Visconsini Amadeo - Heroina 74
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Visconsini Amadeo - Heroina 74 |
Rozszerzenie: |
Visconsini Amadeo - Heroina 74 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Visconsini Amadeo - Heroina 74 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Visconsini Amadeo - Heroina 74 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Visconsini Amadeo - Heroina 74 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Amadeo Visconsini
Heroina 74
Autor prosi o nieidentyfikowanie postaci z opowiadania z osobami żyjącymi. 1~ Su
Perkins, czyli Chińczyk z bujnym życiorysem. Wielkie dworce lotnicze mają to do
siebie, że różnią się tylko odcieniem murów i frontonami o większej czy
mniejszej ilości szkła oprawionego w ramy z nierdzewnej stali. Lotnisko jak
potworna maszyna z jednej strony pochłania drgającą masę wysypującego się z
podjeżdżających samochodów i autokarów tłumu, a z drugiej strony wyrzuca z
siebie takie same podniecone i spieszące się gromady ludzi, rozgorączkowanych
radością przyjazdu, z okrzykami powitań przepychających się do oczekujących na
podjazdach przeróżnych środków komunikacji. Te krzyki powitań, wybuchy śmiechu,
kłótnie, wywołane jakimś małym nieporozumieniem, wrzask matki w pogoni za
zagubionym dzieckiem, warkot silników samochodowych, nawoływania tragarzy,
usiłujących przecisnąć swoje wózki bagażowe, nawet specyficzny zapach tego tłumu
- wszystko to tworzy jakby odrębny świat. A wszystko w blaskach olśNiewającego
słońca pierwszych dni rozpoczynających się letnich wakacji! Przy oszklonej
ścianie głównego korytarza części biurowej pierwszego piętra stało dwóch
mężczyzn, zapatrzonych w milczeniu na drgające i przelewające się pod nim tłumy.
Korytarz robił wrażenie raczej wielkiego hallu. Szeroki na co najmniej dziesięć
metrów ciągnął się przez cały kompleks budynków. Po jednej stronie ściana ze
szkła, wychodząca na główne podjazdy lotniska, po przeciwległej stronie rząd
niezliczonych drzwi biur zarządu i administracji lotniska i międzynarodowych
agencji, które były jakby częśCią tego wyizolowanego świata. - Czy patrząc na te
tłumy przyjezdnych nie wydaje ci się, sierżancie, że świat jest mały? - odezwał
się młody człowiek w nowiutkim, letnim ubraniu i białej, rozpiętej pod szyją
koszuli, do stojącego obok towarzysza. - Ile razy jestem na lotnisku, zawsze mam
uczucie, że stoję w oknie otwartym na cały świat, że tylko jeden skok dzieli
mnie od Paryża, Tokio czy HOnolulu. Sierżant obrócił głowę do mówiącego.
Obrzucił młodego człowieka niechętnym spojrzeniem i zaczął rozluźniać węzeł
krawata pod szyją. - Gorąco - mruknął. Wyjął z kieszeni chustkę, przetarł
spocone czoło i bez słowa ruszył wzdłuż korytarza, odczytując uważnie tabliczki
na drzwiach. Sierżant Davies z miejscowego F$b$i nie miał powodu do zadowolenia.
Wyrwał się w przerwie obiadowej wraz ze swoim nowym asystentem, Bobem Austinem,
i od pół godziny błądzili po gmachu lotniska w oszukiwaniu biura rzeczy
znalezionych. Wracając w niedzielę od dziadków z Nowego JOrku jego córeczka
zostawiła w samolocie pudełko z kredkami. Te kredki niewarte były i dolara, ale
żona tak się piekliła, że Davies dla świętego spokoju przyjechał się o nie
upomnieć. Drażniła go także pewność siebie przydzielonego mu na parę dni
Austina, który na każdym kroku podkreślał, że był prymusem akademii i jakby mimo
woli delikatnie akcentował swoją wyższość. Szli wzdłuż korytarza, mijając od
czasu do czasu rozgadane stewardesy i spieszących się do swoich spraw urzędników
lotniska i miejscowych agencji. Korytarz ten służył tylko interesantom i
miejscowym urzędnikom. Przed nimi, gdzieś w połowie głównego budynku, korytarz
był przegrodzony białymi sznurami, tworzącymi przejście dla wyrzucanych przez
ruchomy chodnik przyjezdnych, którzy tym przejściem schodzili na dwa rzędy
ruchomych schodów, wiozących ich do głównej hali przylotowej. Parę metrów przed
zagrodzonym przejściem Davies wskazał głową drzwi umywalni dla mężczyzn i bez
słowa, przepuszczając kogoś wychodzącego, wszedł do środka. Austin, pozostawiony
sam, podszedł do sznurów i zaczął obserwować przelewający się przed nim tłum
przyjezdnych. Rzuciwszy okiem w prawo zauważył ze zdziwieniem mężczyznę,
stojącego po drugiej stronie przeciwległego sznura, przy samaym zejściu na
ruchome schody. Uwagę jego zwróciło, że ów mężczyzna był w płaszczu, co w
gorącym pogodnym dniu rzucało się natychmiast w oczy. Ponieważ osobnik ten miał
twarz zwróconą w lewo, w kierunku nadchodzących, Austin bez trudności rozpoznał
w nim Chińczyka. Zwracał on uwagę nie tylko swoim wyglądem. Stał w miejscu
niedozwolonym dla osób nie należących do obsługi lotniska. To wydało się młodemu
agentowi dziwne. Nie chcąc być zauważonym cofnął się o trzy kroki i obojętnie
zaczął rozwijać tabletkę gumy do żucia. Przesunęła się fala pasażerów, idących
prawdopodobnie z tego samego samolotu. Kilkanaście metrów za nią posuwała się
ruchomym chodnikiem nowa gromada przybyłych. Była to grupa młodych Japończyków z
pomarańczuowymi i czerwonymi plecakami, gromada rozkrzyczana, rozbawiona,
robiąca niesłychane zamieszanie. W tłumie tym znajdował się również górujący
wzrostem ciemnowłosy mężczyzna w popielatym ubraniu; stale potrącany usiłował z
uśmiechem utrzymać równowagę. Przy zejściu z transportera młodzież zatarasowała
zupełnie przejście. Mężczyzna w popielatym ubraniu musiał przystanąć, a
popchnięty przez brzdąkającego na gitarze studenta zaczął przeciskać się na lewą
stronę, gdzie było nieco luźniej. W tym momencie Chińczyk w płaszczu szarpnął
lewym ramieniem w dół. Szarpnięcie wyrzuciło z rękawa umocowany na gumowej lince
pistolet, który sam wpadł do ręki. Austin błyskawicznie sięgnął po swojego
colta. Osobnik w płaszczu podniósł rękę do góry. Znajdujący się już po lewej
stronie zejścia na schody mężczyzna w popielatym ubraniu potknął się
nieoczekiwanie o leżący na podłodze plecak. Chińczyk strzelił. Prawie
równocześnie - żeby nie trafić przechodzących - Austin rzucił się na ziemię i
oburącz, z dołu, mierząc wysoko, nacisnął spust. Suchy trzask drugiego strzału
Chińczyka zlał się z głuchą detonacją dużego kalibru pistoletu agenta F$b$i.
Wysoko pod sufitem, wzdłuż ścian, ukryte za ekranami z kolorowego pleksiglasu
jarzeniówki rzucały miękkie światło nadające otoczeniu atmosferę spokoju. W
dużym pokoju bez okna, o ścianach i podłodze wyłożonych imitacją marmuru
nieokreślonego białawego koloru, w nogach łóżka, na szeroko rozstawionych
metalowych stołkach, siedziało czterech mężczyzn. Szept gorączkowo wymienianych
zdań nie mącił ciszy, a wzmagał napięcie. Pierwszy z lewej, o siwych, krótko
podstrzyżonych włosach, w szkłach o cięŻkiej, czarnej oprawie i spokojnej,
władczej, ale jakby martwej twarzy, mówiąc szeptem, powoli gładził ręką nie
istniejącą zmarszczkę na nieskazitelnie białym lekarskim kitlu. Przy nim, po
lewej ręce, wysoki blondyn w nieokreślonym wieku, w fartuchu chirurga z sali
operacyjnej, nerwowo bawił się trzymanym w obu rękach stetoskopem. Trzeci,
siedzący przy samej podstawie reflektora, nie mógł mieć trzydziestu lat. Był
również w białym kitlu i siedział w niedbałej pozie, z nogą założoną na nogę. Na
rasowej, suchej twarzy sportowca o uderzającej pewności siebie malował się wyraz
zniecierpliwienia. Jednak z uwagą słuchał rozmowy dwóch siedzących bliżej łóżka
lekarzy, którzy jakby z rozmysłem ignorowali obecność młodszego kolegi. Czwarty
mężczyzna, siedzący najbliżej ściany, stanowił pewien kontrast z pozostałymi.
Opalona na brąz twarz z dużą blizną na czole, siwiejące na skroniach włosy,
stanowcze spojrzenie i zaciśnięte, wąskie wargi szczupłej, śniadej twarzy o
ściągniętych mięśniach policzków, znamionowały człowieka pełnego poczucia
odpowiedzialności za wydawane rozkazy. Popielaty, jak z manekina zdjęty
garnitur, biała koszula, czarny krawat z jedwabnej, matowej plecionki i
wypolerowane do błysku czarne pantofle dopełniały całości sylwetki. Fryzura,
trochę za dużo wystające z rękawów mankiety koszuli, jakaś nieuchwytna
niedbałość wskazywały nieomylnie wychowanka West POint czy Coloradosprings. *
Słynne szkoły oficerskie w USA. Wszystkie przypisy pochodzą od autora. Szelest
krzesła, przesuwanego w sąsiednim pokoju, przerwał ciszę. Najmłodszy z obecnych
powoli wstał ze stołka i stanąwszy za plecami obydwu lekarzy odezwał się
półgłosem, skandując jakby dla podkreślenia każde słowo: - Z przykrością
konstatuję, że nie mogę dzielić zdania kolegów, jeżeli panowie pozwolą mi na tę
poufałość. Całe moje dotychczasowe doświadczenie chirurga oparte jest na wielu
operacjach czaszki i mózgu, co jest i prawdopodobnie będzie moją specjalnością
zawodową. Po zapoznaniu się z diagnozą panów, po dokładnym przestudiowaniu
ostatnich zdjęć, jestem pewny, że w tym - że się tak wyrażę - szczęśliwym
wypadku bezpieczeństwo utraty życia czy poważnych dalszych komplikacji nie
wchodzi w rachubę. Pocisk małego kalibru przeszedł od podstawy czaszki przez
kość skroniową, nie wywołując nawet wewnętrznego krwawienia i omijając główne
węzły nerwowe. POstrzału mięśNia barkowego nie można nawet zaliczyć do poważnych
urazów. Według mojego rozpoznania chory jest pogrążony w głębokim, męczącym
śNie. Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny od wypadku i długość snu
spowodowana jest po pierwsze szokiem pourazowym, po drugie zastrzykiem
znieczulającym przy opatrunku mięśNia barkowego. Proszę mi darować jeszcze jedną
uwagę. Mr. Barker * - tu zwrócił się do najstarszego z lekarzy - ale my dzisiaj
nie zakładamy tak szczelnych i dokładnych opatrunków. W miarę możliwości
zostawiamy rany odkryte, przykryte tylko tamponami ze specjylnie preparowanej
gazy. Co do rany mięśnia barkowego, konieczny był tylko opatrunek
unieruchamiający ramię. Jak panowie zauważyli, do tej chwili nie wyraziłem moich
poglądów. Jednak sądzę, że teraz powinny być wzięte pod uwagę. Do chirurga w
krajach anglosaskich zwraca się zawsze per "mister". - Dziękuję, Mr. Weston, za
pańskie spostrzeżenia i cenne uwagi - odpowiedział Barker - ale dopóki ja jestem
kierownikiem tego oddziału hirurgii i ponoszę zań pełną odpowiedzialność, zasad
dokonywania zabiegów i opatrunków, oddział ten dla niczyjego widzimisię nie
zmieni. Jeżeli chodzi o pana prorocze diagnozy, to może najbliższe parę minut
przyniesie nam wyczerpującą odpowiedź. Zamknął tę dyskusję powiedzeniem, które
utkwiło w mej pamięci na całe życie. Wiele lat temu, podczas ostatniej wojny,
byłem asystentem wielkiego chirurga angielskiego w szpitalu wojskowym w Belgii.
Po ciężkiej, czterogodzinnej operacji, która nas, asystentów, zaczęła denerwować
niezliczoną ilością dokładnych zabiegów, już po założeniu klamer, stary Anglik
zdjął maskę i ściągając rękawice powiedział: "Gentlemen, przegrywa tylko ten,
kto nie docenia niebezpieczeństwa". - Doskonała teoria, Mr. Barker - odezwał się
mężczyzna w cywilnym ubraniu. - Należy jednak uwzględnić wyjątki, jak choćby ten
- tu palcem wskazał na łóżko. - Jeżeli zaś chodzi o Westona, to od sześciu lat
jest chirurgiem szpitala wojskowego w Cincinnati. Parę miesięcy temu został
wezwany do Frankfurtu w celu przeprowadzenia skomplikowanej operacji mózgu. Mimo
młodego wieku cieszy się, jak mi mówiono, pewnego rodzaju uznaniem i jest
członkiem naszego departamentu... - Przepraszam - wtrącił Barker - zapomniałem
dodać, że chory w żadnym wypadku nie może poruszać głową. Rooper - zwrócił się
do wysokiego blondyna - zastanów się, jaki kołnierz unieruchamiający założyć mu
na kark. Przepraszam, że panu przerwałem, Mr. Revell. - Panie Barker - ciągnął
dalej Revell. - Nazwisko moje pan zna. Jestem szefem Departamentu "4". *
International Marcotic Bureau z siedzibą w Baltimore. Stamtąd pochodzi cała moja
ekipa. Patrzy pan na moją bliznę? To Wietnam, tak, zgadza się, byłem kapitanem
"Marines"... Inwalida, zwolniony ze służby stałej, skończyłem wydział prawa w
Los Altos i od pięciu lat pracuję w zawodzie, który nie należy do
najłatwiejszych. Ranny - tu wskazał na łóżko - to mój przyjaciel, jeden z
niewielu, jakich mam. Przyjaciel - to może za bardzo osobiste, ale to nasz
człowiek. Mr. Barker! Bardzo się o niego martwimy! Departament "4" - Federal
Narcotic Bureau. Powoli wszyscy, jakby czając się, powstali z miejsc. Leżący
otworzył oczy. Na zabandażowanej do połowy twarzy odbił się jakby wyraz
zdziwienia. Powoli wracała świadomość. Bezwiednie, ruchem nabytym drogą
wieloletniego treningu i doświadczenia, z lekka zaczął poruszać palcami stóp i
dłoni. Przez usta przeszedł jakby cień uśMiechu. Spokojnie rozpoczął następne
próby, te jednak wypadły mniej zadowalająco. Obandażowana i unieruchomiona głowa
i kark, lewe ramię przykrępowane do boku. Próba otworzenia ust zakończyła się
ostrym bólem w okolicy skroni. Poczuł głód i niespokojnie, ale już pewnie,
poruszył prawym ramieniem, jakby chciał sprawdzić opatrunek na głowie. Revell
pochylił się nad leżącym: - Spokojnie, Su, nie ruszaj się.Jeżeli mnie poznajesz
i słyszysz, zamknij oczy. Nic nie mów. Wszystko jest dobrze. Leżóący uśMiechnął
się. - Hallo, Sam! - mruknął niemal nie otwierając ust. - Po pierwsze jestem
głodny, a w ogóle co to za kabaret? Gadaj! - Uważaj, Su, proszę cię - nic nie
mów. Ja będę gadał, a ty potakuj albo zaprzeczaj ręką. Jeść zaraz dostaniesz.
Wszystko przywieźLiśmy ze sobą. Chory już zupełnie pewnie wskazał ręką na
zasłonięte oko. Brook wziął ze stolika nożyczki i wprawnie wyciął w bandażu
trójkąt. Ruch ręki był gestem podziękowania. - Uwaga, Su, zaczynam od początku -
powiedział Revell. - Dzisiaj mamy wtorek, 16 maja 1974 roku, godzina - tu
spojrzał na zegarek - jedenasta trzydzieści cztery przed południem. Miejsce:
sala wydzielona oddziału chirurgii szpitala stanu Floryda w Miami. Wczoraj, to
jest poniedziałek, przyleciałeś samolotem "Pan American" z Tokio o godzinie
dziesiątej rano. Szedłeś z odprawy celnej szerokim korytarzem do podwójnych
ruchomych schodów. W lewej ręce trzymałeś torbę, a na niej przewieszony płaszcz.
Zgadza się? - Tak - mruknął leżący. - Teraz skup się, Su: czy dochodząc do
schodów lub może jeszcze idąc korytarzem, zauważyłeś osobnika wzrostu około 175
centymetrów, w płaszczu i sportowej czapce golfowej, stojącego przy przejściu?
Dodam, że płaszcz był typu nieprzemakalnego, ciemnoszary, a czapka granatowa. -
Tak - mruknął leżący. - To był Chińczyk. - Czy już go kiedy widziałeś? - Chory
przymknął oczy i po namyśle kategorycznie zaprzeczył ruchem ręki. - Ten Chińczyk
strzelił do ciebie dwukrotnie. Drugi strzał musiał już paść po strzale agenta
F$b$i, obecnego przypadkiem przy zajśCiu, i tym tłumaczę postrzał barku.
Chińczyk został trafiony w podstawę czaszki, pocisk wyszedł ponad nosem. Twój
niedoszły morderca jest, jak dotąd, nie rozpoznany. Przy sobie nie miał - poza
kilkunastoma dolarami - nawet starego biletu autobusowego. Pistolet typu lugar,
* kaliber 22, z fabryki w Detroit. Amunicja włoska o podwójnym ładunku, z
pociskiem w koszulce z utwardzonego aluminium. Tłumik nie znany ekspertom F$b$i.
Długość tylko cztery centymetry. Wyrób - albo Formoza, albo NIppon. W tej chwili
próbujemy ustalić pochodzenie broni, jak i tożsamość nieboszczyka. Dzisiaj już
wysłaliśmy sześćset zdjęć do wszystkich kartotek F$b$i i policji stanowej. To
tymczasem wszystko. Teraz przyniosę ci jedzenie i proszę cię, nie krzyw się na
menu. Lugar - parabellum, wyrabiane w U$S$A, o różnych kalibrach. - Stop, Sam!
Trochę głośNiej rzucił leżący. - Na jedzenie mam jeszcze dużo czasu. Choć może
niewyraźnie, mogę jednak mówić, myśleć mogę bez żadnych wysiłków. Tylko jest mi
cholernie niewygodnie leżeć i zaczynają mnie boleć oczy od tego ustawicznego
wywracania z góry na dół. Powiedz tym szanownym lekarzom, co się we mnie
wpatrują, że po pierwsze dziękuję im i obiecuję każdemu prezent na Boże
Narodzenie, a po drugie, żeby się o mnie nie niepokoili i - o ile to możliwe -
zostawili nas samych. Muszę przekazać komplet informacji, i to natychmiast,
jasne? Revell wstał. - Panowie sami słyszeli - zwrócił się do zebranych. - Będę
bardzo wdzięczny, jeśli będziemy mogli spotkać się tutaj za godzinę. Dziękuję
panom. Ty - zwrócił się do WEstona - zaczekaj w sąsiednim pokoju. Chory zamknął
oczy. Czekał. Gdy wreszcie zostali sami, powiedział: - Teraz ty słuchaj, Sam, i
staraj się nie przerywać mi. Otóż, jak wiesz, wysłałem ci sześć dni temu z
Sydney, przez naszego agenta w "Pan American", kopertę z fotografią mojej nowej
twarzy i kartką z zawiadomieniem o przylocie do Miami. W dwa dni późNiej
dostałem przez tego samego faceta nowy paszport. Wiesz także, że w Sydney ten
magik z teatru robi nieprawdopodobną charakteryzację. Cztery zastrzyki w gębę i
peruka wystarczą, by na pięć do sześciu dni mieć twarz zmienioną zależnie od
zapotrzebowania. Cudotwórca. On z tego czarnego Amina zrobiłby conajmniej Alaina
Delon... Umilkł na chwilę, odetchnął głęboko i mówił dalej: - Zdjęcie miałem
wykonane natychmiast po tym zabiegu, czekałem na wywołanie i zabrałem odbitki
radzem z kliszą. Przesyłka do ciebie szła jak zwykle w kopercie nie do
otworzenia, znakowanej wewnątrz. Wiedziałem, że sprawdzisz. Paszport dostałem od
ciebie w takiej samej kopercie z twoim znakowaniem. Nienaruszona. Mimo że
zawiadomiłem cię o czasie i miejscu mojego przylotu, bilet kupiłem anonimowo na
dwadzieścia minut przed odlotem.Samolot szedł do Tokio prawie pusty. Mam
absolutną pewność, że na terenie Sydney nie jestem rozszyfrowany. Wiem też, że
nie jesteś w stanie odpowiedzieć na pytanie: jakim sposobem mój niedoszły
zabójca mógł wiedzieć, kieddy i gdzie przylecę, a co najważniejsze: jak obecnie
wyglądam? - Masz rację, nie jestem - Revell skinął głową. Milczeli. - Sam, ktoś
musiał widzieć mój list i musiał mieć wystarczająco dużo czasu dla zrobienia
dobrej odbitki z mojego zdjęcia paszportowego. Bez tej odbitki byłem nie do
poznania. Ten drab na lotnisku musiał już "umieć" moją twarz na pamięć. Ów
"ktoś" jest człowiekiem z naszego departamentu... Tę sprawę jednak odłożymy na
póóniej. Mam kilka jeszcze ważniejszych. Przed odlotem z Sydney wysłałem ci na
ocztę miejską w Hagerstown, na poste restente, wyczerpujący raport. Kod adresowy
"515". Poślij zaraz którąś z naszych dziewczyn. NIe pokazuj się tam osobiście,
nie wysyłaj też żadnego z naszych ludzi. Potraktuj ten list jako fragment
intrygi miłosnej, skrywanej przed żoną. Przeczytaj i spal natychmiast. -
Załatwione. Mów dalej. PO zakończeniu operacji "French Connection" wysłałeś mnie
z powrotem na stare śmieci do Hongkongu i nie widzieliśmy się chyba więcej niż
trzy lata. Miałeś moje raporty, prawda, ale postaram ci się teraz uzupełnić to
wszystko, czym nie mogłem się z tobą dzielić oficjalnie. Jak pamiętasz, dawniej
jedyną naszą troską na tym terenie byli mali pośrednicy, trochę handlarzy i sami
przemytnicy, którzy rekrutowali się spośród chińskich załóg trampów różnych
bander. Czasem wpadła większa ryba, znany kupiec chiński albo kapitan jakiegoś
liberyjskiego trampa. Ale to były wszystko małe ilości, i to surowca. Dzisiaj,
po przecięciu francuskiego wrzodu, wszystko się zmieniło. Jak grzyby po deszczu
powstały dziesiątki małych destylarni i laboratoriów w najniedostępniejszych
zakarmarkach chińskiej dzielnicy i w wioskach po chińskiej stronie. Laboranci -
przeważnie Brytyjczycy, paru Amerykanów i Japończyków. Dzisiaj już w Hongkongu
nie dostaniesz surowca opium. Idzie czysta heroina, i to lepszej jakości niż
francuska. A dystrybucją zajmują się nasi żpłnierze. Podczas urlopów z Wietnamu,
spędzanych najchętniej w Hongkongu, angażowani przez ludzi triad, * za duże
pieniądze przewożą do Sanów czystą heroinę i rozprowadzają do określonych
odbiorców. Jest okazja łatwych i dużych zarobków. Zysk za przewiezienie jednego
kilograma heroiny - to tysiąc dolarów. Jakakolwiek kontrola tego procederu jest
niemożliwa. Pozostała jedynie likwidacja źródeł produkcji. Triady - tajne
organizacje chińskie. Ale tutaj w grę weszły triady. Triady rozrosły się do
nieprawdopodobnych rozmiarów. Dawniej żerowały na protekcji, na uciekinierach z
Chin komunistycznych, trochę paprały się narkotykami, ale ich główna działalność
i ich dochody wiązały się z handlem surowcem opium w Rangunie i przemytem złota
z Macao. Dzisiaj triady przejęły w swe ręce cały handel narkotykami w świecie.
PO dwóch celnych strzałach w zeszłym roku na stadionie basseballowym w Detroit
mafia w Stanach odskoczyła od importu narkotyków. - Czy i Hongkong opanowany
jest prez triady - spytał Revell. - W HOngkongu mamy trzy główne triady.
Naturalnie dominująca jest triada "Woh Sing Woh". "Lu Kun" i "Fu Sing" mają
nieco mniejsze znaczenie. Ale nad wszystkimi dominuje potężna triada
"czternaście K", kontrolująca triady całego świata. Ma ona najlepszą organizację
i środki jeszcze od czasu Kuomintangu. W Stanach mamy dziewięciu "Starszych"
stopnia "462" i kilku Czerwonej Laski z Podwójnym Kwiatem i Złotą Wstążką. Ale
gdzieś jest ten ze śswiętym numerem "444" i zaręczę ci, że on jeden może dać
odpowiedź na pytanie o dziury w mojej czaszce... Przerwał na chwilę, widocznie
zmęczony dłuższą relacją, ale po chwili podjął dalej: - Wracajmy do HOngkongu.
Praca była ogromnie utrudniona. Policja miejscowa pod zarządem brytyjskim -
skorumpowana od góry do dołu. Znana ci jest afera superintendenta Stanleya
Browna? - Słyszałem. Wystrzeliła kilka miesięcy temu. - Właśnie. FAcet potrafił
zgromadzić pół miliona funtów. To daje najlepszy obraz tamtejszych stosunków.
KIedy przejąłem trzy lata temu placówkę od departamentu "1" z Paryża, agenci
byli zupełnie bezradni. To byli dobrzy agenci... - Tyle, że mieli przeciwko
sobie nie tylko triady, ale i policję! - Zgadza się. ZaczęLiśmy więc od
początku, nie licząc się z nikim i z niczym. Wyciągnąłem trzech moich starych
agentów, nigdy nie rozszyfrowanych, i puściłem w ruch moich nowych facetów z
dawnego departamentu "1". Znasz rezultaty. - Znam. W trzy lata dziewięć wytwórni
miejscowych i jedna po chińskiej stronie. Zniszczono heroiny za co najmniej
dziesięć milionów dolarów. Pięciu oficerów lotnictwa, dwóch z administracji i
czterech marynarzy poszło pod sąd wojenny. - Niestety, musiały być i ofiary.
Brytyjczycy zaczęli się nas czepiać, oskarżając o blisko czterdzieści morderstw.
Wszystko zwalali na nas. Wtedy moi starzy agenci rozpracowali tego Browna.
Zatuszować się nie dało, wstyd na cały śweiat. Zamknęło to Anglikom gęby i teraz
mamy spokój. Ale sześciu moich agentów przepadło bez śladu, a siódmy odnalazł
się tylko przypadkiem. Pijany marynarz francuski nad ranem wziął cudze auto i z
miejsca rozbił je o przejeżdżającą furgonetkaę. Kierowca zbiefł, a w furgonetce,
nikt inny jak Allan Ball, z czterema dziurami w głowie i nóżkami w cemencie. Tę
sprawę wziął w ręce jedyny wartościowy superintendent w całym zespole, Fu Czeng,
i w dwa tygodnie rozłożyliśmy połowę triady "Fu Sing". Ale to były tylko
rozgrywki na średnim szczeblu i dla całości sprawy były przysłowiową kroplą w
morzu. Produkcja była większa niż dystrybucja organizowana i prowadzona prze
paruset dorywczych kurierów. Którędyś musiały iść duże transporty. To były już
wyższe szczeble wtajemniczenia. Tego nie mogli rozgryźć nawet moi starzy agenci.
Nie zapomnij, że razem z nimi skończyłem szkołę, że razem służylimy przez pięć
lat w miejscowej brytyjskiej policji w departamencie narkotyków. Że znamy
Hongkong na wylko, że nic nie jest dla nas tajemnicą. Oni przez te osiem lat po
odejściu wraz ze mną ze służby nie stracili żadnego ze swoich dawnych kontaktów
i dlatego dzisiaj są najlepsi na naszym rynku. - A mimo to stanęliśmy przed
murem nie do przebycia... - Dopiero po jakimś czasie zaczęło świtać. Rok temu
mój dawny agent z Macao zawiadomił mnie, że ma coś poważnego. Zostawiłem cały
kram na głowie Chung Fu, a sam zaopatrzyłem się w trzy kilogramy złota w małych
sztabkach i na dżonce wylądowałem w Macao. Macao to cudowny rynek. Można tam
dostać wszystko: narkotyki, złoto i naszą broń z Wietnamu, która idzie w
dziesiątkach ton na Malaje. Wprowadzenie miałem dobre, legendę nie do
rozgryzienia i bez trudności wszedłem w międzynarodową zbieraninę handlarzy
złotem i czym się dało. Interes zaczął iść mi z miejsca tak, że policja
portugalska zwróciła na mnie uwagę. - Trochę cię to pewnie kosztowało? - Trudno,
kosztowało, ale mój nowy proceder przeszedł wszystkie oczekiwania. NIe
uwierzysz, jak zobaczysz moje ostatnie zestawienia finansowe. Wyglądają jak
bajka. Rozpracowaliśmy kilkunastu z triady "14 K". Wszyscy o niewielkim stopniu
wtajemniczenia. Na tym nici się urywały. Tak minęło prawie dziesięć miesięcy...
Zamilkł i chwilę leżał bez ruchu. Temperatura mu chyba rosła, oczy świeciły
chorobliwym blaskiem. Oblizał wyschnięte usta i zaczął opowiadać dalej: - Dwa
miesiące temu mój agent, wracając z jakiejś libacji, znalazł za miastem
zmasakrowaną, ledwie żywą dziewczynę. Stary Chińczyk, wdowiec, mieszkający z
trzema siostrami, wziął tę prawie umierającą dziewczynę do siebie. Była to
zawodowa prostytutka, Chinka z Tajwanu. PO dziesięciu dniach przyszła do siebie
i zaczęła gadać. To był najszczęśliwszy przypadek w całej mojej karierze w
International Narcotic Bureau. Informacje były bezcenne. Transporty opium
przychodziły do Macao tonami, na miejscu przerabiano to na heroinę i wysyłano
dużymi partiami do Stanów i Kanady. W sieć dostały się nie tylko małe płotki z
"426"; sięgnęliśmy do wielkich z "14 k". Po miesiącu mieliśmy wszystko
zlokalizowane. Laboratorium jak w I$C$I, * wszystko: organizacja i urządzenia
ultranowoczesne. Produkcja - jedna tona czystej jak łza heroiny miesięcznie i
transport do miejsca przeznaczenia. Aż w głowie się kręci: dwadzieścia milionów
dolarów w detalu. I$C$I - największy koncern chemiczny Wielkiej Bratanii. - A
zatem najpierw likwidacja źródeł? - spytał Revell. - LIkwidacja źródeł była
niemożliwa. W tym skorumpowanym bagnie o żadnych rzeczywiście skutecznych
posunięciach nie może być mowy. Tam wszystko dzieje się za wiedzą miejscowych
władz. Ale można zlikwidować ośrodek kierujący, dochodząc uprzednio do głównego
odbiorcy. Odnieśliśmy wielki sukces. Dotarliśmy do świętego numeru "444". Bodaj
pierwszy raz w historii triady. Mamy go umiejscowionego. - Ale te nitki szły
chyba i dalej? - Jasne, że szły. Gdzieś w pobliżu musiał być ten największy
Wielki Brat "489Pu". Ściągnąłem z Hongkongu numer "01" i wzięliśmy się do
roboty. Z "01" nie kontaktowaliśmy się osobiście. Robiła to za nas dziewczyna.
"Yoshima Maru" miała odpłynąć z ładunkiem na jakieś dziesięć dni. Szła na
JOkohamę i Vancouver. Wtedy dostałem ostrzeżenie. A było to tak. POszedłem jak
co dzień do baru "Carioca", żeby zakończyć małą transakcję dotyczącą naszej
amunicji. W tłumie przy wejściu podszedł do mnie pijak, jeden z moich
kontrahentów w handlu złotem, i mruknął: "Mój drogi przyjaciel zaczyna używać
mydła o gorszym zapachu". To wystarczyło. - Ranny na chwilę przerwał. Mówienie
przychodziło mu z trudnością. Ale obydwaj byli niecierpliwi, więc milczenie nie
trwało długo. - Czasu było niewiele. Miałem dobrą legendę na czerwone Chiny.
Zabrałem cały swój dorobek - nie śMiej się, prawie czterdzieści kilogramów złota
w sztabkach i monetach - dziesięć kilo zostawiłem agentowi i zaczęLiśmy łapać
okazję do kraju Mao Tse_Tunga. Znalazła się dżonka przemytnicza od czerwonych,
za kupę pieniędzy podrzucili mnie na łódź rybacką z Hongkongu. Przysiadłem cicho
w zapasowej melinie, nikomu się nie pokazując. PO czterech dniach odezwał się
sygnał alarmowy. Moi agenci coś najwidoczniej odkryli. Okazało się, że na pełnym
morzu przeładowywano towar z "Yoshima Maru" na "Oriona". To stary tramp
dalekomorski, własność jakiegoś małego armatora z HOngkongu. Załoga: kapitan,
dwóch oficerów, radiotelegrafista i mechanik, wszyscy Brytyjczycy. Reszta to
kilku Greków i prawie sami kulisi. Ale żeby przeładować tysiąc sześćset ton
drobnicy, i to na pełnym morzu, trzeba mieć ważny powód... Tej samej nocy
przyjechała dziewczyna. Przewieźli ją motorówką za kupóę złota. Okazało saię, że
stary nieostrożnie się "wychylił". Był śledzony cały czas od mojego wyjazdu.
Przyjechał do domu przed obiadem, bardzo przybity. Powiedział dziewczynie, że
wszystko mu się zepsuło. Dał jej złoto i polecił wieczorem opuścić dom i starać
soę dotrzeć do mnie. Dostała adres mojej meliny i drugi kontakt - w razie
konieczności. Dziewczyna wyprała łachy i poszła rozwiesić je w ogródku.
POjechali we trzech samochodem, zastrzelili starego i dwie będące w domu
siostry. Dziewczyny nie zauważyli. Jedno mnie zastanawia: po co ten pośpiech?
Według ich normalnego sposobu postępowania przedłuchanie celem wydobycia
wszelkich możliwych informacji jest podstawą każdego dalszego kroku. Środki
persfazji są nam znane, a zakończenie zgodne z przyjętym schematem: nóżki w
cement i do wody. Ważne jednak, że od starego nic nie uzyskali, więc i tu jestem
kryty. Tylko trudno mi wytłumaczyć ten pośpiech. NOwicjuszostwo wykonawców nie
wchodzi w grę, ludzie z "14 K" takich błędów nie popełniają. POzostaje
niedopowiedziane: dlaczego? Dziewczyna miała wszędzie dobre kontakty i
znajomości. Była sprytna i zaradna jak rzadko. Toteż już wieczorem dostała
szybką motorówkę przybbrzeżnej straży portugalskiej i wkrótce była na kursie.
Nad ranem weszli do portu. Po dłuższym targu przewoźNicy obniżyli cenę do dwóch
kilogramów złota, i to już z premią. Z podziwem muszę stwierdzić, że
POrtugalczycy byli uczciwi. Mogli zabrać wszystko, a dziewczynę zostawić rekinom
na pamiątkę. Żal mi tylko starego. To był jeden z moich najdawniejszych
współpracowników i zarazem przyjaciel. MOja obecność po tak długiej przerwie
dodała mu za dużo pewności siebie. Zachowywał się tak jak za dawnych czasów w
Hongkongu. Gdzieś kogoś nie docenił. Za to płaci się życiem. - A dziewczyna? -
Przywiozła ostatnie wiadomości. "Orion" wiezie 1600 ton drobnicy: żywność
chińska produkowana przez czerwonych i przemycana od starego Mao. Puszki konserw
w skrzyniach, reszta w workach. Nasz towar jechał gdzieś z główną partią
ładunku... Ale wypadki zdarzają się nawet na spokojnej wodzie. Przy przeładunku
dwóch kulisów wpadło do wody. Nie zdążyli ich wyciągnąć, bo rekiny w tamtych
stronach są bardzo nieprzyjazne ludziom. Zabrakło załogi. Japończycy z "Yoshima
Maru" odmówili przejścia, więc stary pijanica musiał zaokrętować kogoś z
portu... - I tak to "przypadek" zrządził, że ten "01"... - ...płynie w
charakterze kulisa ze swoim jakoby kuzynem. Ze wszystkich kandydatów oni mieli
najlepsze papiery. Zdążył przekazać przez dziewczynę, że statek idzie do
Nagasaki, a po czterech dniach postoju w porcie - do San Francisco. Zaznaczył
jednak, żebyśmy nie podejmowali żadnych drastycznych kroków bez jego informacji,
które prześle nam pod ten sam adres, pod który ja przesłałem mój raport, tylko z
kodem "41". Zaczęło mi się palić pod nogami. Dałem dziewczynie dwa kontakty i
zakontraktowałem ją na stałe. Jest to dla nas nabytek bezcenny... O jedenastej
rano byłem już w powietrzu w drodze do Sydney. W moim raporcie znajdziesz
wszystko. Zwróć też uwagę i przekaż do Paryża tego "444", bo facet lata po całym
świecie. Masz wszystkie dane o używanych przezeń paszportach i legendach, jakimi
się posługuje. A teraz przypomnij sobie, co mówiłem uprzednio, i to ci wyjaśni
moją maskaradę. "Orion" wejdzie do frisco nie wcześniej niż 28, czyli mamy dużo
czasu na przeanalizowanie całości zagadnienia i przygotowanie akcji. Spodziewam
się tymczasem jeszcze wielu nowych informacji z Hongkongu. W każdym razie w
żadnym wypadku nikt w departamencie nie powinien nic wiedzieć. Możesz zawsze
wymyślić jakąś historię, w którą muszą uwioerzyć. Wypadku ukryć się nie da, ale
przyczyny trzeba koniecznie utrzymać w tajemnicy. Znając ciebie jestem
przekonany, że przywiozłeś tutaj tylko moją starą ekipę z okresu "French
Connection"... - Zgadłeś - uśMiechnął się Revell. - ONi nie są nadmiernie
ciekawi. Wiedzą, o co idzie w tej zabawie. - Nagadałem się, ale wiesz - zaczynam
się czuć coraz lepiej i jeść mi się chce cholernie. Co ty na to wszystko? -
spytał Su. Revell zastanowił się. - Ty wiesz, Su, że mam do ciebie pełne
zaufanie, że wierzę ci ślepo. Ale wyobraź sobie: prawie trzystu ludzi w
departamencie, dobranych, wypróbowanych, doskonałych ludzi... Jednak godzę się z
tobą, wszystko jest możliwe. Nam nie chodzi nawet o tonę heroiny czy morfiny. Na
miejsce jednej zniszczonej przyjdą dwie następne. Nam chodzi o ten mózg, co
nadaje, i te jedne ręce, które odbierają. Musimy zacząć wszystko od innej
strony. Jeżeli szczęśliwym wypadkiem dostaniemy tego miejscowego "444", to
jestem przekonany, że dopiero wtedy żona jednego z trzystu zostanie żałobną
wdową. Naturalnie zrobi się trochę krzyku, ale do tego już się przyzwyczailiśmy.
A teraz chwilę poczekaj. Revell wstał i otworzył drzwi do następnego pokoju: -
Proszę nakarmić tego kandydata na nieboszczyka. Nie zapominajcie, że nie może
szeroko otwierać ust. Musicie go karmić jak niemowlę. Do tego najlepszy będzie
Chris, on już swoich troje wykarmił. Chris, energiczny młody człowiek w białym
fartuchu pielęgniarza i z twarzą wykładowcy filozofii na wieczornych kursach dla
starych panien, wziął podaną mu miseczkę i z udaną powagą zaczął wybierać
łyżeczkę, przymierzając wymiary. - Ty, Gaston - zwrócił się Revell do drugiego -
weź słoMki i te dwa termosy z czerwonymi korkami. Już teraz niczego naszemu
patron nie braknie. Z uśMiechem weszli do pokoju. Weston był już przy łóżku
chorego i przygotowywał stolik. 2~ JOhn Górski, sierżant z wojny wietnamskiej
KIedy lekarze wyszli, Revell zamknął drzwi. Przed nim stało dwóch mężczyzn.
Obydwaj dobrze zbudowani, w wieku około pięćdziesiątki, każdy w innym typie.
Jeden, o nordyckiej twarzy, z dobrze już posiwiałymi włosami na skroniach, całą
swą powierzchownością zdradzał byłego wojskowego. Drugi, ciemny, z widoczną
łysiną, z przymrużonymi oczami i wąskimi wargami w zaciętej twarzy, nie należał
do ludzi, do których czuje się sympatię na pierwszy rzut oka. Wpatrywał się w
Revella, bawiąc się wąziutkim sztyletem z Campobasso. * Tonem koleżeńskiej
poufałości Revell zwrócił się do śpiącego mężczyzny: Sztylet z Campobasso -
zamykany (składany) sztylet o bardzo silnej sprężynie. - Jak tam, sierżancie,
czy jesteś wszystkiego pewny? - Tak, kapitanie - odpowiedział zapytany. -
Rutynowe czynności na wypadek stanu ogólnego zagrożenia. Gaz, materiały
wybuchowe, snajperzy. Tych metod jeszcześmy w Stanach nie stosowali, to
doświadczenia z akcji "French Connection" i z Amsterdamu. Ale tu przewidują
historię cięższego kalibru. Więc po pierwsze: jeszcze wczoraj odgrodziliśmy
ścianą działową naszą część korytarza od głównego przejścia. Przed
przepierzeniem, tak jak i w recepcji tego oddziału siedzi po dwóch z F$b$i.
Zmieniają ich co cztery godziny, zmiana odbywa się w asyście porucznika i
sierżanta. W przepierzeniu pod sufitem wyciąg wentylatorowy. Drzwi wychodzące w
końcu naszego korytarza na zewnętrzne żelazne schody przeciwpożarowe
zablokowaliśmy i osłoniliśmy podwójną siatką stalową. U góry także wyciąg w tym
oknie jak widzisz potrójna siatka i następny wentylator na dole pod oknem dwóch
z F$b$i. - Co z zasilaniem? - spytał Revell. - Wentylatory włączone na prąd
miejscowy a w razie awarii na nasze akumulatory. Wszystko podłączone do tego
aparatu - wskazał na stojące w kącie urządzenie - chwilowo wyłączonego, bo jak
otworzyli termosy, zapach jedzenia mógłby włączyć alarm. Mamy też na wszelki
wypadek maski. - Obstawa? - Teraz przed naszymi drzwiami siedzą Tony i George.
Na noc nigdy nie zostawiłbym ich razem. Mają za czułe palce. Jak wiesz, za
Tony.ego cztery miesiące siedziałem w marsylskim kryminale. Dwóch stale w tym
pokoju, dwóch odpoczywa. Doktorom przy wejściu ściągnęliśmy dla pewności...
skarpetki. Wyobraź sobie, że nawet wodę przywieźliśmy z sobą. Tam, gdzie w grę
wchodzi bezpieczeństwo Su, nie możemy sobie pozwolić nawet na najmniejsze
ryzyko. Jedna rzecz tylko nie daje mi spokoju i nie miej mi tego za złe
kapitanie... - O co chodzi? - przerwał mu Revell. - Wczoraj widziałem, jak
choremu zmieniano opatrunki. Przecież Su był podobny do Chińczyka jak się tylko
leciutko "podrobił", był lepszy od Czang Kai_Szeka. A tymczasem ten nasz pacjent
wygląda jak rasowy włoski "Cantatore" z lokami jak angielski Beatle. Czy ty
jesteś pewny, że to jest Su? Revell parsknął śmiechem? - Wiesz co, sierżancie,
nie możesz mu zrobić większej przyjemności niż ta, kiedy mu to sam powiesz. Jego
tak świetnie "zrobili" w Sydney, ale za parę dni to wszystko zejdzie i z
pięknego "cantatore" będziesz miał znowu swojego "patron". Sierżant pokręcił z
niedowierzaniem głową. - Comandotore - odezwał się po chwili drugi z obecnych -
od przeszło roku nie mam możliwości kontaktu z tobą i rozmowy jak za dawnych
czasów. Czuję się źle, coraz trudniej mi pracować. Co ja tu robię? Wsadzono mnie
na tę sekcję od mafii i syndykatów. Siedzę równe dwa lata i co? To ma być
wielkie International Narcotic Bureau, te trochę marichuany i L$s$d? To dobre
dla policji stanowej, dla American Drug Enfor Cement Agency, może nawet dla
F$b$i - ganianie studentów i hippisów. Przecież my właściwie nic innego nie
robimy, tylko jakoby współpracujemy z policją, która ma zresztą coraz większe
ograniczenia - zrezygnowany machnął ręką. - Ogromny sukces, cała prasa trąbi na
pierwszych stronach, policja dostała ordery i awanse. To wszystko to za głupie
dwadzieścia kilogramów marichuany zeszłego roku we Frisco. Ustawiłem ludzi jak w
teatrze. MIeliśmy do głównego magika włącznie, zdawało się, że będzie piękna
pokazówka, a rezultat - jak to zawsze u nas. Szajkę wyrobiono łącznie z tym
głównym, dwóch uciekło i skończyło się na wielkim krzyku. Ja tylko naraziłem się
policji we Frisco za naciski na prokuraturę. Nie nadaję się do robienia
zestawień i statystyk i dość już mam tych Włochów, Puertorykańczyków i Żydów.
POlicja stanowa nas nie lubi, bo się wtrącamy w ich sprawy, a jak nie lubi, to i
nie bardzo pomaga. Tam też w grę wchodzą pieniądze. To nie dla mnie robota -
węszenie marihuany po murzyńskich barach Chicago i Frisco i użeranie się z
policją, prokuraturą i naszym biurem rozliczeń o nadmierne wydatki. Chcę jeszcze
dodać, że mojego Domenica, wspaniałego chłopaka, sprzątnęły typy z policji
stanowej, a nie żadni gangsterzy. Taka to i współpraca. Mam tego po dziurki w
nosie! Po trzech latach spotkaliśmy się wczoraj wszyscy w naszym starym zespole.
Chcę w nim pozostać już na stałe! Su, to rozumie, to jest prawdziwy "patrone", z
nim człowiek czuje, że żyje, że jest potrzebny, że coś robi. To zawsze wielka
gra. I zawsze podwójne wydatki. Inaczej nie widzę dla siebie jutra... - Zamilkł
i patrzył gdzieś przed siebie. - Tego się nie spodziewałem - powiedział po
chwili Revell. - Być może to moja wina, ale ja sam przez ostatnie dwa lata, nie
widziałem prawie swojej żony. Moi zastępcy kierują się raczej rutyną niż
personalnymi względami. Znam twoją pracę tylko ze sprawozdań. Były bardzo dobre
i myślałem, żeś ty się Pierrino, w Chicago zadomowił, że wam obojgu z Letizją
tam dobrze. Przecież masz tam wielu twoich rodaków... - Co?! - żachnął się
Pierrino. - Rodaków! Ładni mi rodacy, oni mnie znać nie chcą, bo nie służyłem u
Andersa jak ten twój sierżant Górski. Kiełbasa polska to tam jest, ale naród
ogromnie nieprzystępny i nieżyczliwy. A co do tych rodaków, to jeszcze później
będę miał dwa słowa do dodania. Wrócę do Domenica. Myśmy jak dzieci biegali za
marichuaną i murzyńskimi "pedlers", * a na rynek szła w zastraszających
ilościach heroina. Wiemy, jak straszne są te następstwa. Przyjedzie głupia
dziewczyna z prowincji, zahaczy ją taki hippis na ulicy, zakręci w głowie, że
zna dobry hotel dla młoddych dziewcząt, gdzie znajdzie jeszcze dla nich pracę.
Dziewczyna idzie, tam dostaje w łeb i trzymają taką ofiarę tydzień na ustalonej
dawce. Dziewczyna już bez heroiny żyć nie może, musi ją mieć, a tu trzeba
pieniędzy. Wypychają ją na ulicę. Cała prostytucja San Francisco i Chicago stoi
na heroinie. Pedlerzy to mali detaliści. Hurt trzyma triada. To powszechnie
szanowani żółci obywatele Stanów... Zaraz, nie przerywaj. W zeszłym roku
zakasaliśmy rękawy. Trzech żółtych wyłowiono z zatoki. Zrobił się krzyk.
Wszystkie posterunki policji we Frisco stawały na głowie. Parę miesięcy temu
dwóch poważnych przemysłowców miało poważny wypadek samochodowy. Tego już nie
przepuszczono. Na drugi dzień przywieziono mi Domenica z pięcioma dziurami z
automatu. Znaleziono go przy samochodzie. Zupełnie jak z filmów o Al Capone.
Domenico zatrzymał wóz na Elm Parade, żeby kupić papierosy. Jechali za nim
starym Chevroletem. Jak wysiadł z wozu, wpakowali mu serię i pojechali. Myśleli,
że mają z durniami do czynienia. Domenico, tak jak ja, nigdy nie ruszał się bez
cienia. Murzyniak na obdrapanym motocyklu rozpoznał dwóch z północnego
komisariatu. Po dwóch godzinach mieliśmy już ich wóz. Nie było żadnych
wątpliwości, że te dwa policjanty pracowały dla kogoś za dobre pieniądze, jeśli
posunęli się tak daleko. Pedler (ang. - tu: drobny sprzedawca narkotyków.
Zacząłem reżyserię mojej sztuki, o której wspomniałem uprzednio. Byli pewni
siebie i to ich popchnęło w nasze ręce. Już w dziesięć dni znaleźli ich w
chińskiej dzielnicy, każedy po pięć dziur, tak jak mój biedny Domenico.
Strzelaliśmy z "351" pociskami z miękkiego ołowiu. To doskonała metoda, w żaden
sposób nie można zidentyfikować broni. To wystarczyło. Trzydzieści komisariatów
policji San Francisco uderzyło równocześnie. To było przedstawienie: pierwszej
nocy zgarnęli ponad dwustu. Wszystkie branże przestępcze. A potraktowali ich
tak, że w dwa dni mieli całą szajkę z głównym bossem. Znaczna fiszka, miejscowy
aptekarz, naturalnie żółty. Myśmy zacierali ręce i zdawało się - sądząc po
przygotowywanych procesach i szumie w prasie - że to jest wielkie osiągnięcie.
Nie doceniliśmy triady. Jak spod ziemi wyrósł jeden senator. Interpelacja w
kongresie. Gubernator nakazał dochodzenie, powołał pięć rozmaitych komisji.
Trzech prokuratorów usunięto, dziewięciu kapitanów policji przeniesiono na
prowincje, wszystkich złapanych zwolniono za kaucją. W sądzie znaleziono
fałszywych świadków, lipne dowody i alibii. Dwóch się ulotniło, resztę
zwolniono. Kilkunastu małych pedlerów poszło do kryminału. Jedyną pociechą mogło
być to, że reszta - po przyjęciu, jakie im zgotowała policja - nigdy do swojego
zawodu nie wróci. Na miesiąc we Frisco heroina zniknęła z rynku. Połowa
prostytutek powariowała, ale cała złość policji obróciła się na nas.. Zaczęli
wietrzyć prowokację. Jesteśmy ekspozyturą O$n$z, więc nic nam zrobić nie mogą,
ale - jak już powiedziałem - trudno nam liczyć na ich pomoc. POwtarzam raz
jeszcze, comandatore, że nie widzę tam miejsca dla siebie. Ci senatorzy w
kongresie są albo ślepi jak dzieci, albo przekupni jak Arabowie... - Ty tego tak
nie ujmuj i sądów czy opinii pochopnie nie wydawaj - odparł Revell. - Zdaję
sobie dokładnie sprawę, jak daleko od was odszedłem przez ostatnie dwa lata i
pozostawiony sprawozdaniom i suchym raportom straciłem bezpośrednie rozeznanie.
Wam wszystkim, tak jak mnie kiedyś, wydaje się, że departament nic nie robi i że
jesteśmy pozostawieni sami sobie. Dobrze wiecie, że mamy ograniczone budżety.
Wiem, to śMieszne, ale ciągle nam zarzucają nadmierne wydatki, a nasz
departament trzystu agentami pokrywa dwie Ameryki i cały Daleki Wschód. W ilu
językach wychodzą nasze publikacje? A telewizja, prasa, międzynarodowe kongresy?
Ciągła walka o pieniądze. Bez nich jesteśmy bezsilni. Teraz postaram się
przerzucić gros naszego wysiłku na Stany. Dotrzemy i do kongresu. A co do
ciebie, Pierrino, obiecuję, że wracasz od dziś do starego zespołu; jeżeli chcesz
zatrzymać przy sobie któregoś ze swoich, uzgodnisz to z Su. Przeprowadzę to z
kierownikiem sekcji zaraz po powrocie do Baltimore. Radzę ci jednak zaznajomić
się dokładnie z wytycznymi, jakie opracowała nasza centrala dla resortu senatora
Williama Burke w Waszyngtonie. Te wytyczne dadzą ci pewną jasność sytuacji i
obraz przeciwnika, z którym rozpoczynasz walkę. Więc zastanów się dobrze... Ja
teraz schodzę na dół, bo czeka na mnie ten nasz kapitan z F$b$i. Gdyby lekarze
przyszli podczas mojej nieobecności, zatrzymajcie ich w tym pokoju do mojego
powrotu i nie wpuśćcie do chorego do czasu wyjśCia jego karmicieli. To wszystko.
Po wyjściu Revella Górski i Pierrino usiedli na tapczanie pod oknem. - Wiesz co?
- odezwał się sierżant po polsku. - Bardzo mi się twoje gadanie podobało.
Nauczyłeś się mówić. To już nie to dawne twoje ględzenie. Teraz mówisz naszym
językiem, ani jednego niepotrzebnego słowa, wszystko skrótami. Te ostatnie trzy
lata ogromnie cię zmieniły, to nie Marsylia, to inny świat. Już nawet moja
Franka Zwróciła na to uwagę. Jednej tylko rzeczy nie mogę cię oduczyć. Nie masz
prawa zwracać się do kapitana per comandatore, to dobre wobec właściciela
garażu, albo restauracji w Benevento czy Campobasso. Sam jest dzisiaj wielką
figurą, szefem departamentu. Dawne koleżeństwo i zażyłość - zgoda, ale do pewnej
granicy. Chcesz używać zwrotu "mon patron", też zgoda, jak już musisz operować
tą swoją włoszczyzną, to mów "padrone". Ty też nie jesteś już tym kmiotkiem,
jakiego ongiś spotkałem. - Podziwiam spostrzegawczość Franki - niedbale
odpowiedział Pierrino. - Nawet bawi mnie twoja ocena, natomiast mój stosunek
osobisty do Sama Revella jest wyłącznie moją sprawą osobistą. Dla ciebie, byłego
sierżanta, stopień kapitana wymaga szacunku, stawania na baczność, ale dla mnie
to, że ktoś mógł być kiedyś generałem, nie ma żadnego znaczenia. To, że Sam jest
teraz szefem departamentu, bardzo mnie nawet cieszy i odpowiada mi, że został
moim przełożonym, ale to nie zmienia faktu, że mimo pozornej służbowej
zależności mam dużo wyższe od niego uposażenie. Więc nie ośmieszaj się,
wymagając ode mnie wojskowej uniżoności. Cokolwiek powiesz, każdy z nas zdaje
sobie sprawę, że stanowisko szefa departamentu Sam zawdzięcza tylko twojej
wojskowej lojalności... - Nie wolno ci tak mówić! - Górski zerwał się z
tapczana. - To jest rozmyślne podrywanie autorytetu przełożonego na podstawie
mglistych przypuszczeń. Nie wracaj więcej, proszę, do tej sprawy. Moje zdanie
znasz... - Spokojnie, stary sierżancie, nie skacz niepotrzebnie - odpowiedział
na wybuch Górskiego Pierrino. - Mamy teraz czas na gadanie, nikt nam nie
przeszkadza i możemy raz na zawsze rozwiązać spór, ciągnący się między nami od
przeszło trzech lat. Co ty na to? - Sądzisz, że to coś wyjaśni? W porządku, mów
- Górski nadal nie mógł się uspokoić. Wstał i nerwowym krokiem zaczął
przemierzać pokój. - Ty i Sam macie do mnie uraz - zaczął Pierrino - że
oskarżyłem was o uniemożliwienie Su zakończenia według planu marsylskiej
operacji. Trzy lata nie dopuszczaliście nawet do rozmowy na ten temat, ale teraz
ja ci wszystko przypomnę i musisz słuchać,