Weinbaum Stanley G. - Lotofagi

Szczegóły
Tytuł Weinbaum Stanley G. - Lotofagi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Weinbaum Stanley G. - Lotofagi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Weinbaum Stanley G. - Lotofagi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Weinbaum Stanley G. - Lotofagi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanley G. Weinbaum Lotofagi Zbiór opowiadań O autorze Stanley Grauman Weinbaum, pisarz amerykański, urodził się w roku 1900. Zmarł przedwcześnie w roku 1935. Z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Mając lat trzydzieści cztery opublikował swoje pierwsze opowiadanie, które w konkursie amerykańskiego stowarzyszenia pisarzy fantastów w roku 1970, na najlepsze nie opublikowane opowiadanie, uzyskało drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). Była to Odyseja marsjańska. Stanley Weinbaum zapowiadał się jako jeden z najbardziej obiecujących talentów wczesnego okresu dwudziestowiecznej literatury sf. Wprowadził do swego opowiadania pozytywną postać kosmity (struś Twil), obdarzył ją ciepłem i cechami ludzkimi, za co wszyscy miłośnicy science fiction są mu wdzięczni. Stroną najbardziej gorzką tego debiutu był fakt, że autor musiał umrzeć w rok później, w 1935 roku, na raka. Gdyby nie przedwczesna śmierć, dziś byłby zapewne zaliczany do klasyków gatunku, na równi z Isaakiem Asimovem, Arthurem C. Clarke'em, Robertem Heinleinem czy Rayem Bradburym. Napisał dwadzieścia kilka opowiadań sf, w których stworzył wiele oryginalnych odmian życia pozaziemskiego, co jak na owe czasy było nowością. Opowiadania te, a w szczególności wspomniana już Odyseja marsjańska i Drapieżna planeta, znalazły się w wielu antologiach wydanych już po jego śmierci. Również pośmiertnie wydano dwa zbiory opowiadań, które za życia opublikował Weinbaum w czasopismach, oraz powieści: The Black Flame (1939) i The New Adam (1943), przez niektórych krytyków uważana za najwybitniejsze dzieło tego autora. Drapieżna planeta „Ham” Hammond miał szczęście, że działo się to w środku pory zimowej, gdy zaskoczyła go erupcja błota. W warunkach Wenus pora zimowa w niczym nie przypomina Ziemi. Jedynie mieszkańcy najcieplejszych regionów Amazonki albo Konga mogliby wyobrazić sobie zimę na Wenus: najgorętsze dni lata, skwar, okropne warunki, uciążliwi mieszkańcy dżungli. Na Wenus, jak obecnie wszyscy dobrze wiedzą, pory roku występują przemiennie na przeciwległych półkulach, podobnie jak na Ziemi, jednak z jedną istotną różnicą. Kiedy Ameryka Północna i Europa latem ociekają potem, w Australii i Argentynie panuje zima. Na Wenus pory roku uzależnione są nie od odchylenia od płaszczyzny ekliptyki, lecz od libracji. Wenus nie kręci się, lecz zwraca stale tą samą stroną do Słońca, tak jak czyni to Księżyc w stosunku do Ziemi. Na jednej stronie trwa wiecznie dzień, na drugiej wiecznie noc - jedynie w strefie zmierzchu, na cienkim pierścieniu opasującym planetę, nie szerszym niż pięćset mil, istnieją warunki umożliwiające bytowanie ludzi. Idąc w kierunku strony oświetlonej słońcem, strefa zmierzchu wtapia się w żar pustyni, gdzie wegetuje zaledwie kilka okazów wenusjańskich stworzeń, a na skraju nocy strefa nadająca się do zamieszkania kończy się nagle ogromną barierą lodową utworzoną w wyniku kondensacji górnych wiatrów, które napływają nieustannie od półkuli gorącej do zimnej, aby tu się ochłodzić, opaść i pognać z powrotem. Ciepłe powietrze, oziębiając się, zawsze daje deszcz, który na skraju wiecznej nocy zamarza, tworząc ogromne lodowe fortyfikacje. Co leży dalej, jakie fantastyczne formy życia mogą występować w bezgwiezdnej ciemności zamarzłej półkuli, czy jest ona martwa, tak jak pozbawiony powietrza Księżyc, pozostaje nadal tajemnicą. Powolna libracja, ociężałe chybotanie się planety z boku na bok stwarza efekt występowania czegoś na podobieństwo pór roku. W krajach strefy zmierzchu, najpierw na jednej półkuli, potem na drugiej, zasłonięte chmurami słońce wydaje się stopniowo wznosić przez piętnaście dni, a następnie opada przez ten sam okres. Słoneczny krąg nigdy nie wznosi się wysoko, jedynie w pobliżu lodowej bariery wydaje się prawie dotykać horyzontu, libracja bowiem wynosi zaledwie siedem stopni, ale i to wystarcza do wytworzenia dostrzegalnych piętnastodniowych pór roku. Ale jakież to pory roku! W zimie temperatura spada do wilgotnych, lecz znośnych trzydziestu pięciu stopni; w dwa tygodnie później, w pobliżu wypalonych skwarem Tropików, sześćdziesiąt stopni jest oznaką chłodnego dnia. Ustawicznie, zimą i latem, przelotne deszcze kapią ponuro w dół i zostają wchłonięte przez gąbczastą glebę, by unieść się w górę w postaci lepkich, nieprzyjemnych miazmatycznych oparów. Właśnie te olbrzymie ilości wilgoci stanowiły największą niespodziankę dla pierwszych ludzi przybyłych na Wenus. Oczywiście chmury były widoczne, ale spektroskop nie stwierdził występowania wody. Nic dziwnego, skoro analizował światło odbite od górnej powierzchni chmur, pięćdziesiąt mil ponad powierzchnią planety. Obfitość wody prowadzi do zadziwiających konsekwencji. Na Wenus nie ma mórz ani oceanów, chyba że założymy istnienie bezmiernych, milczących i wiecznie zamarzłych oceanów po nocnej stronie. Na półkuli gorącej parowanie trwa zbyt szybko, więc rzeki, wypływające z lodowych gór, po prostu zmniejszają się, by w końcu wsiąknąć w piach. Dalszą konsekwencję stanowi niestały charakter gleby w strefie zmierzchu. Pod ziemią płyną ogromne podziemne rzeki, niektóre wrzące, inne zimne jak lód, z którego powstały. To właśnie one przyczyniają się do erupcji błota, które czyni zamieszkiwanie przez ludzi Tropików takim hazardem: stała i na pozór bezpieczna przestrzeń może nagle zamienić się w morze gotującego się błota, w którym zanurzają się i toną budynki, nieraz wraz z mieszkańcami. Nie ma sposobu, by przewidzieć wystąpienie katastrofy. Budynki stoją bezpieczne jedynie na rzadko występujących pokładach litej skały i dlatego wszystkie ludzkie osiedla tłoczą się u podnóża gór. Ham Hammond był faktorem. Był jednym z tych awanturników, którzy pojawiają się zawsze na granicy i peryferiach zamieszkałych regionów. Większość z nich zalicza się do dwóch klas: są to nierozważni śmiałkowie goniący za ryzykiem bądź banici, kryminaliści lub ludzie poszukujący samotności albo zapomnienia. Ham Hammond nie należał do żadnej z tych kategorii. Nie uganiał się za abstrakcjami; pociągał go autentyczny, konkretny powab bogactwa. Uprawiając handel wymienny z tubylcami nabywał strąki zarodników wenusjańskiej rośliny xixtchil, z których ziemscy chemicy będą ekstrahować trihydroxil-tertiarylinę, czyli potrójny T-D-A, tak skuteczny w kuracji odmładzającej. Ham był młody i chwilami dziwił się, czemu starzy a bogaci mężczyźni - i kobiety - byli skłonni płacić tak kolosalne sumy za kilka dodatkowych lat w kwiecie wieku, zwłaszcza że kuracja ta w istocie nie przedłużała życia, ale wywoływała coś w rodzaju chwilowej, sztucznej młodości. Siwe włosy ciemniały, zmarszczki ulegały wygładzeniu, łysiny pokrywały się puszkiem - a jednak po upływie kilku lat sztucznie odmłodzony osobnik umierał tak czy owak. Dopóki jednak gram potrójnego T-D-A osiągał cenę równą gramowi radu, Ham był skłonny do podjęcia wszelkiego ryzyka, aby go zdobyć. Tak naprawdę nigdy nie liczył się z możliwością erupcji błota. Oczywiście stanowiło to ustawiczne potencjalne zagrożenie, a jednak, kiedy patrząc bezczynnie przez okno swojej chaty na kłębiącą się, parującą wenusjańską równinę, zobaczył nagle wytryskujące wokoło wrzące kałuże, poczuł się kompletnie zaskoczony. Na moment zdrętwiał, ale zaraz poderwał się do gorączkowej akcji. Naciągnął na siebie ochronny skafander z gumopodobnej przejrzystej transdermy, przywiązał rzemieniami do stóp wielkie misy nart błotnych, zawiesił na ramionach plecak z drogocennymi strąkami zarodników xixtchilu, zgarnął trochę jedzenia i wybiegł na otwartą przestrzeń. Ziemia miała jeszcze na wpół stałą konsystencję, ale na jego oczach ciemna gleba wokół metalowych ścian chaty zaczęła się gotować. Sześcian konteneru przechylił się nieznacznie, a następnie powoli nikł z pola widzenia, aż błoto zamknęło się nad nim z bulgotem. Ham ocknął się. Wiedział, że nie wolno stać bez ruchu w środku erupcji błota, nawet jeśli się miało podobne do mis narty błotne. Kto dopuścił, aby lepka maź przelała się nad górną krawędzią nart, znajdował się w pułapce bez wyjścia. Nie mogąc oderwać nogi Ham najpierw wolno, a potem coraz szybciej pogrążyłby się w ślad za swoją chatą. Rozpoczął swą wędrówkę po gotującym się bagnie tym szczególnym posuwistym krokiem, który opanował w wyniku bogatej praktyki: nie odrywając nart błotnych od powierzchni, ślizgał się ostrożnie, bacząc, by ani trochę błota nie przelało się przez zakrzywione brzegi. Był to męczący sposób, ale absolutnie konieczny. Ham podążał w kierunku zachodnim, gdzie leżała linia cienia - jeśli już musiał szukać miejsca zapewniającego bezpieczeństwo, to czemu nie miała nim być strefa ożywczego chłodu? Grzęzawisko było rozległe; przebył co najmniej milę, zanim dotarł do lekkiego wzniesienia i narty zastukały na stałym czy prawie stałym gruncie. Cały zlany potem, w skafandrze z transdermy czuł się jak w łaźni; ale człowiek przyzwyczaja się nawet do Wenus. Oddałby połowę drogocennych strączków xixtchilu za możliwość otworzenia maski skafandra, by móc odetchnąć choćby tym nasyconym parą, wilgotnym wenusjańskim powietrzem: ale jeżeli miał choć odrobinę chęci pozostania przy życiu, musiał zrezygnować z podobnych zachcianek. Jeden łyk nie przefiltrowanego powietrza w okolicach gorącego skraju strefy zmierzchu oznaczał szybką i bardzo bolesną śmierć; wciągnąłby dořpłuc miliony zarodników agresywnych wenusjańskich pleśni, które pokryłyby puszystym mchem nozdrza, usta, płuca, a w końcu opanowałyby także uszy i oczy. Niebezpieczny był wszelki kontakt z wenusjańską biosferą. Pewnego razu Ham natknął się na zwłoki handlarza, którego ciało przeżarła pleśń. Facet przypadkowo zrobił dziurę w skafandrze z transdermy - to wystarczyło. Z tego powodu jedzenie i picie na otwartej przestrzeni stawało się problemem. Trzeba było odczekać, dopóki deszcz nie strąci zarodników pleśni - wówczas miało się do dyspozycji jakieś pół godziny. Ale nawet wtedy woda musiała być świeżo przegotowana, a jedzenie wyjęte bezpośrednio z puszek; w przeciwnym razie, jak to się zdarzało niejednokrotnie, jedzenie zmieniaio się niespodziewanie w puszystą masę pleśni, która rosła mniej więcej w takim tempie, jak posuwa się wskazówka minutowa na zegarze. Co za paskudny widok! Wenus to wstrętna planeta! Ta ostatnia refleksja Hama była inspirowana widokiem trzęsawiska, które pochłonęło jego chatę. Roślinność zniknęła wraz z nią, ale już wynurzało się chciwe i zachłanne życie: wijąca się trawa błotna i bulwiaste grzyby zwane „kroczącymi kulami”. Wszędzie wokół taplały się w błocie miliony małych, oślizgłych stworzeń, pożerających się łapczywie wzajemnie, rozdzierających na kawałki, przy czym każdy fragment przeradzał się po chwili w dorosłego osobnika. Tysiące różnorakich gatunków, lecz wszystkie identyczne pod jednym względem: każdy reprezentował wyłącznie apetyt, każdy w stu procentach był żarłokiem. Jak większość wenusjańskich istot, były one wyposażone w liczne nogi oraz paszcze. W gruncie rzeczy niektóre z nich nie były niczym więcej jak tylko skrawkami skóry podzielonymi na tuziny głodnych gęb pełzających na setkach pajęczych nóżek. Życie na Wenus cechuje mniej lub bardziej pasożytniczy charakter. Nawet rośliny, które czerpią pożywienie bezpośrednio z gleby i powietrza, mają zdolność wchłaniania i trawienia, a także w wielu wypadkach chwytania pokarmu zwierzęcego. Współzawodnictwo na tym wilgotnym pasku lądu, pomiędzy ogniem a lodem, jest tak ostre, że ktoś, kto nie obserwował jego przejawów, nie jest nawet w stanie go sobie wyobrazić. Królestwo zwierząt wojuje nieustannie między sobą, a także z królestwem roślin, rośliny zaś odpłacają pięknym za nadobne, częstokroć przewyższając te pierwsze w tworzeniu monstrualnych drapieżców, które trudno nadal nazywać roślinami. Potworny świat! W ciągu tych kilku chwil, gdy Ham zatrzymał się, by spojrzeć wstecz, pędy pnączy zdążyły omotać jego nogi, więc musiał obciąć je nożem, i czarny, wstrętny sok, który pociekł po nieprzenikliwej transdermie, zaczął niezwłocznie pokrywać się puchem, w miarę jak kiełkowały pleśnie. Ham się wzdrygnął. - Co za piekielne miejsce - warknął schylając się, by zdjąć narty błotne, które następnie przezornie zarzucił na plecy. Mozolnie brnął przez wijącą się roślinność, odruchowo robiąc uniki przed niezdarnymi próbami dosięgnięcia go przez drzewo, zwane Jacek-Łapacz. Drzewo wyrzucało w kierunku jego rąk i nóg pętle podobne do macek. Od czasu do czasu mijał jakiś egzemplarz Jacka-Łapacza, z którego zwisało schwytane stworzenie, zwykle nie dające się nawet rozpoznać, ponieważ pleśń obrastała je włochatym całunem, podczas gdy drzewo spokojnie konsumowało zarówno jedno i drugie. - Okropne miejsce - zamruczał Ham spychając nogą drgający kłąb nie znanych mu z nazwy robaków. Zamyślił się; jego chata leżała na skraju gorącego brzegu strefy zmierzchu, zatem dzieliło go trochę ponad dwieście pięćdziesiąt mil od linii cienia, chociaż odległość ta wahała się w zależności od libracji. Nikomu nie udaje zbliżyć się zbytnio do samej linii, szaleją tam bowiem wręcz niewyobrażalnie gwałtowne burze. Gorące górne wiatry ścierają się z lodowatymi huraganami nadlatującymi z ciemnej strony i wywołują bóle porodowe bariery lodowej. Ham powinien przejść sto pięćdziesiąt mil na zachód, aby znaleźć chłód i wkroczyć do rejonu o klimacie zbyt umiarkowanym dla rozwoju pleśni. Tam będzie mógł poruszać się we względnym komforcie. Licząc od tego miejsca nie dalej niż pięćdziesiąt mil na północ leży amerykańskie osiedle Erotia. Drogę Hama przegradzało pasmo Gór Wieczności. Nie były to wprawdzie potężne dwudziestomilowe olbrzymy, których wierzchołki są czasami przelotnie dostrzegane przez ziemskie teleskopy, a które na wieki oddzielają brytyjską część Wenus od posiadłości amerykańskich, jednakże góry te budziły prawdziwy respekt nawet na przełęczy, gdzie Ham miał zamiar je przekroczyć. Znajdował się po stronie brytyjskiej, do czego zresztą nikt nie przywiązywał żadnego znaczenia. Faktorzy przekraczali tę granicę, jak im się podobało. Projekt ten oznaczał konieczność przebycia około dwustu mil. Leżało to całkowicie w zakresie możliwości Hama. Był uzbrojony zarówno w pistolet automatyczny, jak i miotacz ognia, również woda nie stanowiła problemu pod warunkiem, że się ją pieczołowicie gotowało. W skrajnych sytuacjach dało się podobno jeść wenusjańskie stworzenia ale wymagało to głodu, sumiennego gotowania i odpornego żołądka. „Nie tyle chodzi o smak, ile o wygląd”, mówili ci, co przez to doświadczenie? przeszli. Uśmiechnął się cierpko. Bez wątpienia będzie zmuszony sam się przekonać o słuszności tego stwierdzenia, było bowiem mało prawdopodobne, aby konserwy mogły wystarczyć na cały okres jego wędrówki. Ham pocieszał się, że w zasadzie nie ma powodu do zmartwień. W gruncie rzeczy jest się z czego cieszyć. Co najważniejsze strąki xixtchilu spoczywające w jego plecaku stanowiły taki majątek, jaki zdołałby zebrać na Ziemi jedynie w wyniku kilkunastu lat mozolnego trudu. Niby nic nie groziło - a jednak ludzie ginęli bez śladu na Wenus tuzinami. Upominały się o nich pleśnie lub jakieś okrutne potwory albo może któreś z wielu nieznanych monstrów, na wpół roślin, na wpół zwierząt. Ham wlókł się noga za nogą, zwykle wybierając polany, jakie tworzyły się wokół drzew Jacka-Łapacza, te wszystkożerne rośliny bowiem eliminowały wszelkie przejawy życia w zasięgu swoich łapczywych sideł. Gdzie indziej posuwanie się naprzód było praktycznie niemożliwe, ponieważ wenusjańska dżungla przedstawiała sobą tak przerażającą plątaninę skłębionych i pożerających się form, że poruszać można się było jedynie wyrąbując sobie drogę, krok po kroku, niezmiernym wysiłkiem. Ale nawet wtedy groziło niebezpieczeństwo ze strony Bóg wie jakich, uzbrojonych w jad i kły stworzeń, których zęby mogły przekłuć ochronną powłokę transdermy. Jej pęknięcie oznacza śmierć. Nawet nieprzyjemne drzewa Jacka-Łapacza były bardziej pożądaną kompanią, pomyślał Ham, odtrącając ustawicznie penetrujące otoczenie liany. W sześć godzin po rozpoczęciu przez Hama przymusowej wędrówki zaczęło padać. Wyszukał miejsce, które niedawna erupcja błota oczyściła z drzew i krzewów, i zabrał się do jedzenia. Najpierw zaczerpnął trochę pokrytej szumowinami wody, przefiltrował ją przez sitko przymocowane w tym celu do manierki i przystąpił do sterylizacji. Ogień był nieosiągalny, w Tropikach Wenus bowiem suchy opał zdarza się wyjątkowo rzadko. Ham wrzucił termiczne tabletki do płynu, które zagotowały wodę natychmiast, wyparowując równocześnie w postaci gazu. Woda zachowała nieznaczny posmak amoniaku - to było jeszcze najmniej uciążliwe. Nakrył naczynie i odstawił, aby woda ostygła. Otworzył konserwę z fasolą, rozglądał się przez chwilę, czy jakaś zabłąkana pleśń nie unosi się w powietrzu, następnie odkrył wizjer i spiesznie przełknął pożywienie. Następnie napił się letniej wody i wlał ostrożnie pozostałość do woreczka na wodę, mieszczącego się wewnątrz skafandra, skąd mógł ją popijać przez rurkę. W niecałe dziesięć minut po zakończeniu posiłku, kiedy Ham jeszcze odpoczywał i marzył o nieosiągalnym luksusie papierosa, włochata warstwa pleśni pokryła nagle resztki jedzenia w puszce. Godzinę później, zmęczony i zlany potem, Ham znalazł Drzewo Przyjazne, nazwane tak przez jego odkrywcę, przyrodnika Burlingame. Jest to jedno z nielicznych drzew na Wenus o ruchach tak niemrawych, że można bezpiecznie odpoczywać wśród jego gałęzi. Ham wlazł na nie, ulokował się możliwie najwygodniej i spał jak zabity. Minęło pięć godzin. Ham po obudzeniu stwierdził, że gałązki i małe przyssawki Przyjaznego Drzewa oplatały całą jego transdermę. Poodrywał je bardzo ostrożnie, zlazł na dół i powlókł się ociężale na zachód. Tuż po ustaniu drugiego deszczu napotkał pyzę - stworzenie nazywane tak w angielskiej i amerykańskiej części Wenus. W strefie francuskiej nazywa się ono „pot a colle”, czyli „garnek ciasta”, a w duńskiej - no cóż, Duńczycy nie są pruderyjni, więc nazywają potwora tak, jak na to zasługuje. W rzeczy samej pyza jest ohydnym stworzeniem. Masa białej, podobnej do surowego ciasta protoplazmy, osiąga wielkość od pojedynczej komórki aż do dwudziestu ton kaszowatego plugastwa. Nie przybiera żadnej określonej formy, jest to po prostu bezkształtna masa komórek uwolniony od powłoki cielesnej, pełzający, wiecznie głodny rak. Pyza nie jest zorganizowana, nie posiada inteligencji ani żadnego instynktu, z wyjątkiem chyba poczucia głodu. Porusza się tam, gdzie pokarm dotyka jej powierzchni. Kiedy dotyka dwóch jadalnych substancji, po prostu się dzieli, przy czym większa część atakuje większą zdobycz. Jest niewrażliwa na kule i nic oprócz przerażającego wytrysku płomienia z miotacza ognia nie jest w stanie jej zabić, a i to tylko wtedy, gdy płomień zniszczy wszystkie komórki. Toczy się po ziemi wchłaniając wszystko, pozostawiając za sobą gołą, czarną ziemię, na której od razu pojawiają się wszędobylskie pleśnie. Ham odskoczył na bok, gdy pyza wypadła nagle z dżungli, po jego prawej stronie. Wprawdzie nie byłaby w stanie uszkodzić chroniącej go transdermy, ale wchłonięcie przez ciastowatą bryję groziło uduszeniem. Cholernie go kusiło, by porazić ją pełnym ładunkiem z miotacza ognia, zawieszonego u pasa, podczas gdy przetaczała się obok niego całym pędem. Ale doświadczony wenusjański pionier bardzo oszczędnie korzysta z broni. Jest ona naładowana diamentem, wprawdzie mniej wartościowym, przemysłowym, ale jednak bezcennym w trudnych sytuacjach. Odpalony kryształ oddaje całą energię w jednym potwornym strumieniu ognia, który z rykiem gromu uderza na odległość stu jardów, obracając w popiół wszystko na linii strzału. Ohydna pyza przetoczyła się przy akompaniamencie odgłosów cmokania i mlaskania. Za nią otworzyła się przecinka, jaką wytrzebiła w gęstwinie - pnącza, liany, żmijowate bluszcze, drzewa Jacka-Łapacza wszystko zostało bez reszty wymiecione aż do wilgotnego podłoża, gdzie dosłownie w oczach, na śluzie pozostawionym przez pyzę, wyrastały pleśnie. Korytarz prowadził mniej więcej w kierunku, w którym Ham zamierzał iść, skorzystał zatem z okazji i kroczył zamaszyście naprzód, rzucając bacznie okiem na złowieszcze ściany dżungli. Za mniej więcej dziesięć godzin ścieżka ta wypełni się ponownie wrogim życiem, ale chwilowo istniała możliwość znacznie szybszego poruszania się naprzód. Przeszedł już dobre pięć mil szlakiem, który zaczynał nieprzyjemnie porastać, kiedy napotkał tubylca galopującego na czterech krótkich nogach. Jego ręce podobne do szczypiec wycinały przejście w gąszczu. Ham zatrzymał się na krótki palawer. - Murra - powiedział. Język autochtonów ekwatorialnych Tropików jest cudaczny. Liczy prawdopodobnie około dwustu słów, ale ktoś, kto je opanował, nie może powiedzieć, że zna go w pełni. Słowa cechuje uogólnienie pojęciowe, a każdy dźwięk ma od tuzina do setki znaczeń. „Murra” na przykład jest słowem wyrażającym powitanie, może oznaczać coś bardzo zbliżonego do „halo” lub „dzień dobry”. Może jednak również przekazywać wyzwanie - „strzeż się”. Poza tym znaczy „bądźmy przyjaciółmi”, a także, o dziwo, „wyzywam cię”. Ma ono również pewne znaczenie rzeczownikowe, oznacza pokój, wojnę, odwagę i bojaźń. Subtelny język. Dopiero ostatnio studia nad modulacją głosu ujawniły ziemskim filologom jego bogatą naturę. A zresztą angielski ze swoimi „to”, „too” i „two”; „one”, „won”, „wen”, „win”, „when” i tuzinem innych zbliżonych dźwięków też mógłby się wydawać równie dziwny dla uszu Wenusjan, nie wyćwiczonych w rozróżnianiu samogłosek. Co gorsza, ludzie nie potrafią odczytywać uczuć z szerokich, płaskich twarzy Wenusjan o trzech oczach, a muszą one z pewnością przekazywać sporo informacji. Wenusjanin zaakceptował jednak zamierzony sens. - Murra - odpowiedział, zatrzymując się. - Usk? - Oznacza to między innymi: „kim jesteś?” albo: „skąd idziesz?”, lub też: „dokąd zmierzasz?”. Ham wybrał to ostatnie znaczenie. Wskazał na zamglony zachód, a następnie podniósł rękę łukiem kreśląc góry. - Erotia - powiedział. Ta nazwa miała tylko jedno znaczenie. Tubylec rozważał to w milczeniu. W końcu machnął swoimi pazurami wzdłuż ścieżki, w kierunku zachodu. - Curky - powiedział, a potem - Murra - na pożegnanie. Ham przywarł do wijącej się ściany dżungli, aby ułatwić mu przejście. „Curky” oznacza, obok dwudziestu innych pojęć, handlarza. Słowo stosowane zwykle w odniesieniu do Ziemian i Ham cieszył się z góry na towarzystwo człowieka. Mijało już z górą sześć miesięcy od czasu, kiedy ostatni raz słyszał dźwięk ludzkiego głosu inaczej niż za pośrednictwem malutkiego radia, które zatonęło wraz z jego chatą. Po przejściu dalszych pięciu mil wyżartych przez pyzę, Ham znalazł się nagle na polanie, na której niedawno miała miejsce erupcja błota. Roślinność sięgała tu zaledwie do pasa, a w odległości ćwierć mili zobaczył budynek faktorii. Był znacznie bardziej okazały od jego własnej izdebki, kontenera o metalowych ściankach. Ten chełpił się aż trzema izbami. W Tropikach to niesłychany luksus: tu każda uncja musi być mozolnie przetransportowana za pomocą rakiety z jednego z osiedli. Duże koszty, wręcz rujnujące. Działalność faktorów zawierała znaczne ryzyko i Ham cieszył się, że udało mu się wyjść z takim zyskiem. Pomaszerował przez ciągle grząski grunt. Okna faktorii zasłonięte dla ochrony przed wiecznym dziennym światłem. A drzwi... drzwi były zamknięte! Stanowiło to pogwałcenie praw obowiązujących na pograniczu cywilizacji. Wszyscy zostawiali drzwi otworem, mogło to decydować o ratunku dla jakiegoś zbłąkanego faktora. Nawet człowiek bez honoru nie ważył się kraść z otwartej chaty. Nie uczyniliby tego również tubylcy - żadna istota nie jest tak uczciwa jak wenusjański autochton, który nigdy nie kłamie i nigdy nie kradnie, ale który może, oczywiście po zwyczajowym ostrzeżeniu, zabić kupca, aby posiąść jego towary. Ham stał jak wryty. Po namyśle udeptał kawałek czystej przestrzeni przed drzwiami, usiadł opierając się o nie i strzepnął liczne i budzące wstręt drobne stworzenia, które mrowiły się na jego transdermie, i, czekał. Minęło co najmniej pół godziny, zanim dojrzał faktora brodzącego przez polanę. Niski, szczupły facet; kaptur skafandra zacieniał mu twarz i Ham zaledwie mógł dostrzec wielkie, podkrążone oczy. Wstał. - Cześć! - powiedział. - Wpadło mi do głowy złożyć panu wizytę. Nazywam się Hamilton Hamrnond. Jak pan się domyśla, przyjaciele nazywają mnie Ham. Faktor zatrzymał się, po czym przemówił dziwnie miękkim i matowym głosem, ze zdecydowanie angielskim akcentem. - Może by się pan odsunął i wpuścił mnie, co? Do widzenia! Ton jego głosu był lodowaty, nieprzyjazny. Ham poczuł zdziwienie i gniew. - Do diabła! - warknął. - Ależ pan jest gościnny! - Dla pana nie ma miejsca pod moim dachem. - Gospodarz zatrzymał się w drzwiach. - Jest pan Amerykaninem? Co pan robi na terytorium brytyjskim? Mogę zobaczyć pański paszport? - Od kiedy to paszport obowiązuje w Tropikach? - Handlarz, prawda? - Faktor był szczupły, a ton jego głosu ostry. - Krótko mówiąc jesteś przemytnikiem. Przebywasz tu bezprawnie. Wynoś się! Ham zacisnął zęby. - Prawnie czy nie - powiedział - to bez znaczenia. Jestem upoważniony do korzystania z przywilejów wynikających z kodeksu pogranicza. Chcę odetchnąć czystym powietrzem, otrzeć twarz z potu i coś zjeść. Otwórz te drzwi i wchodzimy. Błysnął przed nim pistolet automatyczny. - Spróbuj, a będziesz karmił pleśń. Ham, jak wszyscy wenusjańscy pionierzy, był z konieczności śmiały i przedsiębiorczy. Jak to mówią w Stanach - twardy chłop. - Przekonałeś mnie. Chciałbym tylko coś zjeść. - Poczekaj na deszcz - odpowiedział tamten chłodno i zwrócił się ku drzwiom, by je otworzyć. W tym momencie Ham kopnął pistolet, który koziołkując uderzył w ścianę i spadł pomiędzy chwasty. Przeciwnik sięgnął po miotacz ognia wiszący u jego boku. Ham złapał jego rękę w przegubie. Chwyt był na tyle mocny, że faktor natychmiast przestał się sza- motać. Ham odczuł chwilowe zdumienie z powodu kruchości nadgarstka, wyczuwalnej przez warstwę transdermy. - Słuchaj! - warknął. - Zamierzam coś zjeść w tym domu. Otwieraj drzwi! Trzymał go za obie ręce. Facet wydawał się zadziwiająco wątły. Skinął głową, a Ham uwolnił jego rękę. Drzwi się otwarły, weszli do środka. Uderzył go niesłychany wręcz przepych. Masywne krzesła, solidny stół, nawet książki, zapewne pieczołowicie zakonserwowane wyciągiem z widłaka przeciwko pleśniom, które czasami wdzierają się do chat w Tropikach pomimo siatek, filtrów i automatycznych rozpylaczy. Kiedy weszli, automatyczny rozpylacz otoczył ich chmurą środków dezynfekujących, aby zabić zarodniki pleśni, jakie mogłyby się dostać do wnętrza w momencie otwarcia drzwi. Ham usiadł ciężko, obserwując bacznie gospodarza. Pozwolił mu zachować miotacz ognia w kaburze u pasa. Był pewien, że zdoła wyprzedzić tego cherlaka w sięganiu do pistoletu; poza tym kto rozsądny ryzykowałby użycie miotacza ognia w mieszkaniu? Z jedną ze ścian budynku trzeba by się pożegnać. Zajął się otwarciem wizjera, wyciąganiem jedzenia z plecaka, wycieraniem spoconej twarzy, podczas gdy jego współtowarzysz - czy też przeciwnik - patrzył na niego milcząco. Ham obserwował przez chwilę otwartą konserwę mięsną; pleśń się nie pojawiła. Zaczoł jeść. - Czemu, u diabła - burknął Ham - nie podniesiesz wizjera? Tamten milczał uparcie. - Boisz się, że zobaczę twoją twarz, co? Twoja facjata mnie nie interesuje. Nie jestem gliną. Zapanowało milczenie. Spróbował raz jeszcze. - Jak się nazywasz? - Burlingame. Pat Burlingame. Ham roześmiał się. - Patryk Burlingame nie żyje, przyjacielu. Znałem go. - Żadnego odzewu. - Jeśli nie chcesz powiedzieć, jak się nazywasz, to przynajmniej nie obrażaj pamięci dzielnego człowieka i wielkiego odkrywcy. - Dziękuję - głos był sardoniczny. - To był mój ojciec. - Jeszcze jedno kłamstwo. Burlingame nie miał syna. On miał tylko... - Ham przerwał skonsternowany. - Otwórz wizjer! - krzyknął. - Czemu nie? - powiedział miękki głos. Przeciwsłoneczna przesłona opadła. Ham przełknął ślinę. Awanturnik i wenusjański handlarz był jednak dżentelmenem. Z wykształcenia był inżynierem, jedynie pokusa szybkiego wzbogacenia się ściągnęła go do Gorących Krajów. - Przepraszam - bąknął. - Ach, wy, dzielni amerykańscy kłusownicy! - odezwała się szyderczo Pat. - Czy wszyscy jesteście tacy dzielni, by narzucać się kobiecie? - Co pani robi w takim miejscu? - Nie ma żadnego- powodu, abym odpowiadała na pana pytania. Wykonała nieokreślony ruch ręką wskazując w głąb pokoju. - Klasyfikuję florę i faunę Gorących Krajów. Nazywam się Patrycja Burlingame, jestem biologiem. Dopiero teraz dostrzegł okazy zakonserwowane w słojach, umieszczone w następnym pomieszczeniu, najpewniej stanowiącym laboratorium. - Samotna dziewczyna w Tropikach? Pani jest, przepraszam, lekkomyślna. - Nie oczekiwałam spotkań z amerykańskimi kłusownikami. Ham zarumienił się. - Nie musi mieć pani żadnych obaw z mego powodu. Wychodzę. Podniósł rękę do swego wizjera. W tym samym momencie Patrycja wyrwała pistolet automatyczny z szuflady stołu. - Nie zatrzymuję pana, panie Hammond - powiedziała chłodno. Ale xixtchil zostanie u mnie. Stanowi własność korony brytyjskiej. Ukradłeś go pan na naszym terytorium i ja go konfiskuję. Ham wlepił w nią wzrok. - Zaryzykowałem wszystko, co posiadam, żeby zdobyć ten xixtchil. Jeśli go stracę, będę bankrutem. Po moim trupie! - To się zobaczy. Ham zatrzasnął kask i usiadł. - Panno Burlingame - powiedział. - Nie sądzę, by zdobyła się pani na strzał do żywego człowieka, ale będzie pani musiała nacisnąć spust, aby zdobyć xixtchil. Mam czas. Będę siedział tak długo, aż pani upadnie z wyczerpania. Patrzył w jej szare oczy. Pistolet wymierzony był pewnie w jego serce, ale strzał nie padł. W końcu dziewczyna uległa. - Wygrałeś, kłusowniku. - Wrzuciła pistolet do pustej szuflady. Wobec tego wynoś się. - Z przyjemnością! - odrzekł skwapliwie. Wstał, dotknął wizjera, ale zatrzymał go okrzyk dziewczyny. Odwrócił się podejrzewając podstęp. Pat wpatrywała się w okno szeroko rozwartymi ze strachu oczami. Ham zobaczył kłębiącą się roślinność, a następnie ogromną białawą masę. Pyza monstrualnej wielkości pełzła miarowo w stronę ich schronienia. Usłyszał delikatne „plum”, a potem okno zostało zasłonięte kleistą mazią. Potwór, dość wielki, aby pochłonąć cały budynek, rozdzielił się na dwie części i opłynął go wokoło łącząc się z drugiej strony. Ciszę przerwał wzburzony głos Pat. - Twój hełm, głupcze! - powiedziała szorstko. - Zamknij go! - Hełm? Dlaczego? - Pomimo wątpliwości posłuchał jej automatycznie. - Właśnie dlatego! Soki trawienne. Spójrz! Pokazała na ściany; pojawiło się na nich tysiące maleńkich jak ostrze igły, świetlistych otworków. Soki trawienne pyzy, dostatecznie agresywne, aby atakować wszelkie źródło pokarmu, skorodowały metal, który stał się porowaty, chata zaś została zniszczona bezpowrotnie. W mgnieniu oka kosmate kępki pleśni wyskoczyły na resztkach jego posiłku, a czerwonawo-zielony kożuch wykwitł na krzesłach i stole. Spojrzeli na siebie. Ham parsknął śmiechem. - Aha - powiedział. - Teraz i pani jest bezdomna. Moja chata utonęła w bąblu błota. - Należało się tego spodziewać - odparła lodowato Pat. - Wy, jankesi, nie potraficie domyślić się, że należy poszukać solidnego podłoża. Lita skała leży tu na głębokości sześciu stóp i mój dom postawiony jest na palach. - W każdym razie nie brak pani zimnej krwi. Ale na dobrą sprawę pani mieszkanie równie dobrze mogłoby utonąć. Co ma pani zamiar teraz zrobić? - Proszę się tym nie martwić. Dam sobie doskonale radę. - Jak? - Nie pańska sprawa. Co miesiąc przylatuje do mnie rakieta. - Wobec tego musi pani być milionerką. - Królewskie Towarzystwo - powiedziała chłodno - finansuje ekspedycję. Rakieta powinna tu przybyć... Zrobiła pauzę. Hamowi wydało się, że twarz jej zbladła za osłoną hełmu. - Powinna przybyć... kiedy? - Właśnie była tu dwa dni temu. Kompletnie o tym zapomniałam. - Rozumiem. I pani sądzi, że będzie tu mogła sterczeć przez miesiąc, czekając na następną. Pat spojrzała na niego z oburzeniem. - Czy pani zdaje sobie sprawę - kontynuował - co panią czeka przez ten miesiąc? Brakuje dziesięciu dni do okresu lata, a proszę spojrzeć na swoją chałupę. - Wskazał na ściany, na których rozrastały się brązowe i rude łaty. W wyniku jego gwałtownego gestu kawałek ściany wielkości spodka wyleciał ze zgrzytem na zewnątrz. - W ciągu dwóch dni będzie to kompletną ruiną. Co zrobi pani bez schronienia, kiedy temperatury zaczną sięgać siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stopni? Powiem: pani zginie! Pat milczała. - Zanim powróci tu rakieta, będzie pani bezkształtną masą pleśni powiedział Ham. - A potem stertą gołych kości, które pójdą na dno przy pierwszej erupcji błota. - Zamknij się! - wypaliła. - Milczenie nic nie pomoże. Powiem pani teraz, co może pani zrobić. Może pani zabrać plecak i narty błotne i pójść razem ze mną. Dojdziemy do Krainy Chłodu przed latem, jeśli potrafi pani równie dobrze chodzić jak gadać. - Pójść z jankeskim kłusownikiem? Ani mi się śni! - A potem - kontynuował - możemy bez trudu przejść do Erotii, solidnego amerykańskiego miasteczka. Pat sięgnęła po swój plecak z artykułami pierwszej potrzeby, będący stale w pogotowiu na wypadek nieszczęścia, i zarzuciła go na ramiona. Wyciągnęła gruby plik notatek, napisany anilinowym atramentem na transdermie, zmiotła po drodze kilka zabłąkanych pleśni i wsunęła zwitek do plecaka. Podniosła parę nart błotnych i zwróciła się rezolutnie w kierunku drzwi. - A więc idziemy? - zachichotał. - Ja idę - powiedziała chłodno. - Do porządnego angielskiego miasta Yenoble. Sama. - Yenoble - jęknął. - Toż to dwieście mil na południe. I w dodatku za Górami Wieczności. Patrycj a wyszła bez słowa z domu i skręciła na zachód w kierunku Krainy Chłodu. Ham wahał się przez chwilę, następnie podążył za nią. Nie mógł pozwolić dziewczynie, aby próbowała przebyć tę wyprawę samotnie; wobec tego, że ignorowała jego obecność, po prostu szedł jej śladem, powłócząc nogami, gniewny i ponury. Przez trzy godziny, albo i więcej, maszerowali z trudem w nie kończącym się blasku dnia, robiąc uniki przed natręctwem drzew Jacka-Łapacza. Szli przeważnie niezupełnie zarośniętym śladem pierwszej pyzy. Ham był zdumiony zwinną i wiotką postacią dziewczyny, która prześlizgiwała się wzdłuż ścieżki z wprawą tubylca. Przypomniał sobie, że w pewnym sensie ona była tubylcem. Córka Patryka Burlingame'a była pierwszym ludzkim dzieckiem urodzonym na Wenus, w kolonii Yenoble, założonej przez jej ojca. Ham przypomniał sobie artykuły w gazetach pisane w czasie, kiedy Pat jako ośmioletnie dziecko została wysłana na Ziemię - Ham miał wtedy trzynaście. Obecnie miał lat dwadzieścia siedem, co dawało Patrycji Burlingame dwadzieścia dwa. Nie wymienili między sobą ani słowa, aż w końcu wyprowadzona z równowagi dziewczyna odwróciła się gwałtownie. - Proszę odejść - wy buchnęła. Ham zatrzymał się. - Przecież się pani nie narzucam. - Ależ ja nie potrzebuję opiekuna. Jestem lepszą pionierką niż ty! Nie podjął dyskusji. Po chwili Pat wykrzyknęła; - Nienawidzę cię, jankesie! O Boże, jak ja cię nienawidzę! - Odwróciła się i podążyła dalej. Godzinę później zaskoczyła ich erupcja błota. Bez ostrzeżenia wodnista bryja zagotowała się wokół ich stóp, a roślinność zakołysała się gwałtownie. Gorączkowo przypasali rzemieniami narty błotne, podczas gdy wokół nich co cięższe rośliny zatapiały się z ponurym bulgotem. Ham ponownie podziwiał grację dziewczyny. Patrycja ślizgała się po niestałej powierzchni z szybkością, której nie mógł dorównać, tak że wlókł się daleko z tyłu. Nagle zobaczył, że przystanęła. Jest to niebezpieczne na terenie erupcji błota i tylko krytyczna sytuacja mogła to usprawiedliwić. Kiedy zbliżył się na sto stóp, dostrzegł przyczynę. Na jej prawym bucie pękło wiązanie. Stała bezradna, balansując na lewej nodze, podczas gdy druga narta zanurzała się powoli. Czarne błoto przelewało się przez wierzch. Obserwowała go, kiedy się zbliżał. Gdy zobaczyła, co zamierza zrobić, odezwała się: - Nie dasz rady. Ham schylił się ostrożnie, ujął ją pod kolanami i przez plecy. Jej narta była już zalana, lecz wyszarpnął ją gwałtownie, wpierając krawędzie swoich nart niebezpiecznie blisko powierzchni błota. Błoto cmoknęło, ale Pat została uwolniona. Leżała bardzo spokojnie w jego ramionach, aby nie wytrącić go z równowagi. Rozpoczął ostrożny manewr poruszania się po zdradzieckiej powierzchni. Nie była ciężka, a jednak życie ich obojga wisiało na włosku. Błoto ocierało się i bulgotało na samej krawędzi jego nart. Chociaż grawitacja Wenus jest nieznacznie mniejsza od ziemskiej, to gdzieś po tygodniu pobytu człowiek przyzwyczaja się i ta dwudziestoprocentowa różnica przestaje być zauważalna. Po stu jardach dotarli do twardego gruntu. Postawił Pat na ziemi i odwiązał narty. - Dziękuję - powiedziała chłodno. - Spisał się pan mężnie. - Nie ma za co. Sądzę, że po tej przygodzie porzuci pani myśl o samotnej wędrówce. Bez jednej narty następna erupcja błota będzie dla pani również ostatnią. Więc jak - idziemy odtąd razem? Jej głos zlodowaciał: - Mogę sobie zrobić zastępczą nartę z kory drzewa. Poza tym powiedziała - mogę po prostu poczekać dzień lub dwa, póki błoto nie wyschnie, i wykopać moją zagubioną nartę. Pokazał na hektary błota. - Kopać, gdzie? - zaśmiał się. - Czekaj tatka latka. Nieoczekiwanie poddała się. - Znowu wygrałeś, jankesie. Ale tylko do Krainy Chłodu; potem się rozstaniemy: pan pójdzie na północ, a ja na południe. Powlekli się dalej. Pat dorównywała Hamowi wytrzymałością, ale znacznie lepiej od niego była obeznana ze specyfiką wenusjańskich Tropików. Chociaż niewiele z sobą rozmawiali, podziwiał jej spryt, jaki wykazywała w odszukiwaniu najłatwiejszej trasy, przy czym wydawała się wyczuwać uderzenia drzew Jacka-Łapacza bez patrzenia. Ale dopiero wtedy, kiedy się wreszcie zatrzymali, po deszczu, który dał im możliwość spożycia pospiesznego posiłku, miał realny powód, aby być jej wdzięcznym. - Pójdziemy spać - zaproponował, a kiedy skinęła głową, powiedział: - Tam jest Przyjacielskie Drzewo. Ruszył w kierunku niego, dziewczyna za nim. Nagle złapała go za rękę. - To Faryzeusz - zawołała i szarpnęła go wstecz. Był to ostatni moment. Fałszywe Przyjacielskie Drzewo ze straszliwą mocą spuściło w dół konar, który minął twarz Hama zaledwie o kilka cali. To wcale nie było Przyjacielskie Drzewo, ale imitujący je drapieżnik, zwabiający ofiary pozorną nieszkodliwością, a następnie atakujący je ostrymi jak noże kolcami. Hamowi zaparło dech. - Co to jest? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! - To Faryzeusz. Wygląda zupełnie jak Przyjacielskie Drzewo. Podniosła automat i posłała kulę w środek czarnego pulsującego pnia. Pociekł czarny strumień, a wszechobecna pleśń wykwitła wokół dziury. Drzewo było skazane na zagładę. - Dzięki - powiedział Ham z zakłopotaniem. - Sądzę, że uratowała mi pani życie. - Jesteśmy teraz kwita. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Czy pan rozumie? Rachunki wyrównane. Później znaleźli prawdziwe Drzewo Przyjacielskie i usnęli w jego gałęziach. Potem znowu maszerowali, znowu spali - i tak w kółko przez trzy pozbawione nocy doby. Wprawdzie żadna erupcja błota nie zdarzyła się na ich drodze, ale wszystkie inne okropności Tropików występowały obficie. Pyzy przecinały ich szlak, wężowe wino atakowało sycząc, drzewa Jacka- Łapacza zarzucały złowrogie pętle, a miliony drobnych pełzających istot zwijały się pod ich stopami lub spadały na skafandry. W pewnym momencie spotkali nawet jednonoga, dziwne, podobne do kangura stworzenie, które przedziera się przez dżunglę skacząc na jedynej potężnej nodze i pikując przebija ofiarę trzymetrowym dziobem. Kiedy Ham spudłował przy pierwszym strzale, dziewczyna strąciła jednonoga w połowie skoku, pozostawiając go na łup bezlitosnych pleśni. Przy innej okazji obie nogi Pat zostały pochwycone przez pętlę Jacka-Łapacza, która z jakiegoś powodu leżała na ziemi. Kiedy nastąpiła na nią, drzewo szarpnęło nagle i dziewczyna zawisła głową w dół, kilkanaście stóp nad ziemią. Zwisała tak, dopóki Hamowi nie udało się jej uwolnić. Bez wątpienia każde z nich zginęłoby bez pomocy; razem udało im się ujść cało. Wspólne przeżycia nie złagodziły chłodnej, nieprzyjaznej atmosfery, która stała się czymś naturalnym. Ham zwracał się do dziewczyny tylko wtedy, gdy było to niezbędne. Pat, w rzadkich przypadkach, kiedy ze sobą rozmawiali, nie nazywała go inaczej jak jankeskim kłusownikiem. Mimo to mężczyzna łapał się chwilami na tym, że myśli o pikantnej urodzie jej rysów, o jej brązowych włosach i szczerych szarych oczach, które udawało się dostrzec przelotnie w krótkich momentach, kiedy deszcz czynił bezpiecznym otwarcie wizjerów. Wreszcie pewnego dnia wiatr powiał z zachodu, przynosząc ze sobą tchnienie chłodu, które było dla nich darem niebios. To był dolny wiatr płynący z zamrożonej połowy planety, dyszący zimnem spoza lodowej bariery. Kiedy Ham dla próby zerwał skórę z wijącego się chwastu, pleśń pojawiła się znacznie wolniej niż zwykle i z mniejszą intensywnością. Były to objawy budzące otuchę; zbliżali się do Krainy Chłodu. Odszukali z lekkim sercem Przyjazne Drzewo. Od podnóża gór dzielił ich tylko dzień drogi. Tam można było poruszać się bez skafandra, bez zagrożenia przez pleśń, która nie mogła się rozwijać w temperaturze poniżej dwudziestu siedmiu stopni. Ham obudził się pierwszy. Przez chwilę spoglądał milcząco na dziewczynę, uśmiechając się na widok gałęzi drzewa, które opasywały ją jak czułe ramiona. Zdał sobie sprawę, że Kraina Chłodu oznacza rozstanie, chyba że uda mu się odwieść ją od tej szalonej decyzji, by przekroczyć niebotyczne Góry Wieczności. Westchnął i sięgnął po swój plecak wiszący na gałęzi pomiędzy nimi i nagle ryk wściekłości i zdumienia wyrwał mu się z gardła. Jego strąki xixtchilu! Woreczek z transdermy był przecięty i pusty. Patrycja zerwała się, obudzona jego krzykiem. Poza jej maską dostrzegł ironiczny, szyderczy uśmiech. - Mój xixtchil! - wrzasnął. - Zabrałaś go! Pokazała w dół. Wśród rzadkiej roślinności wznosiła się mała kupka pleśni. - Tam - powiedziała chłodno. - Tam, w dole, kłusowniku. - Ty... - dławił się z wściekłości. - Przecięłam torebkę w czasie twego snu. Nie wywieziesz skradzionych skarbów z brytyjskiego terytorium. Ham był trupio blady, oniemiał. W końcu wrzasnął: - Ty przeklęta diablico! To mój cały majątek! - Ale skradziony - przypomniała mu uprzejmie, machając zgrabnymi nóżkami. Światło przeświecało przez na wpół przejrzystą transdermę, podkreślając jej sylwetkę i smukłe krągłe nogi. Zatrząsł się z wściekłości. - Powinienem cię zabić! - wykrztusił zdławionym głosem. Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie. Z jękiem desperacji zarzucił swój plecak na ramiona i zeskoczył na ziemię. - Mam nadzieję... mam nadzieję, że zginiesz w górach - powiedział ponuro i sztywnymi krokami skierował się na zachód. Kiedy odszedł ze sto jardów, usłyszał jej głos: - Jankesie! Poczekaj chwilę! Nie zatrzymał się ani obejrzał, lecz kroczył naprzód. Pół godziny później, kiedy spojrzał wstecz, stwierdził, że idzie za nim. Odwrócił się i przyspieszył kroku. Droga prowadziła teraz w górę i jego siła górowała nad jej szybkością i wprawą. Kiedy mignęła mu daleko z tyłu, zamieniona w drobny punkt, poruszający się, jak mu się wydawało, ze zmęczoną determinacją, zmarszczył brew. Przyszło mu na myśl, że erupcja błota znajdzie ją zupełnie bezradną, pozbawioną nieodzownych nart błotnych. Potem zdał sobie sprawę, że u podnóża Gór Wieczności nie występuje erupcja błota, a poza tym, zadecydował, nic go to nie obchodzi. Przez pewien czas Ham szedł równolegle do rzeczki, niewątpliwie jakiegoś bezimiennego dopływu rzeki Flegeton. Jak dotychczas nie zachodziła konieczność przekroczenia jakiejkolwiek rzeki, ponieważ zgodnie z naturą wszystkie strumienie na Wenus płyną od lodowej bariery, poprzez strefę zmierzchu, do Tropików i dlatego były równoległe do ich kierunku podróży. Ale obecnie, kiedy wreszcie osiągnął płaskowyż i zawrócił na północ, będzie napotykał rzeki. Trzeba je będzie przekraczać albo na kłodach, albo - o ile zdarzała się taka okazja i strumień był dostatecznie wąski - korzystając z gałęzi Przyjacielskiego Drzewa. Włożenie nogi do wody groziło śmiercią; groźne stworzenia z paszczami pełnymi zębów czyhały w nawet najmniejszym strumieniu wody. Na krawędzi płaskowyżu z trudem uniknął katastrofy. W momencie kiedy przedzierał się przez polanę otoczoną drzewami Jacka-Łapacza, nagle pojawiła się fala białej protoplazmy i drzewa oraz dżungla utonęły w masie gigantycznej pyzy. Znajdował się pomiędzy potworem i nieprzenikliwą plątaniną roślinności, a więc zrobił jedyne, co mu pozostało. Wyrwał z kabury miotacz ognia i posłał potężny strumień płomieni w środek makabrycznego stworzenia. Żar spopielił tony ciastowatej bryi i pozostawił kilka małych fragmentów, które pełzały i pożerały martwe szczątki. Wybuch, jak to zresztą niejednokrotnie się zdarzało, roztrzaskał lufę miotacza. Westchnął ciężko, kiedy zabrał się do blisko czterdziestominutowej wymiany lufy - ale żaden prawdziwy pionier nie zwleka na Wenus z tą czynnością. Wystrzał ten kosztował go piętnaście solidnych amerykańskich dolarów, dziesięć za przemysłowy diamen