Ward. J.R. - Mroczny Kochanek całość

Szczegóły
Tytuł Ward. J.R. - Mroczny Kochanek całość
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ward. J.R. - Mroczny Kochanek całość PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ward. J.R. - Mroczny Kochanek całość PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ward. J.R. - Mroczny Kochanek całość - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dedykuję: Tobie, z szacunkiem i miłością. Dziękuję, że przyszedłeś i odnalazłeś mnie, I pokazałeś mi drogę. To była podróż życia, Najlepsza jaką miałam. Glosariusz Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Juchacz wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Omega złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina — królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyrokant pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Reduktor członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Ryth rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Wampir przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zwyrth martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia. Rozdział 1 HARDHY ROZEJRZAŁ SIĘ WOKÓŁ, ogarniając wzrokiem półnagie, kłębiące się w tańcu ciała na parkiecie. Tego wieczoru w Screamerze panował tłok. Mnóstwo kobiet ubranych w skóry i facetów, którzy wyglądali, jakby mieli dyplomy z przemocy i zbrodni. Hardhy i jego towarzysz pasowali tu jak ulał. Z tym wyjątkiem, że oni faktycznie byli zabójcami. Więc na serio to zrobisz? spytał Tohrtur. Hardhy podniósł wzrok znad niskiego stolika i spojrzał drugiemu wampirowi w oczy. Tak, zrobię to. Tohrtur, bawiąc się szklaneczką z whisky, uśmiechnął się ponuro, tak że widać było tylko końcówki jego kłów. Wariat z ciebie, H. No, ty wiesz to najlepiej. Tohrtur uniósł szklankę w geście szacunku. Ale to ty podnosisz poprzeczkę. Chcesz wziąć niewinną dziewczynę, która nie ma bladego pojęcia o tym, w co się pakuje, i powierzyć jej przemianę komuś takiemu jak Ghrom. To szaleństwo. On nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Hardhy dopił swoje piwo. — I okaż, proszę, trochę szacunku. Piekielnie gościa szanuję, ale to po prostu zły pomysł. Potrzebuję go. Jesteś tego pewien? Koło ich stolika przeszła kobieta w mikromini, kozakach sięgających do pół uda i króciutkim topie zrobionym z łańcuchów. Jej oczy lśniły spod pół kilograma pudru, a chód był tak sztuczny, jakby miała dwie pary bioder. Hardhy nie zwrócił na nią uwagi. Dziś nie był zainteresowany seksem. To moja córka, Tohr. To półczłowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. Tohrtur pokręcił głową. Moja praprababcia też taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił. Hardhy podniósł rękę, by przyciągnąć uwagę kelnerki, wskazując na swoją pustą butelkę i prawie suchą szklankę Tohrtura. Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko. Nie wtedy, gdy jest szansa na jej ocalenie. Zresztą nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. Może skończy się tak, że szczęśliwie przeżyje swoje życie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości. Miał nadzieję, że jego córka zostanie oszczędzona. Bo jeśli przejdzie przemianę i pozostanie żywa, ale będzie wampirem, będą na nią polować jak na nich wszystkich. Hardhy, jeśli on to w ogóle zrobi, to tylko dlatego, że jest ci coś winien, a nie dlatego, że chce. Decyduję się na niego, nieważne z jakiego powodu. Ale co jej dajesz? On jest mniej więcej tak opiekuńczy jak nabita spluwa, a ten pierwszy raz może być przykry, nawet jeśli jest się przygotowanym. A ona nie jest. Porozmawiam z nią. Co to pomoże? Po prostu podejdziesz do niej i powiesz: Hej, wiem, że nigdy wcześniej mnie nie widziałaś, ale jestem twoim ojcem? Aha, i jeszcze jedno wygrałaś właśnie ewolucyjną loterię: Jesteś wampirem. Jedźmy na wycieczkę do Disneylandu! Nienawidzę cię. Tohrtur pochylił się do przodu, jego szerokie ramiona przesunęły się pod ciemną, skórzaną kurtką. - Wiesz, że będę cię wspierał. Myślę po prostu, że powinieneś jeszcze to przemyśleć. Może ja mógłbym to zrobić dodał po chwili milczenia. Hardhy rzucił mu surowe spojrzenie. Chcesz spróbować potem wrócić do swojego domu? Wellsie przebije ci serce kołkiem i zostawi na słońcu, przyjacielu. Tohrtur wykrzywił twarz. —Co racja, to racja. A potem przyjdzie mnie szukać. Obaj mężczyźni się wzdrygnęli. - Poza tym... Hardhy odchylił się do tyłu, gdy kelnerka stawiała ich zamówione drinki. Odczekał, aż się oddali, mimo iż wokół dudnił ciężki rap. Poza tym żyjemy w niebezpiecznych czasach. Jeśli coś mi się stanie... Ja się nią zajmę. Hardhy poklepał przyjaciela po ramieniu. Wiem, że to zrobisz. Ale Ghrom jest lepszy. W tych słowach nie było zazdrości, tylko zwykle stwierdzenie faktu. Nie ma takiego drugiego jak on. I dzięki Bogu za to stwierdził Tohrtur z uśmiechem. Ich Bractwo, doborowy krąg twardych wojowników wymieniających się wiedzą i walczących ramię w ramię, było tego samego zdania. Ghrom był spuszczany z łańcucha, gdy chodziło o zemstę i ścigał ich wrogów z determinacją graniczącą z szaleństwem. Był ostatnim z rodu jedynym wampirem czystej krwi na Ziemi i choć jego rasa czciła go jako swego króla, on sam pogardzał swoim statusem. Niemal tragedią było to, że był on najlepszą gwarancją przeżycia dla córki Hardhego, która była półwampirem. Mocna i nieskażona krew Ghroma zwiększała szansę przetrwania przemiany, jeśli coś poszłoby nie tak. Ale Tohrtur miał rację. To jak oddanie dziewicy oprawcy. Nagle tłum zafalował, ludzie wycofywali się, spychając stojących za nimi. Schodzili komuś z drogi. Albo czemuś. Cholera, właśnie przyszedł szepnął Tohrtur, szybko wychylając resztę whisky ze szklanki. Nie gniewaj się, ale ja spadam. To nie jest rozmowa, w której muszę brać udział. Hardhy patrzył na rozstępujące się morze ludzi odsuwających się od ciemnego, górującego nad nimi cienia. Ucieczka jest właściwym odruchem instynktu przetrwania. Ponaddwumetrowy, odziany w skórę Ghrom był uosobieniem terroru w najczystszej postaci. Miał długie czarne włosy, które opadały prosto na dwie strony, tworząc na czole charakterystyczne „V". Szczelnie dopasowane, okalające twarz okulary przeciwsłoneczne zasłaniały oczy, których nikt nigdy nie widział. Jego ramiona były dwa razy szersze niż ramiona przeciętnego mężczyzny. Z twarzą równie arystokratyczną, co brutalną, wyglądał jak król, którym był z urodzenia, i wojownik, którym uczyniło go przeznaczenie. No i ta poprzedzająca go aura grozy była piekielnie dobrą wizytówką. Hardhy pociągnął długi łyk piwa. Prosił Boga, by okazało się, że podjął właściwą decyzję. Beth Randall uniosła oczy, gdy jej szef oparł biodro o jej biurko. Jego oczy skoncentrowały się od razu na dekolcie jej bluzki. - Znowu pracujesz do późna mruknął. Cześć, Dick. „ Czy nie powinieneś już iść do żony i dzieci?" dodała w myślach. Co robisz? Korektę dla Tony ego. Wiesz, że są inne sposoby, by zrobić na mnie wrażenie. Jasne, potrafiła to sobie wyobrazić. Czytałeś mojego maiła, Dick? Dziś po południu byłam na policji i rozmawiałam z Josćm i Rickiem. Przysięgają, że do miasta przyjechał handlarz bronią. Przy dilerach narkotyków znaleźli dwa przerobione magnum. Dick pochylił się i poklepał ją po ramieniu i cofając rękę, skorzystał z okazji, by ją pogłaskać. Ty się martw o teksty i pozwól, by duzi chłopcy zajmowali się przestępcami. Nie chcielibyśmy, byś uszkodziła tę swoją śliczną buźkęUśmiechnął się, mrużąc oczy i wodząc spojrzeniem po jej ustach. „Ten bajer zestarzał się już trzy lata temu" pomyślała. Zaraz po tym, jak zaczęła dla niego pracować. Papierowa torba. Potrzebowała papierowej torby, którą mogłaby zakładać na głowę, gdy z nim rozmawiała. Może z przylepionym do niej zdjęciem jego żony. Może chcesz, żebym cię odwiózł do domu? spytał. „Chyba tylko wtedy, gdyby z nieba padały pinezki i szpilki, rozpustniku". Dzięki, ale nie. Beth odwróciła się z powrotem do ekranu komputera, mając nadzieję, że pojmie, co mu chciała dać do zrozumienia. W końcu odszedł, prawdopodobnie do baru naprzeciwko, o który po drodze do domu zahaczała większość dziennikarzy kończących pracę. Caldwell w stanie Nowy Jork nie było specjalnie ciekawe z dziennikarskiego punktu widzenia, ale duzi chłopcy Dicka lubili stwarzać pozory, jakby mieli jakąś społeczną misję do spełnienia. Uwielbiali przesiadywać w barze u Charliego i opowiadać o czasach, kiedy pracowali dla większych i ważniejszych gazet. W większości byli tacy sami jak Dick: faceci w średnim wieku, kompetentni, ale o średnich możliwościach w tym, co robili, stojący pośrodku swojej życiowej drogi. Caldwell było wystarczająco duże i tak blisko Nowego Jorku, że miało swój udział w paskudnych, brutalnych przestępstwach, handlu narkotykami i prostytucji, więc byli dość zajęci. Ale „Caldwell Courier Journal" nie byt „Timesem" i nikt z nich nigdy nie zdobędzie nagrody Pulitzera. W sumie było to smutne. „Jasne, spójrz w lustro pomyślała Beth! „Jesteś tylko podrzędnym pismakiem". Nigdy nawet nie pracowała w jakiejś krajowej gazecie. Więc gdy już będzie po pięćdziesiątce, chyba że coś się zmieni, będzie w jakiejś darmowej gazetce reklamowej szlifować dział ogłoszeń i wspominać dawną glorię w „Caldwell Courier". Sięgnęła po paczkę M&JVI'sów, które zawsze miała przy sobie. Cholerna paczka była pusta. Znowu. Właściwie powinna już pójść do domu, a po drodze kupić coś na wynos u Chińczyka. Wychodząc z newsroomu, który był otwartą przestrzenią przedzieloną lichymi ściankami, zgarnęła ze stołu kolegi paczkę ciastek. Tony jadł bez przerwy. Dla niego nie istniało pojęcie śniadania, lunchu czy kolacji. Konsumpcja była absolutną podstawą. Gdy tylko nie spał, ciągle coś przegryzał i gdy trzeba się było doładować, jego biurko było skarbcem kalorycznych grzechów. Zerwała celofan, nie wierząc, że może jeść to sztuczne świństwo, zapaliła światło i zeszła po schodach na Trade Street. Na zewnątrz lipcowa fala gorąca stanowiła fizyczną barierę pomiędzy nią a jej mieszkaniem. Na szczęście chińska restauracja była w połowie drogi do domu i miała sprawną klimatyzację. Przy dobrym układzie może się okaże, że mają dziś sporo klientów i będzie mogła zaczekać w przyjemnym chłodzie. Kończąc ciastko, wyjęła komórkę i wciskając szybkie wybieranie, zamówiła wołowinę z brokułami. Po drodze przyglądała się znajomym i ponurym widokom. Na tym kawałku Trade Street znajdowały się tylko bary, kluby ze striptizem i niewielki salon tatuażu. Chińczyk i bufet TexMex były jedynymi restauracjami na ulicy. Pozostałe budynki były biurami w latach dwudziestych. Znała tu każde pęknięcie w chodniku, potrafiła nawet przewidywać zmianę świateł na drodze. Hałas dochodzący przez otwarte drzwi i okna także nie zawierał niespodzianek. W barze McGridera grano bluesa. W Zero Sum zza oszklonych drzwi dochodziły beczące dźwięki techno, a w Rubensie grzmiały maszyny karaoke. Większość miejsc miała w miarę dobrą reputację, ale było też kilka takich, których z zasady unikała. Zwłaszcza Screamer przyciągał piekielnie dziwną klientelę. To był jedyny próg, którego nie przekroczyłaby bez policyjnej eskorty. Nagle ogarnęła ją fala zmęczenia. Boże, ale jest parno. Powietrze było tak ciężkie, że czuła, jakby oddychała wodą. Miała wrażenie, że uczucie zmęczenia nie jest związane tylko z pogodą. Kiepsko czuła się od tygodni i podejrzewała, że to początki depresji. Jej praca prowadziła donikąd. Mieszkała w miejscu, które było jej obojętne. Miała niewielu przyjaciół, żadnego kochanka i żadnych perspektyw na romans. Jeśli wyobrażała sobie swoją przyszłość za dziesięć lat, widziała się w Caldwell z Dickiem i jego dużymi chłopcami i tylko dużo więcej tej samej rutyny: wstajesz, idziesz do pracy, próbujesz coś zmienić, przegrywasz i wracasz samotnie do domu. Może po prostu powinna sobie dać spokój. Spokój z Caldwell i z „CCJ". Spokój z elektroniczną rodziną jej budzika, telefonu na biurku i telewizora, który przechowywał jej marzenia, gdy spała. Bóg wie, że w mieście nie trzymało jej nic oprócz przyzwyczajenia. Ze swoimi przybranymi rodzicami nie rozmawiała już od lat, więc nie będą za nią tęsknić. A tych kilku przyjaciół, jakich miała, było zajętych własnymi rodzinami. Gdy usłyszała za sobą wyzywający gwizd, uniosła tylko brwi. Gdy pracujesz w pobliżu barów, musisz się z tym liczyć. Za chwilę dał się słyszeć kolejny gwizd, po czym dwóch facetów przebiegło przez jezdnię i ruszyło za nią. Rozejrzała się dookoła. Oddalała się od barów w stronę długiego odcinka opuszczonych budynków przed restauracjami. Wieczór był ciemny, ale przynajmniej świeciły się latarnie i od czasu do czasu przejeżdżał samochód. Podobają mi się twoje czarne włosy powiedział rosły gość, zrównując z nią krok. — Mogę ich dotknąć? Beth wiedziała, że nie może się zatrzymać. Wyglądali jak chłopcy z college'u na wakacjach, co oznaczało, że będą się tylko naprzykrzać, ale nie chciała ryzykować. Poza tym Chińczyk był tylko pięć przecznic dalej. Tak czy inaczej sięgnęła do torebki po swój gaz pieprzowy. Może chcesz, żeby cię gdzieś podwieźć? spytał wyższy. Niedaleko stąd mam samochód. Serio, może się z nami wybierzesz na małą przejażdżkę? Uśmiechnął się i mrugnął do kolegi, tak jakby ta zagrywka miała mu załatwić numerek. Jego kumpel roześmiał się i obszedł ją dookoła; miał cienkie blond włosy, które zwisały bezładnie. Przejedźmy się na niej! zasugerował blondynek. Do cholery, gdzie był jej gaz? Wyższy wyciągnął rękę, dotykając jej włosów. Beth spojrzała na niego twardo. W koszulce polo i szortach khaki był typowym szkolnym przystojniakiem. Stuprocentowy, typowy Amerykanin. Przyspieszyła, gdy się do niej uśmiechnął, koncentrując wzrok na przyćmionym neonie chińskiej restauracji. Modliła się, by ktoś przechodził akurat ulicą, ale upał wypędził wszystkich pieszych. W pobliżu nie było nikogo. Chcesz mi powiedzieć, jak masz na imię? spytał typowy Amerykanin. Jej serce zaczęło mocniej bić. Gaz zostawiła w drugiej torebce. Jeszcze tylko cztery przecznice. To może ja sam wymyślę ci imię? Niech się zastanowię... Może nazwę cię „kicia"? Jak ci się podoba? Blondynek zarechotał. Beth przełknęła ślinę i sięgnęła po komórkę, w razie gdyby musiała wzywać policję. „Uspokój się. Trzymaj fason". Wyobraziła sobie, jak dobrze będzie się czuła, gdy wreszcie dotrze do klimatyzowanego wnętrza restauracji. Może tam zaczeka i wezwie taksówkę? Tylko po to, by uniknąć ponownych zaczepek. No chodź, kiciu zagruchał typowy Amerykanin. Wiem, że ci się spodobam. Jeszcze tylko trzy przecznice... Gdy tylko zeszła z krawężnika, by przejść na drugą stronę Dziesiątej ulicy, chwycił ją w talii. Stopy znalazły się w powietrzu i gdy ciągnął ją do tyłu, zasłonił jej usta ciężką dłonią. Walczyła jak szalona, kopiąc i bijąc, a gdy się odwróciła, uderzając go w oko, jego uścisk zelżał. Odepchnęła go z całej siły, jej pięty wróciły na chodnik, ale oddech uwiązł w gardle. Samochód przejechał Trade Street, więc krzyknęła, gdy rozbłysły jego światła. Ale po chwili znów ją miał. Będziesz o to błagać, dziwko! Amerykanin krzyknął jej do ucha, zaciskając chwyt. Wykręcił jej szyję, aż myślała, że pęknie i wciągnął ją głębiej do cienia. Czuła zapach jego potu i młodzieżowej wody kolońskiej. Słyszała piskliwy śmiech jego kumpla. Alejka. Wciągali ją w alejkę. Chciała wymiotować, żółć paliła jej gardło. Szarpała się z furią, próbując uwolnić się z uścisku. Panika dodawała jej sił, ale on był silniejszy. Pchnął ja za kontener na gruz i przygniótł swoim ciałem. Wbiła mu łokieć w żebra zaserwowała kilka kopniaków. Do cholery, trzymaj jej ręce! Zdążyła mocno kopnąć blondynka w łydkę, zanim chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał ręce nad głową. Chodź, dziwko, spodoba ci się to! warknął Amerykanin, próbując wepchnąć swoje kolano między jej uda. Trzymając ją za gardło, przyparł do ceglanej ściany budynku. By rozerwać bluzkę, musiał użyć drugiej ręki i gdy odsłonił jej usta, krzyknęła. Uderzył ją mocno, tak że pękła jej warga. Zamroczona z bólu, poczuła, że krew zalewa jej język. Jeszcze raz, a wytnę ci język! Oczy Amerykanina pełne były nienawiści i pożądania, gdy zrywał jej stanik i odsłaniał piersi. Do diabła, chyba i tak to zrobię! - Hej, te cycki są prawdziwe? I spytał blondynek, tak jakby miała mu odpowiedzieć. Jego kumpel chwycił jeden z sutków i pociągnął. Syknęła z bólu, łzy sprawiły, że wszystko zafalowało. Choć spowodował to zbyt szybki oddech. Amerykanin roześmiał się. Myślę, że jest cała naturalna, ale sprawdzisz sam, gdy z nią skończę. Gdy blondynek rechotał, jakaś głęboka część jej umysłu zaczęła działać i zaprzeczyła, że to się rzeczywiście dzieje. Przestała walczyć, starając się sięgnąć pamięcią do treningów samoobrony. Jej ciało zastygło w bezruchu i jedynie oddech nadal był szybki. Amerykanin dostrzegł to dopiero po minucie. - Będziesz grzeczna? spytał, przyglądając się jej bacznie. Kiwnęła wolno głową. No to dobrze. Nachylił się i jego oddech wypełnił jej nozdrza. Musiała walczyć ze sobą, by nie wzdrygnąć się z obrzydzenia, czując stęchły zapach piwa i papierosów. Ale jeśli znowu krzykniesz, to cię potnę. Kapujesz? Ponownie skinęła głową. Puść ją. Blondyn puścił jej ręce i zarechotał, obchodząc ich, jakby szukał najlepszego miejsca dla siebie. Amerykanin zaczął ją obmacywać, jego dłonie przesuwały się szorstko po jej skórze... Zmuszała się, by nie zwymiotować zjedzonego niedawno ciastka. Choć brzydziła się przesuwających się po jej piersiach palców, sięgnęła do jego rozporka. Wciąż trzymał ją za szyję i nie mogła dobrze oddychać, ale gdy tylko dotknęła jego krocza, jęknął i zwolnił uścisk. Szybkim ruchem chwyciła go za jaja, wykręciła je najmocniej jak mogła i gdy upadał, walnęła go w nos. Poczuła napływającą adrenalinę i przez ułamek sekundy żałowała, że jego kumpel jej nie zaatakował, zamiast gapić się na nią głupkowato. Pieprzcie się! krzyknęła do nich obu. Beth wyskoczyła z alejki, przytrzymując bluzkę podczas biegu i nie zatrzymała się, aż dobiegła do drzwi swojego mieszkania. Jej ręce trzęsły się tak bardzo, że nie mogła trafić kluczem do zamka i dopiero gdy stała przed lustrem w łazience, zobaczyła, że łzy spływają jej po twarzy. Gdy odezwało się policyjne radio, zamontowane na desce rozdzielczej jego nieoznakowanego radiowozu, Butch 0'Neal podniósł głowę. W alejce, dość niedaleko, był ranny mężczyzna. Spojrzał na zegarek. Było tuż po dziesiątej, co znaczyło, że zabawa dopiero się zaczyna. Piątek wieczór, początek lipca, więc świeżo upieczone studenciki prześcigały się w głupocie. Butch pomyślał, że ten koleś albo został napadnięty, albo dostał od kogoś nauczkę. Miał nadzieję, że chodziło o to drugie. Chwycił za słuchawkę i zameldował, że to sprawdzi, choć był specem od zabójstw, a nie zwykłym gliną. Miał dwie sprawy, nad którymi obecnie pracował. Topielec z rzeki Hudson i kierowca, który uciekł z miejsca wypadku. Zawsze było miejsce na coś jeszcze. Jeśli o niego chodziło, to uważał, że im mniej czasu spędzi w domu, tym lepiej. Niepozmywane naczynia w zlewie i zmięta pościel na łóżku nie będą za nim tęsknić. „No to zobaczmy, co tam słychać u chłopaków lata" pomyślał. Włączył syrenę i wcisnął pedał gazu. Rozdział 2 PRZECHODZĄC PRZEZ KLUB, Ghrom spoglądał szyderczo na szybko ustępujący przed nim tłum. W ich pocie czuć było strach i niezdrową, perwersyjną ciekawość. Wciągnął nosem odrażający zapach. „Jak bydło" pomyślał. Nawet mimo ciemnych okularów jego oczy męczyły przyćmione światła, więc przymknął powieki. Miał taki wzrok, że byłby szczęśliwszy w totalnej ciemności. Skupiając się na swoim słuchu, rozróżniał takty muzyki, przesuwające się stopy, szepty i dźwięk kolejnej szklanki rozbijającej się o podłogę. Nie dbał o to, czy z czymś się zderzy. Czy będzie to krzesło, stół czy człowiek, i tak po prostu przejdzie po tym cholerstwie. Łatwo wyczuł Hardhego, bo było to jedyne ciało w klubie, które nie śmierdziało paniką. Choć dziś nawet ten wojownik był spięty. Gdy stanął naprzeciw drugiego wampira, Ghrom otworzył oczy. Hardhy był dla niego zamazanym kształtem, a jego ciemna karnacja i czarne ubranie jedyną informacją, jaką przekazywał mu o nim wzrok. Dokąd poszedł Tohr? spytał, wyczuwając woń whisky. Wyszedł na powietrze. Dzięki, że przyszedłeś. Ghrom opadł na fotel. Patrzył wprost przed siebie, gdzie tłum stopniowo pochłaniał zrobioną przez niego ścieżkę. Mocny rap Ludacrisa zmienił się w stary, dobry kawałek Cypress Hill. Będzie nieźle. Hardhy był bezpośrednim gościem, który wiedział, że Ghrom nie znosi marnowania czasu. Jeśli milczał, to znaczyło, że coś jest na rzeczy. Hardhy dopił swoje piwo i westchnął głośno. Mój panie... Jeśli czegoś ode mnie chcesz, to nie zaczynaj z tym wycedził Ghrom, wyczuwając zbliżającą się ku nim kelnerkę. Miał wrażenie, że pomiędzy jej obcisłą bluzką i krótką spódniczką znajduje się obfity biust i pasek nagiego ciała. Napijesz się czegoś? spytała wolno. Miał ochotę jej powiedzieć, żeby położyła się na stole i pozwoliła mu zająć się swoją szyją. Ludzka krew nie utrzymałaby go długo przy życiu, ale smakowała znacznie lepiej niż ten cholerny, rozwodniony alkohol. Nie teraz odpowiedział. Jego oszczędny uśmiech wzbudził niepokój i równocześnie wzmógł pożądanie. Ghrom wciągnął jej zapach do płuc. „Nie jestem zainteresowany" pomyślał. Kelnerka kiwnęła głową, ale nie odeszła. Wpatrywała się w niego. Jej krótkie blond włosy tworzyły w ciemności aureolę dookoła jej twarzy. Jak zaczarowana, zdawała się zapominać, jak się nazywa i kim jest.A leż to było denerwujące. To wszystko mruknął niczego nie potrzebuję. Gdy znikała w tłumie, Ghrom usłyszał, jak Hardhy chrząknął. Dzięki, że przyszedłeś. Już to mówiłeś. No tak. Ty i ja znamy się od dawna. Fakt. Mieliśmy razem całkiem niezłe walki i skosiliśmy sporo reduktorów. Ghrom skinął potakująco. Bractwo Czarnego Sztyletu od pokoleń chroniło rasę przed Korporacją Reduktorów. Hardhy, Tohrtur i czterech innych. Reduktorzy mieli znaczną przewagę liczebną nad braćmi. Bezduszne humanoidy, które służyły złowrogiemu mistrzowi Omedze. Ale Ghrom i jego wojownicy potrafili się bronić. I nie tylko. Hardhy chrząknął. Po tych wszystkich latach... Przejdź do rzeczy, H. Marissa musi coś załatwić dziś wieczorem. Chcesz znowu użyć pokoju u mnie? Wiesz, że nie pozwalam nikomu innemu z niego korzystać. Hardhy roześmiał się niezręcznie. Z pewnością jej brat wolałby, żebyś się nie pokazywał w jego domu. Ghrom skrzyżował ramiona na piersiach i odepchnął butem stolik, robiąc sobie więcej miejsca. Miał w dupie brata Marissy, jego wrażliwość i niechęć do stylu życia, jakie prowadził Ghrom. Agrhes był snobem i dyletantem, który miał głowę w tyłku. Kompletnie nie był w stanie zrozumieć, jakich wrogów miała rasa i co było potrzebne, by ją ochronić. I tylko dlatego, że ten goguś był urażony, Ghrom nie zamierzał udawać władcy, gdy wkoło mordowano cywilów. Powinien być w terenie ze swoimi wojownikami, a nie siedzieć na jakimś tronie. Agrhes może się wypchać. A Marissa nie powinna się przejmować postawą swego brata. Niewykluczone, że skorzystam z twojego zaproszenia. W porządku. Teraz mów. Mam córkę. Ghrom powoli odwrócił głowę. Od kiedy? Od jakiegoś czasu. Kto jest matką? Nie znasz jej. Poza tym ona... nie żyje. Smutek Hardhego otoczył go, gryzący zapach dawnego bólu przebił się przez smród ludzkiego potu, alkoholu i seksu w klubie. Ile ma lat? dociekał Ghrom. Przeczuwał, dokąd może zmierzać ta rozmowa. Dwadzieścia pięć. Ghrom zaklął pod nosem. Nie proś mnie, Hardhy. Nie proś mnie, żebym to zrobił. Muszę, mój panie. Twoja krew jest... - Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zamknę ci gębę. I to na zawsze. Nie rozumiesz. Ona jest... Ghrom zaczął się podnosić z fotela. Hardhy chwycił go za ramię, ale zaraz puścił. Jest półczłowiekiem. Jezus Maria... Więc może nie przetrwać przemiany, jeśli będzie przez nią przechodzić. Jeśli jej pomożesz, przynajmniej będzie miała szansę przeżyć. Twoja krew jest tak mocna, że znacznie zwiększyłaby szansę przejścia przemiany przez mieszańca. Nie proszę cię, żebyś ją wziął jako krwiczkę. Albo żeby ją chronić, bo tyle i ja mogę zrobić. Próbuję tylko... Proszę. Moi synowie nie żyją. Ona może być wszystkim, co po mnie zostanie. I ja... Kochałem jej matkę. Gdyby był to ktokolwiek inny, Ghrom użyłby swojego ulubionego słowa: spierdalaj. Jego zdaniem ludzie istnieli tylko w dwóch pozycjach. Kobieta leżąca na plecach i facet na brzuchu, nie oddychając. Ale Hardhy był prawie przyjacielem. Albo byłby nim, gdyby Ghrom pozwolił mu się zbliżyć. Gdy Ghrom wstał, zamknął oczy. Zalała go nienawiść. Nie znosił siebie za to, że musi odejść, ale nie był facetem, który mógłby pomóc jakiemuś biednemu mieszańcowi przejść przez ten bolesny i niebezpieczny czas. Łagodność i litość nie były częścią jego charakteru. Nie mogę tego zrobić. Nawet dla ciebie. Agonia Hardhego uderzyła go pełną mocą i Ghrom aż się zachwiał. Ścisnął wampira za ramię. Jeśli naprawdę ją kochasz, to zrób coś dla niej i poszukaj kogoś innego. Odwrócił się i szybko wyszedł z baru. Po drodze do drzwi wyczyścił wspomnienie o sobie z pamięci krótkoterminowej każdego człowieka, który był w klubie. Mocniejsi pomyślą, że się im przyśnił. Słabsi w ogóle nie będą go pamiętać. Na ulicy skierował się w najciemniejszy kąt, żeby móc się zdematerializować. Przeszedł obok jakiejś kobiety, robiącej komuś loda w mroku, lumpa leżącego w alkoholowym amoku i dilera narkotyków, kłócącego się przez komórkę o cenę kokainy. Ghrom od razu wiedział, że ktoś go śledzi. Wiedział też, kto to jest. Słodki zapach zasypki dla niemowląt zdradzał wszystko. Uśmiechnął się szeroko, rozpiął swoją skórzaną kurtkę i wyciągnął jedną ze swoich hira shuriken. Stalowa gwiazdka do rzucania dobrze leżała w jego dłoni. Sto gramów śmierci gotowe do lotu. Z bronią w ręce Ghrom nie zwolnił kroku, choć chciał zniknąć w ciemnościach. Pragnął walki po tym, jak spławił Hardhego, a członek Korporacji Reduktorów za jego plecami miał zajebiste wyczucie czasu. Zabicie bezdusznego humanoida było dokładnie tym, czego teraz potrzebował, by móc się odprężyć. Wciągając reduktora w głębokie ciemności, ciało Ghroma gotowało się do walki. Serce pompowało równo, muskuły w ramionach i udach drgały w oczekiwaniu. Usłyszał dźwięk odbezpieczania broni i w myślach kalkulował trajektorię lotu kuli. Była wycelowana w tył jego głowy. Odwrócił się płynnym ruchem, dokładnie w momencie, gdy kula z hukiem opuściła lufę. Pochylił się i rzucił gwiazdkę, która rozbłysła srebrem, wirując w śmiertelnym łuku. Reduktor dostał prosto w szyję. Gwiazdka przeszła na wylot, szybując gdzieś dalej w ciemnościach. Pistolet upadł na ziemię, dzwoniąc po asfalcie. Reduktor chwycił się oburącz za szyję i upadł na kolana. Ghrom podszedł i przeszukał mu kieszenie. Wyjął portfel i telefon komórkowy, po czym włożył je do swojej kurtki. Z kabury na piersiach wyjął długi nóż o czarnym ostrzu. Był zawiedziony, że walka nie trwała dłużej, ale sądząc po długich, ciemnych, kręconych włosach, był to nowy rekrut. Szybkim pchnięciem położył reduktora na plecach, podrzucił nóż w powietrzu, łapiąc go w dłoń. Ostrze przeszło przez ciało, kości i dotarło do pustki, gdzie kiedyś było serce. Reduktor wydał zduszony okrzyk i zdezintegrował się w błysku światła. Ghrom wytarł ostrze o swoje skórzane spodnie, włożył je z powrotem do pochwy i wstał. Rozejrzał się wokół i zniknął. Hardhy pił trzecie piwo. Para gotyckich ślicznotek zaproponowała mu pomoc w zapomnieniu o kłopotach. Podziękował i nie skorzystał. Wyszedł z baru i skierował się do swojego BMW650i, zaparkowanego nieprzepisowo w alejce za klubem. Jak każdy prawdziwy wampir, mógł się w każdej chwili zdematerializować i przenieść na sporą odległość, ale było to dość trudne, gdy konieczne było przenoszenie czegoś ciężkiego. No i nie robiło się tego na widoku. Zresztą super było mieć fajny samochód. Hardhy wsiadł do beemki i zamknął drzwi. Z nieba zaczął padać deszcz, pokrywając szybę grubymi łzami. Istniały przecież różne możliwości. Wzmianka o bracie Marissy dała mu do myślenia. Agrhes był medykiem, bardzo oddanym uzdrowicielem rasy. Może on mógłby pomóc? W każdym razie warto było spróbować. Zaaferowany planami, Hardhy włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Silnik zarzęził. Znowu przekręcił kluczyk i w momencie, gdy usłyszał rytmiczne klikanie, przeszyło go straszne przeczucie. Bomba, przymocowana do podwozia i ręcznie wpleciona w system elektryczny pojazdu, wybuchła. Jego ostatnią myślą, gdy pochłaniała go fala białego gorąca, było to, że córka nie miała okazji go poznać. I już tej okazji mieć nie będzie. Rozdział 3 BETH SIEDZIAŁA POD PRYSZNICEM PRZEZ TRZY KWADRANSE, zużywając pół butelki żelu i prawie stapiając przylegającą do ściany tapetę, bo odkręcona woda była tak gorąca. Wytarła się i założyła szlafrok, próbując po raz kolejny nie dostrzec w lustrze swojego odbicia. Usta miała kompletnie rozwalone. Weszła do swojej kawalerki. Klimatyzacja wysiadła już kilka tygodni temu, więc pokój był prawie tak duszny jak łazienka. Spojrzała na swoje dwa okna i rozsuwane drzwi, prowadzące na zaniedbane podwórze. Chciała je wszystkie otworzyć, ale zamiast tego sprawdziła tylko zamki. Miała zszargane nerwy, ale przynajmniej jej ciało szybko odzyskiwało równowagę. Wrócił potężny apetyt, więc weszła do małej kuchni. Resztki kurczaka sprzed czterech dni wyglądały zachęcająco, ale gdy odchyliła folię, poczuła zapach przepoconych skarpetek. Wyrzuciła jedzenie do kosza i włożyła do mikrofalówki gotowy posiłek. Jadła makaron z serem na stojąco, podtrzymując małą, plastikową tackę uchwytem do garnków. To nie mogło nawet w części zaspokoić jej głodu, więc zjadła kolejną porcję. Myśl o przybraniu kilkunastu kilogramów w ciągu jednej nocy zdawała się cholernie kusząca. Nic nie mogła poradzić na to, że miała niezłą twarz, ale mogła się założyć, że jej niedoszły gwałciciel, ten mizoginiczny neandertalczyk, wolał swoje ofiary ze zgrabnym tyłkiem. Mrugnęła oczami, próbując wyrzucić z myśli jego twarz. Boże, wciąż czuła jego dłonie, te ohydne, ciężkie paluchy gniotące jej piersi. Powinna to zgłosić. Powinna iść na policję, tyle że nie chciała wychodzić z mieszkania. Przynajmniej do rana. Usiadła na materacu, który służył jej za łóżko i sofę, podkurczając pod siebie nogi. Jej żołądek rozpracowywał powoli hamburgera z serem. Poczuła się niedobrze, jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Usłyszała ciche miauknięcie i podniosła głowę. Cześć, Bu powiedziała, poruszając palcami bez przekonania. Biedny kot gdzieś się schował, gdy weszła do domu, zrywając z siebie ubranie i rozrzucając je po pokoju. Czarny kot podszedł i miaucząc, wskoczył jej z gracją na kolana. Jego wielkie, zielone oczy wyglądały na zmartwione. Przepraszam za ten dramatyzm szepnęła, robiąc mu miejsce. Mrucząc, potarł łeb o jej ramię. Był ciepły i przyjemnie ciężki. Nie wiedziała, jak długo tak siedziała, głaszcząc jego delikatne, miękkie futro. Podskoczyła, gdy zadzwonił telefon. Sięgając po słuchawkę, nie zmieniła rytmu głaskania. Lata spędzone z Bu doprowadziły do perfekcji koordynację głaskania i rozmów przez telefon. Halo? spytała, myśląc o tym, że jest już po północy, co wykluczało sprzedawców telefonicznych i sugerowało albo kogoś z pracy, albo jakiegoś świra. Czołem B. Zakładaj swoje buciki do tańca. Samochód jakiegoś gościa wybuchł przy Screamerze. Z nim w środku. Beth zamknęła oczy, chciało jej się płakać. Jose de la Cruz był jednym z policyjnych detektywów, ale także kimś w rodzaju przyjaciela. W zasadzie, gdyby się nad tym zastanowić, to mogła tak powiedzieć o większości kobiet i mężczyzn noszących niebieskie mundury. Ponieważ spędzała tyle czasu w komendzie, dość dobrze ich poznała, a Jose był jednym z jej ulubieńców. Hej, jesteś tam? Powiedz mu. Powiedz, co się stało. Tylko otwórz usta. Wstyd i wspomnienie horroru sprawiły, że słowa zamarły jej na ustach. Jestem tu, Jose. Odgarnęła ciemne włosy z twarzy i odchrząknęła. Nie mogę dziś przyjść. Jasne. Od kiedy zaczęłaś odrzucać konkretne namiary? Roześmiał się. Ale nie bój nic. Sprawę prowadzi Twardziel. Twardziel to detektyw z działu zabójstw, Brian 0'Neal, lepiej znany jako Twardziel lub po prostu sir. Serio nie dam rady... Nie dziś. Tracisz czas na kogoś? W jego głosie wyczuwało się zainteresowanie. Josć był żonaty, i to szczęśliwie. Ale wiedziała, że na komendzie wszyscy się nad nią zastanawiają. Kobieta z takim wyglądem jak ona bez faceta? Coś musi być na rzeczy. No tracisz? Boże, nie, no coś ty. Przez chwilę panowała cisza, gdy jej kolega gliniarz ewidentnie coś wyczuł. Co się dzieje? Wszystko w porządku. Jestem po prostu zmęczona. Wpadnę jutro na komendę. Wtedy złoży raport. Jutro będzie wystarczająco silna, by opowiedzieć o tym, co się stało i się nie załamać. - Mam podjechać? Nie, ale dzięki. Wszystko jest w porządku. Odłożyła słuchawkę. Piętnaście minut później była już w świeżo wypranych dżinsach i koszulce spadającej nieco poniżej pupy. Zadzwoniła po taksówkę. Przed wyjściem przeszukała szafę, aż znalazła swoją drugą torebkę. Ściskając mocno w dłoni puszkę z gazem pieprzowym, wyszła z mieszkania. Pokonując tych kilka kilometrów, jakie dzieliły ją od drzwi do miejsca, gdzie wybuchła bomba, odzyska siły i opowie wszystko Josowi. Choć przerażało ją to, że miała odtworzyć atak na siebie, nie pozwoli, by ten dupek pozostał na wolności i zrobił to samo komuś innemu. Nawet jeśli go nie złapią, to ona będzie pewna, że zrobiła wszystko, by go dorwać. Ghrom zmaterializował się w salonie domu Hardhego. Cholera, zapomniał już, jak wspaniale mieszkał ten wampir. Choć H był wojownikiem, miał gust arystokraty. Zaczynał jako wysoko urodzony władca, princeps, i wciąż cenił sobie dobre życie. Jego dziewiętnastowieczna rezydencja była zadbana, pełna antyków i dzieł sztuki. Była też bezpieczna jak sejf w banku. Ale delikatna żółć ścian salonu drażniła oczy Ghroma. Co za mila niespodzianka, mój panie. Lokaj Fritz wszedł z holu i skłonił się nisko, gasząc światła, by oszczędzić wzrok Ghroma. Starzec był jak zwykle ubrany w czarną liberię. Spędził u Hardhego około stu lat i był psańcem, co znaczyło, że mógł wychodzić w trakcie dnia, ale starzał się szybciej od wampirów. Jego gatunek służył arystokratom i wojownikom od tysięcy lat. Czy zostaniesz z nami dłużej, panie? Ghrom potrząsnął przecząco głową. Nie, jeśli będzie mógł temu zapobiec. Najwyżej godzinę. Twój pokój jest gotowy, panie. Będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebował. B Fritz skłonił się ponownie w pas i wycofał z pokoju, zamykając za sobą podwójne drzwi. Ghrom podszedł do ponaddwumetrowej wielkości portretu, który, jak mu powiedziano, przedstawiał króla Francji. Nacisnął dłonią na prawą część ciężkiej, złotej ramy i płótno odsłoniło korytarz z ciemnego kamienia, oświetlony gazowymi lampami. Schody prowadziły w głąb ziemi. Na dole znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne prowadziły do wystawnego apartamentu Hardhego. Drugie wiodły do czegoś, co Ghrom mógł nazwać swoim domem z dala od domu. Większość dni przesypiał w magazynie w Nowym Jorku, wewnątrz stalowego pokoju wyposażonego w system zamków rodem z Fort Knox. Jednak nigdy nie zaprosiłby tam Marissy ani nawet żadnego z jej braci. Cenił swoją prywatność. Gdy wszedł do środka, świece umieszczone wokół na ścianach zapłonęły na jego życzenie. Ich złocisty blask ledwo przebijał się przez mrok. W trosce o wzrok Ghroma Hardhy pomalował wysokie na sześć metrów ściany i sufit na czarno. W jednym rogu stało masywne łóżko, nakryte czarną pościelą i górą poduszek. Naprzeciw znajdowała się skórzana sofa, panoramiczny telewizor i drzwi prowadzące do czarnej, marmurowej łazienki. Była też szafa pełna broni i ubrań. Z jakiegoś powodu Hardhy zawsze naciskał, żeby zatrzymywał się w jego rezydencji. Piekielnie tajemnicza sprawa Nie mogło chodzić o kwestię obrony, bo Hardhy dałby sobie radę sam, a myśl, że taki wampir jak H mógłby się czuć samotny, była po prostu śmieszna. Ghrom wyczuł Marissę, zanim weszła do pokoju. Wyprzedzał ją zapach świeżej bryzy znad oceanu. „Zakończmy to" pomyślał. Chciał jak najszybciej wrócić na ulice. Poczuł tylko przedsmak bitwy i chciał, by dziś wieczorem walka całkowicie go pochłonęła. Odwrócił się. Gdy skłoniła ku niemu swe drobne ciało, wyczuł w powietrzu wokół niej oddanie i zakłopotanie. Mój panie powiedziała. Choć nie widział zbyt dobrze, zauważył, że miała na sobie rodzaj luźnego i powłóczystego stroju z szyfonu. Jej długie blond włosy opadały na ramiona i plecy. Wiedział, że ubiera się tak, by sprawić mu przyjemność, ale zdecydowanie wolał, żeby się tak nie starała. Zdjął swoją skórzaną kurtkę i kaburę na noże, które nosił na piersiach. Przeklęci rodzice. Czemu dali mu taką samicę? Taką... delikatną. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdował przed przemianą, może bali się, że ktoś mocniejszy mógłby go skrzywdzić. Ghrom naprężył muskuły. Grube bicepsy uniosły się, aż jedno ramię zachrzęściło z wysiłku. Gdyby tylko mogli go teraz zobaczyć. Ich mały chłopczyk zmienił się w pewnego swoich racji, zimnego zabójcę. „Pewnie lepiej, że nie żyją" pomyślał. Nie zaakceptowaliby tego, kim się stał. Chociaż może, gdyby dożyli starości, on byłby inny. Marissa poruszyła się nerwowo. Wybacz, że ci przeszkadzam, Ale nie mogłam już dłużej czekać. Ghrom skierował się do łazienki. Potrzebujesz mnie, więc jestem. Odkręcił wodę i podwinął mankiety swojej czarnej koszuli. W zagęszczających się kłębach pary zmywał z dłoni brud, pot i śmierć. Potem użył mydła, by umyć pokryte rytualnymi tatuażami ramiona. Opłukał się, wytarł i podszedł do sofy. Usiadł i czekał, zaciskając mocno zęby. Jak długo to robili? Całe wieki. Ale za każdym razem Marissa potrzebowała trochę czasu, zanim się do niego zbliżyła. Gdyby był to ktokolwiek inny, to jego cierpliwość wyczerpałaby się po kilku chwilach, ale jej pozwalał na więcej. Prawda była taka, że było mu jej żal, bo została zmuszona do tego, by być jego krwiczką. Mówił wiele razy, że uwolni ją od umowy i pozwoli, by znalazła sobie prawdziwego partnera. Kogoś, kto nie tylko zabije każdego, kto jej zagraża, ale też ją pokocha. Jednak, choć Marissa była tak delikatna, nie chciała z niego zrezygnować. Pewnie sądziła, że żadna inna samica go nie zechce i że nikt inny nie nakarmi bestii, gdy będzie tego potrzebować, co sprawiłoby, że ich rasa straciłaby swój najsilniejszy ród. Ich króla. Przywódcę, który nie chciał być wodzem. Jasne, był cholernie dobrą zdobyczą. Trzymał się od niej z daleka, chyba że musiał się dokrwić, co ze względu na jego rodowód nie było zbyt częste. Nigdy nie wiedziała, gdzie jest ani co robi. Spędzała długie, samotne dni w domu swego brata, poświęcając swoje życie, by utrzymać przy życiu ostatniego wampira czystej krwi. Jedynego bez nawet kropli ludzkiej krwi. Szczerze mówiąc, nie wiedział, jak to wszystko znosiła. Nagle miał ochotę zakląć. Dziś wieczorem zapowiadała się prawdziwa uczta dla jego ego. Najpierw Hardhy. Teraz ona. Śledził ją wzrokiem, gdy przesuwała się po pokoju, krążąc, była coraz bliżej. Rozluźnił mięśnie twarzy, oddychał równo i trwał w bezruchu. To była najtrudniejsza część bycia z nią. Panikował, nie mogąc się poruszyć i wiedział, że gdy ona zacznie się posilać, uczucie dławienia się będzie jeszcze gorsze. Byłeś zajęty, mój panie? spytała łagodnie. Skinął potakująco, myśląc, że jeśli mu się poszczęści to przed świtem będzie jeszcze bardziej zajęty. Wreszcie Marissa stanęła przed nim i poczuł, jak jej głód przebija się przez zakłopotanie. Wyczuł też jej pragnienie. Pożądała go, ale akurat to jej uczucie zablokował. Za żadną cenę nie będzie uprawiał z nią seksu. Nie wyobrażał sobie, że mógłby skazać Marissę na to, co robił z ciałami innych kobiet. Nigdy nie pragnął jej mieć w ten sposób. Nawet na początku. Chodź tutaj powiedział, wskazując ręką. Opuścił ramię, nadgarstkiem do góry. Jesteś zagłodzona. Nie powinnaś tak długo zwlekać, zanim mnie wezwiesz. Marissa uklękła na podłodze obok jego kolan. Jej strój spływał wokół jej ciała i jego stóp. Jej palce były ciepłe, gdy dotykała wytatuowanych na jego skórze ciemnych liter starożytnego języka, opisujących jego rodowód. Była tak blisko, że zobaczył otwierające się usta i błysk białych kłów, zanim zagłębiła je w jego żyle. Gdy zaczęła pić, Ghrom zamknął oczy i odchylił do tyłu głowę. Po chwili ogarnęła go panika. Wolnym ramieniem chwycił brzeg kanapy, jego mięśnie skurczone były w wysiłku, gdy próbował utrzymać ciało w bezruchu. Spokój, musi zachować spokój. Wkrótce będzie po wszystkim i będzie wolny. Gdy dziesięć minut później Marissa uniosła głowę, odskoczył gwałtownie i zaczął chodzić, by pozbyć się uczucia niepokoju, czując niezdrową ulgę, że może się już poruszać