White Michael - Sztuka morderstwa
Szczegóły |
Tytuł |
White Michael - Sztuka morderstwa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
White Michael - Sztuka morderstwa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie White Michael - Sztuka morderstwa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
White Michael - Sztuka morderstwa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
White Michael
Sztuka morderstwa
Proces twórczy jest koktajlem instynktu, umiejętności,
kultury i wielce kreatywnej gorączki. Nie przypomina nar-
kotyku; jest raczej swoistym stanem, w którym wszystko
dzieje się niezwykle szybko, mieszaniną świadomości i nie-
świadomości, strachu i rozkoszy...
Francis Bacon (1909-1992)
Strona 4
ROZDZIAŁ 1
Stepney, środa, 21 stycznia, 8.00
Biegła ulicą, wrzeszcząc ile sił w płucach. Przechodnie
zmierzający w kierunku stacji metra Whitechapel schodzi-
li jej z drogi, przekonani, że jest szalona. Lecz ona nie była
szalona, a po prostu przerażona. Właśnie ujrzała coś, czego
nie zniósłby nawet najmocniejszy żołądek.
Nazywała się Helena Łuczenko i była imigrantką z Ukra-
iny. Mieszkała w Anglii zaledwie od nieco ponad sześciu
tygodni i jej znajomość angielskiego ograniczała się do kil-
kuset słów. Choć i w jej ojczystej mowie zapewne niewie-
le było słów zdolnych opisać ten straszliwy widok, przed
którym w panice uciekała.
Była ósma rano, mniej więcej połowa porannego szczy-
tu. Mile End Road we wschodnim Londynie tonęła w sza-
rawym błocku. W nocy spadł śnieg i - jak zawsze w tym
mieście - przetrwał na ulicy może z dziesięć minut, zanim
zmienił się w breję, nieznaną człowiekowi ery preindu-
strialnej: mieszaninę wody, oleju napędowego i miejskich
nieczystości. Chodniki nie wyglądały lepiej. Poszarzały
śnieg rozgarnięto na boki, tworząc wąską ścieżkę dla pie-
szych, lecz choć służby miejskie pracowały od szóstej rano,
nie żałując piasku i soli, wędrówka szlakiem pokrytym war-
Strona 5
stewką lodu nie należała do bezpiecznych.
7
Helena pośliznęła się, ale nie upadła: w ostatniej chwili
chwyciła się ulicznej latarni. Wstrząs sprawił, że uspokoiła
się nieco. W takim stanie nic nie zdziałam, powiedziała so-
bie w duchu. Musiała przecież coś wyjaśnić, coś strasznego,
coś trudnego do wyobrażenia. Wyjaśnić komuś, kto zechce
jej wysłuchać. Odepchnęła się od słupa i ruszyła równym
krokiem, oddychając głęboko. Zbliżywszy się do młodego
mężczyzny w garniturze z aktówką w ręku, zaczęła po-
spiesznie mówić, ale on tylko instynktownie przyspieszył.
Helena podeszła do kobiety w średnim wieku, rozmawia-
jącej przez telefon. Ta spojrzała na nią jak na wariatkę i ode-
pchnęła ją. Jeszcze jedna żebraczka z Europy Wschodniej,
pomyślała kobieta i westchnęła. I wtedy zza rogu ulicy wy-
szła para młodych ludzi. Byli dobrze ubrani, ale wyglądali
na luzaków - może byli artystami, a może pracowali w re-
klamie, ale na pewno nie w banku czy firmie ubezpiecze-
niowej. Kobieta miała na sobie płaszcz Comme des Garçons
sięgający kostek, a mężczyzna niósł torbę od Louisa Vuit-
tona przewieszoną przez lewe ramię.
-Pomocy - powiedziała Helena najwyraźniej, jak umia-
ła. Stanęła przed parą i przycisnęła otwartą dłoń do ręka-
Strona 6
wa mężczyzny. Spojrzał na jej rękę, a potem na swoją to-
warzyszkę. Młoda kobieta była gotowa odejść, ale on miał
nieco więcej cierpliwości. - Proszę, pomocy - odezwała się
znowu Helena.
Mężczyzna wcisnął dłoń do kieszeni i wyjął garść drob-
nych.
-Nie - zaoponowała, kręcąc głową. - Nie pieniądze.
Chodź. Pokazać.
-Co takiego? - odezwała się młoda kobieta, spoglądając
na swego towarzysza. - Czego ona chce, Tom?
Tom Seymour wzruszył ramionami.
-A bo ja wiem?
8
-Proszę, chodź. Pokazać.
-Nie podoba mi się to - powiedziała kobieta, chwyta-
jąc Toma pod ramię.
Było coś poruszającego w rozpaczliwym spojrzeniu nie-
znajomej. Instynkt podpowiadał mu, że to szczere błaga-
nie, że rzeczywiście jest potrzebny. Nieznajoma naprawdę
była przerażona.
-Trish, ona chyba rzeczywiście potrzebuje pomocy -
powiedział, spoglądając na swoją partnerkę.
-Tak, pomocy - zawtórowała mu Ukrainka.
Strona 7
-Tom, przecież jej nie znasz. Może pracuje dla gangu?
Nie bądź frajerem.
Westchnął ciężko.
-No, masz rację - przyznał i spróbował łagodnym ru-
chem odsunąć Helenę na bok. - Musimy iść - powiedział,
patrząc jej w oczy.
Wydawało się, że w jednej chwili uszło z niej powietrze.
Rozpłakała się. Trish zdążyła już oddalić się o krok, ale Tom
nie ruszył się z miejsca.
-Co się stało? - spytał.
Helena nie zrozumiała.
Tom rozłożył otwarte dłonie.
-O co chodzi?
-Człowiek... martwy - powiedziała, nie mogąc po-
wstrzymać łez.
Rozdział 2
Helena chwyciła Toma pod ramię. Trish nie ruszyła się
z miejsca; stała kręcąc głową i nie bardzo wiedząc, co ze
sobą zrobić. W końcu rzekła po prostu:
-Zobaczymy się w biurze - i odeszła.
Tom obejrzał się za nią, a potem obrócił w samą porę,
by uniknąć zderzenia z przechodniem. Razem z Heleną
Strona 8
uskoczyli w prawo. Po chwili wyrwał ramię z jej uścisku.
-Dokąd idziemy? - spytał.
Spojrzała na niego bez słowa.
Skręcili w prawo, z Mile End Road w Vallance Road.
Przeszli jeszcze czterdzieści pięć metrów, nim znowu od-
bili w prawo, w wąski zaułek zwany Durrell Place. Teraz
dopiero Tom naprawdę zaczął się martwić i zastanawiać,
czy aby na pewno słusznie postąpił. Wreszcie ujrzał przed
sobą szyld: Galeria sztuk pięknych Berrick i Price. Znał tę
nazwę z artykułu w „GQ".
Helena przyspieszyła. Dogonił ją dopiero u drzwi galerii.
Witryna miała osiem metrów szerokości i w całości zakry-
ta była od wewnątrz zasłonami. Na szkle widniały srebrne
litery osobliwych kształtów - będących jakby krzyżówką
czcionek Bank Gothic i Marlett, o masywnych sylwetach
i wąskich szeryfach - układające się w nazwę galerii. Drzwi
10
były uchylone, a z wnętrza dolatywała ledwie wyczuwalna
woń nieświeżego alkoholu oraz kadzidła.
-O co chodzi? - Tom rzucił torbę na podłogę przy wej-
ściu.
Helena wskazała na wnętrze.
-Kim jesteś? - spytał.
Strona 9
Przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną, a potem
dotknęła palcem piersi.
-Ja? Sprzątaczka. - Po chwili znowu wskazała na wnę-
trze galerii. - Człowiek, martwy.
-Martwy? Jesteś pewna?
Skinęła głową.
Przyszło mu do głowy, że powinien zadzwonić na po-
licję, ale zwyciężyła ciekawość. Skoro przyszedłem za nią
aż tutaj, pomyślał, to dlaczego miałbym się teraz wycofać?
Jakąś cząstkę jego duszy ogarnęło nagłe podniecenie.
-Gdzie?
Helena skinęła głową w stronę drzwi.
Tom odetchnął głęboko.
-W porządku. Zaczekaj tu.
W korytarzu panował mrok, ale łukowate przejście po
prawej stronie prowadziło do niewielkiego, dobrze oświet-
lonego pomieszczenia tuż za szybami wystawy. Kiść moc-
nych halogenowych reflektorków wisiała pod sufitem.
Ściany salki zdobiły wielkie płótna, będące w istocie jed-
nokolorowymi plamami ciemnej zieleni i ciemnej purpury.
Pod każdym z nich ustawiono błyszczącą chromem i skórą
kanapę projektu George'a Nelsona. W przeciwległej ścianie
widać było kolejne łukowato sklepione przejście, a za nim
Strona 10
większą salę wystawową.
Tom ruszył w jej stronę, zawahał się lekko na progu,
a potem wszedł do środka. I tu źródłem światła były mocne
halogeny, umieszczone rzędem pod sufitem. Pośrodku sali
11
ulokowano osobliwą instalację: plątaninę plastiku i stali,
utworzoną przez metalową matrycę przebitą licznymi, kan-
ciastymi wyrostkami. Tom odwrócił się w lewo, by przyj-
rzeć się temu, co w pierwszej chwili wziął za inne dzieło
artysty. Zrobił krok w stronę drugiej instalacji i zamarł, czu-
jąc, że jeżą mu się włosy na karku. W ustach mu wyschło,
a strach ścisnął mu żołądek.
Przez kilka długich chwil Tom Seymour nie potrafił do-
pasować tego, co widzi, do swojej wizji wszechświata. To
po prostu nie miało sensu, było zbitką niedorzeczności,
nijak nie mieściło się w modelu „normalnego życia". Ak-
ceptacja przyszła nagle, a wraz z nią nagły skurcz w brzu-
chu. Wybiegł z sali, wymiociny rozbryznęły się po drogim
parkiecie i połach jego pięknego płaszcza projektu Yohjie-
go Yamamoto.
Strona 11
Rozdział 3
Stepney, posterunek policji przy Brick Lane
Detektyw główny inspektor Jack Pendragon właśnie
włączał ekspres do kawy, stojący na komodzie w głębi jego
gabinetu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Jedno spoj-
rzenie na matową szybę pozwoliło mu rozpoznać sylwetkę
Jeza Turnera, jednego z podległych mu sierżantów. Powró-
ciwszy do napełniania wodą naczynia ekspresu, zawołał:
-Proszę wejść, sierżancie.
Wcisnął guzik i maszyna rozpoczęła swój koncert - naj-
pierw rozległ się głośny pisk, a potem odgłos miażdżenia
ziaren. Pendragon odwrócił się i ujrzał wyraz podniecenia
malujący się na twarzy Jeza.
-No, Turner, cóż to za wielkie nowiny?
Sierżant był wysokim i szczupłym dwudziestotrzylat-
kiem. Gustował w garniturach znanych projektantów, które
z wielką wprawą wynajdował na wyprzedażach i kupował
za pieniądze zarobione w pobliskim klubie, gdzie nocami
pracował jako DJ. Tego dnia miał na sobie granatowy dwu-
rzędowy garnitur Emporio Armani, błękitną koszulę oraz
żółty krawat ozdobiony wąską, złotą spinką. Z włosami za-
czesanymi do tyłu z wydatną pomocą brylantyny, ze swy-
mi wysokimi kośćmi policzkowymi i wielkimi, ciemnymi
Strona 12
oczami wyglądał na gangstera z lat dwudziestych.
13
-Sir, właśnie dostałem meldunek z centrum zgłosze-
niowego. Morderstwo w naszym rejonie. Galeria sztuki
przy Durrell Place.
-Berrick i Price?
-Jeszcze nie wiem, szefie.
-Na pewno. To jedyna galeria w tej okolicy - powie-
dział Pendragon, jakby do siebie.
Zdjął z haczyka wbitego obok drzwi płaszcz i szalik, po
czym bez słowa przecisnął się obok Turnera i wyszedł na
korytarz.
Przy biurku w holu panował rozgardiasz: dyżurny sier-
żant Jimmy Thatcher właśnie starał się skuć młodzieńca
w skórzanej kurtce i martensach, a od strony najbliższego
pokoju nadbiegał z pomocą inny sierżant, Terry Vickers.
Młodzieniec wił się energicznie, ale Thatcher, potężnie
zbudowany gliniarz, który cztery wieczory w tygodniu
spędzał na przerzucaniu żelastwa w pobliskiej siłowni, nie
zamierzał wypuścić go z rąk. Po chwili obrócił go, ukazując
Pendragonowi osobliwy tatuaż: twarz zatrzymanego po-
krywała pajęcza sieć, a skronie szpecił wizerunek dwóch
niebieskich pająków. Mężczyzna warczał wściekle, raz po
Strona 13
raz klnąc z pasją.
Wydał z siebie pełen furii okrzyk, gdy sekundę później
Vickers stanął za jego plecami i z całej siły wykręcił mu
prawą
rękę do góry. Dwaj policjanci ujęli skutego młodzieńca pod
ramiona i wspólnymi siłami poprowadzili w stronę aresztu.
-Witamy w środowy poranek - mruknął Pendragon
w stronę Jeza, gdy ustępowali z drogi dwóm sierżantom
i ich podopiecznemu. Na jego ponurej dotychczas twarzy
pojawił się na chwilę cyniczny uśmiech.
Gdy minęli próg posterunku, uderzył w nich podmuch
lodowatego wiatru.
-Jezu Chryste! - wykrzyknął sierżant Turner.
14
Pendragon zignorował ten wybuch i szczelnie osło-
niwszy policzki kołnierzem, ruszył energicznym krokiem
w stronę najbliżej stojącego wozu. Chwilę później usłyszeli
za sobą jeszcze jedno trzaśnięcie drzwiami: inspektor Rob
Grant i sierżant Rosalind Mackleby także zbiegali po scho-
dach w kierunku parkingu.
Pendragon usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk
w stacyjce. Rozległ się głos spikerki czytającej wiadomości
na kanale Radio Four:
Strona 14
-W ciągu nocy nastąpiło gwałtowne pogorszenie po-
gody w całym kraju. W niektórych regionach na południo-
wym wschodzie spadło dziesięć centymetrów śniegu; bar-
dzo trudne warunki panują w Londynie, który nawiedziła
nad ranem burza śnieżna. Załamanie pogody wywołało
liczne zakłócenia w komunikacji. Zamknięto wszystkie
większe porty lotnicze oraz...
Pendragon wyłączył radio w chwili, gdy Turner dopinał
pas bezpieczeństwa. Wrzucił wsteczny i ostrożnie wycofał
po mokrym śniegu. Czując, że oponom brakuje przyczep-
ności, zaczął jeszcze delikatniej operować pedałem gazu.
Brick Lane zmieniła się nie do poznania. Brudną szarość
i odcienie brązu przesłoniła biel.
-Pozytywnie dickensowski pejzaż - rzekł Pendragon
do swego sierżanta, z nutą sarkazmu w głosie.
Jakby w zwolnionym tempie mijali inne samochody, su-
nące niepewnie z włączonymi reflektorami i niezmordo-
wanie pracującymi wycieraczkami. Chodnikami maszero-
wały postacie w grubych płaszczach i czapkach, z rękami
w kieszeniach, pochylając głowy, by choć trochę osłonić
twarze przed wiatrem. Potężne podmuchy niosły śnieg
niemal poziomo.
Pendragon znalazł lukę w strumieniu pojazdów jadą-
Strona 15
cych przecznicą i włączył policyjny wóz do ich ślimaczego
15
pochodu. Ogrzewanie pracowało pełną parą, a wycieraczki
pracowicie żłobiły półkoliste prześwity w śniegu zasypu-
jącym przednią szybę. Samochód jadący przed nimi zaha-
mował nagle i w białym tumanie rozbłysły jego czerwone
światła. Pendragon wcisnął pedał w podłogę, ale wóz to-
czył się dalej, praktycznie niezmienionym tempem. Skrę-
cił kierownicę i zaczęli ślizgać się bokiem, by zatrzymać
się kilkanaście centymetrów przed krawężnikiem. Silnik
umilkł. Pendragon zaciągnął ręczny hamulec i bez prze-
konania spróbował uruchomić rozrusznik. Bezskutecznie.
-Dobra, idziemy - mruknął zrezygnowany i wyszarp-
nął kluczyk ze stacyjki.
-Niby dokąd?
-Do galerii, to chyba jasne?
Mieli do przejścia niedużą odległość, lecz mimo to, nim
dotarli do Durrell Place, Pendragon zdążył stracić czucie
w palcach rąk i nóg. W chwili, gdy wraz z Turnerem mi-
jał próg galerii, w wąskiej bocznej uliczce wyhamował -
z długim poślizgiem na świeżym śniegu - wóz inspektora
Granta i sierżant Mackleby.
Pendragon otrzepał buty i na drewnianej podłodze wy-
Strona 16
lądowała porcja zmrożonego błota. Rozpiął kołnierz płasz-
cza i rozejrzawszy się, spostrzegł bladego młodzieńca, wy-
sokiego i żylastego, przyciskającego do ciała skórzaną torbę,
która wisiała na jego lewym ramieniu. Mężczyzna siedział
na metalowym krześle. Mimo chłodu na jego twarzy perliły
się krople potu. Miał na sobie garnitur i koszulę z odpiętym
kołnierzem. Na podłodze u jego stóp leżał zwinięty płaszcz.
Obok mężczyzny stała niewysoka, ciemnowłosa kobieta.
Pewnie ma dwadzieścia parę lat, pomyślał Pendragon, ale
wygląda na dziesięć lat starszą. Wschodnioeuropejskie rysy.
Miała na sobie tanie dżinsy i burą kurtkę, zdecydowanie
zbyt cienką na taką pogodę. Mężczyzna wstał.
16
-Detektyw główny inspektor Pendragon - przedstawił
się policjant, a potem skinął, głową w stronę Jeza. -I sier-
żant Turner.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie.
-Tom Seymour.
Pendragon popatrzył na kobietę. Stała ze wzrokiem wbi-
tym w podłogę, z rzadka tylko nerwowo zerkając na poli-
cjantów.
-Helena Łuczenko - powiedziała.
-To pan do nas dzwonił? - spytał Pendragon, przeno-
Strona 17
sząc spojrzenie na Seymoura.
Mężczyzna skinął głową.
-Szedłem właśnie w stronę stacji metra, kiedy ta pani...
Helena... zatrzymała mnie i poprosiła o pomoc. - Urwał,
by otrzeć pot z czoła i odetchnąć głośno. - A potem... przy-
prowadziła mnie tutaj.
-Ja sprzątaczka - wtrąciła Helena. - Znaleźć martwy
człowiek.
-Świetnie - mruknął Pendragon i spojrzał na Turne-
ra, by się upewnić, czy spisuje zeznania. Sierżant notował
z zapałem, trzymając w dłoniach notes i ołówek. - Gdzie
zwłoki?
Tom Seymour łypnął oczami w stronę łukowato skle-
pionego przejścia.
-Tam, w głównej sali.
Pendragon odwrócił się i ujrzał w drzwiach galerii Roz
Mackleby i Roba Granta.
-O - ucieszył się. - Sierżant Mackleby, mam wrażenie,
że tym państwu dobrze by zrobiła filiżanka herbaty - po-
wiedział, ruchem głowy wskazując na korytarzyk, na któ-
rego końcu widać było sprzęty wypełniające niewielką
kuchnię. - Inspektorze Grant, proszę z nami.
Trzej policjanci przemierzyli hol, ignorując ogromne
Strona 18
17
płótna na ścianach oraz kosztowne meble. Pendragon jako
pierwszy minął drugi łuk i wkroczył do głównej sali. Zmie-
rzył wzrokiem przeciwległą ścianę, a potem obrócił się
w lewo i niespiesznie ruszył po drewnianej podłodze. Na
krześle, ku któremu się kierował, siedział martwy mężczy-
zna. Dłonie trzymał na kolanach, a za jego plecami umiesz-
czono tyczkę, która utrzymywała korpus w pionie. Miał
na sobie czarny garnitur, białą koszulę, czerwony krawat
oraz czarny melonik, pod którym widać było cieniutką lin-
kę mocującą głowę do tyczki, by nie opadła pod własnym
ciężarem. W twarzy mężczyzny wycięto otwór o średnicy
kilkunastu centymetrów, tworzący tunel przez całą głębo-
kość głowy. Spoczywało w nim błyszczące zielone jabłko.
Rozdział 4
Pendragon odwrócił się i zobaczył trupio blade obli-
cze Turnera oraz wykrzywioną twarz Granta, który robił
wszystko, by zapanować nad odruchem wymiotnym.
-W porządku, panowie - rzekł z kamienną twarzą i tyl-
ko w jego ciemnoniebieskich oczach można było dostrzec
ślad emocji. - Zamykamy budynek. I nie chcę, żeby... Sier-
żancie? Jest pan tu?
Strona 19
Jez Turner jak urzeczony wpatrywał się w miejsce zbrod-
ni, jakby zupełnie nie pojmował tego, co tu zaszło, a jedno-
cześnie czuł przemożne obrzydzenie.
-Sierżancie! - powtórzył głośniej Pendragon i pomachał
dłonią tuż przed oczami Jeza.
-Przepraszam. Przepraszam, szefie, ja tylko...
-Proszę zawiadomić posterunek o sytuacji, zwłasz-
cza superintendent Hughes. No już! Na świeże powietrze.
Trzeba zamknąć całą uliczkę. Niech mi tu nikt nie wchodzi,
zwłaszcza dziennikarze. Media będziemy trzymać z dala
od tej sprawy tak długo, jak długo się da, jasne?
Turner skinął głową i ruszył w stronę wyjścia. Pendra-
gon spojrzał na inspektora Granta, gładząc dłonią czoło
i krótkie, szpakowate włosy.
-Trzeba natychmiast sprowadzić techników krymina-
19
listycznych. Proszę zadzwonić do doktor Newman. I niech
sierżant Mackleby zawiezie na posterunek Seymoura i Łu-
czenko. Mają jak najszybciej złożyć oficjalne zeznania.
Inspektor Grant jeszcze przez moment wpatrywał się
w niego, a potem bez słowa odwrócił się i wyszedł. Pendra-
gon odprowadził go wzrokiem i już miał powrócić do ma-
kabrycznej scenerii morderstwa, gdy z korytarza wychynął
Strona 20
medyk sądowy, doktor Neil Jones. Niski, brzuchaty i bro-
daty, ubrany w zielony plastikowy kombinezon ochronny,
niósł w dłoni - zabezpieczonej lateksową rękawiczką - szarą
plastikową walizeczkę. Gdy sześć miesięcy wcześniej spot-
kali się po raz pierwszy, po tym jak Pendragon objął posadę
przy Brick Lane, Jones wydał mu się uderzająco podobny
do krasnoluda Gimlego z Władcy Pierścieni. Pendragon na-
turalnie zachował to spostrzeżenie dla siebie.
Jones kiwnął głową na powitanie i delikatnym ruchem
odsunął detektywa na bok, by móc się dokładnie przyjrzeć
okaleczonym zwłokom.
-A niech to - mruknął mniej więcej tak przejęty, jak-
by przeglądał wyniki meczów piłkarskich w niedzielnej
gazecie. - Nadzwyczajne - dodał, wodząc palcem wzdłuż
krawędzi otworu, który niegdyś był ludzką twarzą. - Moim
zdaniem, Pendragon, ofiara zdecydowanie nie żyje - oznaj-
mił po chwili, nie przerywając oględzin.
Główny inspektor nie zareagował. Zdążył już przywyk-
nąć do niekonwencjonalnego poczucia humoru Jonesa i
wie-
dział doskonale, że najlepiej będzie zignorować żart i po-
zwolić specjaliście w spokoju pracować.
-Proponuję, żeby zostawił nas pan samych. Musimy