Weinbaum Stanley G. - Lotofagi
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Weinbaum Stanley G. - Lotofagi |
Rozszerzenie: |
Weinbaum Stanley G. - Lotofagi PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Weinbaum Stanley G. - Lotofagi pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Weinbaum Stanley G. - Lotofagi Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Weinbaum Stanley G. - Lotofagi Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Stanley G. Weinbaum
Lotofagi
Zbiór opowiadań
O autorze
Stanley Grauman Weinbaum, pisarz amerykański, urodził się w roku 1900. Zmarł
przedwcześnie w roku 1935. Z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Mając lat
trzydzieści
cztery opublikował swoje pierwsze opowiadanie, które w konkursie amerykańskiego
stowarzyszenia pisarzy fantastów w roku 1970, na najlepsze nie opublikowane
opowiadanie,
uzyskało drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). Była to
Odyseja marsjańska.
Stanley Weinbaum zapowiadał się jako jeden z najbardziej obiecujących talentów
wczesnego
okresu dwudziestowiecznej literatury sf. Wprowadził do swego opowiadania
pozytywną postać
kosmity (struś Twil), obdarzył ją ciepłem i cechami ludzkimi, za co wszyscy
miłośnicy science
fiction są mu wdzięczni. Stroną najbardziej gorzką tego debiutu był fakt, że
autor musiał umrzeć w
rok później, w 1935 roku, na raka. Gdyby nie przedwczesna śmierć, dziś byłby
zapewne zaliczany
do klasyków gatunku, na równi z Isaakiem Asimovem, Arthurem C. Clarke'em,
Robertem
Heinleinem czy Rayem Bradburym. Napisał dwadzieścia kilka opowiadań sf, w
których stworzył
wiele oryginalnych odmian życia pozaziemskiego, co jak na owe czasy było
nowością.
Opowiadania te, a w szczególności wspomniana już Odyseja marsjańska i Drapieżna
planeta, znalazły się w wielu antologiach wydanych już po jego śmierci. Również
pośmiertnie
wydano dwa zbiory opowiadań, które za życia opublikował Weinbaum w czasopismach,
oraz
powieści: The Black Flame (1939) i The New Adam (1943), przez niektórych
krytyków uważana
za najwybitniejsze dzieło tego autora.
Drapieżna planeta
„Ham” Hammond miał szczęście, że działo się to w środku pory zimowej, gdy
zaskoczyła
go erupcja błota. W warunkach Wenus pora zimowa w niczym nie przypomina Ziemi.
Jedynie
mieszkańcy najcieplejszych regionów Amazonki albo Konga mogliby wyobrazić sobie
zimę na
Wenus: najgorętsze dni lata, skwar, okropne warunki, uciążliwi mieszkańcy
dżungli.
Na Wenus, jak obecnie wszyscy dobrze wiedzą, pory roku występują przemiennie na
przeciwległych półkulach, podobnie jak na Ziemi, jednak z jedną istotną różnicą.
Kiedy Ameryka
Północna i Europa latem ociekają potem, w Australii i Argentynie panuje zima. Na
Wenus pory
roku uzależnione są nie od odchylenia od płaszczyzny ekliptyki, lecz od
libracji.
Wenus nie kręci się, lecz zwraca stale tą samą stroną do Słońca, tak jak czyni
to Księżyc w
stosunku do Ziemi. Na jednej stronie trwa wiecznie dzień, na drugiej wiecznie
noc - jedynie w
strefie zmierzchu, na cienkim pierścieniu opasującym planetę, nie szerszym niż
pięćset mil, istnieją
warunki umożliwiające bytowanie ludzi.
Idąc w kierunku strony oświetlonej słońcem, strefa zmierzchu wtapia się w żar
pustyni,
gdzie wegetuje zaledwie kilka okazów wenusjańskich stworzeń, a na skraju nocy
strefa nadająca
się do zamieszkania kończy się nagle ogromną barierą lodową utworzoną w wyniku
kondensacji
górnych wiatrów, które napływają nieustannie od półkuli gorącej do zimnej, aby
tu się ochłodzić,
opaść i pognać z powrotem.
Ciepłe powietrze, oziębiając się, zawsze daje deszcz, który na skraju wiecznej
nocy
zamarza, tworząc ogromne lodowe fortyfikacje. Co leży dalej, jakie fantastyczne
formy życia mogą
występować w bezgwiezdnej ciemności zamarzłej półkuli, czy jest ona martwa, tak
jak pozbawiony
powietrza Księżyc, pozostaje nadal tajemnicą.
Powolna libracja, ociężałe chybotanie się planety z boku na bok stwarza efekt
występowania czegoś na podobieństwo pór roku. W krajach strefy zmierzchu,
najpierw na jednej
półkuli, potem na drugiej, zasłonięte chmurami słońce wydaje się stopniowo
wznosić przez
piętnaście dni, a następnie opada przez ten sam okres. Słoneczny krąg nigdy nie
wznosi się
wysoko, jedynie w pobliżu lodowej bariery wydaje się prawie dotykać horyzontu,
libracja bowiem
wynosi zaledwie siedem stopni, ale i to wystarcza do wytworzenia dostrzegalnych
piętnastodniowych pór roku.
Ale jakież to pory roku! W zimie temperatura spada do wilgotnych, lecz znośnych
trzydziestu pięciu stopni; w dwa tygodnie później, w pobliżu wypalonych skwarem
Tropików,
sześćdziesiąt stopni jest oznaką chłodnego dnia. Ustawicznie, zimą i latem,
przelotne deszcze kapią
ponuro w dół i zostają wchłonięte przez gąbczastą glebę, by unieść się w górę w
postaci lepkich,
nieprzyjemnych miazmatycznych oparów.
Właśnie te olbrzymie ilości wilgoci stanowiły największą niespodziankę dla
pierwszych
ludzi przybyłych na Wenus. Oczywiście chmury były widoczne, ale spektroskop nie
stwierdził
występowania wody. Nic dziwnego, skoro analizował światło odbite od górnej
powierzchni chmur,
pięćdziesiąt mil ponad powierzchnią planety.
Obfitość wody prowadzi do zadziwiających konsekwencji. Na Wenus nie ma mórz ani
oceanów, chyba że założymy istnienie bezmiernych, milczących i wiecznie
zamarzłych oceanów
po nocnej stronie. Na półkuli gorącej parowanie trwa zbyt szybko, więc rzeki,
wypływające z
lodowych gór, po prostu zmniejszają się, by w końcu wsiąknąć w piach.
Dalszą konsekwencję stanowi niestały charakter gleby w strefie zmierzchu. Pod
ziemią
płyną ogromne podziemne rzeki, niektóre wrzące, inne zimne jak lód, z którego
powstały. To
właśnie one przyczyniają się do erupcji błota, które czyni zamieszkiwanie przez
ludzi Tropików
takim hazardem: stała i na pozór bezpieczna przestrzeń może nagle zamienić się w
morze
gotującego się błota, w którym zanurzają się i toną budynki, nieraz wraz z
mieszkańcami.
Nie ma sposobu, by przewidzieć wystąpienie katastrofy. Budynki stoją bezpieczne
jedynie
na rzadko występujących pokładach litej skały i dlatego wszystkie ludzkie
osiedla tłoczą się u
podnóża gór.
Ham Hammond był faktorem. Był jednym z tych awanturników, którzy pojawiają się
zawsze na granicy i peryferiach zamieszkałych regionów. Większość z nich zalicza
się do dwóch
klas: są to nierozważni śmiałkowie goniący za ryzykiem bądź banici, kryminaliści
lub ludzie
poszukujący samotności albo zapomnienia.
Ham Hammond nie należał do żadnej z tych kategorii. Nie uganiał się za
abstrakcjami;
pociągał go autentyczny, konkretny powab bogactwa. Uprawiając handel wymienny z
tubylcami
nabywał strąki zarodników wenusjańskiej rośliny xixtchil, z których ziemscy
chemicy będą
ekstrahować trihydroxil-tertiarylinę, czyli potrójny T-D-A, tak skuteczny w
kuracji odmładzającej.
Ham był młody i chwilami dziwił się, czemu starzy a bogaci mężczyźni - i kobiety
- byli
skłonni płacić tak kolosalne sumy za kilka dodatkowych lat w kwiecie wieku,
zwłaszcza że kuracja
ta w istocie nie przedłużała życia, ale wywoływała coś w rodzaju chwilowej,
sztucznej młodości.
Siwe włosy ciemniały, zmarszczki ulegały wygładzeniu, łysiny pokrywały się
puszkiem - a jednak
po upływie kilku lat sztucznie odmłodzony osobnik umierał tak czy owak. Dopóki
jednak gram
potrójnego T-D-A osiągał cenę równą gramowi radu, Ham był skłonny do podjęcia
wszelkiego
ryzyka, aby go zdobyć.
Tak naprawdę nigdy nie liczył się z możliwością erupcji błota. Oczywiście
stanowiło to
ustawiczne potencjalne zagrożenie, a jednak, kiedy patrząc bezczynnie przez okno
swojej chaty na
kłębiącą się, parującą wenusjańską równinę, zobaczył nagle wytryskujące wokoło
wrzące kałuże,
poczuł się kompletnie zaskoczony.
Na moment zdrętwiał, ale zaraz poderwał się do gorączkowej akcji.
Naciągnął na siebie ochronny skafander z gumopodobnej przejrzystej transdermy,
przywiązał rzemieniami do stóp wielkie misy nart błotnych, zawiesił na ramionach
plecak z
drogocennymi strąkami zarodników xixtchilu, zgarnął trochę jedzenia i wybiegł na
otwartą
przestrzeń.
Ziemia miała jeszcze na wpół stałą konsystencję, ale na jego oczach ciemna gleba
wokół
metalowych ścian chaty zaczęła się gotować. Sześcian konteneru przechylił się
nieznacznie, a
następnie powoli nikł z pola widzenia, aż błoto zamknęło się nad nim z bulgotem.
Ham ocknął się. Wiedział, że nie wolno stać bez ruchu w środku erupcji błota,
nawet jeśli
się miało podobne do mis narty błotne. Kto dopuścił, aby lepka maź przelała się
nad górną
krawędzią nart, znajdował się w pułapce bez wyjścia. Nie mogąc oderwać nogi Ham
najpierw
wolno, a potem coraz szybciej pogrążyłby się w ślad za swoją chatą.
Rozpoczął swą wędrówkę po gotującym się bagnie tym szczególnym posuwistym
krokiem,
który opanował w wyniku bogatej praktyki: nie odrywając nart błotnych od
powierzchni, ślizgał się
ostrożnie, bacząc, by ani trochę błota nie przelało się przez zakrzywione
brzegi.
Był to męczący sposób, ale absolutnie konieczny. Ham podążał w kierunku
zachodnim,
gdzie leżała linia cienia - jeśli już musiał szukać miejsca zapewniającego
bezpieczeństwo, to czemu
nie miała nim być strefa ożywczego chłodu? Grzęzawisko było rozległe; przebył co
najmniej milę,
zanim dotarł do lekkiego wzniesienia i narty zastukały na stałym czy prawie
stałym gruncie. Cały
zlany potem, w skafandrze z transdermy czuł się jak w łaźni; ale człowiek
przyzwyczaja się nawet
do Wenus. Oddałby połowę drogocennych strączków xixtchilu za możliwość
otworzenia maski
skafandra, by móc odetchnąć choćby tym nasyconym parą, wilgotnym wenusjańskim
powietrzem:
ale jeżeli miał choć odrobinę chęci pozostania przy życiu, musiał zrezygnować z
podobnych
zachcianek. Jeden łyk nie przefiltrowanego powietrza w okolicach gorącego skraju
strefy
zmierzchu oznaczał szybką i bardzo bolesną śmierć; wciągnąłby dořpłuc miliony
zarodników
agresywnych wenusjańskich pleśni, które pokryłyby puszystym mchem nozdrza, usta,
płuca, a w
końcu opanowałyby także uszy i oczy.
Niebezpieczny był wszelki kontakt z wenusjańską biosferą. Pewnego razu Ham
natknął się
na zwłoki handlarza, którego ciało przeżarła pleśń.
Facet przypadkowo zrobił dziurę w skafandrze z transdermy - to wystarczyło.
Z tego powodu jedzenie i picie na otwartej przestrzeni stawało się problemem.
Trzeba było
odczekać, dopóki deszcz nie strąci zarodników pleśni - wówczas miało się do
dyspozycji jakieś pół
godziny. Ale nawet wtedy woda musiała być świeżo przegotowana, a jedzenie wyjęte
bezpośrednio
z puszek; w przeciwnym razie, jak to się zdarzało niejednokrotnie, jedzenie
zmieniaio się
niespodziewanie w puszystą masę pleśni, która rosła mniej więcej w takim tempie,
jak posuwa się
wskazówka minutowa na zegarze. Co za paskudny widok! Wenus to wstrętna planeta!
Ta ostatnia refleksja Hama była inspirowana widokiem trzęsawiska, które
pochłonęło jego
chatę. Roślinność zniknęła wraz z nią, ale już wynurzało się chciwe i zachłanne
życie: wijąca się
trawa błotna i bulwiaste grzyby zwane „kroczącymi kulami”. Wszędzie wokół
taplały się w błocie
miliony małych, oślizgłych stworzeń, pożerających się łapczywie wzajemnie,
rozdzierających na
kawałki, przy czym każdy fragment przeradzał się po chwili w dorosłego osobnika.
Tysiące różnorakich gatunków, lecz wszystkie identyczne pod jednym względem:
każdy
reprezentował wyłącznie apetyt, każdy w stu procentach był żarłokiem. Jak
większość
wenusjańskich istot, były one wyposażone w liczne nogi oraz paszcze. W gruncie
rzeczy niektóre z
nich nie były niczym więcej jak tylko skrawkami skóry podzielonymi na tuziny
głodnych gęb
pełzających na setkach pajęczych nóżek.
Życie na Wenus cechuje mniej lub bardziej pasożytniczy charakter.
Nawet rośliny, które czerpią pożywienie bezpośrednio z gleby i powietrza, mają
zdolność
wchłaniania i trawienia, a także w wielu wypadkach chwytania pokarmu
zwierzęcego.
Współzawodnictwo na tym wilgotnym pasku lądu, pomiędzy ogniem a lodem, jest tak
ostre, że
ktoś, kto nie obserwował jego przejawów, nie jest nawet w stanie go sobie
wyobrazić. Królestwo
zwierząt wojuje nieustannie między sobą, a także z królestwem roślin, rośliny
zaś odpłacają
pięknym za nadobne, częstokroć przewyższając te pierwsze w tworzeniu
monstrualnych
drapieżców, które trudno nadal nazywać roślinami. Potworny świat!
W ciągu tych kilku chwil, gdy Ham zatrzymał się, by spojrzeć wstecz, pędy pnączy
zdążyły
omotać jego nogi, więc musiał obciąć je nożem, i czarny, wstrętny sok, który
pociekł po
nieprzenikliwej transdermie, zaczął niezwłocznie pokrywać się puchem, w miarę
jak kiełkowały
pleśnie. Ham się wzdrygnął.
- Co za piekielne miejsce - warknął schylając się, by zdjąć narty błotne, które
następnie
przezornie zarzucił na plecy.
Mozolnie brnął przez wijącą się roślinność, odruchowo robiąc uniki przed
niezdarnymi
próbami dosięgnięcia go przez drzewo, zwane Jacek-Łapacz. Drzewo wyrzucało w
kierunku jego
rąk i nóg pętle podobne do macek. Od czasu do czasu mijał jakiś egzemplarz
Jacka-Łapacza, z
którego zwisało schwytane stworzenie, zwykle nie dające się nawet rozpoznać,
ponieważ pleśń
obrastała je włochatym całunem, podczas gdy drzewo spokojnie konsumowało zarówno
jedno i
drugie.
- Okropne miejsce - zamruczał Ham spychając nogą drgający kłąb nie znanych mu z
nazwy
robaków.
Zamyślił się; jego chata leżała na skraju gorącego brzegu strefy zmierzchu,
zatem dzieliło
go trochę ponad dwieście pięćdziesiąt mil od linii cienia, chociaż odległość ta
wahała się w
zależności od libracji.
Nikomu nie udaje zbliżyć się zbytnio do samej linii, szaleją tam bowiem wręcz
niewyobrażalnie gwałtowne burze. Gorące górne wiatry ścierają się z lodowatymi
huraganami
nadlatującymi z ciemnej strony i wywołują bóle porodowe bariery lodowej.
Ham powinien przejść sto pięćdziesiąt mil na zachód, aby znaleźć chłód i
wkroczyć do
rejonu o klimacie zbyt umiarkowanym dla rozwoju pleśni. Tam będzie mógł poruszać
się we
względnym komforcie.
Licząc od tego miejsca nie dalej niż pięćdziesiąt mil na północ leży
amerykańskie osiedle
Erotia.
Drogę Hama przegradzało pasmo Gór Wieczności. Nie były to wprawdzie potężne
dwudziestomilowe olbrzymy, których wierzchołki są czasami przelotnie dostrzegane
przez
ziemskie teleskopy, a które na wieki oddzielają brytyjską część Wenus od
posiadłości
amerykańskich, jednakże góry te budziły prawdziwy respekt nawet na przełęczy,
gdzie Ham miał
zamiar je przekroczyć. Znajdował się po stronie brytyjskiej, do czego zresztą
nikt nie przywiązywał
żadnego znaczenia. Faktorzy przekraczali tę granicę, jak im się podobało.
Projekt ten oznaczał konieczność przebycia około dwustu mil. Leżało to
całkowicie w
zakresie możliwości Hama. Był uzbrojony zarówno w pistolet automatyczny, jak i
miotacz ognia,
również woda nie stanowiła problemu pod warunkiem, że się ją pieczołowicie
gotowało. W
skrajnych sytuacjach dało się podobno jeść wenusjańskie stworzenia ale wymagało
to głodu,
sumiennego gotowania i odpornego żołądka.
„Nie tyle chodzi o smak, ile o wygląd”, mówili ci, co przez to doświadczenie?
przeszli.
Uśmiechnął się cierpko. Bez wątpienia będzie zmuszony sam się przekonać o
słuszności tego
stwierdzenia, było bowiem mało prawdopodobne, aby konserwy mogły wystarczyć na
cały okres
jego wędrówki. Ham pocieszał się, że w zasadzie nie ma powodu do zmartwień. W
gruncie rzeczy
jest się z czego cieszyć. Co najważniejsze strąki xixtchilu spoczywające w jego
plecaku stanowiły
taki majątek, jaki zdołałby zebrać na Ziemi jedynie w wyniku kilkunastu lat
mozolnego trudu.
Niby nic nie groziło - a jednak ludzie ginęli bez śladu na Wenus tuzinami.
Upominały się o
nich pleśnie lub jakieś okrutne potwory albo może któreś z wielu nieznanych
monstrów, na wpół
roślin, na wpół zwierząt.
Ham wlókł się noga za nogą, zwykle wybierając polany, jakie tworzyły się wokół
drzew
Jacka-Łapacza, te wszystkożerne rośliny bowiem eliminowały wszelkie przejawy
życia w zasięgu
swoich łapczywych sideł.
Gdzie indziej posuwanie się naprzód było praktycznie niemożliwe, ponieważ
wenusjańska
dżungla przedstawiała sobą tak przerażającą plątaninę skłębionych i pożerających
się form, że
poruszać można się było jedynie wyrąbując sobie drogę, krok po kroku,
niezmiernym wysiłkiem.
Ale nawet wtedy groziło niebezpieczeństwo ze strony Bóg wie jakich, uzbrojonych
w jad i
kły stworzeń, których zęby mogły przekłuć ochronną powłokę transdermy. Jej
pęknięcie oznacza
śmierć. Nawet nieprzyjemne drzewa Jacka-Łapacza były bardziej pożądaną kompanią,
pomyślał
Ham, odtrącając ustawicznie penetrujące otoczenie liany.
W sześć godzin po rozpoczęciu przez Hama przymusowej wędrówki zaczęło padać.
Wyszukał miejsce, które niedawna erupcja błota oczyściła z drzew i krzewów, i
zabrał się do
jedzenia. Najpierw zaczerpnął trochę pokrytej szumowinami wody, przefiltrował ją
przez sitko
przymocowane w tym celu do manierki i przystąpił do sterylizacji.
Ogień był nieosiągalny, w Tropikach Wenus bowiem suchy opał zdarza się wyjątkowo
rzadko. Ham wrzucił termiczne tabletki do płynu, które zagotowały wodę
natychmiast,
wyparowując równocześnie w postaci gazu. Woda zachowała nieznaczny posmak
amoniaku - to
było jeszcze najmniej uciążliwe. Nakrył naczynie i odstawił, aby woda ostygła.
Otworzył konserwę z fasolą, rozglądał się przez chwilę, czy jakaś zabłąkana
pleśń nie unosi
się w powietrzu, następnie odkrył wizjer i spiesznie przełknął pożywienie.
Następnie napił się
letniej wody i wlał ostrożnie pozostałość do woreczka na wodę, mieszczącego się
wewnątrz
skafandra, skąd mógł ją popijać przez rurkę.
W niecałe dziesięć minut po zakończeniu posiłku, kiedy Ham jeszcze odpoczywał i
marzył
o nieosiągalnym luksusie papierosa, włochata warstwa pleśni pokryła nagle
resztki jedzenia w
puszce.
Godzinę później, zmęczony i zlany potem, Ham znalazł Drzewo Przyjazne, nazwane
tak
przez jego odkrywcę, przyrodnika Burlingame.
Jest to jedno z nielicznych drzew na Wenus o ruchach tak niemrawych, że można
bezpiecznie odpoczywać wśród jego gałęzi. Ham wlazł na nie, ulokował się
możliwie
najwygodniej i spał jak zabity.
Minęło pięć godzin. Ham po obudzeniu stwierdził, że gałązki i małe przyssawki
Przyjaznego Drzewa oplatały całą jego transdermę. Poodrywał je bardzo ostrożnie,
zlazł na dół i
powlókł się ociężale na zachód.
Tuż po ustaniu drugiego deszczu napotkał pyzę - stworzenie nazywane tak w
angielskiej i
amerykańskiej części Wenus. W strefie francuskiej nazywa się ono „pot a colle”,
czyli „garnek
ciasta”, a w duńskiej - no cóż, Duńczycy nie są pruderyjni, więc nazywają
potwora tak, jak na to
zasługuje.
W rzeczy samej pyza jest ohydnym stworzeniem. Masa białej, podobnej do surowego
ciasta
protoplazmy, osiąga wielkość od pojedynczej komórki aż do dwudziestu ton
kaszowatego
plugastwa. Nie przybiera żadnej określonej formy, jest to po prostu bezkształtna
masa komórek
uwolniony od powłoki cielesnej, pełzający, wiecznie głodny rak.
Pyza nie jest zorganizowana, nie posiada inteligencji ani żadnego instynktu, z
wyjątkiem
chyba poczucia głodu. Porusza się tam, gdzie pokarm dotyka jej powierzchni.
Kiedy dotyka dwóch
jadalnych substancji, po prostu się dzieli, przy czym większa część atakuje
większą zdobycz. Jest
niewrażliwa na kule i nic oprócz przerażającego wytrysku płomienia z miotacza
ognia nie jest w
stanie jej zabić, a i to tylko wtedy, gdy płomień zniszczy wszystkie komórki.
Toczy się po ziemi
wchłaniając wszystko, pozostawiając za sobą gołą, czarną ziemię, na której od
razu pojawiają się
wszędobylskie pleśnie.
Ham odskoczył na bok, gdy pyza wypadła nagle z dżungli, po jego prawej stronie.
Wprawdzie nie byłaby w stanie uszkodzić chroniącej go transdermy, ale
wchłonięcie przez
ciastowatą bryję groziło uduszeniem.
Cholernie go kusiło, by porazić ją pełnym ładunkiem z miotacza ognia,
zawieszonego u
pasa, podczas gdy przetaczała się obok niego całym pędem. Ale doświadczony
wenusjański pionier
bardzo oszczędnie korzysta z broni. Jest ona naładowana diamentem, wprawdzie
mniej
wartościowym, przemysłowym, ale jednak bezcennym w trudnych sytuacjach. Odpalony
kryształ
oddaje całą energię w jednym potwornym strumieniu ognia, który z rykiem gromu
uderza na
odległość stu jardów, obracając w popiół wszystko na linii strzału.
Ohydna pyza przetoczyła się przy akompaniamencie odgłosów cmokania i mlaskania.
Za
nią otworzyła się przecinka, jaką wytrzebiła w gęstwinie - pnącza, liany,
żmijowate bluszcze,
drzewa Jacka-Łapacza wszystko zostało bez reszty wymiecione aż do wilgotnego
podłoża, gdzie
dosłownie w oczach, na śluzie pozostawionym przez pyzę, wyrastały pleśnie.
Korytarz prowadził mniej więcej w kierunku, w którym Ham zamierzał iść,
skorzystał
zatem z okazji i kroczył zamaszyście naprzód, rzucając bacznie okiem na
złowieszcze ściany
dżungli. Za mniej więcej dziesięć godzin ścieżka ta wypełni się ponownie wrogim
życiem, ale
chwilowo istniała możliwość znacznie szybszego poruszania się naprzód.
Przeszedł już dobre pięć mil szlakiem, który zaczynał nieprzyjemnie porastać,
kiedy
napotkał tubylca galopującego na czterech krótkich nogach. Jego ręce podobne do
szczypiec
wycinały przejście w gąszczu. Ham zatrzymał się na krótki palawer.
- Murra - powiedział.
Język autochtonów ekwatorialnych Tropików jest cudaczny. Liczy prawdopodobnie
około
dwustu słów, ale ktoś, kto je opanował, nie może powiedzieć, że zna go w pełni.
Słowa cechuje
uogólnienie pojęciowe, a każdy dźwięk ma od tuzina do setki znaczeń. „Murra” na
przykład jest
słowem wyrażającym powitanie, może oznaczać coś bardzo zbliżonego do „halo” lub
„dzień
dobry”. Może jednak również przekazywać wyzwanie - „strzeż się”. Poza tym znaczy
„bądźmy
przyjaciółmi”, a także, o dziwo, „wyzywam cię”.
Ma ono również pewne znaczenie rzeczownikowe, oznacza pokój, wojnę, odwagę i
bojaźń.
Subtelny język. Dopiero ostatnio studia nad modulacją głosu ujawniły ziemskim
filologom jego
bogatą naturę. A zresztą angielski ze swoimi „to”, „too” i „two”; „one”, „won”,
„wen”, „win”,
„when” i tuzinem innych zbliżonych dźwięków też mógłby się wydawać równie dziwny
dla uszu
Wenusjan, nie wyćwiczonych w rozróżnianiu samogłosek.
Co gorsza, ludzie nie potrafią odczytywać uczuć z szerokich, płaskich twarzy
Wenusjan o
trzech oczach, a muszą one z pewnością przekazywać sporo informacji.
Wenusjanin zaakceptował jednak zamierzony sens.
- Murra - odpowiedział, zatrzymując się. - Usk? - Oznacza to między innymi: „kim
jesteś?”
albo: „skąd idziesz?”, lub też: „dokąd zmierzasz?”.
Ham wybrał to ostatnie znaczenie. Wskazał na zamglony zachód, a następnie
podniósł rękę
łukiem kreśląc góry. - Erotia - powiedział.
Ta nazwa miała tylko jedno znaczenie.
Tubylec rozważał to w milczeniu. W końcu machnął swoimi pazurami wzdłuż ścieżki,
w
kierunku zachodu.
- Curky - powiedział, a potem - Murra - na pożegnanie. Ham przywarł do wijącej
się ściany
dżungli, aby ułatwić mu przejście.
„Curky” oznacza, obok dwudziestu innych pojęć, handlarza. Słowo stosowane zwykle
w
odniesieniu do Ziemian i Ham cieszył się z góry na towarzystwo człowieka. Mijało
już z górą sześć
miesięcy od czasu, kiedy ostatni raz słyszał dźwięk ludzkiego głosu inaczej niż
za pośrednictwem
malutkiego radia, które zatonęło wraz z jego chatą.
Po przejściu dalszych pięciu mil wyżartych przez pyzę, Ham znalazł się nagle na
polanie,
na której niedawno miała miejsce erupcja błota.
Roślinność sięgała tu zaledwie do pasa, a w odległości ćwierć mili zobaczył
budynek
faktorii. Był znacznie bardziej okazały od jego własnej izdebki, kontenera o
metalowych ściankach.
Ten chełpił się aż trzema izbami. W Tropikach to niesłychany luksus: tu każda
uncja musi być
mozolnie przetransportowana za pomocą rakiety z jednego z osiedli.
Duże koszty, wręcz rujnujące. Działalność faktorów zawierała znaczne ryzyko i
Ham
cieszył się, że udało mu się wyjść z takim zyskiem.
Pomaszerował przez ciągle grząski grunt. Okna faktorii zasłonięte dla ochrony
przed
wiecznym dziennym światłem. A drzwi... drzwi były zamknięte! Stanowiło to
pogwałcenie praw
obowiązujących na pograniczu cywilizacji. Wszyscy zostawiali drzwi otworem,
mogło to
decydować o ratunku dla jakiegoś zbłąkanego faktora. Nawet człowiek bez honoru
nie ważył się
kraść z otwartej chaty.
Nie uczyniliby tego również tubylcy - żadna istota nie jest tak uczciwa jak
wenusjański
autochton, który nigdy nie kłamie i nigdy nie kradnie, ale który może,
oczywiście po zwyczajowym
ostrzeżeniu, zabić kupca, aby posiąść jego towary.
Ham stał jak wryty. Po namyśle udeptał kawałek czystej przestrzeni przed
drzwiami, usiadł
opierając się o nie i strzepnął liczne i budzące wstręt drobne stworzenia, które
mrowiły się na jego
transdermie, i, czekał.
Minęło co najmniej pół godziny, zanim dojrzał faktora brodzącego przez polanę.
Niski,
szczupły facet; kaptur skafandra zacieniał mu twarz i Ham zaledwie mógł dostrzec
wielkie,
podkrążone oczy. Wstał.
- Cześć! - powiedział. - Wpadło mi do głowy złożyć panu wizytę. Nazywam się
Hamilton
Hamrnond. Jak pan się domyśla, przyjaciele nazywają mnie Ham.
Faktor zatrzymał się, po czym przemówił dziwnie miękkim i matowym głosem, ze
zdecydowanie angielskim akcentem.
- Może by się pan odsunął i wpuścił mnie, co? Do widzenia! Ton jego głosu był
lodowaty,
nieprzyjazny.
Ham poczuł zdziwienie i gniew.
- Do diabła! - warknął. - Ależ pan jest gościnny!
- Dla pana nie ma miejsca pod moim dachem. - Gospodarz zatrzymał się w drzwiach.
- Jest
pan Amerykaninem? Co pan robi na terytorium brytyjskim? Mogę zobaczyć pański
paszport?
- Od kiedy to paszport obowiązuje w Tropikach?
- Handlarz, prawda? - Faktor był szczupły, a ton jego głosu ostry. - Krótko
mówiąc jesteś
przemytnikiem. Przebywasz tu bezprawnie. Wynoś się!
Ham zacisnął zęby.
- Prawnie czy nie - powiedział - to bez znaczenia. Jestem upoważniony do
korzystania z
przywilejów wynikających z kodeksu pogranicza. Chcę odetchnąć czystym
powietrzem, otrzeć
twarz z potu i coś zjeść. Otwórz te drzwi i wchodzimy.
Błysnął przed nim pistolet automatyczny.
- Spróbuj, a będziesz karmił pleśń.
Ham, jak wszyscy wenusjańscy pionierzy, był z konieczności śmiały i
przedsiębiorczy. Jak
to mówią w Stanach - twardy chłop.
- Przekonałeś mnie. Chciałbym tylko coś zjeść.
- Poczekaj na deszcz - odpowiedział tamten chłodno i zwrócił się ku drzwiom, by
je
otworzyć.
W tym momencie Ham kopnął pistolet, który koziołkując uderzył w ścianę i spadł
pomiędzy chwasty. Przeciwnik sięgnął po miotacz ognia wiszący u jego boku. Ham
złapał jego
rękę w przegubie.
Chwyt był na tyle mocny, że faktor natychmiast przestał się sza- motać. Ham
odczuł
chwilowe zdumienie z powodu kruchości nadgarstka, wyczuwalnej przez warstwę
transdermy.
- Słuchaj! - warknął. - Zamierzam coś zjeść w tym domu.
Otwieraj drzwi!
Trzymał go za obie ręce. Facet wydawał się zadziwiająco wątły.
Skinął głową, a Ham uwolnił jego rękę. Drzwi się otwarły, weszli do środka.
Uderzył go niesłychany wręcz przepych. Masywne krzesła, solidny stół, nawet
książki,
zapewne pieczołowicie zakonserwowane wyciągiem z widłaka przeciwko pleśniom,
które czasami
wdzierają się do chat w Tropikach pomimo siatek, filtrów i automatycznych
rozpylaczy. Kiedy
weszli, automatyczny rozpylacz otoczył ich chmurą środków dezynfekujących, aby
zabić zarodniki
pleśni, jakie mogłyby się dostać do wnętrza w momencie otwarcia drzwi.
Ham usiadł ciężko, obserwując bacznie gospodarza. Pozwolił mu zachować miotacz
ognia
w kaburze u pasa. Był pewien, że zdoła wyprzedzić tego cherlaka w sięganiu do
pistoletu; poza tym
kto rozsądny ryzykowałby użycie miotacza ognia w mieszkaniu? Z jedną ze ścian
budynku trzeba
by się pożegnać.
Zajął się otwarciem wizjera, wyciąganiem jedzenia z plecaka, wycieraniem
spoconej
twarzy, podczas gdy jego współtowarzysz - czy też przeciwnik - patrzył na niego
milcząco. Ham
obserwował przez chwilę otwartą konserwę mięsną; pleśń się nie pojawiła. Zaczoł
jeść.
- Czemu, u diabła - burknął Ham - nie podniesiesz wizjera? Tamten milczał
uparcie. - Boisz
się, że zobaczę twoją twarz, co?
Twoja facjata mnie nie interesuje. Nie jestem gliną.
Zapanowało milczenie. Spróbował raz jeszcze.
- Jak się nazywasz?
- Burlingame. Pat Burlingame.
Ham roześmiał się.
- Patryk Burlingame nie żyje, przyjacielu. Znałem go. - Żadnego odzewu. - Jeśli
nie chcesz
powiedzieć, jak się nazywasz, to przynajmniej nie obrażaj pamięci dzielnego
człowieka i wielkiego
odkrywcy.
- Dziękuję - głos był sardoniczny. - To był mój ojciec.
- Jeszcze jedno kłamstwo. Burlingame nie miał syna. On miał tylko... - Ham
przerwał
skonsternowany. - Otwórz wizjer! - krzyknął.
- Czemu nie? - powiedział miękki głos. Przeciwsłoneczna przesłona opadła.
Ham przełknął ślinę. Awanturnik i wenusjański handlarz był jednak dżentelmenem.
Z
wykształcenia był inżynierem, jedynie pokusa szybkiego wzbogacenia się ściągnęła
go do
Gorących Krajów.
- Przepraszam - bąknął.
- Ach, wy, dzielni amerykańscy kłusownicy! - odezwała się szyderczo Pat. - Czy
wszyscy
jesteście tacy dzielni, by narzucać się kobiecie?
- Co pani robi w takim miejscu?
- Nie ma żadnego- powodu, abym odpowiadała na pana pytania. Wykonała
nieokreślony
ruch ręką wskazując w głąb pokoju. - Klasyfikuję florę i faunę Gorących
Krajów. Nazywam się
Patrycja Burlingame, jestem biologiem.
Dopiero teraz dostrzegł okazy zakonserwowane w słojach, umieszczone w następnym
pomieszczeniu, najpewniej stanowiącym laboratorium.
- Samotna dziewczyna w Tropikach? Pani jest, przepraszam, lekkomyślna.
- Nie oczekiwałam spotkań z amerykańskimi kłusownikami.
Ham zarumienił się.
- Nie musi mieć pani żadnych obaw z mego powodu. Wychodzę. Podniósł rękę do
swego
wizjera.
W tym samym momencie Patrycja wyrwała pistolet automatyczny z szuflady stołu.
- Nie zatrzymuję pana, panie Hammond - powiedziała chłodno. Ale xixtchil
zostanie u
mnie. Stanowi własność korony brytyjskiej. Ukradłeś go pan na naszym terytorium
i ja go
konfiskuję.
Ham wlepił w nią wzrok.
- Zaryzykowałem wszystko, co posiadam, żeby zdobyć ten xixtchil.
Jeśli go stracę, będę bankrutem. Po moim trupie!
- To się zobaczy.
Ham zatrzasnął kask i usiadł.
- Panno Burlingame - powiedział. - Nie sądzę, by zdobyła się pani na strzał do
żywego
człowieka, ale będzie pani musiała nacisnąć spust, aby zdobyć xixtchil. Mam
czas. Będę siedział
tak długo, aż pani upadnie z wyczerpania.
Patrzył w jej szare oczy. Pistolet wymierzony był pewnie w jego serce, ale
strzał nie padł.
W końcu dziewczyna uległa.
- Wygrałeś, kłusowniku. - Wrzuciła pistolet do pustej szuflady. Wobec tego wynoś
się.
- Z przyjemnością! - odrzekł skwapliwie.
Wstał, dotknął wizjera, ale zatrzymał go okrzyk dziewczyny. Odwrócił się
podejrzewając
podstęp. Pat wpatrywała się w okno szeroko rozwartymi ze strachu oczami.
Ham zobaczył kłębiącą się roślinność, a następnie ogromną białawą masę. Pyza
monstrualnej wielkości pełzła miarowo w stronę ich schronienia. Usłyszał
delikatne „plum”, a
potem okno zostało zasłonięte kleistą mazią. Potwór, dość wielki, aby pochłonąć
cały budynek,
rozdzielił się na dwie części i opłynął go wokoło łącząc się z drugiej strony.
Ciszę przerwał wzburzony głos Pat.
- Twój hełm, głupcze! - powiedziała szorstko. - Zamknij go!
- Hełm? Dlaczego? - Pomimo wątpliwości posłuchał jej automatycznie.
- Właśnie dlatego! Soki trawienne. Spójrz!
Pokazała na ściany; pojawiło się na nich tysiące maleńkich jak ostrze
igły,
świetlistych otworków. Soki trawienne pyzy, dostatecznie agresywne, aby atakować
wszelkie
źródło pokarmu, skorodowały metal, który stał się porowaty, chata zaś została
zniszczona
bezpowrotnie.
W mgnieniu oka kosmate kępki pleśni wyskoczyły na resztkach jego posiłku, a
czerwonawo-zielony kożuch wykwitł na krzesłach i stole.
Spojrzeli na siebie.
Ham parsknął śmiechem.
- Aha - powiedział. - Teraz i pani jest bezdomna. Moja chata utonęła w bąblu
błota.
- Należało się tego spodziewać - odparła lodowato Pat. - Wy, jankesi, nie
potraficie
domyślić się, że należy poszukać solidnego podłoża. Lita skała leży tu na
głębokości sześciu stóp i
mój dom postawiony jest na palach.
- W każdym razie nie brak pani zimnej krwi. Ale na dobrą sprawę pani mieszkanie
równie
dobrze mogłoby utonąć. Co ma pani zamiar teraz zrobić?
- Proszę się tym nie martwić. Dam sobie doskonale radę.
- Jak?
- Nie pańska sprawa. Co miesiąc przylatuje do mnie rakieta.
- Wobec tego musi pani być milionerką.
- Królewskie Towarzystwo - powiedziała chłodno - finansuje ekspedycję. Rakieta
powinna
tu przybyć...
Zrobiła pauzę. Hamowi wydało się, że twarz jej zbladła za osłoną hełmu.
- Powinna przybyć... kiedy?
- Właśnie była tu dwa dni temu. Kompletnie o tym zapomniałam.
- Rozumiem. I pani sądzi, że będzie tu mogła sterczeć przez miesiąc, czekając na
następną.
Pat spojrzała na niego z oburzeniem.
- Czy pani zdaje sobie sprawę - kontynuował - co panią czeka przez ten miesiąc?
Brakuje
dziesięciu dni do okresu lata, a proszę spojrzeć na swoją chałupę. - Wskazał na
ściany, na których
rozrastały się brązowe i rude łaty. W wyniku jego gwałtownego gestu kawałek
ściany wielkości
spodka wyleciał ze zgrzytem na zewnątrz. - W ciągu dwóch dni będzie to kompletną
ruiną. Co
zrobi pani bez schronienia, kiedy temperatury zaczną sięgać siedemdziesięciu,
osiemdziesięciu
stopni?
Powiem: pani zginie!
Pat milczała.
- Zanim powróci tu rakieta, będzie pani bezkształtną masą pleśni powiedział Ham.
- A
potem stertą gołych kości, które pójdą na dno przy pierwszej erupcji błota.
- Zamknij się! - wypaliła.
- Milczenie nic nie pomoże. Powiem pani teraz, co może pani zrobić. Może pani
zabrać
plecak i narty błotne i pójść razem ze mną.
Dojdziemy do Krainy Chłodu przed latem, jeśli potrafi pani równie dobrze
chodzić jak
gadać.
- Pójść z jankeskim kłusownikiem? Ani mi się śni!
- A potem - kontynuował - możemy bez trudu przejść do Erotii, solidnego
amerykańskiego
miasteczka.
Pat sięgnęła po swój plecak z artykułami pierwszej potrzeby, będący stale w
pogotowiu na
wypadek nieszczęścia, i zarzuciła go na ramiona. Wyciągnęła gruby plik notatek,
napisany
anilinowym atramentem na transdermie, zmiotła po drodze kilka zabłąkanych pleśni
i wsunęła
zwitek do plecaka. Podniosła parę nart błotnych i zwróciła się rezolutnie w
kierunku drzwi.
- A więc idziemy? - zachichotał.
- Ja idę - powiedziała chłodno. - Do porządnego angielskiego miasta Yenoble.
Sama.
- Yenoble - jęknął. - Toż to dwieście mil na południe. I w dodatku za Górami
Wieczności.
Patrycj a wyszła bez słowa z domu i skręciła na zachód w kierunku Krainy Chłodu.
Ham
wahał się przez chwilę, następnie podążył za nią.
Nie mógł pozwolić dziewczynie, aby próbowała przebyć tę wyprawę samotnie; wobec
tego,
że ignorowała jego obecność, po prostu szedł jej śladem, powłócząc nogami,
gniewny i ponury.
Przez trzy godziny, albo i więcej, maszerowali z trudem w nie kończącym się
blasku dnia,
robiąc uniki przed natręctwem drzew Jacka-Łapacza. Szli przeważnie niezupełnie
zarośniętym
śladem pierwszej pyzy.
Ham był zdumiony zwinną i wiotką postacią dziewczyny, która prześlizgiwała się
wzdłuż
ścieżki z wprawą tubylca. Przypomniał sobie, że w pewnym sensie ona była
tubylcem. Córka
Patryka Burlingame'a była pierwszym ludzkim dzieckiem urodzonym na Wenus, w
kolonii
Yenoble, założonej przez jej ojca.
Ham przypomniał sobie artykuły w gazetach pisane w czasie, kiedy Pat jako
ośmioletnie
dziecko została wysłana na Ziemię - Ham miał wtedy trzynaście. Obecnie miał lat
dwadzieścia
siedem, co dawało Patrycji Burlingame dwadzieścia dwa.
Nie wymienili między sobą ani słowa, aż w końcu wyprowadzona z równowagi
dziewczyna
odwróciła się gwałtownie.
- Proszę odejść - wy buchnęła.
Ham zatrzymał się.
- Przecież się pani nie narzucam.
- Ależ ja nie potrzebuję opiekuna. Jestem lepszą pionierką niż ty!
Nie podjął dyskusji. Po chwili Pat wykrzyknęła; - Nienawidzę cię, jankesie! O
Boże, jak ja
cię nienawidzę! - Odwróciła się i podążyła dalej.
Godzinę później zaskoczyła ich erupcja błota. Bez ostrzeżenia wodnista bryja
zagotowała
się wokół ich stóp, a roślinność zakołysała się gwałtownie. Gorączkowo
przypasali rzemieniami
narty błotne, podczas gdy wokół nich co cięższe rośliny zatapiały się z ponurym
bulgotem.
Ham ponownie podziwiał grację dziewczyny. Patrycja ślizgała się po niestałej
powierzchni
z szybkością, której nie mógł dorównać, tak że wlókł się daleko z tyłu.
Nagle zobaczył, że przystanęła. Jest to niebezpieczne na terenie erupcji błota i
tylko
krytyczna sytuacja mogła to usprawiedliwić. Kiedy zbliżył się na sto stóp,
dostrzegł przyczynę. Na
jej prawym bucie pękło wiązanie. Stała bezradna, balansując na lewej nodze,
podczas gdy druga
narta zanurzała się powoli. Czarne błoto przelewało się przez wierzch.
Obserwowała go, kiedy się zbliżał. Gdy zobaczyła, co zamierza zrobić, odezwała
się:
- Nie dasz rady.
Ham schylił się ostrożnie, ujął ją pod kolanami i przez plecy. Jej narta była
już zalana, lecz
wyszarpnął ją gwałtownie, wpierając krawędzie swoich nart niebezpiecznie blisko
powierzchni
błota. Błoto cmoknęło, ale Pat została uwolniona. Leżała bardzo spokojnie w jego
ramionach, aby
nie wytrącić go z równowagi. Rozpoczął ostrożny manewr poruszania się po
zdradzieckiej
powierzchni. Nie była ciężka, a jednak życie ich obojga wisiało na włosku. Błoto
ocierało się i
bulgotało na samej krawędzi jego nart. Chociaż grawitacja Wenus jest nieznacznie
mniejsza od
ziemskiej, to gdzieś po tygodniu pobytu człowiek przyzwyczaja się i ta
dwudziestoprocentowa
różnica przestaje być zauważalna.
Po stu jardach dotarli do twardego gruntu. Postawił Pat na ziemi i odwiązał
narty.
- Dziękuję - powiedziała chłodno. - Spisał się pan mężnie.
- Nie ma za co. Sądzę, że po tej przygodzie porzuci pani myśl o samotnej
wędrówce. Bez
jednej narty następna erupcja błota będzie dla pani również ostatnią. Więc jak -
idziemy odtąd
razem?
Jej głos zlodowaciał:
- Mogę sobie zrobić zastępczą nartę z kory drzewa. Poza tym powiedziała - mogę
po prostu
poczekać dzień lub dwa, póki błoto nie wyschnie, i wykopać moją zagubioną nartę.
Pokazał na hektary błota.
- Kopać, gdzie? - zaśmiał się. - Czekaj tatka latka.
Nieoczekiwanie poddała się.
- Znowu wygrałeś, jankesie. Ale tylko do Krainy Chłodu; potem się rozstaniemy:
pan
pójdzie na północ, a ja na południe.
Powlekli się dalej. Pat dorównywała Hamowi wytrzymałością, ale znacznie lepiej
od niego
była obeznana ze specyfiką wenusjańskich Tropików. Chociaż niewiele z sobą
rozmawiali,
podziwiał jej spryt, jaki wykazywała w odszukiwaniu najłatwiejszej trasy, przy
czym wydawała się
wyczuwać uderzenia drzew Jacka-Łapacza bez patrzenia. Ale dopiero wtedy, kiedy
się wreszcie
zatrzymali, po deszczu, który dał im możliwość spożycia pospiesznego posiłku,
miał realny powód,
aby być jej wdzięcznym.
- Pójdziemy spać - zaproponował, a kiedy skinęła głową, powiedział: - Tam jest
Przyjacielskie Drzewo.
Ruszył w kierunku niego, dziewczyna za nim.
Nagle złapała go za rękę.
- To Faryzeusz - zawołała i szarpnęła go wstecz.
Był to ostatni moment. Fałszywe Przyjacielskie Drzewo ze straszliwą mocą
spuściło w dół
konar, który minął twarz Hama zaledwie o kilka cali. To wcale nie było
Przyjacielskie Drzewo, ale
imitujący je drapieżnik, zwabiający ofiary pozorną nieszkodliwością, a następnie
atakujący je
ostrymi jak noże kolcami.
Hamowi zaparło dech.
- Co to jest? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego!
- To Faryzeusz. Wygląda zupełnie jak Przyjacielskie Drzewo.
Podniosła automat i posłała kulę w środek czarnego pulsującego pnia. Pociekł
czarny
strumień, a wszechobecna pleśń wykwitła wokół dziury. Drzewo było skazane na
zagładę.
- Dzięki - powiedział Ham z zakłopotaniem. - Sądzę, że uratowała mi pani życie.
- Jesteśmy teraz kwita. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Czy pan rozumie?
Rachunki
wyrównane.
Później znaleźli prawdziwe Drzewo Przyjacielskie i usnęli w jego gałęziach.
Potem znowu
maszerowali, znowu spali - i tak w kółko przez trzy pozbawione nocy doby.
Wprawdzie żadna
erupcja błota nie zdarzyła się na ich drodze, ale wszystkie inne okropności
Tropików występowały
obficie. Pyzy przecinały ich szlak, wężowe wino atakowało sycząc, drzewa Jacka-
Łapacza
zarzucały złowrogie pętle, a miliony drobnych pełzających istot zwijały się pod
ich stopami lub
spadały na skafandry.
W pewnym momencie spotkali nawet jednonoga, dziwne, podobne do kangura
stworzenie,
które przedziera się przez dżunglę skacząc na jedynej potężnej nodze i pikując
przebija ofiarę
trzymetrowym dziobem.
Kiedy Ham spudłował przy pierwszym strzale, dziewczyna strąciła jednonoga w
połowie
skoku, pozostawiając go na łup bezlitosnych pleśni.
Przy innej okazji obie nogi Pat zostały pochwycone przez pętlę Jacka-Łapacza,
która z
jakiegoś powodu leżała na ziemi. Kiedy nastąpiła na nią, drzewo szarpnęło nagle
i dziewczyna
zawisła głową w dół, kilkanaście stóp nad ziemią. Zwisała tak, dopóki Hamowi nie
udało się jej
uwolnić. Bez wątpienia każde z nich zginęłoby bez pomocy; razem udało im się
ujść cało.
Wspólne przeżycia nie złagodziły chłodnej, nieprzyjaznej atmosfery, która stała
się czymś
naturalnym. Ham zwracał się do dziewczyny tylko wtedy, gdy było to niezbędne.
Pat, w rzadkich
przypadkach, kiedy ze sobą rozmawiali, nie nazywała go inaczej jak jankeskim
kłusownikiem.
Mimo to mężczyzna łapał się chwilami na tym, że myśli o pikantnej urodzie jej
rysów, o jej
brązowych włosach i szczerych szarych oczach, które udawało się dostrzec
przelotnie w krótkich
momentach, kiedy deszcz czynił bezpiecznym otwarcie wizjerów.
Wreszcie pewnego dnia wiatr powiał z zachodu, przynosząc ze sobą tchnienie
chłodu, które
było dla nich darem niebios. To był dolny wiatr płynący z zamrożonej połowy
planety, dyszący
zimnem spoza lodowej bariery. Kiedy Ham dla próby zerwał skórę z wijącego się
chwastu, pleśń
pojawiła się znacznie wolniej niż zwykle i z mniejszą intensywnością. Były to
objawy budzące
otuchę; zbliżali się do Krainy Chłodu.
Odszukali z lekkim sercem Przyjazne Drzewo. Od podnóża gór dzielił ich tylko
dzień drogi.
Tam można było poruszać się bez skafandra, bez zagrożenia przez pleśń, która nie
mogła się
rozwijać w temperaturze poniżej dwudziestu siedmiu stopni.
Ham obudził się pierwszy. Przez chwilę spoglądał milcząco na dziewczynę,
uśmiechając się
na widok gałęzi drzewa, które opasywały ją jak czułe ramiona. Zdał sobie sprawę,
że Kraina
Chłodu oznacza rozstanie, chyba że uda mu się odwieść ją od tej szalonej
decyzji, by przekroczyć
niebotyczne Góry Wieczności.
Westchnął i sięgnął po swój plecak wiszący na gałęzi pomiędzy nimi i nagle ryk
wściekłości i zdumienia wyrwał mu się z gardła. Jego strąki xixtchilu! Woreczek
z transdermy był
przecięty i pusty.
Patrycja zerwała się, obudzona jego krzykiem. Poza jej maską dostrzegł
ironiczny,
szyderczy uśmiech.
- Mój xixtchil! - wrzasnął. - Zabrałaś go!
Pokazała w dół. Wśród rzadkiej roślinności wznosiła się mała kupka pleśni.
- Tam - powiedziała chłodno. - Tam, w dole, kłusowniku.
- Ty... - dławił się z wściekłości.
- Przecięłam torebkę w czasie twego snu. Nie wywieziesz skradzionych skarbów z
brytyjskiego terytorium.
Ham był trupio blady, oniemiał. W końcu wrzasnął:
- Ty przeklęta diablico! To mój cały majątek!
- Ale skradziony - przypomniała mu uprzejmie, machając zgrabnymi nóżkami.
Światło przeświecało przez na wpół przejrzystą transdermę, podkreślając jej
sylwetkę i
smukłe krągłe nogi. Zatrząsł się z wściekłości.
- Powinienem cię zabić! - wykrztusił zdławionym głosem.
Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie. Z jękiem desperacji zarzucił
swój plecak na
ramiona i zeskoczył na ziemię.
- Mam nadzieję... mam nadzieję, że zginiesz w górach - powiedział ponuro i
sztywnymi
krokami skierował się na zachód.
Kiedy odszedł ze sto jardów, usłyszał jej głos:
- Jankesie! Poczekaj chwilę!
Nie zatrzymał się ani obejrzał, lecz kroczył naprzód.
Pół godziny później, kiedy spojrzał wstecz, stwierdził, że idzie za nim.
Odwrócił się i
przyspieszył kroku. Droga prowadziła teraz w górę i jego siła górowała nad jej
szybkością i
wprawą.
Kiedy mignęła mu daleko z tyłu, zamieniona w drobny punkt, poruszający się, jak
mu się
wydawało, ze zmęczoną determinacją, zmarszczył brew. Przyszło mu na myśl, że
erupcja błota
znajdzie ją zupełnie bezradną, pozbawioną nieodzownych nart błotnych. Potem zdał
sobie sprawę,
że u podnóża Gór Wieczności nie występuje erupcja błota, a poza tym,
zadecydował, nic go to nie
obchodzi.
Przez pewien czas Ham szedł równolegle do rzeczki, niewątpliwie jakiegoś
bezimiennego
dopływu rzeki Flegeton. Jak dotychczas nie zachodziła konieczność przekroczenia
jakiejkolwiek
rzeki, ponieważ zgodnie z naturą wszystkie strumienie na Wenus płyną od lodowej
bariery,
poprzez strefę zmierzchu, do Tropików i dlatego były równoległe do ich kierunku
podróży.
Ale obecnie, kiedy wreszcie osiągnął płaskowyż i zawrócił na północ, będzie
napotykał
rzeki. Trzeba je będzie przekraczać albo na kłodach, albo - o ile zdarzała się
taka okazja i strumień
był dostatecznie wąski - korzystając z gałęzi Przyjacielskiego Drzewa. Włożenie
nogi do wody
groziło śmiercią; groźne stworzenia z paszczami pełnymi zębów czyhały w nawet
najmniejszym
strumieniu wody.
Na krawędzi płaskowyżu z trudem uniknął katastrofy. W momencie kiedy przedzierał
się
przez polanę otoczoną drzewami Jacka-Łapacza, nagle pojawiła się fala białej
protoplazmy i
drzewa oraz dżungla utonęły w masie gigantycznej pyzy.
Znajdował się pomiędzy potworem i nieprzenikliwą plątaniną roślinności, a więc
zrobił
jedyne, co mu pozostało. Wyrwał z kabury miotacz ognia i posłał potężny strumień
płomieni w
środek makabrycznego stworzenia. Żar spopielił tony ciastowatej bryi i
pozostawił kilka małych
fragmentów, które pełzały i pożerały martwe szczątki.
Wybuch, jak to zresztą niejednokrotnie się zdarzało, roztrzaskał lufę miotacza.
Westchnął
ciężko, kiedy zabrał się do blisko czterdziestominutowej wymiany lufy - ale
żaden prawdziwy
pionier nie zwleka na Wenus z tą czynnością. Wystrzał ten kosztował go
piętnaście solidnych
amerykańskich dolarów, dziesięć za przemysłowy diamen