więc na razie pozostawał z tyłu w bezpiecznej odległości. Na skrzyżowaniu Bienvile i Royal facet z pistoletem miał zacząć zmniejszać dystans. Za następną przecznicą powinien się zbliżyć na tyle, by wykonać zadanie. Wcześniej wysoki blondyn wyszedł ze swojego biura niedaleko ratusza. Żona chciała, żeby spotkali się na mieście i razem poszli do restauracji, ale się nie zgodził. Zaplanował już, że po drodze zatrzyma się w sklepie z antykami na Royal Street i kupi dziewiętnastowieczną broszkę z kameą, którą niedawno zachwyciła się żona. Niespodzianka na rocznicę ślubu. Wizyta w sklepie nie zabrała mu dużo czasu i skręcał z Bienville w Bourbon Street dziesięć minut przed ustaloną godziną spotkania. Z wdziękiem sportowca stawiając duże kroki, omijał rozleniwionych turystów sączących napoje z jednorazowych kubków i wkrótce znalazł się przed wejściem do restauracji Galatoire's. Rozejrzał się po chodniku i ruchliwej ulicy przed lokalem. Żony jeszcze nie było. Nawet nie zaglądał do środka, gdyż Kirsten nie znosiła siedzieć sama w restauracji. Miał nadzieję, że nie spóźni się za bardzo - kolejka czekających na stolik w jednej z legendarnych restauracji Nowego Orleanu już się wydłużała. Mieszkali w Nowym Orleanie od sześciu lat i po raz szósty obchodzili rocznicę w Galatoire's. To on nalegał, żeby wracali tam rok po roku. Ona wolałaby restaurację, w której można zarezerwować stolik. Ale nie dawał za wygraną. To on w rodzinie dbał o tradycję. To on był romantykiem. Mężczyzna z przewieszoną przez rękę kurtką oglądał wystawę dwa sklepy dalej, obserwując swoją ofiarę w szybie. Nie martwił się, że zostanie zauważony. Nie było powodu, żeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Był przeciętnym facetem w średnim wieku, wałęsającym się po Bourbon Street w południe w przeddzień ostatków - dosłownie jednym z tysiąca. Wreszcie poczuł wibrowanie pagera w kieszeni. Wyłączył go dyskretnie i zaczął wypatrywać na ulicy Kirsten. Jego partner zadzwonił na pager z komórki. Był to sygnał, że kobieta się zbliża. Też byłaby dobrym celem. Tak jak mąż, Kirsten była wysoka. I nie próbowała tego maskować. W butach na pięciocentymetrowych obcasach miała ponad metr osiemdziesiąt, a wąska spódnica tylko podkreślała smukłą sylwetkę. Wcięty w talii żakiet akcentował zarys bioder. Włosy miała jasne jak mąż, choć w słońcu nie przybierały rudego odcienia. Kirsten była złocista od stóp do głów. Niosła mały, ozdobnie zapakowany prezent - klucz do apartamentu w pobliskim hotelu Windsor Court i zwój pergaminu ze szczegółową listą wszystkich erotycznych przyjemności, które zamierzała sprawić mężowi od chwili wprowadzenia się do hotelowego pokoju wieczorem do świtu następnego dnia. O odręczne przepisanie listy poprosiła przyjaciółkę, specjalistkę od kaligrafii. Mężczyzna z kurtką zauważył Kirsten na ulicy. Tak jak się spodziewał, szła wzdłuż Bourbon Street od strony Canal. Chwilę potem zauważył ją mąż, ale nie zamierzał opuścić miejsca w kolejce przed Galatoire's. Pomachał do niej. Odmachała mu. Jej uśmiech był elektryzujący. Ten z bronią zbliżał się do wysokiego blondyna. Wyciągnął lewą dłoń z kieszeni i wsunął ją pod kurtkę. Prawą miał teraz wolną. Wepchnął ją do kieszeni spodni w chwili, gdy zauważył swojego partnera, który szedł za kobietą. Zgranie w czasie było wszystkim. Tak mu powiedziano. Nie chodziło tylko o zabójstwo; chodziło też o zgranie w czasie. Zgranie w czasie było wszystkim. Kiedy Kirsten Lord znalazła się o piętnaście metrów od męża, mężczyzna z kurtką zajął pozycję niecałe dwa metry od niego, za jego lewym barkiem. Kirsten szła dość szybko, omijając turystów, i teraz dzieliło ją od męża jakieś sześć metrów. Promienny uśmiech rozjaśniał jej twarz. Mężczyzna podniósł lewą rękę, którą zasłaniała kurtka, i wyciągnął ją do przodu. Pod kurtką lufa tłumika była teraz wycelowana pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stronę prawego barku. Kirsten oderwała wzrok od męża tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by zauważyć niskiego mężczyznę z przewieszoną przez rękę kurtką. Spojrzała mu w oczy, gdy jego wzrok przeskakiwał z niej na Roberta i z powrotem. Zobaczyła, jak dziwnie wyciąga rękę, dostrzegła okrucieństwo w jego uśmiechu i w ułamku sekundy rozpoznała zagrożenie. Jasny uśmiech przeznaczony dla męża zniknął nagle, jakby dostała w twarz. Wypuściła z dłoni ozdobne pudełko z prezentem. Okrzyk przerażenia wyrwał się z jej ust w chwili, gdy mężczyzna w baseballówce machnął ręką i broń z tłumikiem wydostała się spod kurtki. Celował w głowę Roberta Lorda. W ulicznym gwarze, który mieszał się z muzyką dolatującą z niezliczonych klubów i z żałosnym okrzykiem Kirsten Lord, strzały były ledwo słyszalne, nawet dla niej. Pomyślała, że brzmią raczej jak strzały z łuku. Inny świadek opisał je potem jako dwa uderzenia w bęben. Oba pociski z rugera dwudziestki dwójki nie chybiły celu. Pierwszy trafił Roberta tuż pod uchem, drugi wyżej. Nie mogły przebić głowy Roberta Lorda na wylot. Odpryski czaszki nie poleciały na taftowe okno restauracji. Krew i mózg nie zbryzgały ubrań stojących w kolejce miejscowych i turystów. Dwa pociski tłukły się w głowie Roberta Lorda, czyniąc spustoszenie w jego mózgu. Strzał miał być czysty. I był. Zgranie w czasie miało być idealne. I było. Kirsten przypadła do boku Roberta w chwili, gdy osuwał się na ziemię. Jedna z dwóch łusek wciąż tańczyła na betonie i w końcu znieruchomiała przy szyi Roberta. Kirsten nie zważała na niebezpieczeństwo, które mogło jej grozić. Nikt w pobliżu chyba nie zdawał sobie sprawy, że właśnie zastrzelono jej męża. Nie przypomina sobie już, co mówiła do ludzi, którzy patrzyli na nią ze zdumieniem i współczuciem. Gdy zadarła głowę, żeby wyłowić z tłumu zabójcę, stawić mu czoło i przyjął następną kulę, już go nie było. Nie mogła tego wiedzieć, ale wtedy już nie miał mini baseballówki ani okularów. Niepotrzebny już pager leżał w studzience ściekowej. Facet szedł spokojnie wzdłuż Bieiwille w stronę Dauphine. Tam właśnie czekał na niego w samochodzie trzeci członek grupy. Zespół w barze na rogu całkiem nieźle bluesował i zabójca doszedł do wniosku, że im dłużej przebywa w Nowym Orleanie, tym bardziej mu się tu podoba. Miał zamordować Roberta Lorda na oczach jego żony, takie było zlecenie. Wiedział, że dobrze się sprawił. Kobieta widziała zamach. Co do tego nie było wątpliwości. Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Niespełna miesiąc po złożeniu ciała Roberta w ostatniej wolnej kwaterze rodzinnego grobowca Lordów, na cmentarzu Lafayette w Nowym Orleanie, spakowałam rzeczy córki i przeniosłam szczątki naszego życia na północ, do małego miasteczka o nazwie Slaughter, leżącego przy autostradzie numer 19, mniej więcej w połowie drogi między Baton Rouge i granicą stanu Arkansas. Przeprowadziłyśmy się w środku nocy. Ulegając mojej paranoi, pojechałam aż do Picayune w stanie Missisipi, żeby stamtąd zawrócić do Luizjany i popędzić na pomoc do Slaughter. Mój stary szef w Nowym Orleanie, prokurator okręgowy, wysłał policjanta z Luizjany, żeby jechał za mną aż do Picayune, a potem z powrotem do Baton Rouge. Na parkingu pod Baton Rouge kupiłam policjantowi kawę i zanim przekonał mnie, że nikt nas nie śledził, zdążył zjeść dwa kawałki ciasta - szarlotkę i cytrynową bezę. Gdzieś między obrzeżami Baton Rouge a przedmieściami Slaughter przestałam się nazywać Kirsten Lord, a zaczęłam Katherine Shaw. Wybrałam to nazwisko na pogrzebie męża. Skąd taki pomysł? W modlitewniku, który leżał przede mną na kościelnej ławie, napisano ołówkiem „Katherine Shaw” - litery były starannie wykaligrafowane dziecięcą ręką. Modliłam się, żeby Katherine Shaw, która wcześniej siedziała w tej samej ławie, śpiewała hymny w tym samym kościele i odmawiała ten sam pacierz, nie miała nic przeciw temu, żebym korzystała z jej nazwiska, tak jak korzystałam z jej świętej książeczki. Chcąc uatrakcyjnić niespodziewaną przeprowadzkę mojej córce, pozwoliłam, żeby też zmieniła sobie imię. W jej szkole dużo się ostatnio mówiło o olimpiadzie w Sydney, więc moja córka została Matyldą. Nie przypadło mi do gustu to imię, ale pocieszałam się myślą, że nie były to igrzyska w Nagano lub Salt Lake City. Razem z Matyldą przeniosłyśmy się do Slaughter w rytmie walca. Kiedy zgodziłam się zaszyć w tymczasowej -jak sobie wtedy wyobrażałam - kryjówce w stanie Luizjana, wybrałam Slaughter między innymi dlatego, że było to takie miasteczko, w którym zauważa się obcych. I ludzie oglądają się za każdym nieznanym wozem. Pomimo świeżej żałoby po Robercie starałam się zaprzyjaźnić z sąsiadami i wkrótce byłam znana jako matka, która co rano odprowadza córkę do szkoły i czeka przed drzwiami szkoły dziesięć minut przed zakończeniem ostatniej lekcji po południu. Uparcie trzymałam się tego zwyczaju, choć z okna na piętrze wynajmowanego przeze mnie domu miałam całkiem niezły widok na wejście do szkoły. Ale w moim ówczesnym stanie ducha całkiem niezły widok nie wystarczał. Kilka metrów dalej to kilka metrów za daleko. Ostatni dzień szkoły był wyjątkowo upalny jak na początek czerwca. Ale dzieciaki nie zauważały upału. Perspektywa letnich wakacji upajała je i dodawała im energii. Matylda planowała odwiedzić po szkole koleżankę - było to pierwsze zaproszenie towarzyskie, odkąd doszła do klasy tak późno pod koniec roku szkolnego. Gdy dowiedziałam się o jej planach, zaprosiłam na kawę matkę nowej koleżanki i podzieliłam się z nią wyssaną z paka opowieścią, że mój były mąż może podjąć próbę porwania Matyldy. Dałam do zrozumienia, że istnieje spór o prawo do opieki nad córką. Powiedziała, żebym się nie martwiła i obiecała dobrze przypilnować dziewczynek. Próbowała wydobyć ode mnie więcej szczegółów o dranstwach eksmęża i z trudem udawało mi się zaspokoić jej ciekawość, zaczęłam już żałować, że nie wymyśliłam innej historii. Ośmio-, prawie dziewięcioletnia Matylda wyczuła moje obawy związane z wizytą w domu nowej koleżanki i oznajmiła, że może tam pójść bez mamusi. - Naprawdę? - udałam zdziwienie, choć spodziewałam się usłyszeć coś w tym stylu od mojej nieco zbyt niezależnej córki. - Nie będziesz na mnie czekała przed szkołą? Podniosłam rękę jak do przysięgi. - Obiecuję. - Mamo, naprawdę obiecujesz? - Jeszcze nie tak dawno tupała nć za każdym razem, kiedy przybierała ten ton. - Zadzwonisz do mnie, kiedy już będziesz u koleżanki? - zapytałam. - A muszę? - Tak, musisz. - No to zadzwonię. - Matyldo, obiecujesz? - Mamo! Telefon zadzwonił osiemnaście po trzeciej. - Cześć, mamo - powiedziała Matylda. - Dostałyśmy lemoniadę i ciasteczka, takie j ak robiła babcia. Takie z marmoladą po środku. Babcia była mojąmatką. Umarła w kwietniu w zeszłym roku. Nie zdążyłam w pełni przeżyć żalu po jej śmierci, kiedy zagłuszył go ból po stracie Roberta. Tak więc gdy Matylda zajadała się ciasteczkami u koleżanki trzy i pół przecznicy dalej, ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca w naszym wynąjętym domu, dopóki nie usłyszałam córki przez telefon. A gdy już usłyszałam słodką; melodię jej głosu, rozsiadłam się na leżaku i wznowiłam moją codzienną popołudniową wartę. Jak wyglądała moja warta? Siedziałam na werandzie i wypatrywałam obcych samochodów prowadzonych przez niskich facetów w spodniach khaki i sportowych kurtkach. Wypatrywałam wszystkiego, co mogło wydawać się podejrzane. Powiedziałam sobie, że moje zadanie przypomina trochę politykę Sądu Najwyższego wobec pornografii - nie mogłam określić, czego dokładnie szukam, ale byłam pewna, że tego nie przegapię. Gdy sączyłam słodką herbatę, a lód pobrzękiwał w wysokiej szklance, słyszałam dźwięk łusek podskakujących na betonie przy głowie mojego męża. To wspomnienie, nawiasem mówiąc, było drapieżną orką. Boleśnie odczuwałam odległość dzielącą mnie od córki, jakby można ją było zmierzyć latami świetlnymi, a nie przecznicami małego miasta. Próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie po stracie jeszcze jednej osoby i doszłam do wniosku, że nie mogłabym tego nazwać życiem. Dotykałam broszki z kameą przy szyi - ostatniego prezentu od Roberta z okazji naszej rocznicy ślubu - i rozmyślałam o sprawiedliwości. Pojęcie to było odległe i abstrakcyjne, pożyteczne jak dziecięce wróżki lub wielkanocny królik i równie nieuchwytne. Myślałam o tym wszystkim, gdy na stoliku przy leżaku zadzwonił przenośny telefon. Powiedziałam „halo” i w jednej chwili zapomniałam o wewnętrznej pustce i obserwowaniu ulicy. - Katherine? - odezwała się matka koleżanki Matyldy. - Mówi Libby Larsen. Powiedz mi jeszcze raz, jak dokładnie wygląda twój były mąż. Zdaje się, że jest tu... - Co takiego? - Jedna z tych wielkich furgonetek - dokończyła, rozciągając ostatnią sylabę, jakby jej agent wynegocjował największe honorarium. - Czarna. Wielka i lśniąca. - Gdzie? - Pod magnolią przed domem pani Marter. To... - Dziewczynki są bezpieczne, Libby? - Robiłam wszystko, żeby do mojego głosu nie wkradła się panika. - Są przy mnie w salonie, bawią się na podłodze z... - Zaraz tam będę - powiedziałam i rzuciłam słuchawkę. Zmarnowałam dziesięć kroków, biegnąc po kluczyki wiszące na haczyku w kuchni, ale po chwili doszłam do wniosku, że szybciej będzie pójść na piechotę – nie!, pobiec, a potem znów zmieniłam zdanie i wróciłam po kluczyki, bo samochód mógł mi być potrzebny do ścigania furgonetki. Drżącymi rękami próbowałam trafić kluczykiem do stacyjki, ale nagłe pomyślałam, żeby pobiec z powrotem do domu po broń. Gdy przypadłam do zamkniętej skrzynki, w której ją trzymałam, zdałam sobie sprawę, że zostawiłam kluczyki w stacyjce i musiałam znowu wrócić. Marnowałam minuty, kiedy nie miałam ani sekundy do stracenia. „Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie”. Jego słowa zmroziły mnie przez chwilę tego dnia w sądzie, ale zignorowałam groźbę. Z pewnością nie była to pierwsza groźba, którą jako prokurator usłyszałam z ust zdesperowanego bandyty. Pomyślałam sobie: nie pierwsza i nie ostatnia. Ale potem ten bandzior wysłał mężczyznę w spodniach khaki do Nowego Orleanu i Robert zginął na moich oczach na chodniku przed Galatoire's. A teraz pod magnolią pani Marter stała duża czarna furgonetka i byłam pewna, że za kierownicą siedzi niski mężczyzna w spodniach khaki. Nie dawała mi spokoju myśl, że jest za ciepło na kurtkę. Przez całą drogę, mijając kolejne przecznice, zastanawiałam się, co teraz przewiesił sobie przez rękę. Oto delfin: Zanim zostaliśmy kochankami, czy choćby przyjaciółmi, zanim je zadałam sobie pytanie, czy chcę, żebyśmy zostali kochankami, spędziłam z Robertem pierwszy wspólny weekend w domu wypoczynkowym naszego przyjaciela w górach w Karolinie Pomocnej. Przyjechaliśmy tam oddzielnie i byliśmy dwoma z dziesięciu osób wypoczywających w przestronnym domu. Drugiej nocy naszego pobytu, po wieczornych atrakcjach, takich jak kąpiefc w gorącym źródle na skraju okolicznych lasów, Robert odciągnął mnie od grupy i patrząc na mnie najłagodniejszymi oczami na świecie, powiedział, że nigdy nie widział tak pięknych pleców jak moje. Naprawdę. Mówił o plecach. Jego pierwszy, płynący z serca komplement pod moim adresem dotyczył pleców. Jeśli tamtej nocy zwracał na mnie uwagę, a przypuszczam, że tak było, miał okazję zobaczyć przez krotką chwilę moje piersi, przyjrzeć się całej długości nóg i przestudiować wtedy jeszcze młodzieńczą linię pośladków. Ale mężczyzna, którego wkrótce miałam poślubić, wolał skupić się na urodzie moich pleców. Tego typu rzeczy teraz sobie przypominam. Nawet w chwilach, kiedy przechylam się na zakrętach i pędem mijam trzy przecznice, żeby ocalić córkę przed zabójcą. Nie rozumiem. To tylko delfin. Podjeżdżając pod dom koleżanki Matyldy, zbliżałam się do czarnej furgonetki - jednej z tych nieprzyzwoicie wielkich furgonetek forda - od przodu. Z piskiem opon zatrzymałam audi między zaciętym pyskiem czarnego monstrum a frontowymi drzwiami domu, w którym przebywała moja córka. Zaparkowałam po złej stronie ulicy - coś, czego nie robi się w Slaughter. W ogromnym wozie siedzieli dwaj mężczyźni. Jeden miał na głowie baseballówkę i obaj chowali się za okularami przeciwsłonecznymi. Poza tym nie mogłam określić ich wzrostu ani w co byli ubrani. Libby Larsen stała na skraju dużego, przystrzyżonego trawnika przed domem, osłaniając oczy jedną ręką. Drugą przytrzymywała na biodrze niemowlę. Odwróciłam się do niej i obserwowałam jej usta. - To on? - pytała. Wzruszyłam ramionami, podchodząc do niej. Starała się nie ruszać ustami, kiedy mówiła: - Nie oglądaj się, ale wysiadają właśnie z wozu. Z ledwością zrozumiałam jej słowa, ale wiedziałam, co robić. - wejdziesz do domu, do dziewczynek, Libby? Masz piwnicę? Udawaj, że to ćwiczenia na wypadek tornado czy coś w tym rodzaju, dobrze? Zabierz je do piwnicy. Jak tylko usłyszysz coś podejrzanego, dzwoń pod 911. Nie znała mnie na tyle dobrze, żeby rozpoznać skrajną desperację w moim głosie, ale posłuchała, jakbym była kaznodzieją, który zna drogę do wiecznego zbawienia. Pobiegła znaleźć dziewczynki i ukryć je w piwnicy. Dwaj mężczyźni, którzy wysiedli z furgonetki, byli dużo niżsi od pojazdu. Obaj szli w moją stronę. Nie spieszyli się. Żaden z nich nie niósł kurtki ani niczego, co mogło zasłaniać bRon z tłumikiem, chociaż ten w baseballówce lewą rękę trzymał za sobą. Obserwując go, wymacałam palcem spust pistoletu schowanego w przedniej kieszeni bluzy bez rękawów. Bluza należała do Roberta. Na jego prośbę obcięłam rękawy. Z przodu były wyszyte liter LSU - inicjały jego uczelni. Mężczyzna, z którego nie spuszczałam wzroku, podniósł prawą, wolną rękę i dotknął nią daszka czapki. - Witam szanowną panią. Kiwnęłam głową, starając się nie odwracać uwagi od drugiej reja, którą wciąż chował za plecami. - Szukamy pani Marter - powiedział, wskazując ruchem głowy w stronę magnoliowego drzewa. - Tak - powiedziałam. Drugi mężczyzna, ten z gołą głową, powiedział: - Dzwoniliśmy do drzwi, ale nikt nie otwiera. Odpowiedziałam, nie spuszczając z oczu mężczyzny w baseballówce. - W takim razie pewnie nie ma jej w domu. Spodziewa się panów? - Ma się rozumieć. Byliśmy umówieni jakiś czas temu. - Popukał w zegarek. - Umówieni? - Chodzi o instalację klimatyzacji. Mieliśmy przedstawić naszą ofertę. - Przekażę jej, że panowie byli. Mają panowie wizytówkę? Mężczyzna w baseballówce wyciągnął rękę zza pleców tak gwałtownie, że odruchowo pociągnęłam za pistolet, który zaplątał się w materiał kieszeni. Nie mogłam wyciągnąć tej cholernej spluwy. Minęło zbyt wiele sekund, zanim moje oczy rozpoznały, że wyciągnięta teraz w moją stronę dłoń trzyma tylko wizytówkę. Zostawiając zaplątany w kieszeni pistolet, wyciągnęłam rękę, wzięłam od niego wizytówkę i przeczytałam. - Panowie z Buster's? - zapytałam. Blacharstwo i klimatyzacja. Wydawało mi się, że pamiętam szyld ze zdezelowanej budy przy supermarkecie. - Tak. - Pani Marter będzie przykro, że się z panami minęła, zwłaszcza w tak upalny dzień jak dzisiaj. Lato w tym roku będzie długie, co? - I piekielnie gorące - zgodził się. Żebyście wiedzieli. Nowa koleżanka Matyldy w Slaughter miała na imię. Jennifer. Zaprzyjaźniły się. tak, jak tylko potrafią się zaprzyjaźnić dwie małe dziewczynki. Wizyta w domu Jennifer doprowadziła do następnej -u nas. Mam tylko nie mów do niej Jenny, upomniała mnie córka. Potem Matylda przenocowała u Jennifer, co musiało doprowadzić do oczekiwanej rewizyty. Wkrótce potem nastąpiły długie nocne rozmowy telefoniczne i głośne wyznania dozgonnej przyjaźni, które przypadkiem podsłuchałam. Wierzcie mi, naprawdę nie chciałam. Pod koniec czerwca były najlepszymi przyjaciółkami i przetrwały co najmniej dwie burzliwe kłótnie, które w królestwie zwierząt skończyłyby się tym, że jedno z ciał rozkładałoby się teraz w słońcu. O ile mogłam się zorientować, moja córeczka bez oporów wcieliła się w postać o imieniu Matylda. Korzystała z wiecznie powiększającej się encyklopedii kłamstw ze swobodą, która mnie przerażała. To dziecko potrafiło. wiązać wątki swego fikcyjnego życia z łatwością mistrzyni tkactwa. Ani razu nie słyszałam, żeby się zaplątała, opowiadając koleżance szczegóły swojej nowej biografii. Często zastanawiałam się, jakież to niezabliźnione rany skrywała w ten sposób przede mną lub - co martwiło mnie jeszcze bardziej przed sobą samą. Przerażało mnie, że nie wiem, jak zmierzyć jej ból. A mój? Sądziłam, że moje rany są niewidoczne dla innych, choć dla mnie stwarzały zagrożenie. Wyobrażałam je sobie jako krwiaki. Jednak w głębi serca wiedziałam, że rosnący skrzep nie tworzy się w moim mózgu. Raczej w mojej duszy. Co wieczór przed pójściem spać Matylda wysłuchiwała z udawaną cierpliwością litanii moich niepokojów i napomnień - ważne było, żeby zrozumiała, jak zachowywać się wśród obcych. W niedługim czasie mogła wyrecytować wszystkie reguły gry. Tak samo jak wtedy, gdy miała dwa lata i recytowała z pamięci Księżycowi na dobranoc. Uwielbiała tę książeczkę. Kiedy była młodsza, bez względu na to, co czytałyśmy do snu, zawsze upierała się, żeby na końcu czytać Księżycowi na dobranoc. To znaczyło, że ostatnie słowa przed zgaszeniem światła, ostatnie słowa przed „kocham cię” brzmiały zawsze: Idźcie spać, szmery i trzaski. Po osiedleniu się w Slaugnter przed pójściem spać często rozmawiałyśmy o Robercie, jej tacie, i przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu pytała o złoczyńcę, który go zabił. - Tata zrobił coś, co go zdenerwowało? - chciała wiedzieć, a ja mówiłam jej, że jej ojciec był najmilszym człowiekiem pod słońcem i dobrze o tym wiedziała. - Jak on wygląda? - pytała, ale nie mówiłam jej o spodniach khaki, bo nie chciałam, żeby wpadała w panikę, ilekroć zobaczy ten kolor. - Jest wysoki? - zastanawiała się, ale nie powiedziałam, że ona w wieku dwunastu lat z pewnością przerośnie drania, który zabił jej tatę. Od samego początku chyba rozumiała, że zabójca nie został schwytany. I że musimy ukrywać się w Slaughter, dopóki nie znajdzie się za kratkami. Jej żal po stracie ojca wydawał się równie niedojrzały jak ona sama i martwiłam się, że nie uroniła tylu łez, ile wydawało mi się, że powinna. Minął prawie cały miesiąc bez kolejnej wizyty dwóch mężczyzn w wielkiej furgonetce z Buster's. Oczywiście sprawdziłam ich. Firma była legalna. A ci dwaj tam pracowali. Nazajutrz po rozmowie z nimi przed domem pani Marter widziałam, jak pojawili się rano w pracy. Zwykła zaś rozmowa telefoniczna potwierdziła, że pani Marter faktycznie zamierzała zainstalować klimatyzację w swoim domu, ale ceny zaparły jej dech w piersiach równie sku- tecznie jak zeszłoroczne lipcowe upały. Powoli, gdy mijały kolejne dni, egzystencja w Slaughter w stanie Luizjana znowu zaczęła dawać mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Osobą, która w końcu wyrwała mnie z tego błogostanu i wzmogła we mnie czujność, był stary kolega z biura prokuratora okręgowego w Nowym Orleanie. Człowiek, który zagroził mi tamtego dnia w sądzie, człowiek, który w moim przekonaniu zaaranżował zabójstwo mojego męża i którego posłałam do więzienia na więcej łat, niż mógłby przeżyć żółw z Galapagos - tego człowieka dotknęła właśnie wielka osobista tragedia. Nazywał się Ernesto Castro. Był wielką szychą w kokainowym światku, lokalnym przedstawicielem kolumbijskich karteli narkotykowych i organizował przerzuty wielkich ilości kokainy z Miami aż do Waszyngtonu i Baltimore. Kiedy go poznałam, mieszkał w mieście Welcome nad Missisipi w połowie drogi między Luizjaną i Baton Rouge. Aresztowano go na podstawie podejrzenia o popełnienie brutalnego gwałtu na przykutej do wózka inwalidzkiego 46-letniej kobiecie w windzie biurowca, gdzie pracowała jako sekretarka. Policja z Nowego Orleanu szybko doszła do wniosku, że Castro był też odpowiedzialny za co najmniej dwa inne gwałty, równie okrutne i nikczemne. Na szczęście dla wymiaru sprawiedliwości brutalność Ernesto przewyższała jego inteligencję. Mnie zlecono poprowadzenie oskarżenia i bez problemu uzyskałam wyroki skazujące w każdym punkcie aktu oskarżenia. Byłam pewna, że Castro nigdy nie zobaczy słońca Luizjany jako wolny człowiek. Właśnie w dniu ogłoszenia wyroku otwarcie zagroził mi w sądzie. Tamten dzień zaczął się jak setki innych. Gdy podeszłam do ławy na prośbę sędzi, Castro niespodziewanie wstał za mną przy stanowisku obrony i podniósł zakute w kajdanki ręce. - Ty szmato! Hej! - zawołał. Zerknęłam za siebie. Nie odwróciłam się, tylko zerknęłam. Nie byłam nawet pewna, czy to ja jestem tą szmatą. Sędzia uderzyła młotkiem. Najwyraźniej też nie wiedziała, czy przypadkiem nie ją nazwał szmatą. Strażnicy otrząsnęli się z letargu i ruszyli w stronę skazanego. - Zapamiętaj sobie - powiedział Ernesto Castro, zanim postawni strażnicy zdążyli go powstrzymać. - Za każdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. - Gruby palec wskazujący lewej ręki wymierzył prosto we mnie. Nie przypominam sobie nawet wyrazu jego twarzy, kiedy wypowiadał te słowa. Pomimo dramatyzmu całego zajścia, groźba wydawała się stosunkowo błaha - ot, facet z ławy oskarżonych obrzuca mnie błotem. W moim dzienniku, gdybym akurat miała czas i emocjonalną przytomność, żeby przelać na papier wrażenia z sądu, napisałabym, że tego dnia zostałam utytłana. Tak to określałam. Utytłana. Pamiętacie Ghostbusters. Nie? Nieważne. Uwierzcie mi, tego dnia zostałam utytłana. Więc cóż to za tragedia dotknęła pana Castro - ta, o której powiedział mi kolega z biura prokuratora, gdy ukrywałam się w Slaughter? Matka Castro jechała odwiedzić syna w więzieniu, gdy jej samochód zderzył się czołowo z ciężarówką wiozącą ciastka. Kierowca ciężarówki zasnął za kierownicą i zjechał na przeciwny pas ruchu. Pani Castro zginęła w istnym morzu ciastek. Za każdą cenną rzecz, którą stracę - tak brzmiały słowa, które do mnie skierował. Jego matka była cenną rzeczą? Dla niego? Z pewnością. Mógł mnie winić za jej śmierć? Oczywiście że tak. Od chwili, gdy usłyszałam wiadomość o śmierci matki Castro, dużo gorzej spałam po nocach, zastanawiając się, czy teraz, po śmierci seniory Castro, jestem winna Ernestowi Castro jeszcze jedną, czy też trzy cenne rzeczy? Czy mój Robert naprawdę liczył się tylko za jedną? Matylda, dobry Boże, liczyłaby się za dziesiątki. Gdyby Castro zrobił coś Matyldzie, osobiście odwiedziłabym go w więzieniu i wycięła mu narządy, jeden po drugim, aż by zdechł. Rozcięłabym go i najpierw wyjęła te niekonieczne do życia organy, tak żeby nie zdechł od razu - wyrostek, woreczek żółciowy, śledzionę, a potem wepchnęłabym mu je do gardła, żeby się nimi udusił, ten podły drań. Tego typu myśli nigdy nie należały do stada, do mojego stada wielorybów. Nie, one nigdy nie nurkowały, nigdy nie schodziły głęboko. Stały się moimi snami na jawie, które tłukły mi się po głowie, gdy sączyłam słodką herbatę na tarasie w popołudniowym upale i wypatrywałam na drodze niskich mężczyzn w spodniach khaki. Moja Matylda lubiła grać w piłkę nożną. Jej przyjaciółka Jennifer też. Podwórko przed domem Larsenów było na tyle duże, że można było na nim kopać piłkę. My takiego nie mieliśmy. Tego lata dziewczynki grały godzinami, a to znaczyło, że dużo częściej przebywały u Larsenów niżu nas. Pan Larsen skonstruował z plastikowych rur i sieci wędkarskiej prowizorycznąbramkę, którą ustawił między kwitnącymi krzewami po pomocnej stronie dużego trawnika. Gdyby żył Robert, zaproponowałby pomoc panu Larsenowi przy budowie bramki i prawdopodobnie bardziej by zaszkodził, niż pomógł. Robert nie był, jak to się mówi, uzdolniony technicznie. No, ale przecież gdyby Robert żył, nie mieszkałabym z Matyldą w Slaughter. Wstyd mi się do tego przyznać, lecz - choć to przeze mnie zginął - od czasu do czasu przeklinam Roberta za to, że umarł. Kiedy nadszedł weekend przed Dniem Niepodległości, uspokoiłam Kit już na tyle, że podczas wizyt Matyldy u Jennifer mogłam czytać lub sprzątać. Ale niewystarczająco, żeby wyjść po zakupy, bo wtedy mógłby ominąć mnie telefon od Libby Larsen z informacją, że niski mężczyzna w baseballówce i spodniach khaki wrócił. Rozmowa telefoniczna, kiedy już do niej doszło, była krótka, a nawet lakoniczna. - Katherine? - powiedziała Libby. - Chyba powinnaś przyjechać. I to zaraz. - Nic jej nie jest? - zapytałam. - Z Matyldą wszystko w porządku? - Policja jest już w drodze - poinformowała Libby, a zabrzmiało to bardziej jak wyrzut niż pocieszenie. - Ona nie ma na imię Matylda. A to nie był twój były mąż Rzuciłam cholerną słuchawkę, złapałam torebkę - w której miałam jwż kluczyki i bRon - i przejechałam trzy przecznice do Larsenów jak szalona. Na krawężniku czekała na mnie policjantka z komendy w Slaughter i prawie udało jej się powstrzymać mój sprint do frontowych drzwi domu Larsenów. Prawie. Kiedy ją wyminęłam, nigdy w życiu nie byłaby w stanie mnie dogonić. Nie zwracałam uwagi na jej wezwania, nie zapukałam do drzwi tylko szarpnęłam za nie i krzyknęłam: - Matylda! Matylda! Córeczko! Libby Larsen weszła do zarzuconego zabawkami przedpokoju, wycierająć ręce ścierką w niebieskie ananasy. - Matylda? - żachnęła się. - Jak mogłaś? - zapytała. Zarzuciła ścierk na ramię i wsparła czyste ręce na pełnych biodrach w odwiecznym ge oburzenia gospodyń domowych całego świata. - Jak mogłaś mnie oszukiwać? Nas wszystkich? Jak mogłaś choćby pomyśleć o tym, żeby w ten sposób narażać inne dzieci? Jej wściekłość odbijała się ode mnie jak promienie rentgenowskie od ołowiu. Ona nawet nie wiedziała, co to jest niebezpieczeństwo. A ja musiałan chronić swoją córkę. - Matylda! - zawołałam. Nie sądzę, żebym zawsze była tak gruboskórna. A może byłam. Może to przez moją pracę. Albo przez to, że zamordowano mi męża. Po prostu nie wiem. - Jest w kuchni z policją - powiedziała Libby. Ostatnie słowo wyartykułowała szczególnie wyraźnie. - Coś ci powiem, moja droga. Należą się jakieś wyjaśnienia. Najpierw im. A kiedy już z tobą skończą, mnie też musisz i co nieco wyjaśnić. - Zachowywała się, jakby tym tonem głosu mogła kogoś zastraszyć. Może swoje dzieci. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby jej mąż drżał przed nią. Ale tak naprawdę nie znałam Buda Larsena. Może Libby wyszła za mąż za mięczaka. Minęłam ją i wbiegłam do kuchni. Matylda siedziała przy wielkim dębowym stole, mając po obu stronach policjantów. Jeden był czarny, drugi biały. Żaden nie ważył mniej niż dziewięćdziesiąt kilogramów. Czapki od munduru leżały przed nimi na stole i wydawały się tak duże, że można by było smażyć na nich naleśniki. Moja wyrośnięta córka wyglądała przy nich na maleństwo. - Kochanie - odezwałam się głosem pełnym czułości, szczęśliwa, że Matylda żyje, że oddycha. Wyciągnęłam do niej ręce. - Mamo-powiedziała i natychmiast ześlizgnęła się z krzesła, znikając pod blatem, zanim dwaj potężni gliniarze zdążyli zareagować. W ciągu kilku sekund przemknęła między ich nogami i znalazła się w moich ramionach. -Mamo - powiedziała znowu. - Mamo. - Ciii - szepnęłam w jej złociste włosy. - Kazali mi powiedzieć o tacie. - Ciii. - I że nie mam na imię Matylda. - Ciii. - I że ty nie nazywasz się Katherine Shaw. - Ciii. - Zły człowiek zjawił się, tak jak mówiłaś. Ale to nie był mężczyzna, mamo. Zły człowiek nie był mężczyzną. - Ciii. - Co my teraz zrobimy, mamo? Co my teraz zrobimy? - Moja kochana - wyszeptałam. Co się stało? Matylda po mistrzowsku broniła bramki - miała to we krwi -a Jennifer kopnęła piłkę z całej siły. Matylda wyskoczyła wysoko, żeby wybić piłkę nad bramkę. Robert mawiał z dumą, że jego córka ma w nogach sprężyny, a nie kości. Matylda pobiegła za piłką przez krzaki na podwórze sąsiadów. Tam spotkała kobietę w zielonej bluzce z odkrytymi plecami i bojówkowych szortach. - Wyglądała zupełnie jak dziewczyny z katalogu Abercrombie. - Tak moja nagle uświadomiona w sprawach mody córka opisała kobietę, która czaiła się za krzakami. - Była młoda czy stara? - zapytałam. - Młoda. Dwudziestka. - Matylda wypowiedziała swój wniosek z przekonaniem, którego ja nie podzielałam. W minionych latach przesłuchiwałam setki świadków, a Matylda przedstawiała swoją wersję wydarzeń z podejrzaną pewnością siebie. Ale to też miała we krwi. - I? - I podeszła do mnie i zapytała, czy nie widziałam jej psa. - Cholera. - Mamo - skarciła mnie. - Nie bluzgaj. Zresztą pamiętałam, co mówiłaś. Że mogą prosić mnie o pomoc w szukaniu psa lub kota, więc byłam ostrożna. Kiedy próbowała mnie złapać, ja już biegłam, przysięgam. - Nie przysięgaj. Więc zaczęłaś uciekać? - No, niezupełnie. Ale zaczęłam biec, kiedy chwyciła mnie za rękę, o, tutaj. - Przesunęła palcem po lewym ramieniu. - Widzisz? Tutaj mnie złapała. - Czerwone ślady po palcach kobiety były wyraźnie widoczne na opalonej skórze Matyldy. - Mów dalej, złotko. Jestem z ciebie dumna. - Dobrze. No więc... wyciągnęła rękę i chciała mnie mocno złapać. Ale byłam spocona, a ona też miała spoconą rękę, no i byłam dla niej za szybka. Wyślizgnęłam się jej i zaczęłam biec, krzyczeć, wrzeszczeć, tak jak mi kazałaś, i przedarłam się przez krzaki do domu Larsenów. A kiedy się odwróciłam, już mnie nie goniła, tylko biegła w przeciwną stronę, gdzie czekał na i samochód, i tak to się skończyło. Ale, oczywiście, to nie był koniec. Koniec nie był nawet blisko. ZNIECZULENIE Alan Gregory podniósł poduszki z wyłożonej wykładziną podłogi i pomógł wstać swojej ciężarnej żonie. - No i co myślisz? - zapytał. Lauren uśmiechem podziękowała mu za pomoc i powiedziała: - Co myślę? Chodzi ci o poród? - Uderzyła pięścią jedną z poduszek które trzymał przy piersi. - Chcesz wiedzieć, co myślę? A znasz słowo „znieczulenie”? Roześmiał się i zniżył głos do szeptu. - Mam rozumieć, że nie jesteś całkowicie przekonana do idei, by przez, błogosławieństwo porodu przejść w bólu i pocie? Chciała wbić mu do głowy, że naprawdę nie żartuje. Kiedy pochylił się, z ręką na jej wydatnym brzuchu, żeby ją pocałować, była prawie przekonana. Ale nie do końca. Z naciskiem powtórzyła: - Znie-czu-le... - Dobrze, dobrze, słyszałem. Popytamy Adrienne o anestezjologów. Ale skończymy kurs, dobra? - Dobra, skończymy. Jody chce, żebyśmy skończyli kurs. - Jody była położną Lauren. Lauren ruchem głowy wskazała drugi koniec sali, gdzie właśnie skończyli zajęcia z cyklu „Pierwsze dziecko po trzydziestce”, i szepnęła: - Znasz kogoś z naszej grupy? Mam nadzieję, że nie ma twoich pacjentów. To byłoby krępujące. - Nie, żadnych pacjentów. Ale znam kobietę, która siedziała przy drzwiach. - Spojrzał w tamtą stronę, ale kobieta już wyszła z sali. - Jest psychiatrą z Denver. Nie miałem pojęcia, że mieszka w pobliżu. Nazywa się Teri Grady. Pracowałem z nią parę razy. Lubię ją. Jest zabawna. Rozumiem, że nie było tutaj nikogo z twoich skazańców? - Lauren była zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder. - Niech Bóg broni. Nie, nikogo z nich nie ścigałam. - Chcesz, żebyśmy po drodze do domu zatrzymali się gdzieś, zjedli coś? Obiecałem, że zabiorę cię do Dandelion, jeśli będziesz grzeczna na kursie. - Byłam grzeczna? - zapytała z dziecięcą przymilnością. - Dobrze się sprawowałaś. Zrobiłaś parę niepotrzebnych min. Ale ogólnie dobrze się sprawowałaś. - Jakich min? Nie robiłam żadnych min! Uśmiechnął się. Wiedziała, że to nieprawda. - Wolałabym odłożyć wizytę w Dandelion na kiedy indziej. Powiedziałam Adrienne, że możemy dzisiaj zacząć ćwiczyć jogę. Nie masz nic przeciwko temu? - Ja? Ależ skąd? Mogę popatrzeć? Pacnęła go w ramię. - Nie ma mowy! - Cholera. Adrienne ma na tym punkcie bzika, co? Całej tej jogi? - Moim zdaniem wygląda świetnie. Nie sądzisz, że wygląda świetnie? Musiałeś chyba zauważyć, co joga zrobiła z jej pośladkami. Rzucił żonie ukośne spojrzenie. - Mówimy o pupie Adrienne? Niestety. Nie chcę cię rozczarować, ale nie zauważyłem, co joga zrobiła z pośladkami Adrienne. - Ale ja zauważyłam i mam nadzieję, że z moimi pośladkami będzie tak samo. - Twoja pupinka, moje cudo, tego nie potrzebuje. - Słodki jesteś. Kiedy szli ze szpitala do samochodu, zsunął rękę niebezpiecznie blisko wspomnianej pupy. - Nie martw się. Dziś wieczorem muszę zadzwonić w parę miejsc. Przygotuję kolację, gdy ty z Adrienne będziecie wyczyniać te wasze sztuki. Alan i Lauren mieszkali w niedawno wyremontowanym ranczerskim domu po wschodniej stronie Boulder Yalley w malowniczej okolicy, w pobliżu autostrady numer 36, która ciągnęła się do Boulder z pomocnych przedmieść Denver. Adrienne, ich przyj aciółka- urolog, i Jonas, jej syn, byli jedynymi bliskimi sąsiadami przy piaszczystej drodze, która kończyła się na placu między ich domami. Ten wieczór był zapowiedzią letnich atrakcji. Słońce kładło się spać do poszarpanej kołyski Gór Skalistych, opadając szczególnie leniwie, a wieczorne powietrze po raz pierwszy w tym roku było raczej ciepłe niż chłodne. Niebo rozświetlały rozproszone pastele jak z opakowania wafli Necco. Z jednego z tarasów z zachodniej strony domu Lauren i Alan mieli widok na równoległe węże świateł samochodów sunących powoli na wschód i zachód po szosie. Kiedy Alan wprowadził się do wcześniejszego wcielenia tego domu w: tach siedemdziesiątych, w Boulder nie słyszano o czymś takim jak godzi szczytu. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych poznał Lauren, trasa była zatłoczona tylko rano i wieczorem. A teraz? Boulder miało swoje przedmieścia. W Boulder ruch był za duży o każdej porze. Autostrada przecinająca Boulder była jak skorodowana rura. Pożegnali się w garażu i Lauren przecięła drogę w stronę domu Adriane, a Alan przeszedł do frontowych drzwi przywitać się z Emily, suką rasy Bouvier des Flandres. Zwierzę powitało go bez entuzjazmu - pochylenie głowy i małym skokiem na tylnych łapach. Dopiero gdy zobaczyła na drodew Lauren, śmignęła obok Alana, żeby ją dogonić. Alan ostrzegł żonę, która zdażyła zrobić unik przed nadmiernie wylewnym pozdrowieniem psa. Po drugiej stronie drogi Jonas otworzył frontowe drzwi swojego domu i krzyknął: - Emily! Chodź tutaj! Emily! I Alan wiedział, że ich towarzyski pies nie wróci szybko do domu. Zawołał do Lauren: - Niech Jonas ją przyprowadzi, kiedy będzie gotowa do kolacji. - Machnęła ręką na znak, że go usłyszała. Zaczynał się wieczorny pokaz świateł na zachodnim niebie. Resztki żółtego słońca wieńczyły szczyty Gór Skalistych jak gruby krążek masła topiący się na owsiance. Alan nalał sobie szklankę wody z pobliskich źródeł i wyjął piwo rozlewane w pobliskim browarze na Canyon Boulvard. Chciał przez parę minut porozkoszować się tymi metamorfozami - przejściem dnia w noc, pseudolata w lato - zanim zajmie się przygotowaniami do kolacji. Wziął do ręki telefon, żeby odsłuchać wiadomości, najpierw domowe -dwie, obie dla Lauren - a potem z pracy - następne dwie, nic pilnego. Wiadomości z pracy ucieszyły go i zaczął się rozluźniać. Od prawie dwóch tygodni niepokoił go stan jednej z pacjentek z poradni psychologicznej. Dzisiejsze stresogenne wydarzenia - doroczna ocena jej pracy w firmie Celestial Seasonings i ogłoszony przez sąd okręgowy w Boulder ostateczny rozpad jej małżeństwa - mogły doprowadzić do załamania. Fakt, że nie zostawiła mu lakonicznej wiadomości apatycznym głosem znaczył, że prawdopodobnie przetrwała jakoś ten dzień. To dobrze - dla niej i dla Alana, W chwili, gdy skończył odsłuchiwać drugą wiadomość - ponowne odwołanie wizyty przez 36-letniego pacjenta, którego żonie wydawało się, że potrzebuje terapii dużo bardziej niż on - zadzwonił telefon. Zanim odebrał, pociągnął długi łyk piwa. - Halo. - Alan? Mówi Teri Grady. Był zaskoczony. - Teri? Cześć. Fajnie było widzieć cię dzisiaj. Nie wiedziałem, że spodziewasz się dziecka. Kiedy termin? Szkoda, że nie mieliśmy okazji pogadać. - To moja wina. Crawford musiał gdzieś pędzić zaraz po kursie. To mój mąż - chyba się nie znacie. Mam termin za osiem tygodni. - Może poznam go na kursie za tydzień. A może pójdziemy gdzieś wszyscy na kolację po zajęciach? Poznałabyś też Lauren. - Z przyjemnością, ale wiesz, właściwie to dzwonię w innej sprawie. Kiedy cię dzisiaj zobaczyłam, zaświtała mi pewna myśl. Chciałabym ci coś zaproponować. - Słucham. - To może zabrzmieć dziwnie. - W takim razie nie będzie to dla mnie nic nowego. - Pewnie o tym nie wiesz, ale jedną z rzeczy, którymi się zajmuję - to znaczy zawodowo -jest praca w charakterze regionalnego konsultanta psychiatrycznego dla Służby Marszali i Secret Service. - Nie, nie wiedziałem. Przypuszczam, że to ciekawa praca - powiedział Alan, próbując przewidzieć, dokąd zmierza ta rozmowa. - Rzeczywiście, to chyba jedno z niewielu zajęć, które nie tylko wydaje się ciekawe, ale też naprawdę takie jest. W każdym razie szukam kogoś, kto przejmie część moich obowiązków, dopóki nie wrócę z urlopu macierzyńskiego. Zastanawiałam się, czy masz czas i czy byłbyś zainteresowany. - Jest mi miło, Teri. Rzeczywiście mam trochę czasu, w każdym razie kilka wolnych godzin. To zależy, czego dokładnie oczekujesz. Wątpię, czy mógłbym pozwolić sobie na regularne wizyty w Denver, jeśli o to chodzi. - Musiałbyś się tylko spotykać z jednym z moich aktualnych pacjentów, który jest objęty programem ochrony świadków WITSEC, nadzorowanym przez Służbę Marszali. Prawdopodobnie dojdzie jeszcze druga osoba, którą w tej chwili wprowadza się do programu i która poprosiła już o psychoterapię. Wkrótce zamieszka w okolicy. Może już w przyszłym tygodniu. Nie będziesz musiał spotykać się z nimi w Denver; ci ludzie mogą przychodzić do mojego gabinetu w Boulder. - I to wszystko? - Chyba tak. Liczba lokalnych uczestników WITSEC zależy od Służby Marszali. Zawsze istnieje możliwość, że kogoś przyślą lub odeślą, ale większość osób objętych programem nie przyjmuje pomocy psychologicznej. Więc pewnie to będą tylko te dwie osoby. - Jak długo potrwa twój urlop macierzyński? - Planuję wziąć sześć miesięcy po porodzie. Mój położnik jest zaniepokojony krwawieniem i grozi mi leżenie w łóżku, jeśli stan się pogorszy. Dlatego już teraz szukam zastępstwa. - A co z lekami, Teri? - Mój pacjent jest na zolofcie. John Connor... pamiętasz go ze studiów, , prawda?... to po nim odziedziczyłam całą tę federalną robotę. Zgodził się zająć wszelkimi sprawami dotyczącymi leków podczas mojego urlopu. Jeśli chodzi o kwestie farmaceutyczne, nie widzę żadnych chmur na horyzoncie; ale gdybyś potrzebował wsparcia, będzie służył ci pomocą. - Znam Johna. A co z Secret Service? - John się wszystkim zajmie, chyba że zawalą go robotą, wtedy prawdopodobnie zadzwoni do ciebie, żebyś poprowadził jakieś konsultacje. Ale to dorywcza praca. Podczas wizyt prezydenta lub wiceprezydenta w okolicy i podczas niektórych wizyt kongresmanów i zagranicznych polityków Secret Service musi oszacować niebezpieczeństwo ze strony miejscowych uważanych za potencjalne zagrożenie. Kiedy agenci mają konkretną sprawę, dzwonią i przedstawiają materiał do konsultacji. Czasem przez telefon, czasem chcą spotkać się osobiście. - Ale rzadko? - Tak. Jak powiedziałam, John się tym zajmie. Pewnie w ciągu tych sześciu miesięcy będziesz miał spokój. Alan patrzył, jak ostatnia kropla słonecznego krążka roztapia się w najwyższych partiach Gór Skalistych. - Muszę przyznać, że mnie zaintrygowałaś, Teri. Zawsze lubiłem urozmaicenia w pracy i zdaje się, że twoja propozycja to właśnie coś takiego. Ale ciekaw jestem, dlaczego ja? Dlaczego nie jeden z twoich kolegów-psychiatrów? - Słuszne pytanie. Po pierwsze myślę, że świetnie byś sobie poradził z moim obecnym pacjentem. To, hm, ciekawy przypadek. A z tego, co sobie przypominam o twoim stylu pracy, myślę, że ty też byś mu się spodobał. Poi drugie jesteś elastyczny, a ja przekonałam się, że psychoterapia z tą... populacją wymaga pewnej terapeutycznej gimnastyki. A po trzecie? Uwielbiam tę pracę... naprawdę... i nie chciałabym tworzyć konkurencji dla siebie w spo- łeczności psychiatrycznej. Jesteś dla mnie bezpieczniejszą opcją. Służba Marszali woli na stanowiskach konsultantów lekarzy nie psychologów. Alan przyznał Teri punkty za szczerość. No, ale była to jedna z tych cech, które mu się u niej z