Watson Ian - Muchy pamięci
Szczegóły |
Tytuł |
Watson Ian - Muchy pamięci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Watson Ian - Muchy pamięci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Watson Ian - Muchy pamięci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Watson Ian - Muchy pamięci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ian Watson
Muchy Pamięci
Może to snobizm ze strony Charlesa, ale zawsze nienawidził aparatów
fotograficznych, szczególnie w rękach turystów. Pies siusiający na ścianę
pałacu działał świadomie; zostawiał po sobie pamiątkę. A czy turyści -
pstrykacze tak naprawdę na coś patrzyli? Więc czy fotografia mogła im
cokolwiek przypominać?
Kiedy Charles był jeszcze mały, zaczął wybierać sobie miejsca do
zapamiętania. Miejscowy cmentarz: kasztanowce, polne kwiaty i marmurowe
anioły. Wydmy o zachodzie słońca: długie źdźbła trawy wyciągające ku morzu
tysiące więdnących wskazówek, jakby świat na brzegach pokrył się siateczką
drobniutkich pęknięć. Charles poprzysięgał sobie: "Zapamiętam ten obraz.-
Za dwa lata, za dziesięć, będę dokładnie pamiętał tę chwilę! Siebie, tu i
teraz."
Oczywiście rzadko kiedy mu się udawało; może dlatego nie lubił aparatów
fotograficznych. A jednak jego życie było łańcuchem takich czarownych
chwil. (Ciekawe kto, właśnie teraz, pamięta Charlesa?)
Dotrzymując innych zobowiązań przebywał w Szkocji ze swym owdowiałym
ojcem. Wracając z rozmów rozbrojeniowych w Genewie na uniwersytet stanowy
Kolumbii, gdzie pracował, wynajął Volvo, żeby objechać pogórze Szkocji.
Był winien staremu porządne wakacje, tak by Spark senior mógł znów
odwiedzić swoje ulubione miejsca i skosztować szkockiej whisky w dolinach,
z których wywodziła swój rodowód. Ponadto Charles potrzebował czasu, aby
spokojnie pomyśleć; o szaleństwie i o Martine.
W chwili gdy ojciec i syn wyruszyli w drogę, na Ziemię przybyły Muchy.
- Przybyłyśmy na waszą planetę, żeby ją z a p a m i ę t a ć
powiedziały.
Kulejącą angielszczyzną i równie słabym rosyjskim śląc w eter wieść o
zamiarze zwiedzenia wszystkich większych miast Ziemi, ich statek o
kształcie piramidy opadł łagodnie w toń Morza Śródziemnego w pobliżu
Aleksandrii i nieznacznie zanurzony unosił się na falach, nie dryfując
nawet na centymetr.
Te rewelacyjne wieści dotarły do Charlesa za pośrednictwem gazet i
odbiorników telewizyjnych w przydrożnych hotelikach. Ojciec nie pozwalał
mu słuchać radia w samochodzie.
To gorsze niż ta cholerna kampania wyborcza - zrzędził stary, kiedy
podziwiali Loch an Eilein. (Spójrz: samotna czapla stojąca nieruchomo jak
posąg w oczekiwaniu na łup; łopot kawczych skrzydeł nad ruinami zamku na
wyspie.) - Ple-ple. Większość to czyste spekulacje. Poczekaj kilka
tygodni, a dowiemy się, co jest co.
Pan Spark obawiał się, że Charles skróci wycieczkę.
Spark senior nigdy nie klął, dopóki jego żona nie zginęła w wypadku
samochodowym - i chociaż nie było w tym jego winy, nie chciał kupić nowego
auta.
- Dokąd bym sam jeździł? - pytał ze smutkiem po pogrzebie.
Rodzice Charlesa namiętnie lubili podróżować po wzgórzach szkockich
oraz po pograniczu Szkocji i Anglii. Teraz pan Spark zaczął palić fajkę i
kląć. Można by sądzić; że w ten sposób dawał upust przepełniającej go
złości, a fajka stanowiła substytut małżonki. Jednak Charles czuł, że
ojciec od wielu lat tłumił w sobie zamiłowanie do tytoniu i mocnych słów,
chociaż pozwalał sobie na łyczek whisky. Kiedy pan Spark skończył
siedemdziesiąt pięć lat, jego maniery zaczęły się strzępić na brzegach jak
zetlała firanka.
Gdy okrążali Pap of Glencoe, pan Spark wykrzyknął:
- Cholernie brzydkie, ot co!
Przez krótką chwilę Charles myślał, że ojciec mówi o stromych zboczach
doliny. Nawet w słoneczny dzień wyglądały ponuro. Później ojciec dodał:
- Nie chciałbym spotkać jednej z tych twoich Much po zmroku. O, nie!
Ani nikt, kto jest przy zdrowych zmysłach. Pewnie twoja Martine chętnie by
je sportretowała. Zdaje się, że to coś w jej stylu.
Pan Spark miał powody do niepokoju. Charles zdążył już przeprowadzić z
hoteli kilk2 rozmów transoceanicznych, informując o trasie ich podróży.
Minął już tydzień i zebrała się sterowana przez Amerykę i Rosję Rada
Koordynacyjna Organizacji Narodów Zjednoczonych. Charles chciał
uczestniczyć w obradach i miał nadzieję, że jego kontakty i powiązania
umożliwią mu to. Już tysiąc Much wyłoniło się z pływającego Roju i
rozpoczęło Wielkie Tournee po Kairze i Kioto, San Francisco i Singapurze,
Londynie i Leningradzie oraz innych miastach. Któż odmówiłby czegoś
istotom, które latały olbrzymią międzygwiezdną piramidą? Kto nie chciałby
poznać tajemnicy ich sukcesu?
- Widzisz, synu - rzekł po chwili pan Spark - tłumy ludzi będą sądzić,
że mają specjalne powody, by kumać się z tymi potworami. Po co tyle
zamieszania, skoro to dziadostwo jest wszędzie? To cholerna i n w a z j a,
takie jest moje zdanie. Jeszcze się napatrzysz na Muchy. Tylko czy
zobaczymy kiedyś, jak się stąd wynoszą? O tym myślę.
Charles bez przekonania pokiwał głową.
- Patrz! - wskazał na niebo ojciec.
To nie była Mucha.
- Orzeł? - zapytał Charles.
- Nie bądź głupi, to rybołów. Są rzadkie. Niemal wymarłe. Leci łowić
ryby w Loch Leven. Przyjrzyj mu się. Może jeż nigdy nie zobaczysz
drugiego. (Jednak widzę go teraz, tam, w cieniu. Lepiej, niż on widział.
O, tak.)
Kilka minut później pan Spark z zadowoleniem pykał fajkę opowiadając
synowi o masakrze MacDonaldów. Na swój sposób stary był dobrym kompanem,
chociaż on i Charles należeli już do dwóch różnych światów.
Ch arles zdobył sławę swoją pierwszą książką o mowie gestów
zatytułowaną Mowa znaków. Wkrótce potem został zatrudniony przez
ministerstwo obrony i sił powietrznych jako swego rodzaju chodzący
wykrywacz kłamstw. To doprowadziło do jego uczestnictwa w rozmowach
rozbrojeniowych, z ramienia rządu USA. Jego następna książka, Oznaki
namiętności, odniosła natychmiastowy sukces.
Charles miał wyostrzoną zdolność percepcji mowy ciała. Nigdy nie zdołał
w zadowalającym stopniu zapamiętać wybranego fragmentu krajobrazu, ale za
to instynktownie pojmował znaczenie gestów i grymasów. Nie żeby nie musiał
solidnie nad tym pracować; jednak nie obciążajmy się niepotrzebną gadaniną
o kinezji i proksemii, całym tym żargonem dotyczącym ,przekazu
pozawerbalnego.
Można by sądzić, że Charles pogrąży się przez to w życiu innych ludzi
niczym w zatłoczonej jacuzzi, gorącej łaźni ludzkości. Wcale nie. Jak mówi
stare eskimoskie przysłowie: "Kiedy pocierasz się z kimś nosem, nie
widzisz jego twarzy. Kiedy patrzysz na czyjąś twarz, nie pocierasz się z
nim nosem".
Minął kolejny tydzień. Przez Rannoch Moor do Braes of Balquhidder i
sterczących skał Trossach. W trakcie wesołych wieczorów spędzanych z ojcem
przy jednym lub kilku kieliszkach dziesięcioletniej szkockiej Charles
widział w telewizji zdjęcia Obcych w Rzymie, Edynburgu i usiłował nadać
wymowę ich ruchom, postawie, gestom... oraz pozbawionym wyrazu owadzim
twarzom.
Temat Martine powrócił w Hotelu Trossachs. Martine w pewnym sensie
także była obcą istotą.
- Przynajmniej nie mieliście dzieci - nadmienił pan Spark. - I dobrze,
moim zdaniem.
Synowa, która - z tego co wiedział - była trochę czarna, trochę brązowa
i pewnie trochę niebieska! Dlaczego Charles zwlekał tyle lat, żeby w końcu
ożenić się z taką jak Martine?
- Przecież nawet jej nie widziałeś - powiedział łagodnie Charles.
- A czemu to j a miałbym zrobić pierwszy krok, ja, stary? To prawda,
Martine nie opuściłaby swojej bezpiecznej niszy w Greenwich Village.
Charles poznał ją na otwarciu galerii zaledwie trzy miesiące po śmierci
pani Spark. Nim upłynęły trzy miesiące, pobrali się i Charles wyprowadził
się ze swojego mieszkania przy Sto Szesnastej ulicy, aby przez następne
cztery lata mieszkać w Greenwich Village. Kiedy się rozeszli, Charles
wrócił na Górny Manhattan.
Hotelowy bar rozbrzmiewał gwarem bełkotliwej szkockiej paplaniny.
Wypchany orzeł mierzył gości ponurym spojrzeniem szklanych oczu.
- Może powinieneś mieć więcej dzieci, nie tylko mnie - zasugerował
Charles - i wcześniej.
- Na to trzeba pieniędzy, synu. Powinieneś to wiedzieć. Na dobre
szkoły, Cambridge, i tak dalej. Oto cały problem z wykształceniem:
sprawia, że chcesz mieć cały świat na talerzu. Ach, wszystko to marność.
Wypijmy jeszcze kieliszek.
Wracając od baru Charles widział; że ojciec spogląda nań z miłością;
jedyny syn, twardokościsty i urodziwy - jak pisał poeta. Niewysoki, lecz
krzepki. Grzywa ciemnoblond włosów, rzednących na czubku głowy. Szeroka,
otwarta twarz o zdrowej cerze z kilkoma kurzymi łapkami wokół szarych
oczu. Wydatna dolna warga i cienka, zacięta górna, która korzystniej
wyglądałaby z wąsami; jednak Charles nie chciał naśladować ojca, który
zawsze je nosił. W kochającym spojrzeniu mógł kryć się złośliwy błysk,
którego nigdy nie znalazłoby się w takim, co było tylko czułe.
- Plaga cholernych, kosmicznych Much - westchnął pan Spark. - Kto by to
pomyślał? Na zdrowie, stary!
Czyżby w oku starego człowieka zakręciła się łza? Serce Charlesa
ścisnęło się boleśnie. Oczy wypchanego orła także błyszczały. Przynajmniej
były to oczy ziemskiego stworzenia. Nikt nie jest tak ślepy jak ci, którzy
pocierają się nosami! Charles w końcu zdał sobie sprawę z tego, że Martine
była szalona. Kręcone, kasztanoworude włosy, orzechowe oczy,
kremowobrązowa skóra, o chłopięcej urodzie, tkliwa i stanowcza, żylasta i
wrażliwa: hermafrodyta! Charles już przy pierwszym spotkaniu odczytał
oznaki jej namiętności. Może sądziła, że miał klucz do ludzkich zachowań,
coś, co ona przedstawiała tylko jako baśniową lub diaboliczną parodię.
Może Charles znał sekret znaczenia wyrazów twarzy, tajemnicę, której nie
było jej dane zgłębić do końca. W ciele jego ślicznej, ciemnoskórej żony
kryło się kilka różnych osobowości, zadających jeden psychiczny coup
d'etar po drugim. Rysowała tuszem ilustracje do książek i magazynów.
Tworzyła mieszkańców eterycznego świata, populacje goblinów i nimf, które
zdawały się w niej zamieszkiwać jako poddani rządzących nią różnych
osobowości. Znaki, jakie mu słały ich palce i oczy z rysunków, z
nieuchronną siłą przyciągały Charlesa pragnącego zrozumieć tę obcą mowę
gestów.
Jej sztuka zawsze była czarno-biała i płaska, pozbawiona perspektywy.
Niezwykle efektowna - wręcz oszałamiająca - a jednak sprawiająca wrażenie,
że artystce brak zdolności postrzegania przestrzeni i kolorów, ponieważ...
ponieważ poszczególne elementy nie chciały się stapiać i współgrać.
Martine była niczym kilka sylwetek ustawionych obok siebie, zamarłych w
ruchu, widzianych od przodu. Każda z nich wydawała się pełna, a jednak gdy
się je lekko poruszyło, okazywały się mieć tylko dwa wymiary i okrutnie
raniące brzegi. Jednocześnie objawiała się zupełnie inna Martine.
Nigdy nie umiała rysować zwykłych ludzkich twarzy - jak szalała, gdy
próbowała naszkicować Charlesa! A jednak kiedy nadawała rysy trollowi,
elfowi czy chochlikowi, o tak, właśnie takie byłyby te stwory; tak
wyrażałyby swoje uczucia. W przypływie uniesienia Charles napisał
przedmowę do albumu z jej rysunkami zatytułowanego Twarze Obcych, chociaż
Martine nigdy nie rysowała Obcych jako takich. Mowa ciała wymyślonych
przez nią istot była zwykłym językiem ludzkich gestów, zniekształconym w
krzywym zwierciadle w wyniku odmiennej ewolucji. Lub też zniekształconym w
krzywym zwierciadle jej osobowości.
Martine pochodziła z Nowego Orleanu; w jej żyłach płynęła krew przodków
różnej narodowości. Może to tłumaczyło - w jej oczach! - tak niespójną
osobowość. Jej brat Larry, meteorolog pracujący gdzieś w Luizjanie, był
zupełnie normalny. Niepokoiły go tylko zwykłe sztormy, zwyczajne huragany.
Ach, Martine. Gdyby Charles zabrał się za pisanie nowej książki,
zatytułowanej Oznaki szaleństwa - opartej na badaniach klinicznych,
ilustrowanej osiemnasto- i dziewiętnastowiecznymi rycinami ukazującymi
mieszkańców Bedlamu - czy wyglądałoby to na oskarżanie Martine, na zemstę?
Czy wykorzystał ją pisząc - kiedy byli ze sobą - Oznaki namiętności
Charles miał nadzieję, że poukłada to sobie w głowie w czasie pobytu w
Szkocji; ale właśnie wtedy na Ziemię przybiły Muchy.
Popłynęli w rejs parowcem po Loch Katrine. Spoglądając na zwichrzone,
piękne lasy pan Spark mówił o sir Walterze Scotcie i Rob Royu.
Wycieczkowiczów z Glasgow męczył kac, tak więc podróż minęła dość
spokojnie. Ojciec i syn znaleźli się o rzut kamieniem od uskoku dzielącego
Wyżyny od Nizin, lecz pozostali na tych pierwszych i dopiero pod wieczór
zjechali swoim Volvo do miasteczka Inversnaid nad Loch Lomond, do
kolejnego wiktoriańskiego hoteliku i szkockiej whisky. Gdy ostatni prom
wyruszył z małego portu ku leżącemu po drugiej stronie jeziora Inverglas,
pan Spark popatrzył na letni zachód słońca.
- Spójrz tylko na ten złocisty blask koloru whisky, padający na Ben
Vorlich! - wykrzyknął. - Zapamiętaj go na zawsze, zanim zniknie!
- Kiedy byłem mały... - zaczął Charles.
Nigdy nikomu nie mówił o swoim zapamiętywaniu czarownych chwil. Czy
ojciec również wiedział o fotografowaniu w pamięci? Czy dostrzegł ten
szczególny błysk w oczach syna?
Przerwał mu głos mówiący ze szkockim akcentem:
- Czy jest tu w barze Charles Spark? Telefon!
Następnego dnia helikopterem z hotelowego trawnika do Glasgow, a
stamtąd wynajętym odrzutowcem do Rzymu. Kurierem Charlesa był Lew Fisher -
pyzaty, towarzyski Amerykanin po trzydziestce, który nawet przywiózł ze
sobą do Inversnaid szofera mającego odtransportować Volvo i ojca Charlesa
na drugi koniec Brytanii.
Dlaczego do Rzymu? Nad Rzymem fruwało nie mniej niż ośmiu Obcych; żadne
inne miasto nie naliczyło więcej niż dwie Muchy. Rada Koordynacyjna
zwróciła szczególną uwagę na Rzym.
Czemu nagle zaczęto traktować Charlesa jak VIP-a?
- Rozkazy.
- Czyje?
Zamiast odpowiedzieć, Lew mówił w czasie lotu o antygrawitacji. Obcy
nie tylko potrafili kierować czymś pięciokrotnie większym od wielkiej
piramidy w Gizie, ale ponadto każdy z nich posługiwał się własnym
plecakiem odrzutowym! Te furkoczące skrzydełka nie byłyby w stanie ich
nawet unieść, nie mówiąc o transportowaniu z szybkością odrzutowca.
Po upływie około tygodnia ich zwiadowcy wracali do roju nawet z
drugiego końca świata - po czym znów lecieli do miast, by kontynuować
zwiedzanie.
- Mechanizm odpychający - rzekł Lew. - Tak głosi teoria. Wykorzystują
piątą siłę natury, zwaną... hmm... hiperładunkiem. Kiedy mierzymy ten
hiperładunek, jest on niewielki. Maleńki. Jednak nasi jajogłowi sądzą, że
w rzeczywistości występują tu dwie takie siły; które w jednostkach...
hmm... Yukawy; tak, tak brzmi to nazwisko - są w i e 1 k i e. Tyle że
jedna ma działanie przyciągające, a druga odpychające.
("Tak jak same Muchy" - dosłyszał Charles mamrotanie ojca.)
- W ten sposób obie niemal się znoszą. No i Muchy znalazły sposób na
ograniczenie siły przyciągającej, co pozwala im manipulować odpychaniem.
To może im też dawać pole siłowe. Aby chronić się przed międzygwiezdnym
śmieciem.
Lew wyraźnie nie był fizykiem. Dla Charlesa nie ulegało wątpliwości, że
CIA i KGB będą infiltrować Radę, starając się ze wszystkich sił uchodzić
za Centralę Intergalaktycznych Analiz i Komitet Galaktycznych Badań,
czyhając na tajemnice Much.
Powstał też problem porozumienia. Czy przybysze c e 1 o w o posługiwali
się tak kiepską angielszczyzną i rosyjskim? Ich własna mowa złożona z
gwizdów i świergotów była zupełnie niezrozumiała.
Podsumowując: o co im chodzi?
- Może Słońce ma eksplodować? Oni o tym wiedzą, a my nie? - zastanawiał
się Lew. - Lub domyślili się, że możemy się sami zniszczyć? Szkoda byłoby
stracić taką piękną cywilizację. Zapamiętajmy ją, chłopcy! A może
"zapamiętać Ziemię" jest eufemistycznym określeniem odsunięcia nas na
boczny tor? Oznacza, że będziemy tylko wspomnieniem?
- Może to pierwsza grupa międzygwiezdnych turystów?
- Bez czegoś, co można by nazwać kamerą? Ograniczających się do o g 1 ą
d a n i a wszystkiego?
- To sposób widzenia świata.
Lew uniósł brwi i wzruszył ramionami.
- Witamy w klubie szaradzistów.
Puścił Charlesowi wideokasetę. Patrz na te smukłe ciała pokryte
chityną, tak granatową, że niemal czarną. Pas z narzędziami wokół talii,
między tułowiem a odwłokiem, z pewnością zawierał silną radiostację i
sygnalizator położenia. Zwróć uwagę na te okrągłe głowy o owłosionych
uszach i drgające czułki, oraz te wielkie, wyłupiaste, siateczkowate,
bursztynowe oczy.
Mucha miała sześć chudych, włochatych, czarnych kończyn. Jej odnóża
były zakończone szponami. Przednie, służące do utrzymywania równowagi,
były, krótkie, dolne cztery razy dłuższe. Kiedy Mucha spieszyła się, jej
ciało wyciągało się wzdłuż tych długich nóg niemal horyzontalnie, podczas
gdy krótsze służyły jej za stery. W ten sposób Muchy czasami unosiły się w
powietrze; jednak ich skrzydła były bez wątpienia produktem nauki, nie
ewolucji. Może przodkowie Much mieli niegdyś skrzydła, które zanikły w
miarę rozwoju; teraz Muchy, odkrywszy je na nowo, znów je miały.
- One nie mogą być prawdziwymi owadami - rzekł Lew. Każde stworzenie
tych rozmiarów potrzebuje wewnętrznego szkieletu. One oddychają tak jak
my. Tak, wdychają nasze powietrze i jedzą nasze pożywienie - chociaż pod
tym względem są dokładnie jak muchy! Wolą restauracyjne śmietniki od
dobrej kuchni w środku. Spokojnie mogłyby zamieszkać na naszej planecie,
Charlie.
Charles miał się zatrzymać w ambasadzie amerykańskiej przy Via Veneto;
po przybyciu Lew zaprosił go na spotkanie z miejscowym szefem
bezpieczeństwa, którym był łącznik Rady Koordynacyjnej nazwiskiem Dino
Tarini, Amerykanin włoskiego pochodzenia.
Tarini, czterdziestoparoletni i kościsty, nosił nieskazitelny kremowy
garnitur z jedwabiu i nie mrugał tak jak inni ludzie nieznacznie i
nieregularnie. Patrzył nieruchomym spojrzeniem, a po minucie lub dwu na
moment zamykał oczy, jakby był żywą kamerą w regularnych odstępach czasu
rejestrującą wydarzenia. Nad jego nowoczesnym biurkiem i obitym skórą
fotelem wisiały oprawione fotografie Dawida dłuta Michała Anioła i Statuy
Wolności - dziwnie podobne do siebie.
- Carlo, połaź dziś trochę z Lwem. Spróbuj zobaczyć kościół
Najświętszej Marii Panny z Minerwy. Zakonnica oprowadza tam po południu
jedną z Much. To interesujący kościół, Carlo. Dominikański. Dominikanie
kierowali Inkwizycją. Jest tam pomnik Wielkiego Inkwizytora. W sąsiednim
klasztorze sądzono Galileusza. Pokazano mu narzędzia tortur.
Tariniemu wyraźnie nie podobał się sposób, w jaki pociągnięto za
sznurki w sprawie Charlesa. Ponadto nie miał dobrego zdania o znaczeniu
mowy gestów. (Kto pociągnął za sznurki? A właśnie...)
Następnego dnie rano robocze posiedzenie Rady Koordynacyjnej miało się
odbyć w Pałacu Farnese, w którym mieściła się ambasada francuska: na
neutralnym gruncie mającym podkreślić międzynarodową współpracę.
- Francuski wywiad nie wymienia informacji ani z nami, ani z Sowietami,
podczas gdy Włosi wpuszczają nasze rakiety na swoje terytorium, no nie?
Tarini wolałby jako miejsce spotkania budynek włoskiego parlamentu
pilnowany przez swoich kuzynów.
- Jutro wieczorem powitalne przyjęcie w pałacu. Spróbuj porozmawiać z
Muchą, Carlo. Po co wracają do Roju?
Dowiedz się. Dowiedź, że jesteś coś wart.
- Może tęsknią za domem - rzekł Charles. Tarini zamknął oczy,
rejestrując dowcip.
- Tak, a tam pewnie siedzi królowa: czarna, wielka, papkowata masa
pełna jajek. Może wylęgła wszystkie te Muchy, kiedy statek zbliżał się do
Ziemi; i odpowiednio zaprogramowała swoich synów.
- Wygląda na to, że niezbyt je pan lubi, Don Tarini. Tak, obdarz go
tytułem mafijnego ojca chrzestnego.
- Pewne cechy naszych gości bardzo mi się podobają. Niewypowiedziane
pytania wisiały w powietrzu. Czy Rój dysponował jakąś bronią defensywną? W
jaki sposób się o tym przekonać nie powodując katastrofy, wręczając
jednocześnie gościom. złotą kartę kredytową ważną od Kioto do Kopenhagi i
rozwijając czerwony dywan od Berlina po Odessę? Droga do gwiazd stała
otworem - ale tłoczyły się na niej Muchy.
- Czy podzielą się z nami swoją wiedzą, jeśli będziemy dla nich m i 1
i? - zapytywał nieszczerze Tarini.
Rzym był przepojony aromatem kwiatów, kawy, oleju z oliwek, dymem
przeróżnych gatunków tytoniu zmieszanym z kłębami spalin i smrodem
rynsztoków. Całe rozprażone i duszne miasto - ulice, chodniki, mury -
mruczało cicho mantrę. Hum-om-hum.
Zaliczywszy kanapki z mortadelą i piwo w barze opodal Trevi, Charles i
Lew spróbowali przedostać się przez Via del Corso. Zmierzali na mały
placyk, na którym marmurowy słoń podtrzymywał obelisk pokryty
hieroglifami. Zwierzę stało na plincie, marszcząc czoło i wyciągając trąbę
w tył, jakby otrzepując się z kurzu. Jakże wielkie miało uszy; podobne do
kapuścianych liści, stulone. Obszar między tym Jumbo a liszajowatym
urwiskiem ściany kościoła Najświętszej Marii Panny odgradzał kordon
policjantów w granatowych mundurach, uzbrojonych w pistolety maszynowe.
Kilkuset gapiów, wliczając w to dziennikarzy i obwieszonych kamerami
paparazzi oczekiwało na pojawienie się Obcego.
Po okazaniu swoich legitymacji ONZ Charles i Lew zostali wpuszczeni pod
kopułę kościoła, gdzie biały marmur polerowanej posadzki zdobił
geometryczny wzór z błękitnego marmuru. Wzdłuż nawy ciągnęły się kolumny z
czarnego, różowo nakrapianego granitu. Wygięte, ozdobione medalionami
sklepienie podtrzymywało usianą gwiazdami imitację nieba. Mnóstwo bocznych
kapliczek... Opis tego kościoła przypominał próbę opowiedzenia filmu
rysunkowego. Dziesięć tysięcy zdań nie utrwaliłoby w pamięci wszystkich
szczegółów.
Dalej, w transepcie, kilka osób z ONZ wpatrywało się w kapliczkę, z
której dochodził czysty, łagodny głos. Kapliczkę zdobiła rzeźba papieża i
fresk przedstawiający anioła o niebieskich, na wpół złożonych łabędzich
skrzydłach. Pilnowany przez odzianych w komże prałatów gołąb pluł
złocistym ogniem na klęczącą Madonnę. Przed tym malowidłem wysoka młoda
kobieta w długim, błękitnym habicie, o blond włosach wymykających się spod
niebieskiego welonu, przemawiała spokojnie do... stworzenia będącego
całkowitym przeciwieństwem anioła; do wysokiej na dwa metry, czarnej Muchy
o mozaikowych oczach przyczepionych do głowy niczym złote pijawki. Od
czasu do czasu kobieta nieznacznie dotykała naszyjnika z różnej wielkości
turkusowych paciorków; niczym łańcuch małych niebieskich księżyców.
- Tu, w kaplicy Carafa widzimy "Zwiastowanie" pędzla Fra Lippo Lippi.
- Tak - odpowiedziała Mucha suchym, charkoczącym, urywanym głosem.
Zdawała się chłonąć każdy detal kaplicy tak żarłocznie, jak czynił to
Charles, kiedy był małym chłopcem. Wciągnął nosem powietrze, ale nie mógł
wyczuć żadnego obcego zapachu - tylko woń woskowanej posadzki i świec.
- Zakonnica to Holenderka - szepnął Lew. - Z organizacji nazywanej
Foyer Unitas, specjalizującej się w oprowadzaniu niewierzących. Siedzą w
tym bardzo głęboko. Mogą gadać pół dnia o jednym kościółku.
Rzeczywiście, kobieta zdawała się mieć taki zamiar.
- Mają nadzieję nawrócić wszystkich, Muchy też?
- Nie, są po prostu najlepszymi przewodnikami. Mają akurat odpowiednie
tempo dla Much, które gapią się na wszystko godzinami.
Obaj -wzięli udział w zwiedzaniu i w rezultacie Charles dowiedział się
więcej, niż chciał, o Kościele Najświętszej Marii Panny z Minerwy.
Patrzcie, oto grobowiec świętej Katarzyny z Sieny. W tej właśnie
komnacie, pokrytej freskami Romana, umarła w roku 1380. Spójrzcie, oto
kaplica świętego Dominika mieszcząca grobowiec papieża Benedykta XIII,
wyrzeźbiony przez Marchioniego w latach 1724-1730. Mówiący holenderska
zakonnica nieznacznie dotykała 'swojego naszyjnika. - '
- Tak - wtrącała od czasu do czasu Mucha.
Tego wieczora Lew zabrał Charlesa do trattorii, którą mu polecił.
Wspaniałe frutti di mare z ravioli w maśle cebulowym, a po nich cudowna
kompozycja z jagnięcego móżdżku i lodów domowego wyrobu. Łagodne chianti,
a potem trochę mocnej grappy. Charles wciąż zastanawiał się, kto go wezwał
do Rzymu, ale nie chciał stracić twarzy, pytając o to wprost.
Pałac Farnese był zbudowany jak najpiękniejsze z więzień; jego okna
wychodziły na mroczny, okolony majestatycznymi portykami dziedziniec
zlewany tego ranka deszczem. W zatłoczonej sali konferencyjnej Charles
szybko odnalazł Walerego Osipiana. Podczas rozmów rozbrojeniowych w
Genewie psychologowi-pułkownikowi KGB towarzyszyła z początku gruba, stara
kobieta (jego matka wieśniaczka?), a potem sprytny facet o przerzedzonym
owłosieniu, który według Rosjan był mistrzem szachowym, tyle że nikt nigdy
o nim nie słyszał.
Rosjanie na swój sposób stosowali analizę ludzkiego zachowania, aby
dotrzymać kroku Amerykanom w pozawerbalnej interpretacji rozmów i intencji
negocjatorów. Czy tamtym można naprawdę ufać? To pytanie stawało się
równie istotne jak liczba głowic bojowych - przynajmniej dla Charlesa; a
jako były obywatel brytyjski mógł jeszcze dodać: "I na ile można ufać
naszym?"
Z twarzy skwaśniałego pułkownika o zaciśniętych ustach trudno było
cokolwiek wyczytać. Na przyjęciu powitalnym w Genewie Osipian z wyraźnym
współczuciem dopytywał się, jak to możliwe, że Charles nie był w stanie
poprawnie zinterpretować mowy gestów swojej żony, z którą właśnie się
rozszedł? Koledzy z Zachodu nadstawiali uszu. Czy powiedział to, aby
podważyć wiarygodność Charlesa? Czy też by udowodnić, jak dobrze
poinformowana jest KGB? Czy może było to delikatne ostrzeżenie przed
ewentualnymi uprzedzeniami mogącymi wywrzeć wpływ na rzetelność jego
analizy zachowania Iriny Kowalewej, nowej radzieckiej negocjatorki, która
przypadkiem przypominała (nie kolorem skóry) drogą, kapryśną, histeryczną,
znienawidzoną Martine?
- Teraz kiedy zaczynamy poważnie traktować mowę gestów - odparł Charles
- mogę sobie wyobrazić, że negocjujący może być utrzymywany w niewiedzy
przez swoją stronę co do prawdziwych, rzeczywistych intencji.
- To zbyt subtelne - odparł Osipian. - My jesteśmy z natury
prostoduszni. Szczerzy i otwarci z zasady.
- Szczerość może służyć do odwrócenia uwagi.
- My tu zawsze mówimy prawdę: Wy polujecie na subtelności, żeby
wykręcić się od zawarcia pokoju:
- Nieostrożne ryby łapią się na haczyk.
- Kobiety czasem łapią mężczyzn kryjąc haczyk w ładnej przynęcie, panie
Spark.
- Czy powiedziała to panu pańska babcia? Ta, która była tu z panem w
zeszłym roku?
Osipian skrzywił zaciśnięte usta w uśmiechu. Nie, radziecka wieszczka
nie była jego matką ani babką.
Teraz pułkownik był w Rzymie i spoglądał z drugiej strony okrągłego
stołu na Dino Tariniego, podczas gdy około czterdziestu osób z personelu
ONZ szukało swoich. nazwisk na tabliczkach, aby zająć właściwe miejsca.
Inni siadali w porozstawianych pod ścianami fotelach, notując i
sprawdzając swoje akta.
Godzinę później włoski biolog mówił:
- Przybysze w y g 1 ą d a j ą jak ogromne muchy. Podobnie jak owady,
cechuje je pracowitość i upór. Czy posiadają prawdziwą indywidualność? Czy
są inteligentnymi istotami?
- Pamiętać, to być inteligentnym - rzekł Osipian. - Ponadto rozmawiają
z nami.
- W ograniczonym stopniu! Może mają tylko niezwykle rozwiniętą
świadomość... jak na owady. Może wciąż instynkt kieruje nimi o wiele
silniej niż nami.
Tarini skinął głową.
- A co, jeśli one są w rzeczywistości biologicznymi maszynami? O
oczach-obiektywach i mózgu, który jest urządzeniem rejestrującym? Czemu
nie miałyby wykorzystywać śmieci jako źródła energii? Po co byłby im zmysł
s m a k u?
- Mają wystarczająco dużo smaku - rzekł lingwista z Uniwersytetu w
Rzymie, noszący brodę w stylu van Dyke'a - by podziwiać arcydzieła naszej
kultury.
- Bezkrytycznie katalogują. Jak licytatorzy - w głosie Tariniego dała
się słyszeć uraza. - Dobrze byłoby wiedzieć, czy one mogą się
reprodukować, czy też. są tylko wyspecjalizowanymi, żywymi maszynami.
Załóżmy, że jednej z nich zdarzyłby się pożałowania godny wypadek...
- Nie - rzekł Osipian. - Ta wielka, pływająca piramida mówi nie.
- Piramida, do której środka nie możemy zajrzeć.
- Ich złożone oczy nie mogą widzieć tak wyraźnie jak nasze - stwierdził
włoski biolog.
- To zależy, jak zaprogramowany jest ich mózg - powiedział jego
francuski kolega. - Z pewnością muszą mieć jeden centralny mózg, a nie
kilka zwojów rozsianych po ciele jak owady. Lepiej zapomnijmy o analogii
do owadów.
- Sekcja zwłok przyniosłaby odpowiedź na te pytania. Osipian wydął
wargi odpowiadając na tę uwagę Tariniego. - Ludzie mogą robić sobie
nawzajem paskudne kawały, bo wszyscy znają reguły gry. Próbowanie takich
sztuczek z Obcymi to szczyt głupoty.
- Może szczytem naiwności jest nie robić tego? Wy, Rosjanie, jesteście
tacy naiwni, jeśli chodzi o przybyszów.
Charles ze zdziwieniem usłyszał swój głos:
- Muchy oglądają dzieła sztuki spokojnie, lecz intensywnie. Ich
złożone, siateczkowate oczy widzą więcej niż oczy turystów - ludzi.
Maszyna po prostu rejestrowałaby. To nie są tylko kamery. Jestem tego
pewien.
Osipian zwrócił się do niego.
- Ach tak, panie Spark. Czy zatem lądowanie piramidy kilkakrotnie
większej od piramid egipskich w pobliżu tychże ma być gestem solidarności
kulturowej - czy ostrzeżeniem, że ich wiedza i technika przewyższa naszą w
takim samym stopniu?
Charles wzruszył ramionami, nie mając pojęcia. Gdyby określać go mianem
skrzypka grającego na niuansach ludzkich zachowań, to teraz poproszono go
nagle, by zaczął grać na puzonie lub tubie - zupełnie obcym mu
instrumencie.
Przez gwałtowne zaciśnięcie szczęk i opuszczenie powiek Osipian dał
znać, że Charles przyznał się do swej nieudolności. Jednak nie on był
celem ataku pułkownika, który zerknął z ukosa na Tariniego.
- Musimy ustanowić nowe reguły. - rzekł Rosjanin - a nie te same,
stare. Czemu obcy mieliby stosować się do naszych zasad? Musimy dowiedzieć
się prawdy o przybyszach.
- Nie można powiedzieć, żeby zwierzali nam się ze swoich motywów -
mruknął Tarini. - "Zapamiętać" - co to oznacza?
Coś, pomyślał Charles, co jest w takim stopniu częścią ich natury, ich
biologicznej egzystencji, że Muchy nie postrzegają tego jako osobliwości
zagadkowej dla innych.
Lew odkomenderował jednego komandosa z ochrony ambasady, aby działał
jako tajniak. Po kilku piwkach i sandwiczach w kafejce po zakończeniu
obrad, skonsultowawszy się uprzednio przez krótkofalówkę Lew ruszył wraz z
Charlesem do odległego o kilometr kościoła świętego Ignacego.
Ukryci pod jednym dużym parasolem maszerowali, aż doszli do kordonu
karabinierów towarzyszących zawsze spacerującej Musze. Nigdzie na świecie
żaden Obcy nie został jeszcze napadnięty - może żaden fanatyk nie był w
stanie wymyślić powodu - jednak opieka policji zapewniała im przynajmniej
nieco wolnej przestrzeni przy zwiedzaniu.
Deszcz zaczynał już ustawać, jednak komandos, który spędził kilka
godzin na ulicach, był już zupełnie przemoczony mimo parasola. Tak samo
jak zakonnica, powiedział; jednak kiedy ona i Mucha dotarły do kościoła
świętego Ignacego, pojawił się jakiś ksiądz, który przyniósł jej suchą
odzież i buty. Mówiący po włosku komandos słyszał, jak człowiek w sutannie
wyjaśniał policjantom, że przyniósł tę odzież z kwatery zakonnicy w pałacu
Pamphili przy Piazza Navona. Po Musze deszcz po prostu spływał.
Ta runda zwiedzania objęła Pantheon i Piazza delta Rotunda. W przerwie
zakonnica zaprowadziła Muchę na Via Monteroni, aby skosztowała resztek
francuskich potraw ze śmietników "L'Eau Vive", a następnie zaprowadziła ją
do samej restauracji - mieszczącej się w szesnastowiecznym pałacu - żeby i
siostra mogła zjeść coś dobrego.
- Dobrze się spisałeś. Teraz my ją przejmiemy.
Komandos oddalił się z ulgą.
- Niech szlag trafi tę głupią konferencję - mruknął Lew. - Nie mogli
wybrać gorszej pory.
- Dlaczego? - spytał Charles.
- Bardzo prawdopodobne, że właśnie umówiono wizytę w Watykanie.
- Ten ksiądz, który przyniósł ubranie? On był łącznikiem?
- Nie. Słuchaj, Charlie, w tej restauracji "L'Eau Vive" stołują się
wszystkie watykańskie szychy. Gości obsługują oszałamiająco przystojne,
młode zakonnice mające specjalną dyspensę pozwalającą nosić seksowne
cichy.
- To brzmi podejrzanie. Co tam dają?
- Tylko wspaniałe, drogie jedzenie. Wszystkie kelnerki noszą złote
krzyżyki przypominające dostojnej klienteli o ślubach czystości.
Kardynałowie mogliby stracić apetyt na potrawy i wino, gdyby podano je na
smutno.
- Ma im to przypominać o ślubach ubóstwa?
- Coś w tym stylu. Mimo wszystko chcą, aby obsługiwały ich cnotliwe
panie.
Tam właśnie spotyka się najwyższych dostojników Kościoła i właśnie tam
zakonnica zabrała Muchę. Założę się, że takie otrzymała polecenie. Watykan
musi być nielicho poruszony pojawieniem się obcego gatunku. Jeszcze nie
zajął stanowiska. Żadna z Much jeszcze tam nie była, żeby zobaczyć
najpiękniejsze zabytki.
Lew zastanawiał się przez chwilę.
- Musimy się rozdzielić. Mam zamiar porozmawiać z Dinem. Zobaczymy, czy
uda nam się zdobyć listę gości w "L'Eau Vive". Obserwując Muchę, miej też
na oku siostrę, dobrze? Nazywa się Kathinka.
Lew zaproponował Charlesowi swoją eskortę i parasol w drodze przez
pierścień uzbrojonych karabinierów w pelerynach, aż do drzwi kościoła
świętego Ignacego..
- Sowieci mogą udawać niezaangażowanych, ale o co chodzi Watykanowi?
Mają tam co najmniej sześciu Machiawellich.
Odszedł spiesznie.
Mucha spoglądała na sklepienie z czymś więcej niż tylko "niedbałym
skupieniem". Obcy wydawał się poruszony, spięty, jakby z trudem opanowywał
chęć rozwinięcia skrzydeł i wystrzelenia pod malowane niebo kopuły, by
towarzyszyć świętemu Ignacemu Loyoli w drodze do raju. Jeśliby to zrobił,
uderzyłby się w głowę. Charles pomyślał o tym wtedy, gdy usłyszał, jak
siostra Kathinka (jasno i wyraźnie) zwraca uwagę Muchy na to, jak
przemyślnie prawdziwa przestrzeń zmienia się tu w malowaną.
Kopuła była trompe 1'oeil, iluzją, artystycznym złudzeniem. Dzieło
jezuity, ojca Andrei Pozzo, powstałe krótko po roku 1685. Kapelusze z głów
przed ojcem Pozzot Nikt nie zadbał o to, by wybudować zaplanowane
sklepienie kopułowe, więc on po prostu je namalował. Złudzenie było
niezwykle przekonujące; obcy przyglądał mu się niemal przez godzinę. Nawet
siostra Kathinka wyczerpała swój repertuar i stała w milczeniu. Tymczasem
do Charlesa dołączyli inni obserwatorzy ONZ, a wśród nich włoski lingwista
z brodą, marszczący brwi na przedłużającą się ciszę.
Po długiej chwili Mucha nasyciła się widokiem i powiedziała do
zakonnicy:
- Tak, tak, jak nasze zbiorniki.
Przez moment Obcy zdawał się unosić w powietrzu.
Profesor Barba gryzmolił w notesie.
- Podoba mu się - mruczał. - Dziękuje siostrze.
Charles usłyszał coś całkiem innego.
Mucha ponownie zwróciła się do siostry, która najwyraźniej zgubiła
wątek.
- Pamięć znikła? Bo niebo fałszywe?
Zakonnica dotknęła naszyjnika, jakby dodawał jej pewności siebie.
- To malowane niebo nie jest prawdziwym niebem - odparła. -
Powiedziałam ci o tym sklepieniu wszystko, co wiem.
- Nic więcej nie wiadomo o świętym Ignacym?
- Och, wiadomo! No, napisano o nim całe tomy. Półki Biblioteki
Watykańskiej uginają się pod nimi.
- Toma to miara wagi?
- Nie, chodziło mi o księgi!,
Siostra Kathinka zaprowadziła Muchę do pulpitu, na którym leżała
olbrzymia otwarta Biblia oprawna w mosiądz.
- Oto najważniejsza z ksiąg. Zawiera Słowo Boże.
Mucha opukała tom włochatym odnóżem. Jej wąsy zadrgały.
- Ta Biblia jest po łacinie - wyjaśniła zakonnica. - To dawny język
tego kraju. Ten język jest martwy, ale wciąż żyje w Kościele, tak jak
Chrystus jest martwy, lecz wciąż żywy.
W tym momencie Charles intuicyjnie pojął dwa fakty. Zakonnicę
zachęcono, by zbadała możliwość nawrócenia Obcych na wiarę chrześcijańską.
Po drugie, Obcy nie miał pojęcia, czym jest książka! Przybysze nie znali
słowa pisanego.
Czyż nie było to możliwe w przypadku odpowiednio zaawansowanej
cywilizacji? Nawet na Ziemi zalew elektroniki wypierał słowo pisane.
Przedstawiciele supercywilizacji jutra mogli być analfabetami. A jednak, a
jednak...
Jadalnia francuskiej ambasady była przyjemnym antidotum na surowość
Pałacu Farnese, fontanną radości udekorowaną z wyczuciem przez braci
Caracci "Triumfem miłości". Na przyjęciu były obecne cztery przebywające w
Rzymie Muchy.
- Charles Spark? Jestem Olivia Mendelssohn. Szef służby bezpieczeństwa
Białego Domu. Reprezentuję prezydenta. Będziemy razem pracować, pan i ja.
- Ach, tak?
Olivia była niska. Czubek jej głowy sięgał mu zaledwie do piersi, a
Charles nie był olbrzymem. Była po trzydziestce, może blisko czterdziestu.
Charles przypomniał sobie, że widział jej twarz w sali konferencyjnej,
chociaż tamtego ranka wydawało się, że nie chce rzucać się w oczy.
Uprzednio swe czarne włosy ściągnęła w koński ogon, prawda? Teraz,
rozpuszczone, spływały gęstą falą na jej nagie, jasnokremowe ramiona.
Olivia miała na sobie błyszczącą, granatową suknię zamiast... co też miała
na sobie przedtem? Zamiast szarego żakietu, spódnicy i białej koronkowej
bluzki.
Skinąwszy lekko głową Lew wtopił się w tłum.
Przedtem Olivia Mendelssohn nosiła ciemne okulary. Teraz jej oczy były
niczym nie osłonięte. I olbrzymie. Same były duże, brązowe i wilgotne, ale
ona jeszcze je powiększyła stosując odpowiedni makijaż. Jej. gładka,
owalna twarz stanowiła odpowiednią oprawę do takich oczu. Czyżby próbowała
zwrócić uwagę Obcych tą suknią naśladującą kolor ich ciał i tymi ogromnymi
oczami?
Nogi miała krótsze, niż zapowiadały proporcje twarzy, tułowia i bioder.
Wieczorowa suknia stapiała ją ze sobą, zmieniając w krótki, błyszczący
łuskami syreni ogon. Buty - kosztowne, z krokodylej skóry - miały czubki
wywinięte na zewnątrz, coś jak rozwidlenie rybiego ogona. Charles został
wezwany do Rzymu przez Syrenkę z baśni Hansa Andersena!
- Musimy być ze sobą zupełnie szczerzy, Charles, jeśli chcemy połączyć
twój i mój talent.
- Twój talent to dar zapewniania bezpieczeństwa?
- Nie tylko! Jednak to nie czas i nie miejsce... Będziemy musieli
wejrzeć głębiej w twój nieudany związek z Martine, niż zrobił to pułkownik
Osipian.
Charles zamrugał oczami.
- Wygląda na to, że znasz mnie na wylot.
Wziął kieliszek szampana od przechodzącego obok wyfraczonego kelnera.
Olivia ledwie umoczyła wargi w pomarańczowym soku. Wśród tłumu pracowników
francuskiej ambasady i dyplomatów z innych krajów, ministrów włoskiego
rządu, personelu ONZ, księży w czarnych sutannach i białych koloratkach,
jednej zakonnicy w czarnym habicie i, oczywiście, czterech Obcych,
wyróżniał się kardynał; przysadzisty, rajski ptak w purpurowej sutannie,
płaszczu i birecie. Jednak w tym momencie Charles o wiele więcej uwagi
poświęcał Olivii.
- Twoja Martine - powiedziała - była jeziorem emocji, w którym mogłeś
łapać ryby, ale nie mogłeś pływać ani żeglować ze względu na gwałtowne
sztormy. Prądy, wiry. Była taka ulotna, tak zmienna, prawda? To dlatego
nie potrafiłeś jej zrozumieć.
Przechyliwszy głowę Olivia zerknęła na malowany sufit i Charles
pomyślał: "Klęska miłości". Mojej. Nie "Triumf ". - W końcu - ciągnęła
Olivia - Martine wyrwała się spod kontroli; i ty też. Wystąpiła z brzegów,
jeśli idzie o ciebie. Miałeś nadzieję, że będziesz tymi brzegami
ograniczającymi jezioro, otaczającymi je niczym oprawa szlachetnego
kamienia. Jednak ona nie była klejnotem. Była... rozpadem, osobowością z
gorzkiej, choć lśniącej wody zamieszkanej przez wspaniałe, smaczne ryby,
ale też i przez żaby.
Ta szczególna rozmowa - a właściwie monolog Olivii - zaabsorbowała
Charlesa bardziej niż obecność Obcych w pokoju. - Zawodowo zajmuję się
zatykaniem przecieków - powiedziała. - Jednak teraz potrzebny nam jest
jeden potężny przeciek - od Obcych. Odkryłeś już jakiś ślad wilgoci?
Charles z trudem wrócił myślami do Much.
- Tak. Jestem przekonany, że one są analfabetami. - O?
- Sądzę, że nie wiedzą, czym jest p i s m o - litery, cyfry, klinowe
czy hieroglify.
Obcy napawali się wystrojem pokoju, podczas gdy liczni eksperci i
dygnitarze ONZ rozstępowali się przed nimi, trzymając się poza ich
bezpośrednim polem widzenia niczym satelity na orbitach stacjonarnych
wokół planet. Każdy przybysz trzymał szklankę białego płynu. Kiedy
szklanka któregoś z gości była pusta, kelner zręcznie zamieniał ją na
pełną. Gdy jeden z kelnerów majestatycznie przepływał obok, Charles
zatrzymał go:
- Co piją Obcy?
- Kwaśne mleko, signore - skrzywił się zapytany. - Siedmiodniowe.
- Masz w sobie egipską krew - powiedział nagle Charles do Olivii.
To te jej oczy, tak powiększone przez zręczny makijaż. A może
naśladując jakąś renesansową księżniczkę zakropiła je sobie wyciągiem z
belladonny, żeby były większe?
- Moja matka była na wpół Egipcjanką - przyznała. A mój ojciec półkrwi
Żydem. Czy nie powinniśmy spróbować porozmawiać z Muchą?
Podeszli do najbliższego przybysza, jednak Charles tyle samo uwagi
poświęcał gestom Muchy, co mowie ciała Olivii. Ogólnie rzecz biorąc
poruszała się płynnie i swobodnie. Raz czy dwa zesztywniała na moment:
Charles zastanawiał się, czy miała kiedyś wybity staw biodrowy, czy też
jako dziecko poddała się jakiejś eksperymentalnej kuracji wydłużającej
kości w celu zwiększenia wzrostu. Czy pod tą suknią blizny na łydkach i
udach zdradzały, gdzie wprowadzono do kończyn metalowe gwoździe? Nie, to
absurd. Po prostu szukał pretekstu, by ją rozebrać. Zdawała się oferować
siebie Obcemu, posługując się jakąś mową ciała własnego pomysłu, a
jednocześnie opierając się i wzdragając.
- Dobry wieczór! - Spojrzała wybranej Musze prosto w oczy. - Czy podoba
ci się to miasto?
- Tak.
Ten grzechoczący głos.
- Pamiętam je.
Odgłos pustej skorupy; trących o siebie patyków lub włosów, a nie
melodyjny dźwięk strun głosowych. Patrząc na otwór gębowy przybysza -
rodzaj czarnego dzioba nad miękką wypukłością - Charles wyobraził sobie,
jak ten wysysa go do sucha i odrzucą jak pustą skorupę. Czuł kwaśny zapach
zsiadłego mleka w szklance Obcego.
"Pamiętam je". Jeśli Muchy nie posiadały sztuki niewidzialności, to
nigdy przedtem nie były w Rzymie, ani w epoce Renesansu, ani w
starożytności, ani pomiędzy nimi.
- Co teraj zrobisz? - spytała Olivia.
- Polecę z powrotem do statek, wypróżnić.
Najpierw krótsze, a później dłuższe odnóża Obcego skurczyły się.
Charles wyobraził sobie pszczoły wracające do barci z nogami żółtymi od
pyłku. W barci pył wielu kwiatów zmieniał się w miód będący pożywieniem
dla... czego?
- Wypróżniacie do zbiornika? - spytał.
- Tak.
Japończycy byli znani z tego, że mówili "tak", chcąc tylko okazać, że
uprzejmie słuchają.
- Co to za zbiorniki?
- Zbiorniki pamięci.
Dzięki za pamięć... - zanucił pod nosem Charles. Mucha zjeżyła wąsy.
Czyżby Tarini miał rację, że Obcy byli biologicznymi maszynami
rejestrującymi, wracającymi na statek, by się rozładować, opróżnić,
przekazać informacje jakiejś innej istocie o odrażającym wyglądzie?
Mucha jednak wydawała się dość rozmowna. Wobec nadstawiających uszu
świadków Charles spytał:
- Czy wasze oczy widzą wiele obrazów tego samego obiektu? My widzimy
jeden.
Stwór spojrzał mu w oczy.
- Tak, wiele obiektów, po kolei, zapamiętać.
- Co jest w tych zbiornikach?
- My. My pływamy.
Tak samo jak w kościele, Mucha przez chwilę zdawała się unosić w
powietrzu.
- Ile jest tych zbiorników? ,
- Tysiąc.
Piramida pełna zbiorników... i pływających w nich much, opróżniających
się z... co to oznaczało?
Dołączył się do nich krępy Rosjanin w asyście Osipiana, pocący się w
marynarce, która wyglądała na uszytą z materiału o grubości centymetra.
- Towarzyszu gwiezdny przybyszu! Czy wasz statek przyleciał tu dzięki
sile odpychania?
Mucha wpatrywała się w błyszczące i lśniące ozdoby kryształowego
żyrandola. Nie odpowiedziała.
- Czy wasz naród odwiedził inne zamieszkane planety w Kosmosie? -
nalegał Rosjanin.
- Wy pierwsi sygnalizowali nam obecność. Więc przybyliśmy.
Zadowolony Rosjanin wyraźnie obliczał w myślach lata świetlne na
podstawie chronologii sygnałów radiowych i telewizyjnych wysyłanych z
Ziemi.
- W samą porę - dodała Mucha, wyprowadzając z równowagi Osipiana.
- A właściwie dlaczego przylecieliście? - dopytywał się pułkownik.
- Nasz świat jest pełny - padła odpowiedź.
- Pełny Much?
- Nasze miejsca są w pełni zapamiętane. Tu są nowe miejsca. Czy wy
pamiętacie wszystkie wasze miejsca? Czy jakieś zniknęły?
- Miejsca znikają, jeśli ich nie pamiętacie? - wtrącił się Charles.
Mucha energicznie kiwnęła głową.
- Musimy iść - powiedziała. Wysączywszy zgęstniałą maź oddała swoją
szklankę rosyjskiemu uczonemu, który przyjął ją, jakby była dziełem
sztuki.
- Dzięki za gość. Inność.
Olivia uśmiechnęła się wdzięcznie.
- Musisz lecieć. A kiedy się opróżnisz, co wtedy?
- Zacznę zapamiętywać Watykan. Do widzenia.
Do tej pory Charles uświadomił sobie, że obecna w sali zakonnica to
siostra Kathinka. Biały kornet zupełnie skrywał jej płowe włosy, a zamiast
błękitnej szaty miała na sobie długą, czarną, plisowaną suknię, ściągniętą
w talii różańcem. A więc powróciła do habitu. Charles w towarzystwie
Olivii ruszył, by przedstawić się kobiecie, którą miał mieć na oku.
- Nie wiem, skąd siostra bierze siły. Chodząca encyklopedia! To musi
być trudne, mówić przez tyle. godzin.
(Proszę, tylko nie mów, że czerpiesz siły od Jezusa lub Marii!)
Kathinka uśmiechnęła się ukazując doskonałe, białe zęby, które z pewnością
często myła.
- Najtrudniejsze jest w tym to, że trzeba stać. - Jej oddech pachniał
miętą. - Trzeba nauczyć się utrzymywać równowagę. Ja nawet ćwiczę figury
baletowe. W Holandii, kiedy byłam mała, chciałam zostać tancerką albo
zakonnicą: To podobne powołania, wie pan? Poświęcenie, rygor ciała,
skupienie. Jednak...
Zerknąwszy na Olivię, umilkła.
- Trochę siostra za mało urosła - dokończyła Olivia. - I w ten sposób
wybór został dokonany.
- Przez Boga.
- Czy musi siostra wyglądać oficjalnie dziś wieczór? Charles ruchem
głowy wskazał na jej czarny strój.
- Nie, po prostu zrozumiałam, że jeśli chcę, aby moi Obcy czuli się
swobodnie, to źle wybrałam strój. Teraz jestem do nich trochę podobna.
Rozmawiali o jej pracy.
- Ułożenie... choreografii każdej wycieczki wymaga wiele uwagi, tak
żeby o niczym nie zapomnieć, nie pominąć żadnego faktu.
Czy Mucha chciała powiedzieć, że ludzie mogą zapomnieć części swojej
historii i w ten sposób zatracić prawdziwe znaczenie rzeczy, które zniknie
z ich świadomości?
- Czy przybysze uważają siostrę za niezwykłą osobę? - spytał Charles. -
Ze względu na to, że może siostra przekazywać tyle informacji, wszystkie
we właściwej kolejności?
Wiele obiektów. Po kolei. Zapamiętać.
- To nic niezwykłego, panie Spark. Wszystkie te obiekty są tu.
Informacj