Waldrop Howard - Lwy śpią dzisiejszej nocy

Szczegóły
Tytuł Waldrop Howard - Lwy śpią dzisiejszej nocy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Waldrop Howard - Lwy śpią dzisiejszej nocy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Waldrop Howard - Lwy śpią dzisiejszej nocy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Waldrop Howard - Lwy śpią dzisiejszej nocy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Howard Waldrop Lwy śpią dzisiejszej nocy Biały człowiek znów był pijany. Robert Oinenke przeszedł przez wąską, pokrytą szutrem uliczkę i stanął na drewnianym chodniku po przeciwnej stronie. Kątem oka widział białego człowieka, zupełnie zamroczonego. Siedział wyciągnąwszy przed siebie nogi, plecami oparty o mur; potrząsał głową i gadał do siebie, obficie znacząc przekleństwami swój monolog. Niektórzy powiadają, że to najemnik z jednej z wojen granicznych na północy - jednego z tych konfliktów, w którym dwa kraje połączyły się w jeden albo jeden podzielił na trzy. Robert nie pamiętał dokładnie, jak to było. Pan Lemuel, nauczyciel historii, tylko przelotnie o tym wspomniał. Przez cały czas, od chwili pojawienia się w Onitsha, biały człowiek nosił te same spodnie koloru khaki. Kroju wojskowego, były teraz podarte i poplamione. Dzisiaj mężczyzna ubrany był w afrykańską koszulę; jej barwy, ongiś zapewne niebieska i czerwona, zlały się teraz w niemal jednolitą purpurę. Na głowie miał wojskową czapkę z nieznajomymi dystynkcjami. Niektórzy uważali, że był kiedyś generałem, inni - że sierżantem. Jego głośne przekleństwa wprawiały dzieci szkolne w przerażenie. Koledzy Roberta z klasy uważali mężczyznę za leśnego demona. Czasem zjawiali się policjanci, którzy gdzieś go prowadzili, kiedy indziej napominali go po prostu, by był cicho, a on się uspokajał. Najczęściej widziano go, jak siedział wsparty o ścianę jakiegoś budynku i gadał do siebie. Czasem ktoś dawał mu pieniądze; wówczas mężczyzna wstawał i szedł do najbliższego sklepu lub straganu, gdzie sprzedawano wino palmowe. Przebywał w sąsiedztwie domu Roberta już od paru miesięcy. Przedtem widywano go nieopodal targu. Robert nie patrzył na niego. Myśl o targu sprawiła, że przyspieszył kroku. Rozległ się pierwszy dzwonek szkolny. - Nie będziesz się włóczył po targu - matka powiedziała do niego rano, gdy przygotowywał się do wyjścia do szkoły. - Panna Mbene mówiła mi, że wczoraj się spóźniłeś do szkoły. Wyjęła pierwsze naręcze bielizny z kosza i położyła je obok deski do prasowania. W palenisku buzował ogień, a jej żelazka nagrzewały się na stojaku nad płomieniami. W domu było już gorąco jak w piecu, a wkrótce zrobi się tak wilgotno, jak podczas pory deszczowej. Jego matka była wciąż młoda i ładna, ale cerę miała zniszczoną. Pracowała na utrzymanie ich obojga, od kiedy ojciec Roberta zginął w wypadku podczas budowy tamy przez jeden z dopływów Nigru. Wraz z czterdziestoma innymi utonął, zmyty falą, gdy pękły grodzie. Odnaleziono tylko dwa ciała. Firma, w której pracował ojciec, przesyłała matce co miesiąc trochę pieniędzy, a poza tym przychodził jeszcze rządowy zasiłek dla samotnych matek. Sąsiadka, pani Yortebe, zarabiała praniem, a matka prasowała. Pranie brały od dobrze sytuowanych rodzin pracowników państwowych oraz przemysłowców mieszkających w lepszej dzielnicy. - Dziś się nie spóźnię - odrzekł Robert targany sprzecznymi uczuciami. Wiedział, że nie zabawi tam tak długo, aby nie zdążyć do szkoły, ale wiedział też, że pójdzie jednak dalszą trasą - czyli przez targ. Włożył do teczki książki, zeszyty i przybory do pisania. Matka obróciła się, by wziąć czyjąś koszulę ze stosu bielizny. Znieruchomiała, patrząc na Roberta. - Po co ci dwa zeszyty? - spytała. Robert zamarł. W myślach wypróbował dziesięć kłamstw. Matka ruszyła w jego kierunku. - Poprzedni mi się prawie skończył - powiedział. Matka przystanęła. - Jeśli dziś każą dużo pisać, będę musiał pożyczać. - Kupuję dziesięć zeszytów na początku każdego roku, a potem następne dziesięć po półroczu. Chyba wiesz, że pieniądze nie rosną na drzewach? - Tak, mamo - powiedział. Modlił się w duchu, aby matka nie zajrzała do zeszytów i nie zobaczyła, że pierwszy jest zapisany dopiero w połowie, a drugi cały czysty. Matka nazywała wszelką ekstrawagancję "okrutnym trwonieniem czasu i pieniędzy". - Mówiłaś mi, żeby nie pożyczać od innych. Chciałem być zapobiegliwy. - No - odrzekła matka - niech będzie. Tylko nie łaź koło targu. Zaraz ci się zachce tego, czego nie możesz mieć. I nie spóźnij się znowu do szkoły, bo zapędzę cię do żelazka. - Tak, mamo. - Robert podbiegł do matki, potarł nosem o jej policzek. - Do widzenia. - Do widzenia. I nie łaź koło targu! - Tak, mamo. Targ! Jaskrawe, okryte daszkami stragany zajmujące w sumie całą milę kongijską powierzchni, pełne barwnych rzeczy: towarów, zwierząt i ludzi. Targ w Onitsha był na przecięciu szlaków handlowych, w pobliżu rzeki i stacji kolejowej. Tysiąc straganiarzy handlowało w dni powszednie; w soboty, niedziele i święta zjawiało się ich wiele razy więcej. Robert minął wielkie stosy melonów, klatki z perliczkami, stoły pełne zabawek i ozdób, wszystko jasne i świetliste w porannym słońcu. Ludzie rozmawiali w pięciu językach, targowali się, nawoływali, żartowali. Oto kupcy z Senegalu przybyli w swych jasnoczerwonych kapeluszach i długich szatach. Robert dostrzegł wysokiego Wazira, stojącego nieruchomo z królewskim dostojeństwem, pokazującego szybkimi ruchami długich palców, jakie ceny skłonny jest zapłacić, podczas gdy stojący przed nim kupiec dodawał do każdej liczby jeszcze dwa palce. Kilku ludzi z wypukłym tatuażem na twarzach, przybyłych z głębi kraju, chodziło z szeroko rozwartymi oczyma między straganami, cicho ze sobą rozmawiając. Szczękały szalki wag, ważono żywność, rozlegał się jazgot kur i kaczek, a z wielkiej zagrody, gdzie trzymano zwierzęta domowe, dochodził ryk osła. Zaprzężony w kozę wózek przywiózł kupcowi bulwy pochrzynu; ten zaczął krzyczeć na wozaka, bowiem zerwano je za wcześnie i były jeszcze twarde. Wozak wzruszył ramionami i pokazał mu fakturę. Kupiec zdjął fartuch, cisnął nim o ziemię i ruszył w kierunku miasta przeklinając zebrane bulwy, wozaków i spółdzielnię produkcyjną. Robert minął stragany z żywnością, choć zapach dojrzałych owoców mango sprawił, że ślina napłynęła mu do ust. Już trzy tygodnie nie jadł obiadu, by zaoszczędzić parę groszy. Rozległ się daleki dzwonek szkolny oznaczający, że do rozpoczęcia zajęć pozostało jeszcze dziesięć minut. Trzeba się spieszyć. Podszedł do większych stoisk w odległym końcu targu, gdzie handlowali księgarze i bukiniści. Już z daleka widział jaskrawe obwoluty, czarne napisy i niektóre ilustracje z okładek. Podszedł do ulubionego stoiska, należącego do pana Freda, właściciela drukarni i księgarni. Sprzedawca, który zdążył już zapamiętać chłopca, kiwnął mu głową, gdy ten zjawił się przy stoisku. Był to miły chłopak w wieku dwudziestu paru lat, ubrany w garnitur z kamizelką. Spojrzał na zegarek. - Czy masz znowu zamiar spóźnić się do szkoły w tak piękny poranek? - zapytał. Robert nie chciał tracić czasu na rozmowę, ale odpowiedział: - Wiem, które książki chcę kupić. To zajmie tylko chwilę. Sprzedawca skinął głową. Robert przebiegł wzdłuż długich półek, z których rzucały mu się w oczy znajome tytuły. "Pijacy wierzą, że knajpa to niebo", "Ukochana Ruth", "Johnny - nerwowy mąż", "Kobieta, która sprawiła, że stałem się romantykiem", "Powrót Mabel" albo "Jak ożeniłem się z moją siostrą". Na okładce tej ostatniej książki znajdowała się podobizna Julie Engebe, znanej aktorki dramatycznej; Robert wiedział, że w ten sposób wydawcy starają się, aby więcej ludzi kupiło książkę. Większość tomików miała oprawę kartonową i liczyła sobie niewiele ponad pięćdziesiąt stron. Niektóre miały wielkie, drukowane litery na okładkach, inne rysunki, kilka nawet zdobiły fotografie. Robert dotarł do końca półki i szybko zaczął czytać inne tytuły: Przygody policjanta Noego, Eddy - chłopiec z górniczego miasta, Kieszonkowa encyklopedia etykiety i dobrego wychowania, Dlaczego chłopcy nigdy nie ufają skąpym dziewczętom, , Jak być panną i kawalerem nie wpadając w kłopoty, Opowieści plemienia Ibo, które każdy znać powinien. Znalazł to, czego szukał: Bicze Klio Oskara Oshwenke. Książka nie była grubsza od pozostałych, a napis na czerwono-zielono-czarnej okładce został złożony trzema różnymi krojami czcionek, przy czym litera "i" w słowie "Bicze" pochodziła z jeszcze innego zestawu. Robert zdjął ją z półki (był to egzemplarz noszący ślady wielokrotnego przeglądania, ale Robert wiedział, że innego w sklepie nie było). Minął dwa kolejne stelaże i doszedł do miejsca, gdzie znajdowały się utwory dramatyczne. Tam wybrał dwa tomiki: Kij-samobij Otuby Malewe oraz Szalejący Turek albo BajazetII Thomasa Goffe'a, Europejczyka z Anglii, który żył trzysta lat temu. Robert wrócił do lady dysząc ciężko po tych wyścigach wzdłuż półek z książkami. - Te trzy - powiedział rozkładając książki przed sprzedawcą. Księgarz wypisał ceny na dwóch paragonach. - To kosztuje dwadzieścia cztery nowe centy, młody człowieku - powiedział. Robert patrzył na niego, nie rozumiejąc. - Ale wczoraj kosztowały one dwadzieścia dwa! - wykrzyknął. Sprzedawca ponownie spojrzał na książki. Wtedy Robert dostrzegł, że cena na książce Goffe'a, sześć centów, została przekreślona i w jej miejsce pojawiła się nowa - osiem centów - wypisana grubą, czerwoną kredką. - Pan Fred przyszedł dziś osobiście i przejrzał księgozbiór powiedział sprzedawca. - Niektóre ceny podniósł, inne znacznie obniżył. Mamy teraz znacznie więcej książek po dwa centy w skrzynce przed sklepem - powiedział jakby ze skruchą. - Ale... ja mam tylko dwadzieścia dwa nowe centy. - Robert poczuł pieczenie w oczach. Sprzedawca spojrzał na leżące przed nim książki. - Powiem ci coś, młody człowieku. Dam ci te trzy książki za dwadzieścia dwa centy. Kiedy będziesz miał brakujące dwa centy, przyniesiesz je p r o s t o do mnie. Jeśli będzie tu drugi sprzedawca albo pan Fred, masz nic nie mówić. Rozumiesz? - Tak, tak. Dziękuję panu bardzo! - Podał sprzedawcy pieniądze. Wiedział, że to tak samo, jakby pożyczył dwa centy, a matka nie lubiła pożyczania, ale tak bardzo chciał mieć te książki. Wetknął do teczki kupione tomiki oraz paragony. Gdy już odbiegał od stoiska, zobaczył, jak uprzejmy młody sprzedawca sięga do kieszeni w kamizelce, wyjmuje dwie monety i wkłada je do kasy. Robert biegł najszybciej, jak potrafił, bo wiedział, że inaczej znowu się spóźni. Wychowawca klasy, pan Yotofeka, spojrzał na uwagę w dzienniczku. - Jestem bardzo rozczarowany, Robercie - powiedział patrząc chłopcu prosto w oczy. - Przecież masz wiele zdolności. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego w ciągu ostatnich dwóch tygodni spóźniłeś się do szkoły trzy razy? - Nie, proszę pana - odrzekł Robert. Poprawił okulary, które były sklejone plastrem w jednym nauszniku. - Żadnego powodu? - Szedłem do szkoły dłużej, niż myślałem. - Masz trzynaście lat, Robercie Oinenke! - pan Yotofeka uniósł głos. - Mieszkasz niecałą milę kongijską od szkoły, do której chodzisz już siódmy rok. Już dawno powinieneś wiedzieć, ile czasu zabiera ci droga! Robert skrzywił się. - Tak, pszepana. - Podaj mi swoją teczkę, Robercie. - Ale ja... - Chcę do niej zajrzeć. - Słucham, pszepana. - Robert podał teczkę stojącemu nad nim wychowawcy. Nauczyciel otworzył ją, wyjął najpierw książki i zeszyty szkolne, potem wydawnictwa pana Freda. Spojrzał na pokwitowania, potem na dzienniczek Roberta, który leżał otwarty niczym wielka księga chrześcijańskiego świętego Piotra na niebiosach. - Nie jadłeś obiadu po to, żeby kupić te śmiecie? - Tak, proszę pana. - To znaczy "tak, jadłem" czy "tak, nie jadłem"? - Tak, nie jadłem. - Posłuchaj Robercie. Dwie z tych książek są nic nie warte. Z przyjemnością widzę, że kupiłeś choć jedną dobrą sztukę. Ale pozostałe wybrane przez ciebie książki... Równie dobrze mogłeś swoje zaoszczędzone grosze wrzucić do szamba. - Uniósł w dłoni Bicze Klio. - Czy twoja matka wie, że to czytasz? A ta sztuka! Kij-samobij jest o tych wszystkich przesądach, które odrzuciliśmy, jeszcze zanim uzyskaliśmy niepodległość. Czy chciałbyś, żeby ludzie znowu w to wierzyli? Chcesz, żeby wróciły obrzędy krwi, konflikty plemienne? Człowiek, który to napisał, jest półanalfabetą, ledwo co wyciągniętym z buszu. - Ale... - Żadne ale. Możesz korzystać z biblioteki szkolnej, Robercie, albo z publicznej. Szukaj książek, które pomogą ci się rozwinąć, będą odpowiednie dla twej lepszej natury. Książek napisanych przez ludzi wykształconych, którzy studiowali na uniwersytetach. Robert wiedział, że pan Yotofeka dumny jest ze swego wykształcenia oraz że on i jemu podobni z pogardą patrzą na stragany z książkami. Oni pewnie czytali tylko wydania uniwersyteckie albo prawdziwe książki z Lagos czy Kairu. Pan Yotofeka znowu-przyjął ton srogi i rzeczowy. - Za spóźnienia przez trzy dni zostaniesz po szkole. Pomożesz sprzątać panu Labubie. Pan Labuba był woźnym szkolnym. Był to człowiek wysoki i powolny; pachniał starymi szmatami i tytoniem do żucia z domieszką johimbiny. Robert go nie lubił. Wychowawca napisał coś na karteczce i wręczył ją Robertowi. - Zaniesiesz tę kartkę twojej ciężko pracującej matce - powiedział - i poprosisz, żeby to podpisała. A jutro zjawisz się tu przed d r u g i m dzwonkiem. Jeśli znowu się spóźnisz, Robercie Oinenke, nie będę potrzebował kija-samobija, żeby ci spuścić lanie. - Tak jest, proszę pana - odrzekł Robert. Kiedy Robert wrócił po południu do domu, poszedł prosto do małego pokoiku na tyłach domu, gdzie stało jego łóżko i małe biureczko. Na biurku leżały jego ołówki, pióro wieczne, gumka, linijka, cyrkiel, kątomierz i klej. Z teczki wyjął zeszyty, a następnie kupione rano trzy książki, które ustawił pośrodku półki na podręczniki wiszącej nad blatem biurka. Usiadł i zabrał się do czytania. Matka nie przyszła jeszcze do domu z zakupów; nigdy jej nie było o porze powrotu ze szkoły. Pan Yotofeka miał częściowo słuszność w sprawie Kija-samobija. Nie było to wybitne dzieło. Sztuka opisywała człowieka z dawnych czasów, którego oskarżono o popełnienie zbrodni. Prawdziwy sprawca zamienił bez wiedzy obwinionego jego kij do przysiąg na inny, który w wyglądzie i dotyku był zupełnie podobny (Robert wiedział, że to niemożliwe). Ale fałszywy kij i tak wymierzył sprawiedliwość. Uniósł się ze swego miejsca na miejscu dla świadków, kiedy podstępnie oskarżony odpowiadał na pytania sądu, wyleciał przez okno, dogonił zbrodniarza i zbił go na śmierć. Wskazówki dla reżysera nakazywały zawieszenie kija na niewidocznych drutach, którymi poruszał ktoś z obsługi ukryty nad sceną; kij wylatuje przez okno, a oglądający sztukę widzą przestępcę, jak biega z jednej strony sceny na drugą trzymając się za głowę, za każdym przebiegnięciem bardziej okrwawiony. Robert naprawdę lubił utwory dramatyczne. Co wieczór przyglądał się tłumom mieszkańców kierujących się w stronę teatru na wezwanie bębnów i rogów, co oznaczało, że wkrótce rozpocznie się przedstawienie. Oczywiście widział już wszystkie sztuki dla dzieci: Potężne czary, Wierny wódz, Córka Yoruby. Widział też utwory napisane dla dzieci europejskich - Kopciuszek, Titelitury, Ognisty Nos. Zresztą widzieli je wszyscy jego rówieśnicy Ośrodek Kultury Nigru co roku organizował przedstawienia dla najmłodszych. Kiedy jednak Robert mógł dostać bilety, czy to za pośrednictwem szkoły, czy znajomych, chodził na prawdziwe sztuki, afrykańskie i europejskie. Oglądał widowiska ludowe dla dorosłych, takie jak Dlaczego wąż jest oślizgły; widział też sztuki kongijskiego dramaturga Ourelaya Władca całej ziemi, którą zbadał oraz Krzyk Afryki. Widział tragedie i komedie pochodzące z większości krajów europejskich, a nawet sztukę z Nipponu, która mu się spodobała, choć niewiele w niej się działo. (Robertowi najbardziej się podobały postacie kobiece w sztukach, aż kiedyś dowiedział się, że nie grają ich kobiety; wówczas nie wiedział już, co myśleć.) Pierwszą sztuką, którą oglądał, była Na podbój łowisk Christophera Kingstone'a; po niej przyszła kolej na Wesołą historię Darastusa i Fawnii Roba Greene'a. Kiedyś Ośrodek Kultury zorganizował cały tydzień dramatu europejskiego, wieczorami, w jasno oświetlonej sali. Szkoła Roberta dostała darmowe bilety dla wszystkich, którzy chcieli pójść. Robert był jedynym uczniem z jego klasy, który obejrzał wszystkie przedstawienia, choć kilku starszych też było na wszystkich. Wystawiono Cezara i Pompeję George'a Chapmana, Matkę Bombie Johna Lyly, Strachy Johna Jeffere, Tragiczną historię Romeusa i Julietty Arthura Broke'a, Szczęśliwe zachody miłości W. Szakspiera, Tragedię Dydony, królowej Kartaginy Marlowa i Nasha, a ostatniego wieczoru najlepszą rzecz, Ogród szparagowy Richarda Brome'a. Roberta zawsze intrygowało, że taki niewielki kraj mógł wydać tylu znakomitych dramaturgów w stosunkowo niedługim okresie, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że jednocześnie Anglicy musieli walczyć z Turkami i Włochami. Robert zaczął czytać o tym kraju i jego historii, z książek w szkolnej bibliotece. Potem do wiedział się, że na targu sprzedają wiele książek z utworami dramatycznymi z tamtego okresu (ponieważ nie płacono już honorariów, gdyż autorzy zmarli ponad dwieście pięćdziesiąt lat temu). Zaczął tam chodzić, najpierw kupując ze skrzynki pozycje po cencie od sztuki, potem już z następnej - po dwa centy. Robert otworzył szufladę biurka. Pod świadectwem ukończenia szóstej klasy leżały książki kupione u pana Freda. Było ich dwadzieścia sześć; wśród nich dwadzieścia sztuk teatralnych, a wśród tych z kolei - dwanaście z Anglii sprzed trzystu lat. Zamknął szufladę. Spojrzał na okładkę kupionej rano sztuki Thomasa Goffe'a - Szalejący Turek albo Bajazet II. Potem otworzył swój drugi zeszyt - ten, z którym matka omal nie przyłapała go rano. Na pierwszej stronie ołówkiem napisał, jak umiał najładniej: Robert Oinenke ZEMSTA MOTOFUKI sztuka w trzech aktach Po godzinie ręka osłabła mu od pisania. Dotarł do sceny, w której król Motofuko miał poradzić się swego astrologa w sprawie napaści, jakie wódz Renebe przeprowadzał na okoliczne plemiona. Robert odłożył zeszyt i zabrał się do czytania sztuki Goffe'a. Była niezła, ale stwierdził, że po tak długim pisaniu dialogu nie ma ochoty na czytanie również dialogu. Odłożył książkę. Właściwie to nie zamierzał czytać Biczów Klio; kupił tę książkę na sobotę i niedzielę. Ale nie mógł się doczekać. Upewniwszy się, że drzwi frontowe są zamknięte, choć na zewnątrz nadal było gorąco, otworzył czerwono-zielono-czarną okładkę i przeczytał kartę tytułową: Oskar Oshwenke BICZE KLIO czyli zniekształcenia historii dokonane przez białą rasę "I oto Hiszpanie zakrzyknęli: "Ziemia!" i wpłynęli na pokładzie trzech słynnych statków, Nińi, Pinty i Elisabetty, do zatoki na wyspie. Kolumb wsiadł do pierwszej łodzi; gdy dopłynęli. wraz ze swymi ludźmi stanął na piaszczystej plaży. W powietrzu roiło się od papug, a cała okolica była wprost prześliczna! Ale przybysze szukali całe pięć dni i nie znaleźli nikogo poza wielkimi stadami zwierząt, ptaków, ławicami ryb i mnóstwem żółwi. Myśląc, że znaleźli się w Indiach, popłynęli dalej szukając tubylców, ale na żadnej z wysp, na których się zatrzymywali, nie widzieli ani śladu człowieka! Z brzegu jednej z wysepek dostrzegli dalekie kształty większej wyspy lub nawet stałego lądu, ale zmęczeni poszukiwaniami, zaopatrzywszy się w żywność złowioną i upolowaną na wyspach, powrócili do Europy i opowiadali o cudach, jakie widzieli, o Nowych Ziemiach. Wkrótce każdy chciał tam pojechać." Była to pasjonująca lektura dla Roberta. Jeszcze raz przeczytał ten fragment, a potem przewrócił kartki, tak jak robił to wiele razy u pana Freda, zanim kupił książkę. Kartki otworzyły się na jego ulubionej ilustracji (to głównie dla niej kupił tę książkę, a nie jeszcze jedną sztukę). Był to rysunek włochatego słonia z uniesioną trąbą, a wokół niego rozciągały się połacie tej magicznej substancji - śniegu. Poniżej był fragment, który Robert niemal znał na pamięć. "Pierwszy człowiek stanął wówczas nad brzegiem Wielkiej Rzeki (obecnie zwanej Nową Tamizą) Nowej Ziemi Północnej. Choć żeglował w służbie Portingalów, pochodził z Anglii (która wówczas dała światu jej trzeciego papieża), a nazywał się Cromwell. Powiedział on, że w powietrzu nad Wielką Rzeką unoszą się krocie gołębi, milion milionów raty sto po sto, a gdy przelatują, wypełniają całe niebo na wiele godzin. Cromwell powiedział, że ziemie te zamieszkuje osobliwe garbate bydło (bardzo podobne do naszych żubrów), które żywią się trawą rosnącą po obu stronach rzeki. Stoją w takich ilościach i tak blisko siebie, że można po ich grzbietach przejść setki mil kongijskich i nie dotknąć stopą ziemi. A tu i tam wśród nich widać było wielkie, pokryte włosem mammuty, które, jak wiemy, ongiś żyły w znacznej części Europy, a przypominały bardzo nasze słonie, które można jeszcze zobaczyć w rezerwatach, ale pokrywała je czerwonobrunatna sierść, kły miały znacznie potężniejsze i w ogóle wyglądały o wiele groźniej. Cromwell stwierdził, że żadne ze zwierząt nie bały się go, toteż chodził wśród nich jedne poklepując, innym podsuwając smaczniejsze kępki trawy. Nigdy zwierzęta te nie widziały człowieka ani nie słyszały jego głosu i nikt na nie nie polował od początku stworzenia. Ujrzał cały kontynent pokryty skórami do wzięcia przez Europejczyków oraz miliony piór do kapeluszy i ozdób. Wiedział; że jest pierwszym, który ujrzał to miejsce, i że znajduje się ono niemal w raju. Po wielu przygodach wrócił do Lizbony, ale ponieważ był dobrym katolikiem i do tego jeszcze Anglikiem, nikt mu nie uwierzył. Udał się więc do Anglii i tam snuł swe opowieści." Robert powrócił do pracy nad swą sztuką, starannie zatemperowawszy nożem ołówek i położywszy gumkę w pobliżu zeszytu. Podjął pisanie w miejscu, gdzie król Motofuko wzywa astrologa w sprawie wodza Renebe: MOTOFUKO: Spojrzyj na te gwiazdy, które płoną nad głowami, jaśniej nawet niż siedem ustawionych w ordynku planet! Czyż świecąc tak jasno wypalają się przez tydzień? ASTROLOG: Właśnie tak! Ci, którzy podziwiają ich blask, zapominają o krótkości ich życia. A księżyc, choć nie tak gorący, zostaje i przetrwa wszystko inne. MOTOFUKO: Myślisz tedy, że gwiazda wodza Renebe szybko zgaśnie? ASTROLOG: Bogowie sami płaczą widząc jego marsz! Idzie on, co prawda, w zwycięskim pochodzie ku twoim ziemiom, ale jego zwolennicy zakopią jego popioły w jakiejś dziurze w ziemi, zanim uda mu się dotrzeć do Potężnego Nigru. Taki blask wywołuje zazdrość bogów. Robert usłyszał, jak matka rozmawia przed domem z sąsiadką. Zamknął zeszyt, odłożył na bok Bicze Klio i pobiegł, by pomóc jej wnieść zakupy. Następnego ranka podczas przerwy w szkole został w klasie i nie poszedł z innymi na boisko. Otworzył zeszyt i zaczął pisać od sceny, kiedy wódz Renebe, który podbił wszystkie ziemie króla Motofuki i kazał zabić wszystkie jego żony oraz synów (tak mu się wydawało), wypytuje swego generała o drogę do stolicy króla Motofuki. RENEBE: I pewien jesteś, że jego cały pomiot nie żyje, a wojownicy zostali sprzedani psom mauryjskim? GENERAŁ: Tak pewien, jak tego, że słońce wstaje i zachodzi, Wasza Wysokość. Sam trzymałem jego dzieci za nogi i uderzałem nimi o drzewa; ich kości pękały, łamały się karki i czaszki. A co do jego wodzów, pracują teraz w kopalniach i na polach pochrzynu w Nowych Ziemiach; nie będą cię już niepokoić. Z jego bydła zrobiliśmy sobie wielką ucztę, a jego owce rozegnaliśmy na cztery wiatry. Dla widza będzie to bardzo ważne: król Motofuko uszedł pogoni, ale uratował się też jego czteroletni syn, Motofene, uwiązany pod brzuchem barana na krótko przed atakiem żołnierzy w bitwie o Yotele. Rozpędzając owce żołnierze faktycznie skierowali królewskiego syna w bezpieczne miejsce, gdzie zajmą się nim pasterze i wyślą daleko, by mógł dorastać i obmyślać zemstę. Opowieść o królu Motofuce to stara historia, znana wszystkim ludziom w Onitsha. Robert opowiadał ją na nowo, z dość znacznymi zmianami: opowieść o owcach pochodziła z ulubionego przez chłopca fragmentu Odysei, kiedy Grecy są uwięzieni w jaskini Polifema. (Naprawdę to król Motofuko wysłał swego syna, by mieszkał u wodza sąsiedniego państwa jako królewicz-zakładnik, na wiele czasu przed napaścią wodza Renebe.) Nie była to jedyna zmiana; zdaniem Roberta, największy kłopot z prawdziwym życiem polega na tym, że jest ono zazwyczaj przeraźliwie nudne, a występujące w nim osoby są przeważnie podobne do pana Yotofeki i pana Labuby. Opowieść o królu Motofuce powinna wyglądać zupełnie inaczej. Podczas lekcji Robert trzymał Bicze Klio wewnątrz podręcznika gramatyki egipskiej. Czytał: Wkrótce wszystkie kraje europejskie, które było na to stać, wysłały ekspedycje do Nowych Ziem. Tamtejsze wyspy obfitowały w ogromne bogactwa i wielkie przestrzenie, ale Biały Człowiek musiał sprowadzać niewolników, którzy by wykopywali te bogactwa i ścinali drzewa na materiał do budowy statków. I właśnie wtedy biali Europejczycy zaczęli kupować niewolników od handlarzy arabskich i wysyłać ich za Ciepłe Morze, aby tam oprawiali zwierzynę, budowali domy i służyli białym w wielu sprawach. Afrykę pustoszono. Całe plemiona sprzedawano w niewolę i pohańbienie; co gorsza, czarni toczyli wojny z czarnymi, aby w ten sposób zdobyć niewolników i sprzedać ich Europejczykom. Matkę Afrykę gwałcono raz po raz - ale przybywały tu również ekspedycje badawcze i kartograficzne. Białe plamy na mapach Białego Człowieka kurczyły się coraz bardziej, aż po roku 1700 zostało już bardzo niewiele takich miejsc." Do klasy weszła panna Mbene; kątem oka spojrzała na Roberta, a następnie podeszła do tablicy i zaczęła wypisywać zadania matematyczne. Robert jęknął, zamknął egipską gramatykę i wyjął zeszyt do rachunków. Pan Labuba strzyknął strumieniem śliny w chwasty rosnące na skraju boiska. Oczy miał czerwone, a źrenice bardziej otwarte, niż powinny być w jasnym świetle popołudniowego słońca. - Wyciągniem te trawy - powiedział do Roberta. Dał mu parę rękawic, które chłopcu sięgnęły do łokci. - Ciąg równo. Jak szarpniesz, te badyle przerzną ci łapy nawet przez rękawice. Już po kilku minutach Robert zalewał się potem. Od klęczącego przy nim pana Labuby bił zapach pasty do podłóg zmieszany z wonią lizolu. Wkrótce obaj oczyścili cały skraj boiska przy ogrodzeniu. Robert wpadł we właściwy rytm tej pracy; odczuwał nawet przyjemność, gdy ostre trawy wychodziły z ziemi z odgłosem pękania i chmurą ziemi opadającej z poplątanych niczym maski ośmiornicy korzeni. Później grabiami wydobywali odrosty. Wkrótce w pobliżu huśtawki zebrał się niemały stos wykopanych chwastów. Przez cały czas Robert obmyślał ciąg dalszy swej sztuki: pisanie przerwał w drugim akcie, kiedy Motofuko przybył w przebraniu na audiencję przebaczenia u nowego króla Renebe. Nie wiedział jednak, że Renebe, bojąc się zemsty zwolenników starego króla, namówił swego głupiego brata Gubę, by ten siadywał na tronie w tym dniu, kiedy każdy mógł przybyć do króla i otrzymać przebaczenie swych występków. - Nie ma pan z nim kłopotów? - rozległ się pytający głos pana Yotofeki, który podszedł i stanął za Robertem. Pan Labuba z trudem przełknął przeżuwany przez siebie tytoń johimbinowy. - Nijakich, panie Yotofeka - powiedział, podnosząc wzrok. - Bardzo dobrze. Robercie, kiedy zegar na wieży wybije trzecią, możesz iść do domu. - Tak, proszę pana. Pan Yotofeka wszedł z powrotem do budynku. Pan Labuba spojrzał na Roberta i mrugnął do niego. MOTOFUKO: Wiele, wiele krzywd w moim czasie. Błagam cię, królu, przebacz mi. Dopuściłem, by moje żony, wszystkie wierne, zostały mi zabrane; patrzyłem, jak giną moje dzieci, a myślałem wcześniej, że są bezpieczne od śmierci. Moja wieś spustoszona, moi przyjaciele w niewoli. Rozum zwiądł jak kwiat. GUBA: Z jakiej to szalonej okolicy przybywasz, gdzie dzieją się takie rzeczy? MOTOFUKO (na stronie): Wymień mi kraj, gdzie takie rzeczy nie zdarzają się co dzień. (do Guby): Tak, wszystko to sprawiłem. Oślepiony, popełniłem jeszcze gorszy grzech. Błagam cię, wybacz mi go. GUBA: A cóż to za grzech? MOTOFUKO (odsłaniając twarz): Zabójstwo króla (przebija go). GUBA: O, matko bogów! Pomścij mą śmierć. Zabiłeś nie tego. Tam... (umiera) (Wbiegają straże z dobytą bronią.) MOTOFUKO: Nie tego? Skoro wszyscy mają splamione krwią ręce? Chodźcie, psy, kruki, sępy, tygrysy! Witam zęby, dzioby i szpony! Niech cała ziemia zawyje! Przeklęty, przeklęty ten świat, gdzie ludzie żrą się jak szakale nad trupem państwa! Odrzyjcie z ciała me kości - potrzebny im odpoczynek. (Wychodzą, walcząc. Zza sceny dobiegają krzyki, krew tryska strumieniem z kulis. ) ŻOŁNIERZ (wzburzony): To straszne! Żywcem odzierają go ze skóry! Ale stanice rybackie i handlowe trudno było utrzymać tylko z pomocą pracy niewolników. Wszystkich potrzeb nie zaspokoiło nawet przywożenie zbrodniarzy z krajów Białego Człowieka było ich zbyt mało. Złoto stawało się coraz cenniejsze, skupiając się jednocześnie w rękach coraz mniejszej grupy ludzi w Europie. Co prawda, znaleziono nieco złota w Południowej Nowej Ziemi, ale kryły je wysokie łańcuchy górskie i z trudnością można je było wydobyć. Niewolnicy pracowali pod ziemią, gdzie w końcu ślepli. Coraz to wybuchały bunty przeciwko tym okrutnym warunkom. Jedno z pierwszych nowych państw, które wówczas powstały, zostało utworzone przez niewolników, co zrzucili swe łańcuchy. Nazwali to państwo Wolnością, bowiem tego im najbardziej było brak, od kiedy wyrwano ich z łona Matki Afryki. Nie starczyło wszystkich żołnierzy Białego Człowieka, których pozbierano ze stanic, by rozgromić wyzwoleńców. Mieszkańcy Wolności powoli wykopali złoto z gór, wzbogacili się i wyruszyli, by wyzwolić innych, w Południowej Nowej Ziemi i w samej Afryce... Bunt następował za buntem. Matka Afryka powstała. Białych ludzi było za mało, a ich niewolnicze armie wkrótce same się zbuntowały i połączyły siły ze swymi braćmi i siostrami przeciwko Białemu Człowiekowi. Najpierw upadły zubożałe dominia francuskie i hiszpańskie, potem bogatsze - włoskie - i wreszcie brytyjskie. Na końcu wyzwolono kolonie, które były własnością wielkich rodzin bankierskich z Niemiec. Później gniew Matki Afryki zwrócił się przeciwko tym Arabom i Egipcjanom, którzy pomagali białym w ujarzmieniu czarnych. Teraz już nie mają żadnej władzy nad naszym kontynentem, a handel, jaki z nimi prowadzimy, jest wyłącznie korzystny dla Afryki." ASHINGO: Duch! Duch martwego króla! RENEBE: Co? Cóż to za szaleństwo? Straże, na miejsca! O czym mówisz, człowieku? ASHINGO: On przyszedł, przysięgam; jego skóra cała w strzępach, jego mózg jak czerwony kalafior, jego oczy - pustymi otworami! RENEBE: Cóż to oznacza? Dajcie mi tu starego astrologa, szybko. Niech powie, co oznacza pojawienie się tej istoty! (Okrzyki na zewnętrz. Wchodzi astrolog.) ASTROLOG: Twoi ludzie obudzili mnie z ważnego snu. Wasza królewska mość znajdował się na podwyższeniu i spoglądał na podwórzec pełen jego przyjaciół i rodziny. Byłeś, królu, ubrany w królewską zbroję, całą z brązu i żelaza. Dookoła płonęły ognie zwycięstwa, a nigdzie nie było słychać ani głosu sprzeciwu. Wszędzie panował pokój i porządek. RENEBE: Czy jest to zatem znak długiego panowania? ASTROLOG: Nie wiem, panie. To był m ó j sen. Matka stała za nim, zaglądając mu przez ramię. Robert zerwał się, próbując schować zeszyt. Spadły mu okulary. - Co to jest? - Matka sięgnęła i wyciągnęła mu zeszyt z rąk. - To... dodatkowe zadanie do szkoły - powiedział. Podniósł okulary. - Wcale nie. - Popatrzyła na ostatnią zapisaną stronę. - To marnowanie papieru. Czy myślisz, że mamy pieniądze na marnowanie? - Nie, mamo. Proszę cię... - Wyciągnął rękę po zeszyt. - Najpierw spóźniasz się do szkoły. Później za karę odsiadujesz po lekcjach. Marnujesz zeszyty szkolne. A teraz k ł a m i e s z. - ja... przepraszam. Ja... - Coś pisał w tym zeszycie? - To sztuka teatralna, historyczna. - I co masz z nią zamiar zrobić? Robert spuścił oczy. - Zaniosę ją do drukarni pana Freda, który ją wyda. Chcę, żeby ją wystawili w Ośrodku Kultury. Chcę, żeby ją kupowali w całym Nigrze. Matka podeszła do kominka, gdzie jej żelazka chłodziły się teraz, odsunięte od ognia. - Co chcesz zrobić!? - wrzasnął chłopiec. Matka wzdrygnęła się, zdumiona. Spojrzała na zeszyt, potem z powrotem na Roberta. Oczy jej się zwęziły. - Chciałam wziąć okulary. Robert zaczął płakać. Podeszła do niego i otoczyła go ramieniem. Pachniała targiem, parą i cynamonem. Ukrył głowę w jej piersiach. - Będziesz ze mnie dumna, mamo. Przepraszam, że wziąłem zeszyt, ale m u s i a ł e m napisać tę sztukę. Odsunęła się od niego. - Powinnam cię zbić aż do krwi za to, że zepsułeś zeszyt. Za to będziesz mi pomagał do końca tygodnia. Nie masz prawa usiąść przy tym zeszycie, dopóki nie odrobisz pracy domowej. Powinieneś wiedzieć, że pan Fred nie opublikuje niczego, co napisał jakiś uczeń. Oddała mu zeszyt. - Schowaj to teraz. Potem idź na ganek i przynieś mi tę bieliznę do cerowania. Ciężko będziesz pracować na ten zeszyt, oj, ciężko. Robert schwycił zeszyt w ramiona, jakby trzymał w nich swą duszę. RENEBE: O, cóż za męki, ból i spustoszenie! Spadające gwiazdy i wiatry wstrząsają podstawami samej nocy! Gdzie moje wojska, moja potęga? Jakiż użytek z podatków i danin, jeśli nie mogę kupić za nie silnych ludzi, którzy by za mnie umarli? (GLOS zza sceny): Nie ma nikogo. Wszyscy uciekli. RENEBE: Stój! Kto idzie? (Dobywa miecza.) MOTOFENE (wchodzi): Ten, którego imię zmrozi ci krew w żyłach. RENEBE: Syn zabitego króla! MOTOFUKO: Tak, zabitego dla ciebie i całego świata, ale żywego dla mnie i tak nienaruszonego jak ta gwiazda, wokół której obraca się skrzypiąca oś ziemi. (Za sceną krzyki i odgłos biegnących. ) Słyszysz teraz krzyki twoich bliskich i przyjaciół, takie same krzyki, jakie ja słyszałem na jawie i w niespokojnym śnie przez te czternaście lat. Posłuchaj ich teraz. RENEBE: Straże! Do mnie! MOTOFENE: Do ciebie? Widzisz te gwiazdy błyskające ku tobie stojącym w przepysznym oknie pałacu? To dalekie ognie - a przy każdym z nich umiera jakiś twój przyjaciel, żona, dziecko. Dla ciebie zaś moi znakomici kowale przygotowali wspaniałą szatę. Całą z brązu i żelaza, jak przystało królowi. I szatę tę będziesz miał na sobie, kiedy pokażę ci podwórzec pałacowy wypełniony twoimi zmarłymi krewnymi i przyjaciółmi. Będziesz miał dobry widok, bo zawiesimy cię wysoko, na najlepszych linach. (Wchodzą żołnierze Motofene.) Pochwyćcie go, ale nie czyńcie mu krzywdy.. (Rozbrajają go. ) A teraz, mój poprzedni królu, wychodź na zewnątrz. Choć niebo pełne gwiazd, noc jest chłodna. Nie obawiaj się zimnej stali czy brązu; gdy tylko szata znajdzie się na tobie, moi żołnierze ci ją podgrzeją. (Wychodzą. Kurtyna zapada.) Robert minął pojękującego białego człowieka i ruszył w dół ulicy, za targ. Jego celem była drukarnia pana Freda w śródmieściu Onitsha. Szedł szeroką ulicą Nowo-Targową, uważając, by nie wpaść pod jeden z hałaśliwych tramwajów na parę, które toczyły się po szynach w kierunku centrum miasta. Robert zobaczył dwa ptaszki wau-wau siedzące na pojedynczym drucie telegraficznym biegnącym do stacji przekaźnikowej w mieście. Wedle dawnych przesądów jeden ptaszek wau-wau to zły znak, dwa to dobry, trzy to niespodzianka. - Pan Fred jest zajęty - powiedziała kobieta siedząca w redakcji wydawanego przez pana Freda tygodnika Wulkan Onitsha. Wokół jej biurka leżały stosy książek drukowanych do sprzedaży w stoisku pana Freda; na ścianie wisiały nagłówki z Wulkana i wielka fotografia właściciela, który wyglądał surowo w swym odświętnym garniturze, pod olbrzymim zegarem, na którego tarczy widniało wypisane po egipsku motto pana Freda: CZAS TO PIENIĄDZ. Kalendarz na jej biurku, z wizerunkami nigerskich autorów dla każdego miesiąca, otwarty był na październiku roku 1894. Na dole strony znajdowała się lista utworów autora z tego miesiąca, wydanych przez pana Freda. - Chciałbym zobaczyć się z panem Fredem w sprawie mojej sztuki - powiedział Robert. - Twojej sztuki? - Tak. To zajmująca sztuka historyczna. Nazywa się Zemsta Motofuki. - Czy jest ona we właściwej formie? - Zgodnie z najsurowszymi zasadami dramaturgii - odrzekł Robert. - Chciałabym ją zobaczyć. Robert zawahał się. - Czy jest ona w maszynopisie? - zapytała kobieta. Po grzbiecie Roberta przebiegł zimny dreszcz. - Wszystkie składane utwory muszą być w maszynopisie, z podwójnym odstępem i szerokimi marginesami - powiedziała. Głos uwiązł Robertowi w gardle. - Ale... ja ją napisałem bardzo wyraźnie - wykrztusił w końcu. - Wiem, że tak. Ale pan Fred czyta wszystko osobiście, jest bardzo zajęty i wymaga maszynopisów. Minione trzy tygodnie zwaliły się na głowę Roberta niczym mur z niewypalanych cegieł. - Może gdybym porozmawiał z panem Fredem... - To nic ci nie pomoże, jeśli sztuka nie jest przepisana na maszynie. - Bardzo proszę. Ja... - Dobrze. Ale musisz tu zaczekać do godziny pierwszej. Pan Fred zatwierdza ostateczny kształt Wulkana i nie wolno mu przeszkadzać. Było dopiero wpół do jedenastej. - Zaczekam - odrzekł Robert. W południe kobieta wyszła, a jej miejsce zajął młody człowiek w kamizelce. Wchodzili inni ludzie, których załatwiał sam młody człowiek albo odsyłał ich do drugiego pokoju na prawo. Z lewa zaś dobiegały szczęknięcia, turkotania, łomot i dzwonki. Robert wyobraził sobie wielkie maszyny, potężnych mężczyzn zmagających się w pocie czoła z kołami zębatymi i trybami oraz stosy książek sięgające aż do sufitu. Zaczęło się popołudnie i w drukarni zrobiło się znacznie ciszej. Robert wstał, przeciągnął się i przeszedł jeszcze raz po poczekalni czytając nagłówki z gazet, które ukazały się pięć, dziesięć, piętnaście lat temu, nawet kiedy jeszcze go nie było na świecie. Zazwyczaj były to opowieści o buntach, wojnach, powodziach i panikach. Robert nie znalazł tu wiadomości o katastrofie tamy, w której zginął jego ojciec; pożółkły wycinek z tą informacją leżał w domu, między stronicami koptyjskiej Biblii. Na jednej ze ścian znajdował się plakat reklamujący raj dla wędkarzy nad jeziorem Południowo-Saharyjskim; wzrok przyciągały fotografie pstrągów i zębaczy złowionych przez mistrzów wędki. O drugiej mężczyzna wstał zza biurka i zasunął żaluzje w oknach. - Będziesz musiał poczekać na ojca na zewnątrz - powiedział. - Na dziś już zamykamy. - Poczekać na ojca? - A co, nie jesteś synem Moletule? - Nie. Przyszedłem zobaczyć się z panem Fredem w sprawie mojej sztuki. Ta pani... - Ona mi nic nie mówiła. Myślałem, że jesteś synem drukarza. Mówisz, że chcesz się zobaczyć z panem Fredem w sprawie sztuki? - Tak, ja... - Czy jest ona w maszynopisie? - spytał mężczyzna. Robert zaczął płakać. - Pan Fred przyjmie cię teraz - powiedział młody mężczyzna wracając do pokoju i odbierając swą chusteczkę od chłopca. - Bardzo przepraszam - wyjąkał Robert. - Mówiłem panu Fredowi tylko tyle, że przyszedłeś tu w sprawie swej sztuki - rzekł mężczyzna otwierając drzwi do drukarni. Nie było tu wcale ogromnych maszyn, tylko kilka małych, w ciemnym, piętrowym pomieszczeniu; poza tym kilka stołów i kaset z ołowiem i gotowymi już czcionkami. Wszystko było zakurzone i pachniało metalem i gęstą farbą drukarską. Nad jednym ze stołów pochylał się niski mężczyzna w samej tylko koszuli, czytając długi i wąski pas papieru, podczas gdy w pobliżu czekał chłopiec w wieku Roberta. Pan Fred napisał coś na papierze i chłopiec zabrał go do drugiego pomieszczenia, gdzie kilku mężczyzn pochylało się w milczeniu nad stołami kasztami pełnymi czcionek. - Słucham - powiedział pan Fred podnosząc wzrok. - Przyszedłem do pana w sprawie mojej sztuki. - Twojej sztuki? - Napisałem sztukę o królu Motofuce. Chciałbym, żeby par ją opublikował. Pan Fred zaśmiał się. - No cóż, będziemy musieli o tym porozmawiać. Czy sztuka jest w maszynopisie? Robertowi znowu zachciało się płakać. - Nie. Przykro mi, ale nie. Nie wiedziałem... - Nie przyjmujemy rękopisów do wydawania, chyba że... - Napisałem ją bardzo starannie, proszę pana. Gdybym wiedział, na pewno postarałbym się ją przepisać na maszynie... - Czy na rękopisie jest twoje nazwisko oraz adres? - Tylko nazwisko. Ja... Pan Fred wyjął zza ucha ołówek. - Jaki jest twój numer domu? Robert podał mu adres i mężczyzna zapisał go na okładce zeszytu. - No więc, panie... Robercie Oinenke, przeczytam to, ale nie przed przyszłym czwartkiem. Przyjdziesz tu o dziesiątej rano w sobotę dziewiętnastego po rękopis i naszą decyzję. - Ale... - Co? - Naprawdę bardzo lubię książki, które pan wydaje, proszę pana. Szczególnie podobały mi się Bicze Klio pana Oskara Oshwenke. - Jak to miło spotkać zadowolonego klienta. Tamtą książkę wydaliśmy pięć lat temu. Od tego czasu gusta się zmieniły. Wygląda na to, że czytelnicy już są zmęczeni książkami historycznymi. - I dlatego mam nadzieję, że spodoba się panu moja sztuka - powiedział Robert. - Zobaczymy się za dwa tygodnie - odparł pan Fred. Cisnął zeszyt na stos maszynopisów leżący na stole. "W wyniku spuścizny po Białym Człowieku mamy dziś w Afryce wiele problemów. Zniszczył on wiele z tego, czego nie mógł zabrać ze sobą. Wiele regionów pozbawionych jest telegrafu; wiele mniejszych miast dysponuje tylko prymitywnym stałym prądem elektrycznym. Trzeba dużo zrobić w dziedzinie zdrowia i o światy sanitarnej - ale nie jest z nami tak źle, jak z niektórymi spośród najprymitywniejszych białych Europejczyków w ich spustoszonych wojną krajach albo w nielicznych enklawach plantacji i faktorii na Nowych Ziemiach. To od ciebie zależy, młodzieży dzisiejszej Afryki, czy nasze przesłanie dobrej woli i dobrobytu dotrze do tych ludzi, których tak teraz gnębi historia, jak kiedyś gnębili oni nas. Życzę wam powodzenia." Oskar Oshwenke Onitsha, Niger, 1889 Robert odkładał wizytę w stoisku pana Freda na targu tak długo, jak tylko wytrzymał. Dziś był dzień wydania jego książki. Zobaczył, że w stoisku urzęduje ten sam uprzejmy młody sprzedawca. (Robert zwrócił mu brakujące dwa centy z dziesięciodolarowej zaliczki, jaką pan Fred wypłacił jego matce dwa tygodnie temu. Matka jeszcze do dziś nie mogła w to uwierzyć.) - Witam pana autora! - powiedział sprzedawca. - Mam tu dla ciebie trzy egzemplarze autorskie. Pan Fred życzy ci powodzenia. Sprzedawca ustawiał jego książkę wraz z Dozorcą Zoo Johna-Johna Motulli pod wielkim napisem: OSTATNIE NOWOŚCI! Jego książka znajdzie się w sprzedaży w całym mieście. Popatrzył na okładki tomików, które trzymał w ręku: Robert Oinenke TRAGICZNA ŚMIERĆ KRÓLA MOTOFUKI albo JAK ZBRODNIA NIE POPŁACA sztuka w trzech aktach Nakładem Wydawnictwa Pana Freda Olungene Sprzedaż: Targ Miejski, stoisko nr 300 Redakcja Wulkanu Onitsha, ul. Nowo-Targowa 12 Cena - 10 nowych centów W drodze do domu minął róg, na którym grupka chłopców wyśmiewała się z białego człowieka. Mężczyzna był pijany; dopiero co zwymiotował na ścianę jednego ze sklepów. Chłopcy drwili z niego. - Pozabijam. Pozabijam was wszystkich. Żadnego wstydu mamrotał, próbując wstać. Robertowi zabrzmiały w uszach wyjątki z Biczów Klio. Wszedł między chłopców i dał białemu trzy nowe centy. Mężczyzna spojrzał nań szarymi, błędnymi oczyma. - Dziękuję, paniczu - mruknął, mocno zaciskając dłoń. Robert pobiegł do domu, by pokazać swoje książki matce i sąsiadom.