Viktor Hugo - Nedznicy tom 2

Szczegóły
Tytuł Viktor Hugo - Nedznicy tom 2
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Viktor Hugo - Nedznicy tom 2 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Viktor Hugo - Nedznicy tom 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Viktor Hugo - Nedznicy tom 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocz�� lektur�, kliknij na taki przycisk , kt�ry da ci pe�ny dost�p do spisu tre�ci ksi��ki. Je�li chcesz po��czy� si� z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poni�ej. WIKTOR HUGO N�DZNICY TOM 2 Tower Press 2001 1 Cz�� trzecia MARIUSZ 2 Rozdzia� pierwszy PARY� OGL�DANY W SWOIM ATOMIE Parvulus1 Pary� ma dziecko, a las ma ptaka; ptak si� nazywa wr�blem, dziecko � ulicznikiem. Po��czcie te dwie rzeczy, z kt�rych jedna zawiera obraz pieca ognistego, druga jutrzenki; zetknijcie te dwie iskry, Pary� i dzieci�stwo, a powstanie z tego ma�a istota. Homuncio2, powiedzia�by Plaut. Ten ma�y stw�r jest weso�y. Niecodziennie jada, ale codziennie, je�li ma ochot�, chodzi do teatru. Nie ma koszuli na grzbiecie, trzewik�w na nogach, dachu nad g�ow� � obywa si� bez tego jak muchy. Liczy sobie siedem do trzynastu lat; �yje gromadnie, obija bruki, mieszka pod go�ym niebem, nosi stare spodnie po swoim ojcu, kt�re spadaj� mu ni�ej pi�t, stary kapelusz jakiego� innego ojca, kt�ry spada mu ni�ej uszu, jedn� szelk� z ��tej krajki, biega, tropi, �ebrze, marnuje czas, pyka z fajeczki, klnie jak pot�pieniec, w��czy si� po szynkach, zna si� ze z�odziejami, jest na ty z dziewczynami ulicznymi, m�wi z�odziejskim j�zykiem, �piewa spro�ne piosenki i nic z�ego nie ma w sercu. Bo w duszy ma per��: niewinno��, a per�y nie rozpuszczaj� si� w b�ocie. Dop�ki cz�owiek jest dzieckiem, B�g chce, �eby by� niewinny. Gdyby zapyta� olbrzymiego miasta: Co to takiego? � odpowiedzia�oby: To m�j ma�y. 1 Malec (�ac.) 2 Cz�owieczek (�ac.) 3 Przysz�o�� ukryta w ludzie W�r�d ludu paryskiego nawet cz�owiek doros�y zawsze jest ch�opcem z ulicy. Rasa paryska, podkre�li� to nale�y, wyst�puje g��wnie na przedmie�ciach; tam krew jest czysta, tam oblicze jej jest prawdziwe; tam lud pracuje i cierpi, a cierpienie i praca s� to dwa kszta�ty cz�owieka. Tam s� niezg��bione z�o�a istot nieznanych, pomi�dzy kt�rymi roj� si� najdziwniejsze typy, od tragarza z la R�p�e do rakarza z Montfaucon. Fex urbis3 � wo�a Cyceron; mob � dodaje oburzony Burke; gawied�, ci�ba, posp�lstwo. Jak�e �atwo wymawiaj� si� te s�owa! Lecz niech i tak b�dzie. C� z tego? C� z tego, �e chodz� boso? Nie umiej� czyta�? Tym gorzej. Czy dlatego opu�cicie ich? Czy niedol� ich uczynicie przekle�stwem? Czy �wiat�o nie mo�e przenikn�� w te t�umy? Wr��my do tego okrzyku: �wiat�a! � i przy nim trwajmy niewzruszenie. �wiat�a! �wiat�a! � Kt� wie, czy te ciemno�ci nie stan� si� przejrzyste? Czy rewolucje nie s� przemianami? Id�cie, filozofowie, nauczajcie, o�wiecajcie, zapalajcie, my�lcie g�o�no, m�wcie g�o�no, biegnijcie rado�nie w bia�y dzie�, bratajcie si� z ulic�, zwiastujcie dobre nowiny, rozdawajcie elementarze, og�aszajcie prawa, �piewajcie Marsylianki, szerzcie zapa�, zrywajcie z d�b�w zielone ga��zki. Uczy�cie z idei taneczne ko�o. T�um ten mo�na uszlachetni�. Umiejmy korzysta� z tego po�aru zasad i cn�t, kt�ry si� iskrzy, wybucha i drga w pewnych godzinach. Te nogi bose, te r�ce go�e, te �achmany, to nieuctwo, to upodlenie, ta ciemnota mog� by� u�yte dla zdobycia idea�u. Wpatrzcie si� w lud, a zobaczycie prawd�. Niech ten n�dzny piasek, kt�ry depczecie nogami, wrzucony zostanie do pieca, niech si� stopi i niech zakipi, a przekszta�ci si� w �wietny kryszta�, a przy jego to pomocy Galileusz i Newton odkryj� nowe gwiazdy. Ma�y Gavroche W jakie� osiem lub dziewi�� lat po tym, co�my opowiedzieli w drugiej cz�ci tej ksi��ki, widywano na bulwarze Temple i w okolicach wie�y ci�nie� ma�ego ch�opca, lat jedenastu, najwy�ej dwunastu, kt�ry by dosy� dok�adnie odpowiada� skre�lonemu powy�ej typowi ulicznika, gdyby z u�miechem w�a�ciwym jego wiekowi nie ��czy�o si� serce ponure i zupe�nie puste. Dzieciak ten przyodziany by� w m�skie spodnie, lecz nie dosta� ich od ojca, i w kaftan kobiecy, ale nie b�d�cy darem matki. Jacy� ludzie ubrali ch�opca w owe �achmany przez mi�osierdzie, a jednak mia� i ojca, i matk�. Lecz ojciec nie my�la� o nim, a matka nie kocha�a go wcale. By�o to jedno z tych dzieci godnych lito�ci, kt�re maj� i ojca, i matk�, a s� sierotami. Ch�opiec ten nigdzie nie czu� si� tak dobrze jak na ulicy. Bruk by� dla niego mniej twardy ani�eli serce matki. Rodzice kopni�ciem pchn�li go w �ycie. Ca�kiem po prostu poszed� wi�c przed siebie. By� to ch�opiec ha�a�liwy, blady, zwinny, bystry, dowcipny, z wygl�du pe�en �ycia i w�t�y zarazem. Chodzi�, biega�, �piewa�, gra� na piszcza�ce, grzeba� w rynsztokach, troch� krad�, ale na spos�b kot�w i wr�bli, weso�o �mia� si�, kiedy nazywano go wisusem, gniewa� si�, kiedy nazywano go w��cz�g�. Nie mia� schronienia ani chleba, ani ognia, ani mi�o�ci; by� jednak 3 Mot�och miejski (�ac.) 4 weso�y, poniewa� by� wolny. Gdy podobne istotki staj� si� lud�mi, prawie zawsze ko�o porz�dku spo�ecznego naje�d�a na nie i mia�d�y, lecz dop�ki s� dzie�mi, wymykaj� si� mu. S� tak ma�e, �e schroni� si� mog� w najmniejszej szparce. Jednak cho� tak opuszczony przez rodzic�w, ch�opiec co dwa lub trzy miesi�ce m�wi� sobie: � No, p�jd� zobaczy� mam�. � W�wczas porzuca� bulwar, cyrk, bram� Saint-Martin, szed� na wybrze�a, przechodzi� przez mosty, kierowa� si� ku przedmie�ciom, dochodzi� do ulicy Salpetriere i dociera� � dok�d? Ot� do podw�jnego numeru 50/52, znanego ju� czytelnikowi, do rudery Gorbeau. W tym czasie rudera 50/52, zwykle pusta i wiecznie przyozdobiona napisem: �Pokoje do wynaj�cia�, by�a � rzecz dla niej rzadka � zamieszkana przez kilka os�b, kt�re zreszt� � jak to bywa zawsze w Pary�u � nie utrzymywa�y stosunk�w ani nie mia�y z sob� nic wsp�lnego. Nale�a�y one do tej ubogiej klasy, kt�ra rozpoczyna si� od drobnego mieszczanina, b�d�cego w ci�g�ych k�opotach pieni�nych, i ci�gnie si� z n�dzy w n�dz�, a� do najni�szych do��w spo�ecznych, a� do dw�ch istot, na kt�rych si� ko�czy ca�a materialna strona cywilizacji: do czy�ciciela rynsztok�w, kt�ry zmiata b�oto, i do ga�ganiarza, kt�ry zbiera szmaty. �G��wna lokatorka� z czas�w Jana Valjean umar�a i jej miejsce zaj�a inna, zupe�nie do niej podobna. Nie wiem, kt�ry filozof powiedzia�: �Nigdy nie brak starych kobiet�. Ta nowa staruszka nazywa�a si� pani Burgon i w jej �yciu nie by�o nic szczeg�lnego opr�cz dynastii trzech papug, kt�re kolejno panowa�y nad jej sercem. Do najn�dzniejszych mieszka�c�w domostwa nale�a�a rodzina z�o�ona z czterech os�b: ojca, matki i dw�ch c�rek, ju� do�� du�ych; wszyscy czworo mie�cili si� w tej samej izbie, jednej z owych klitek, o kt�rych ju� m�wili�my. Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie odznacza�a si� niczym, opr�cz niezwyk�ego niedostatku. Ojciec, wynajmuj�c pok�j, o�wiadczy�, �e si� nazywa Jondrette. Wkr�tce po dokonaniu przeprowadzki, kt�ra dziwnie by�a podobna � �eby u�y� wiekopomnego wyra�enia g��wnej lokatorki � do �przenosin, w kt�rych nic si� nie niesie�, powiedzia� tej kobiecie, kt�ra tak jak jej poprzedniczka pe�ni�a zarazem obowi�zki od�wiernej i zamiata�a schody: �Matko taka a taka, je�eliby ktokolwiek przypadkiem przyszed� i pyta� o Polaka lub W�ocha, a mo�e o Hiszpana, to jestem ja�. By�a to w�a�nie rodzina weso�ego obszarpa�ca. Przychodzi� i znajdowa� n�dz�, ale � co o wiele smutniejsze � �adnego u�miechu: ch��d w izbie i ch��d w sercach. Kiedy si� zjawia�, pytano go: � Gdzie by�e�? � Odpowiada�: � Na ulicy. � Kiedy wychodzi�, pytano go: � Dok�d idziesz? � Odpowiada�: � Na ulic�. � Matka m�wi�a mu: � Czego tutaj szukasz? To dziecko �y�o bez mi�o�ci, jak owe blade ro�liny w piwnicach. Nie cierpia� z tego powodu i do nikogo nie czu� �alu. Nie wiedzia� w�a�ciwie, jacy powinni by� ojciec i matka. Zreszt� matka kocha�a jego siostry. Zapomnieli�my powiedzie�, �e na bulwarze Temple nazywano to dziecko ma�ym Gavroche. Dlaczego nazywa� si� Gavroche? Prawdopodobnie dlatego, �e ojciec jego nazywa� si� Jondrette. Zacieranie �lad�w, zrywanie zwi�zk�w � to jakby instynkt w niekt�rych rodzinach n�dzarzy. Pok�j, w kt�rym mieszkali Jondrette�owie w ruderze Gorbeau, le�a� na samym ko�cu korytarza. S�siedni� izdebk� zajmowa� pewien m�ody cz�owiek, bardzo ubogi, kt�rego nazywano panem Mariuszem. Powiedzmy, kim by� ten pan Mariusz. 5 Rozdzia� drugi WIELKI MIESZCZANIN Dziewi��dziesi�t lat i trzydzie�ci dwa z�by Przy ulicy Boucherat, przy ulicy Normandzkiej i przy ulicy Saintonge �yj� do dzi� dawni mieszka�cy, kt�rzy znali jeszcze cz�owieka zwanego panem Gillenormand i ch�tnie go wspominaj�. Cz�owiek ten by� starcem ju� za czas�w ich m�odo�ci. Dla tych, kt�rzy melancholijnie spogl�daj� w niewyra�ne rojowisko cieni nazywane przesz�o�ci�, posta� jego nie ca�kiem jeszcze znik�a z labiryntu ulic s�siaduj�cych z Temple, kt�rym za Ludwika XIV nadano nazwy wszystkich prowincji Francji, zupe�nie tak samo jak za naszych czas�w ulice nowej dzielnicy Tivoli otrzyma�y nazwy wszystkich stolic europejskich. W tym post�powaniu, powiedzmy nawiasem, wida� skutki post�pu. Pan Gillenormand, kt�ry w roku 1831 by� jak najbardziej �ywy, nale�a� do rz�du tych ludzi, kt�rzy wzbudzaj� ch�� ogl�dania ich jedynie dlatego, �e d�ugo �yli, i kt�rzy niezwykli s� dlatego, �e niegdy� podobni do wszystkich, stali si� niepodobnymi do nikogo. By� to niezwyk�y starzec i prawdziwy przedstawiciel innego wieku, doskona�y i nieco wynios�y mieszczanin z osiemnastego stulecia, dumny ze starego mieszcza�skiego rodu jak markiz ze swego markizatu. Uko�czywszy dziewi��dziesi�t lat chodzi� prosto, m�wi� g�o�no, widzia� wyra�nie, pi� do dna, jad�, spa� i chrapa�. Mia� wszystkie trzydzie�ci dwa z�by. Okulary wk�ada� tylko do czytania. By� usposobienia kochliwego, lecz twierdzi�, �e od dziesi�ciu lat stanowczo i ostatecznie wyrzek� si� kobiet. Powiada�, �e nie mo�e si� ju� im podoba�, ale nie dodawa�: � Jestem zbyt stary � lecz: � Jestem zbyt ubogi. � M�wi�: � Gdybym nie by� zrujnowany... ho, ho! � Istotnie, pozosta� mu tylko doch�d oko�o pi�tnastu tysi�cy liwr�w. Marzeniem jego by� dosta� spadek i mie� sto tysi�cy frank�w renty, a�eby m�c utrzymywa� kochanki. Nie nale�a� wi�c, jak widzimy, do rodzaju tych schorowanych osiemdziesi�ciolatk�w, kt�rzy, jak Wolter, konaj� przez ca�e �ycie; nie by�a to d�ugowieczno�� p�kni�tego garnka; ten chwacki starzec by� zawsze zdr�w. Powierzchowny, gwa�towny, �atwo wpada� w gniew. Burzy� si� z ka�dego powodu, najcz�ciej bez �adnej rozumnej przyczyny. Kiedy mu kto przeczy�, podnosi� lask� i bi� jak za czas�w wielkiego stulecia. Mia� c�rk� przesz�o pi��dziesi�cioletni�, niezam�n�, kt�r� w gniewie t�uk� mocno, a ch�tnie by j� nawet �wiczy� batem, jak gdyby mia�a osiem lat. Energicznie policzkowa� s�u�b� m�wi�c: O, ty �cierwo! � Pan Gillenormand uwielbia� Burbon�w, a rok 1789 budzi� w nim wstr�t i zgroz�; opowiada� nieustannie, w jaki spos�b uratowa� si� w czasie terroru i ile 6 potrzebowa� weso�o�ci i dowcipu, a�eby ocali� g�ow�. Kiedy kto z m�odzie�y odwa�y� si� pochwali� w jego obecno�ci Republik�, sinia� i wpada� w gniew a� do utraty zmys��w. Czasami robi� aluzj� do swoich dziewi��dziesi�ciu lat i powiada�: Mam nadziej�, �e nie b�d� ogl�da� dwa razy dziewi��dziesi�tego trzeciego. Na chwil� zjawia si� Magnon i jej dwaj malcy Pan Gillenormand uzewn�trznia� b�l w postaci z�o�ci; w�cieka� si� na w�asn� rozpacz. Mia� on wszystkie mo�liwe przes�dy i pozwala� sobie na wszelkie wybryki. Do cech, kt�re sk�ada�y si� na jego zewn�trzny obraz i dostarcza�y mu wewn�trznej satysfakcji, nale�a�o przekonanie, �e jest wci�� kobieciarzem, tudzie� sk�onno�� do uchodzenia za takiego w najwy�szym stopniu. Mawia�, �e to znaczy mie� �renom� kr�lewsk��. Ta kr�lewska renoma robi�a mu czasem osobliwe niespodzianki. Pewnego dnia przyniesiono mu w kobia�ce, niczym dwa tuziny ostryg, okazowego noworodka, dr�cego si� wniebog�osy i nale�ycie opatulonego w powijaki, a kt�rego ojcostwo przypisywa�a mu odprawiona przed p� rokiem s�u��ca. Pan Gillenormand mia� wtedy ni mniej, ni wi�cej tylko osiemdziesi�t cztery lata. W ca�ym domu oburzenie i rwetes. Co ta bezwstydna �ajdaczka sobie my�li? Co za bezczelno��! Co za ohydne oszczerstwo! Pan Gillenormand natomiast wcale si� nie zdenerwowa�. Popatrzy� na powijaki z dobrotliwym u�miechem cz�owieka, kt�ry w oszczerstwie odczuwa pochlebstwo, i powiedzia� do obecnych: � No i co? Co si� sta�o? Co w tym jest nadzwyczajnego? Rozdziawili�cie usta jak ludzie, kt�rzy o niczym nie maj� poj�cia. Ksi��� d�Angouleme, b�kart jego kr�lewskiej mo�ci Karola IX, o�eni� si� w osiemdziesi�tym pi�tym roku �ycia z pi�tnastoletni� podfruwajk�; markiz d�Alluye, brat kardyna�a de Sourdis, arcybiskupa Bordeaux, liczy� sobie osiemdziesi�t trzy lata, kiedy mia� z pokoj�wk� pani Jacquin, �ony prezesa trybuna�u, prawdziwe dziecko mi�o�ci, syna, kt�ry zosta� p�niej kawalerem malta�skim i radc� stanu. W takich wypadkach nie ma nic niezwyk�ego. A co si� dzieje w Biblii? To rzek�szy o�wiadczam, �e ten ma�y jegomo�� nie jest moim dzieckiem, ale prosz� zaj�� si� nim, bo to nie jego wina. � Gest by� pe�en dobroduszno�ci. Ta sama kreatura � imieniem Magnon � obdarzy�a go po roku now� przesy�k�. By� to znowu ch�opiec. Tym razem pan Gillenormand skapitulowa�. Powierzy� matce obu malc�w, zobowi�zuj�c si� �o�y� na ich utrzymanie osiemdziesi�t frank�w miesi�cznie, pod warunkiem, �e wzmiankowana matka nie b�dzie ju� tego powtarza�a. Doda� przy tym: � �ycz� sobie, �eby matka dobrze traktowa�a ch�opc�w. Od czasu do czasu b�d� ich odwiedza�. � Tak te� czyni�. �onaty by� dwukrotnie: z pierwszej �ony mia� c�rk�, kt�ra pozosta�a pann�; z drugiej � r�wnie� c�rk�, kt�ra umar�a oko�o trzydziestego roku �ycia. Ta, z mi�o�ci, przypadku czy te� z innej przyczyny, po�lubi�a �o�nierza, kt�ry s�u�y� w wojsku Republiki i Cesarstwa, pod Austerlitz dosta� order, a pod Waterloo zosta� pu�kownikiem. � To zaka�a rodziny � powiada� stary mieszczanin. Za�ywa� du�o tabaki i ze szczeg�lnym wdzi�kiem strzepywa� r�k� sw�j koronkowy �abot. Bardzo ma�o wierzy� w Boga. 7 Zasada: przyjmowa� tylko wieczorem Takim by� pan Luc-Esprit Gillenormand. Zachowa� wszystkie w�osy, raczej szare ni� bia�e. W sumie, z tym wszystkim � czcigodny. Frywolny, a zarazem wielki, mia� co� z osiemnastego stulecia. W pierwszych latach Restauracji pan Gillenormand, jeszcze w�wczas m�ody � mia� zaledwie sze��dziesi�t cztery lata w 1814 roku � mieszka� na przedmie�ciu Saint-Germain, przy ulicy Servandoni, niedaleko �w. Sulpicjusza. Schroni� si� w dzielnicy Marais dopiero wtedy, gdy wycofa� si� z �ycia towarzyskiego, b�d�c ju� dobrze po osiemdziesi�tce. Wycofuj�c si� za� z �ycia towarzyskiego, obwarowa� si� swoimi nawykami. Pierwszym z nich, od kt�rego nie odst�powa�, by�o: mie� drzwi bezwzgl�dnie zamkni�te w ci�gu dnia i przyjmowa� tylko wieczorem, oboj�tne, kto by przychodzi� i z jak� spraw�. Obiad jad� o pi�tej, po czym drzwi otwierano. By�a to moda jego stulecia, przy kt�rej obstawa�. � Dzie� to kanalia � mawia�. � Wart tylko zamkni�tej okiennicy. Ludzie dobrych obyczaj�w zapalaj� umys�y, kiedy zenit zapala gwiazdy. � I barykadowa� si� przed wszystkimi, cho�by i przed kr�lem. Stara elegancja jego epoki. Dwie osoby to niekoniecznie para Pan Gillenormand, jak powiedzieli�my przed chwil�, mia� dwie c�rki. Dziel�ca je r�nica wieku wynosi�a dziesi�� lat. W m�odo�ci niewiele by�y do siebie podobne, i tak z charakteru, jak i z twarzy zgo�a nie wygl�da�y na siostry. M�odsza by�a to urocza dusza, rw�ca si� do wszystkiego, co by�o �wiat�em, zaj�ta kwiatami, wierszami i muzyk�, ulatuj�ca w �wietlne przestworza, eteryczna entuzjastka, od lat dziecinnych zar�czona idealnie z jak�� mglist� postaci� bohatera. Starsza mia�a tak�e swoje marzenia; widzia�a w b��kitach jakiego� dostawc�, jakiego� grubego i bogatego liweranta, m�a odpowiednio g�upiego, milion w postaci m�czyzny, albo te� prefekta; przyj�cia w prefekturze, wo�ny w przedpokoju z �a�cuchem na szyi, oficjalne bale, przemowy w merostwie; zosta� �pani� prefektow��, oto, co wype�nia�o zgie�kiem jej wyobra�ni�. Obie siostry, b�d�c dziewcz�tami, b��ka�y si� w ten spos�b, ka�da w swoim marzeniu. Obie mia�y skrzyd�a: jedna anio�a, druga g�si. �adna ambicja nie ziszcza si� ca�kowicie, na tym padole przynajmniej. �aden raj nie staje si� ziemski w czasach, w kt�rych �yjemy. M�odsza za�lubi�a cz�owieka ze swych sn�w, ale umar�a. Starsza wcale nie wysz�a za m��. W naszym opowiadaniu zjawia si� ju� jako stara panna, ogniotrwa�e cnotliwa, obdarzona jednym z najostrzejszych nos�w i jednym z najt�pszych umys��w, jakie kiedykolwiek mo�na by�o ogl�da�. Szczeg� charakterystyczny: poza najbli�sz� rodzin� nikt nie zna� jej chrzestnego imienia. Nazywano j�: panna Gillenormand starsza. Co do pruderii, panna Gillenormand starsza mog�a wytrzyma� por�wnanie z ka�d� angielsk� miss. By�a to wstydliwo�� posuni�ta a� do obrzydliwo�ci. Mia�a jedno straszne wspomnienie w swoim �yciu: pewien m�czyzna ujrza� raz jej podwi�zk�. Wiek powi�kszy� jeszcze t� nielito�ciw� wstydliwo��. Stanik jej nigdy nie by� do�� nieprzejrzysty i nigdy nie dochodzi� dosy� wysoko pod szyj�. Zapina�a si� na liczne haftki i agrafki tam, gdzie nikomu nawet nie �ni�o 8 si� spojrze�. Jest to w�a�ciwo�ci� pruderii, �e tym wi�cej mno�y �rodk�w obrony, im mniejsze niebezpiecze�stwo grozi fortecy. Jednak (niech wyt�umaczy, kto potrafi, te stare tajemnice dusz niewinnych) bez przykro�ci pozwala�a ca�owa� si� oficerowi u�an�w, kt�ry by� wnukiem jej stryjenki i nazywa� si� Teodul. Zarz�dza�a domem ojca. Pan Gillenormand mia� przy sobie c�rk�, tak jak ksi�dz Benvenuto mia� przy sobie siostr�. Takie gospodarstwa, z�o�one ze starca i starej panny, nie s� rzadkie i zawsze przedstawiaj� rozczulaj�cy widok dw�ch s�abo�ci wspieraj�cych si� nawzajem. Opr�cz tego za� pomi�dzy star� pann� i starcem by�o jeszcze w tym domu dziecko, ch�opczyk, zawsze dr��cy i milcz�cy w obecno�ci pana Gillenormand. Pan Gillenormand nie m�wi� nigdy inaczej do tego dziecka jak g�osem surowym, a cz�sto z podniesion� lask�: � Tu, paniczu! Chod� tu, hultaju, uliczniku, zbli� si�! Odpowiadaj, nicponiu! Poka� si�, ty ladaco! � itp. itp. Jednocze�nie ub�stwia� go. By� to jego wnuk. Spotkamy si� jeszcze z tym dzieckiem. 9 Rozdzia� trzeci DZIADEK I WNUK Dawny salon Kiedy pan Gillenormand mieszka� na ulicy Seryandoni, bywa� w kilku bardzo wytwornych i bardzo arystokratycznych salonach. Przyjmowano tam pana Gillenormand, cho� by� mieszczaninem. Poniewa� mia� rozum podw�jny: ten, kt�ry w istocie posiada�, i ten, kt�ry mu przypisywano, wi�c poszukiwano go i fetowano. Bywa� tylko tam, gdzie wiedzia�, �e jest po��dany i powa�any. S� ludzie, kt�rzy pragn� za wszelk� cen� mie� wp�ywy i zwraca� na siebie uwag�; tam wi�c, gdzie nie mog� by� wyroczni�, staj� si� b�aznami. Pan Gillenormand nie by� cz�owiekiem tego rodzaju; swych przewag w salonach rojalistycznych, do kt�rych ucz�szcza�, nie zdobywa� kosztem szacunku dla samego siebie. By� wyroczni� wsz�dzie. Zdarza�o mu si� stawi� czo�o panu de Bonald, a nawet panu Bengy-Puy-Vall�e. Oko�o 1817 roku dwa popo�udnia w tygodniu sp�dza� niezmiennie w jednym z s�siednich dom�w, przy ulicy Ferou, u pani baronowej de T., godnej i szanownej osoby, kt�rej m�� za Ludwika XVI by� ambasadorem Francji w Berlinie. Baron de T., kt�ry za �ycia swego zajmowa� si� nami�tnie uniesieniami i wizjami magnetycznymi, zmar� zrujnowany na emigracji, pozostawiaj�c za ca�y maj�tek dziesi�� tom�w r�kopisu � oprawnych w czerwony safian ze z�oconymi brzegami � bardzo ciekawych wspomnie� o Mesmerze i jego misce. Pani de T. przez poczucie godno�ci nie og�osi�a tych pami�tnik�w i utrzymywa�a si� z ma�ej renty, kt�ra nie wiedzie� jak ocala�a. Pani de T. �y�a z daleka od dworu, tego, jak powiada�a, �bardzo mieszanego towarzystwa�, w odosobnieniu szlachetnym, dumnym i ubogim. Kilku przyjaci� zbiera�o si� dwa razy na tydzie� przy jej wdowim kominku i w ten spos�b tworzy� si� salon czysto rojalistyczny. Pi�o si� tam herbat� i � stosownie do elegijnego lub dytyrambicznego usposobienia � albo ubolewano, albo oburzano si� na wiek, na kart� konstytucyjn�, na bonapartyst�w, na prostytucj� Orderu �w. Ducha, rozdawanego mieszczanom, na jakobinizm Ludwika XVIII i m�wiono po cichu o nadziejach, kt�re budzi� Monsieur, p�niejszy Karol X. Pan Gillenormand przychodzi� zwykle w towarzystwie swojej c�rki, wysokiej, chudej panny, kt�ra sko�czy�a ju� w�wczas czterdzie�ci lat, a zdawa�a si� mie� ich pi��dziesi�t, i �licznego siedmioletniego ch�opczyka, bia�ego, r�owego, �wie�ego, z oczami pe�nymi szcz�cia i ufno�ci, kt�ry przy ka�dym pojawieniu si� w tym salonie s�ysza� dooko�a szept: Co za pi�kny ch�opiec! Jaka szkoda! Biedne dziecko! � O tym to w�a�nie ch�opcu m�wili�my przed chwil�. Nazywano go biednym dzieckiem, poniewa� mia� ojca �zb�ja znad Loary�. Zb�jem znad Loary by� zi�� pana Gillenormand, o kt�rym ju� wspominali�my, a kt�rego pan 10 Gillenormand nazywa� �zaka�� rodziny�. Jedno z czerwonych widm tego czasu Kto by przechodzi� w tej epoce przez miasteczko Vernon i zatrzyma� si� na pi�knym, monumentalnym mo�cie, na kt�rego miejscu, jak nale�y si� spodziewa�, ju� wkr�tce stanie jaki� okropny most �elazny, ten spogl�daj�c w d� m�g� zobaczy� m�czyzn� lat oko�o pi��dziesi�ciu, w sk�rzanym kaszkiecie, w spodniach i kurtce z grubego szarego sukna, przy kt�rej wisia�o co� ��tego, co by�o niegdy� czerwon� wst��eczk�; cz�owiek ten nosi� drewniane trepy, by� opalony od s�o�ca, mia� twarz prawie czarn�, w�osy prawie bia�e i szerok� blizn� si�gaj�c� od czo�a a� do policzka. Pochylony, zgarbiony, postarza�y przedwcze�nie, przechadza� si� prawie codziennie z rydlem i no�em ogrodniczym w r�ku po jednym z tych otoczonych murami skrawk�w gruntu, kt�re le�� w pobli�u mostu i rozci�gaj� si� �a�cuchem wzd�u� lewego brzegu Sekwany; te urocze placyki, pe�ne kwiat�w, wygl�da�yby na ogrody, gdyby by�y o wiele wi�ksze, a na bukiety, gdyby by�y jeszcze troch� mniejsze. Na jednym kra�cu placyku sta� domek, drugi kraniec przytyka� do rzeki. Cz�owiek w kaftanie i w trepach, o kt�rym m�wimy, mieszka� oko�o 1817 roku w najmniejszym z tych ogr�dk�w i w najskromniejszym z tych domk�w. Mieszka� samotnie, cicho i ubogo, z kobiet� ani m�od�, ani star�, ani �adn�, ani brzydk�, ani ch�opk�, ani mieszczk�, kt�ra mu us�ugiwa�a. Kawa�ek ziemi, kt�ry on nazywa� swoim ogrodem, s�yn�� w mie�cie z pi�knych kwiat�w, kt�re tam hodowa�. Zajmowa� si� tylko tymi kwiatami. Ktokolwiek czytywa� w tym czasie pami�tniki wojenne, biografie, �Monitora� i biuletyny wielkiej armii, ten niechybnie zauwa�y� tam nazwisko powtarzaj�ce si� dosy� cz�sto, nazwisko Jerzego Pontmercy. Pod Waterloo dowodzi� on szwadronem kirasjer�w w brygadzie Dubois. Zdoby� te� sztandar pu�ku luneburskiego. Z�o�y� t� zdobycz u st�p cesarza. By� ca�y zakrwawiony, gdy� podczas walki o sztandar dosta� ci�cie szabl� w g�ow�. Cesarz, zadowolony, zawo�a� do niego: � Jeste� od dzi� pu�kownikiem, baronem i oficerem Legii Honorowej! � Pontmercy odpowiedzia�: � Najja�niejszy panie, dzi�kuj� w imieniu tej, kt�ra b�dzie wdow� po mnie. � Po godzinie pad� w w�wozie Ohain. A kim by� teraz ten Jerzy Pontmercy? W�a�nie �zb�jem znad Loary�. Znamy ju� pewien fakt z jego dziej�w. Po bitwie pod Waterloo Pontmercy, wyci�gni�ty � jak sobie przypominamy � z w�wozu Ohain, dogoni� armi� i przerzucany z ambulansu do ambulansu dotar� a� do obozu nad Loar�. Restauracja wyznaczy�a mu po�ow� �o�du, a nast�pnie zes�a�a go na pobyt, tj. pod doz�r, do miasteczka Vernon. Kr�l Ludwik XVIII, uwa�aj�c za nieby�e to, co zasz�o podczas Stu Dni, nie uzna� ani jego godno�ci oficera Legii Honorowej, ani jego stopnia pu�kownika, ani jego tytu�u barona. On za� przy ka�dej sposobno�ci podpisywa� si�: �Pu�kownik baron Pontmercy�. Nie mia� nic pr�cz bardzo lichego p�o�du dow�dcy szwadronu. Wynaj�� w Vernon najmniejszy domek, jaki m�g� znale��. �y� tam samotny; widzieli�my, w jaki spos�b. Za Cesarstwa, pomi�dzy dwiema wojnami, znalaz� czas, �eby po�lubi� pann� Gillenormand. Stary mieszczanin, oburzony do g��bi, zgodzi� si� wzdychaj�c i m�wi�c: � Najwi�ksze rodziny bywaj� do tego zmuszone. � W roku 1815 pani Pontmercy, kobieta zreszt� pod ka�dym wzgl�dem zas�uguj�ca na uwielbienie, wykszta�cona i niepospolita, godna swego m�a, umar�a pozostawiaj�c dziecko. Dziecko to by�oby rado�ci� pu�kownika w jego osamotnieniu, ale dziadek 11 gwa�townie domaga� si� wnuka o�wiadczaj�c, �e wydziedziczy ch�opca, je�eli mu go nie oddadz�. Ojciec ust�pi� w interesie ma�ego i nie mog�c ogl�da� dziecka pokocha� kwiaty. Wyrzek� si� zreszt� wszystkiego, nie rusza� si� z wyznaczonego mu miejsca zamieszkania, nie spiskowa�. Dzieli� swoje my�li pomi�dzy niewinne czynno�ci, kt�re wype�nia�y mu tera�niejszo��, i wielkie czyny, kt�rych dokona� w przesz�o�ci. Sp�dza� czas, czekaj�c na rozkwitni�cie go�dzika lub wspominaj�c Austerlitz. Pan Gillenormand nie utrzymywa� �adnych stosunk�w ze swoim zi�ciem. Pu�kownik by� dla niego �bandyt��, a on by� dla pu�kownika �zakutym �bem�. Pan Gillenormand nigdy nie m�wi� o pu�kowniku, czasem tylko robi� szydercze aluzje do jego �baronostwa�. Dziadek zastrzeg� sobie wyra�nie, �e Pontmercy nie b�dzie si� stara� widywa� syna ani z nim m�wi�, pod gro�b� wydziedziczenia i odes�ania mu ch�opca. Dla Gillenormand�w Pontmercy by� tr�dowaty. Chcieli wychowa� dziecko po swojemu. Pu�kownik mo�e post�pi� nies�usznie, przyjmuj�c takie warunki, ale uleg� im s�dz�c, �e dobrze robi i �e po�wi�ca tylko siebie. Spadek po panu Gillenormand by� niewielki, lecz spadek po pannie Gillenormand by� znaczny. Ciotka ta, kt�ra pozosta�a niezam�na, by�a bardzo bogata po matce i syn siostry by� jej naturalnym spadkobierc�. Dziecko, kt�re mia�o na imi� Mariusz, wiedzia�o, �e ma ojca, i tylko tyle. Nikt ani s��wkiem nie odzywa� si� o nim w jego obecno�ci. Jednak�e szepty, p�s��wka, mruganie os�b z towarzystwa, do kt�rego wprowadza� go dziadek, przenikn�y wreszcie do �wiadomo�ci malca, a �e w spos�b naturalny coraz bardziej nasi�ka� pogl�dami i przekonaniami, kt�re go otacza�y jak powietrze, zacz�� my�le� o swoim ojcu ze wstydem i ze �ci�ni�tym sercem. Kiedy ch�opiec r�s� tak, pu�kownik co drugi lub trzeci miesi�c znika�, aby po kryjomu, jak przest�pca wydalaj�cy si� spod dozoru policyjnego, pojecha� do Pary�a i p�j�� do ko�cio�a �w. Sulpicjusza w godzinach, kiedy ciotka Gillenormand przyprowadza�a tam Mariusza na msz�. I dr��c, �eby ciotka si� nie odwr�ci�a, ukryty za filarem, bez ruchu, wstrzymuj�c oddech, patrzy� na swoje dziecko. Ten cz�owiek z blizn� na czole bal si� starej panny. To da�o pocz�tek jego znajomo�ci z ksi�dzem Mabeuf, proboszczem w Vernon. Brat proboszcza by� skarbnikiem u �w. Sulpicjusza i cz�sto widzia� m�czyzn�, kt�ry si� wpatrywa� w dziecko, widzia� szram� na jego twarzy i wielkie �zy w oczach. Pewnego dnia, przybywszy do Vernon, aby odwiedzi� brata, min�� na mo�cie pu�kownika Pontmercy i rozpozna� cz�owieka z ko�cio�a �w. Sulpicjusza. Powiedzia� o tym proboszczowi i obaj pod jakim� pretekstem z�o�yli pu�kownikowi wizyt�. Po pierwszej wizycie przysz�y nast�pne. Pu�kownik, z pocz�tku bardzo zamkni�ty, zacz�� si� wreszcie zwierza�, dzi�ki czemu proboszcz i skarbnik poznali ca�� histori� i dowiedzieli si�, �e Pontmercy po�wi�ca swoje szcz�cie dla przysz�o�ci dziecka. Proboszcz poczu� g��boki i tkliwy szacunek dla niego, a pu�kownik ze swej strony polubi� proboszcza. Dwa razy na rok, pierwszego stycznia i na �w. Jerzego, Mariusz pisa� do swego ojca obowi�zkowe listy, kt�re mu dyktowa�a ciotka i kt�re by�y jakby skopiowane z podr�cznika korespondencji; pan Gillenormand tolerowa� tylko tyle; ojciec odpowiada� listami pe�nymi czu�o�ci, a dziadek bez czytania chowa� je do kieszeni. Koniec zb�ja Mariusz Pontmercy, jak wszystkie ma�e dzieci, uczy� si� tego i owego. Kiedy wyszed� z r�k 12 ciotki Gillenormand, dziadek powierzy� go powa�nemu pedagogowi, kt�ry by� okazem nieskomplikowanej inteligencji klasyk�w. Ta m�oda, otwieraj�ca si� dusza przesz�a z r�k pruderii w r�ce pedanta. Mariusz chodzi� przez kilka lat do kolegium, p�niej wst�pi� na wydzia� prawa. By� rojalist� fanatycznym i surowym. Dziadka, kt�ry go razi� swoim humorem i cynizmem, kocha� ma�o; na temat ojca milcza� pos�pnie. By� to zreszt� ch�opiec zapalczywy i opanowany, szlachetny, wspania�omy�lny, dumny, religijny, ezgaltowany; prawy a� do surowo�ci, czysty a� do dziko�ci. Kiedy ko�czy� nauk� szkoln�, pan Gillenormand po�egna� si� z �yciem towarzyskim. Starzec przesta� bywa� na przedmie�ciu Saint-Germain, w salonie pani de T., i osiad� we w�asnym domu przy ulicy Panien Kalwaryjskich. S�u�ba jego sk�ada�a si� z pokoj�wki Nikolety i dychawicznego Baskijczyka. W roku 1827 Mariusz sko�czy� lat siedemna�cie. Pewnego wieczora, wracaj�c do domu ujrza�, �e dziadek jego trzyma w r�ku list. � Mariuszu � rzek� pan Gillenormand � jutro pojedziesz do Vernon. � Po co? � zapyta� Mariusz. � Zobaczy� si� z ojcem. Mariusz zadr�a�. Wszystko przypuszcza�, z wyj�tkiem tego, �e m�g�by kiedy� zobaczy� si� z ojcem. Nic nie mog�o by� dla niego bardziej niespodziewane, bardziej zadziwiaj�ce i � powiedzmy od razu � bardziej nieprzyjemne. Ju� nawet nie zmartwienie, lecz po prostu pa�szczyzna. Mariusz mia� nie tylko polityczne powody niech�ci, ale by� tak�e przekonany, �e ojciec jego, ten r�baj�o � jak go nazywa� pan Gillenormand w chwilach dobrego usposobienia � nie kocha� go; by�o to oczywiste, poniewa� porzuci� syna i zostawi� na �asce innych. Nie czuj�c si� kochanym, sam te� nie kocha�. � To przecie� ca�kiem proste � powiedzia� sobie. By� tak zdumiony, �e nawet o nic nie zapyta� pana Gillenormand. Dziadek odezwa� si� znowu: � Zdaje si�, �e jest chory. Wzywa ci�. � A po chwili milczenia doda�: � Jed� jutro z rana. Zdaje mi si�, �e z placu des Fontaines odchodzi pow�z o sz�stej, a przybywa na miejsce wieczorem. Pojed� nim. Tw�j ojciec pisze, �e to pilne. Po czym zmi�� list i wsun�� go do kieszeni. Mariusz m�g�by pojecha� jeszcze tego samego wieczora i by� na drugi dzie� rano u ojca. W tym czasie dyli�ans z ulicy Bouloi wyrusza� wieczorem do Rouen i przeje�d�a� przez Vernon. Ani pan Gillenormand, ani Mariusz pomy�leli, �eby zasi�gn�� wiadomo�ci w tym wzgl�dzie. Nad wieczorem nast�pnego dnia Mariusz przyby� do Vernon. Zaczynano ju� zapala� �wiece. Pierwszego napotkanego przechodnia zapyta� o dom �pana Pontmercy�. By� bowiem tego samego zdania co Restauracja i r�wnie� nie przyznawa� ojcu ani baronostwa, ani stopnia pu�kownika. Wskazano mu, gdzie mieszka. Zadzwoni�; otworzy�a drzwi kobieta trzymaj�ca w r�ku ma�� lampk�. � Czy zasta�em pana Pontmercy? � powiedzia� Mariusz. Kobieta nie poruszy�a si�. � Czy to tutaj? � zapyta� Mariusz. Kobieta twierdz�co skin�a g�ow�. � Czy mog� z nim m�wi�? Kobieta da�a znak przecz�cy. � Ale� jestem jego synem! � zawo�a� Mariusz. � On na mnie czeka! � Ju� nie czeka � odpowiedzia�a kobieta. W�wczas spostrzeg�, �e p�aka�a. Wskaza�a palcem na drzwi do pokoju. Wszed�. 13 W pokoju tym, o�wietlonym �ojow� �wiec� postawion� na kominku, by�o trzech ludzi: jeden sta�, jeden kl�cza�, a jeden, w koszuli, le�a� na pod�odze. Ten, kt�ry le�a� na pod�odze, by� w�a�nie pu�kownikiem. Dwaj inni byli to lekarz i ksi�dz, kt�ry si� modli�. Pu�kownik przed trzema dniami dosta� zapalenia m�zgu. W pocz�tkach choroby, maj�c z�e przeczucie, napisa� do pana Gillenormand, prosz�c o przyjazd syna. Stan pogorszy� si�. Tego wieczora, kiedy Mariusz przyby� do Vernon, pu�kownik, w ataku maligny, pomimo oporu s�u��cej wsta� z ��ka krzycz�c: � M�j syn nie przybywa! Id� na spotkanie mego syna! � Wyszed� ze swego pokoju i przekroczywszy pr�g, upad� na pod�og�. Przed chwil� w�a�nie skona�. Zawezwano lekarza i ksi�dza. Lekarz zjawi� si� za p�no, ksi�dz zjawi� si� za p�no. Syn tak�e przyby� za p�no. Przy w�t�ym �wietle �wiecy na policzku pu�kownika, le��cego i bladego, wida� by�o wielk� �z�, kt�ra sp�yn�a z nie�ywego oka. Oko zagas�o, �za nie wysch�a jeszcze. Ta �za to by�o sp�nienie syna. Mariusz patrzy� na tego cz�owieka, kt�rego widzia� po raz pierwszy i po raz ostatni, na t� twarz godn� i m�sk�, na te oczy otwarte, kt�re widzia�y, na te bia�e w�osy, na muskularne cia�o, na kt�rym dawa�y si� widzie� tu i �wdzie brutalne linie, �lady po ci�ciach szabli, i niby gwiazdy czerwone � dziury od kul. Patrzy� na olbrzymi� blizn�, kt�ra opromienia�a bohaterstwem t� twarz, przez Boga naznaczon� dobroci�. Pomy�la�, �e ten cz�owiek by� jego ojcem i �e ten cz�owiek umar� � i nic si� w nim nie poruszy�o. Smutek, kt�rego doznawa�, by� to smutek, kt�ry by odczu� w obecno�ci ka�dego umar�ego. �a�oba, bolesna �a�oba nape�nia�a ten pok�j. S�u��ca lamentowa�a w k�cie, ksi�dz modli� si� i s�ycha� by�o, �e �ka�, lekarz ociera� oczy, nawet trup p�aka�. Ten lekarz, ten ksi�dz i ta kobieta patrzyli na Mariusza przez sw�j smutek, nic nie m�wi�c; by� tu obcy. Mariusz, bardzo ma�o wzruszony, czu� wstyd i za�enowanie, �e tak si� zachowywa�. W r�ku mia� kapelusz, upu�ci� go wi�c na ziemi�, �eby pomy�lano, �e obezw�adniony przez boi nie m�g� go utrzyma�. W tej samej chwili dozna� jakby wyrzutu sumienia i z pogard� pomy�la� o swoim post�pku. Lecz czy� to by�a jego wina? Nie kocha� przecie� ojca! Pu�kownik nic po sobie nie zostawi�. Ze sprzeda�y ruchomo�ci zaledwie op�acono pogrzeb. S�u��ca znalaz�a kawa�ek papieru, kt�ry odda�a Mariuszowi. Na nim by�o napisane r�k� pu�kownika: Dla mego syna. Cesarz mianowa� mnie baronem na polu bitwy pod Waterloo. Poniewa� Restauracja odmawia mi prawa do tego tytu�u, kt�ry op�aci�em w�asn� krwi�, syn m�j przyjmie ten tytu� i b�dzie go u�ywa�. Jest rzecz� oczywist�, �e b�dzie tego godny. Po drugiej stronie kartki pu�kownik dopisa� jeszcze: W tej samej bitwie pod Waterloo pewien sier�ant ocali� mi �ycie. Cz�owiek ten nazywa si� Th�nardier. W ostatnich czasach � jak mi si� zdaje � mia� on ma�� ober�� w jednej z wiosek w okolicach Pary�a, w Chelles albo w Montfermeil. Je�eliby go syn m�j kiedy spotka�, niech zrobi dla niego wszystko, co tylko b�dzie w jego mocy. 14 Nie przez pietyzm dla pami�ci ojca, lecz wskutek tego nieokre�lonego poszanowania, jakie zawsze �mier� nakazuje sercu cz�owieka, Mariusz wzi�� kartk� i schowa� j�. Nic nie zosta�o po pu�kowniku. Pan Gillenormand kaza� sprzeda� tandeciarzowi jego szpad� i uniform. S�siedzi zniszczyli ogr�d i zrabowali rzadkie kwiaty. Inne ro�liny zdzicza�y i zgin�y. Mariusz tylko dwie doby przebywa� w Vernon. Po pogrzebie wr�ci� do Pary�a i zaj�� si� swoim prawem, nie my�l�c wi�cej o ojcu, jak gdyby nie �y� on nigdy. W dwa dni pu�kownik by� pochowany, a w trzy zapomniano o nim. Mariusz nosi� krep� na kapeluszu. Oto i wszystko. Chodzenie do ko�cio�a mo�e si� przyda�, �eby zosta� rewolucjonist� Mariusz zachowa� z dzieci�stwa swoje praktyki religijne. Pewnej niedzieli poszed� na msz� do �w. Sulpicjusza, do tej samej kaplicy Matki Boskiej, gdzie jako ma�y ch�opiec bywa� z ciotk�; wyj�tkowo tego dnia roztargniony i zatopiony w my�lach, stan�� za jednym z filar�w i nie zwracaj�c uwagi na to, co robi, zaj�� miejsce na obitym utrechckim aksamitem kl�czniku, kt�rego oparcie zdobi� napis: �Pan Mabeuf, skarbnik parafii�. Msza si� zacz�a, kiedy nadszed� jaki� starzec i powiedzia� do Mariusza: � To jest moje miejsce, prosz� pana. Mariusz wsta� po�piesznie i starzec zaj�� sw�j kl�cznik. Po sko�czonej mszy Mariusz sta� jeszcze w zamy�leniu o kilka krok�w dalej; starzec znowu podszed� do niego i powiedzia�; � Bardzo przepraszam, �e panu wtedy przeszkodzi�em i �e chc� to zrobi� jeszcze raz; uzna� pan pewno moje post�powanie za niegrzeczne, musz� si� wi�c wyt�umaczy�. � Ale� to jest zupe�nie niepotrzebne � odpowiedzia� Mariusz. � A jednak � odpar� staruszek. � Nie chcia�bym, �eby pan o mnie �le my�la�. Widzi pan, jestem do tego miejsca bardzo przywi�zany. Zdaje mi si�, �e msza st�d wys�uchana jest wi�cej warta. Zaraz panu powiem, dlaczego. Przez ca�e lata, regularnie co dwa albo trzy miesi�ce, spotyka�em tu jakiego� nieszcz�liwego ojca, kt�ry nie mia� innego sposobu, �eby widywa� swojego synka, poniewa� uniemo�liwia�y mu to stosunki rodzinne. Przychodzi� do tego ko�cio�a wtedy, kiedy przyprowadzano jego dziecko na msz�. Malec wcale si� tego nie domy�la�, mo�e nawet nie wiedzia�, biedaczek, �e ma ojca. Ojciec ukrywa� si� za tym filarem, �eby go nie dostrze�ono. Patrzy� na swoje dziecko i p�aka�. Dlatego to miejsce sta�o si� dla mnie �wi�te i przyzwyczai�em si� st�d s�ucha� mszy. Wol� je nawet od �awki kolatorskiej, do kt�rej mam prawo jako skarbnik parafii. Troch� zreszt� zna�em tego nieszcz�liwego cz�owieka. Mia� on te�cia, bogat� ciotk� czy krewnych, sam ju� nie wiem, kt�rzy grozili, �e wydziedzicz� ch�opca, je�eli on, ojciec, b�dzie go widywa�. Po�wi�ci� si� wi�c, �eby jego syn zosta� pewnego dnia bogaty i by� szcz�liwy. Powodem tej sytuacji by� pogl�dy polityczne. Osobi�cie nie mam nic przeciwko pogl�dom politycznym, ale s� ludzie, kt�rzy w tym id� za daleko. M�j Bo�e, dlatego, �e kto� si� bi� pod Waterloo, to jeszcze nie sta� si� wskutek tego potworem i to nie jest pow�d, �eby zabiera� ojcu dziecko. On by� pu�kownikiem u Bonapartego. Zdaje mi si�, �e ju� nie �yje. Mieszka� w Vernon, gdzie m�j brat jest proboszczem, i nazywa� si� Pontmarie, Montpercy czy jako� podobnie... Mia� na twarzy szram� po niezgorszym ciosie szabl�. � Pontmercy? � zapyta� Mariusz bledn�c. 15 � W�a�nie. Pontmercy. Czy pan go mo�e zna�? � Prosz� pana � rzek� Mariusz � to by� m�j ojciec. Stary skarbnik z�o�y� r�ce i zawo�a�: � Ach, to pan by� tym dzieckiem! No tak, to si� zgadza, zd��y� pan dorosn��. O, m�j biedny ch�opcze, mo�esz sobie powiedzie�, �e mia�e� ojca, kt�ry ci� bardzo kocha�! Mariusz poda� rami� starcowi i odprowadzi� go a� do mieszkania. Nazajutrz powiedzia� do pana Gillenormand: � Urz�dzamy z kolegami polowanie. Czy mog� wyjecha� na trzy dni? � Na cztery! � odpar� dziadek. � Jed�, baw si�. I mru��c oko szepn�� do c�rki: � Jaka� mi�ostka! Do czego mo�e doprowadzi� spotkanie ze skarbnikiem parafii Dok�d Mariusz pojecha�, tego dowiemy si� p�niej. Przez trzy dni by� nieobecny w domu, po czym wr�ci� do Pary�a i poszed� prosto do biblioteki wydzia�u prawa, gdzie za��da� kompletu �Monitora�. Zacz�� czyta� �Monitora� wszystkie historie Republiki i Cesarstwa, Wspomnienia z Wyspy �wi�tej Heleny, wszystkie pami�tniki, gazety, biuletyny, proklamacje; wszystko to po�yka�. Kiedy po raz pierwszy spotka� nazwisko ojca w biuletynach wielkiej armii, dosta� gor�czki na ca�y tydzie�. Odwiedza� genera��w, pod kt�rymi s�u�y� Jerzy Pontmercy, mi�dzy innymi hrabiego H. Skarbnik, Mabeuf, do kt�rego zachodzi�, opowiedzia� mu o �yciu w Vernon, egzystencji pu�kownika, jego kwiatach, jego samotno�ci. Mariusz dok�adnie zrozumia�, kim by� ten niezwyk�y cz�owiek, wznios�y i �agodny, ten lew-baranek, kt�ry by� jego ojcem. Zaj�ty tymi studiami, absorbuj�cymi ca�y jego czas i wszystkie jego my�li, prawie nie widywa� pana Gillenormand. Zjawia� si� w godzinach posi�k�w; kiedy go potem szukano, Mariusza ju� nie by�o w domu. Ciotka zrz�dzi�a. Pan Gillenormand u�miecha� si�: � Hm, to jest okres dziewczynek! � Czasami dorzuca�: � Do diab�a, my�la�em, �e to jaki� romansik, ale zdaje si�, �e to jest nami�tno��. By�a to rzeczywi�cie nami�tno��. Mariusz zacz�� uwielbia� ojca. Jednocze�nie niezwyk�a przemiana dokonywa�a si� w jego pogl�dach. Ta historia na kt�r� dopiero teraz spojrza�, przera�a�a go. Najpierw przysz�o ol�nienie. Republika, Cesarstwo � dot�d by�y to dla niego s�owa potworne. Republika � gilotyna w p�mroku. Cesarstwo � szabla w mrokach nocy. Popatrzy� teraz na to wszystko i tam, gdzie spodziewa� si� zobaczy� chaos ciemno�ci, z jakim� ogromnym zdumieniem, w kt�rym by� l�k i rado��, odkry� �wiec�ce gwiazdy: Mirabeau, Vergniauda, Saint-Justa, Robespierre�a, Kamila Desmoulins, Dantona i s�o�ce � Napoleona. Nie wiedzia�, gdzie Jest. Cofa� si� o�lepiony t� �wiat�o�ci�. Powoli, gdy wstrz�s min��, zacz�� si� przyzwyczaja� do tych blask�w, rozwa�a� czyny bez zawrotu g�owy i patrza� na ich sprawc�w bez uczucia zgrozy; rewolucja i Cesarstwo stan�y w promiennej perspektywie przed jego pe�n� wizji �renic�; te dwie grupy wydarze� i ludzi stre�ci�y si� dla niego w dw�ch pot�nych faktach � Republika w suwerenno�ci prawa 16 obywatelskiego przywr�conego masom. Cesarstwo w suwerenno�ci my�li, francuskiej narzuconej Europie; ujrza� wy�aniaj�c� si� z rewolucji wielk� posta� ludu, z Cesarstwa � wielk� posta� Francji. Orzek� w swoim sumieniu, �e wszystko to by�o s�uszne. Nie uwa�amy za konieczne wskazywa� tu, co jego ol�nienie pomija�o w tym pierwszym, o wiele za bardzo syntetycznym s�dzie; stwierdzamy stan umys�u, kt�ry si� rozwija. Post�p nie odbywa si� w jednym etapie. O�wiadczywszy to, zar�wno w stosunku do tego, co�my ju� powiedzieli, jak i tego, co jeszcze b�dzie powiedziane, idziemy dalej. Mariusz spostrzeg� wtedy, �e tak samo jak nie rozumia� swojego ojca, nie rozumia� swojego kraju. Nie zna� ani jednego, ani drugiego i dobrowolnie znosi� jak gdyby noc na oczach. Teraz ju� widzia� i z jednej strony podziwia�, z drugiej � uwielbia�. Pe�en by� �alu i wyrzut�w sumienia. Z rozpacz� my�la�, �e to wszystko, co czu�, m�g� wypowiedzie� tylko wobec grobu. Ach, gdyby jego ojciec nie umar�, gdyby go Mariusz jeszcze mia�, gdyby B�g w swojej lito�ci i dobroci zezwoli�, �eby ten ojciec pozosta� mi�dzy �yj�cymi, jak�eby on pobieg�, rzuci� si� ku niemu i zawo�a�: Ojcze, oto jestem! To ja! Mam takie samo serce jak i ty! Jestem twoim synem! W jego sercu przelewa�o si� ci�g�e �kanie, kt�re co chwila powtarza�o: niestety! Od rehabilitacji ojca przeszed� naturalnie do rehabilitacji Napoleona. Nie dostrzega�, �e razem z geniuszem, w chaotycznym pomieszaniu, podziwia� przemoc, to znaczy, �e umieszcza� w dw�ch przedzia�ach swojego kultu z jednej strony to, co jest boskie, z drugiej to, co brutalne. W niejednym wzgl�dzie zacz�� znowu b��dzi�. Aprobowa� wszystko. O�ywia� go rodzaj gwa�townej dobrej wiary, kt�ra przyjmowa�a wszystko w ca�o�ci. Kiedy w tej tajemniczej pracy zrzuci� zupe�nie dawn�, burbo�sk� i ultramonta�sk� sk�r�, kiedy zdar� z siebie arystokrat� i rojalist�, kiedy zosta� wyznawc� rewolucji, g��bokim demokrat� i prawie republikaninem, w�wczas poszed� do rytownika na ulicy Z�otnik�w i zam�wi� setk� bilet�w wizytowych z napisem �Baron Mariusz Pontmercy�. By� to tylko logiczne nast�pstwo zmiany, jaka w nim zasz�a, zmiany, w kt�rej wszystko kr��y�o dooko�a osoby ojca. Ale �e nie zna� nikogo i u �adnego od�wiernego nie m�g� zostawi� swoich bilet�w, schowa� je do kieszeni. Drugim naturalnym zjawiskiem by�o oddalanie si� od dziadka, w miar� jak si� zbli�a� do ojca, do jego pami�ci i do sprawy, za kt�r� pu�kownik walczy� przez dwadzie�cia pi�� lat. Powiedzieli�my ju�, �e usposobienie pana Gillenormand nie odpowiada�o mu nigdy. By�y mi�dzy nimi wszystkie rozd�wi�ki, jakie mog� istnie� mi�dzy powa�nym m�odzie�cem i p�ochym starcem. Dop�ki mieli wsp�lne idee i przekonania polityczne, Mariusz spotyka� si� z panem Gillenormand na ich terenie jak gdyby na jakim� mo�cie. Kiedy ten most run��, otwar�a si� przepa��. Nade wszystko za� Mariusz czu� niewys�owiony bunt, kiedy my�la�, �e pan Gillenormand, powodowany g�upstwami, tak bezlito�nie oderwa� go od pu�kownika i zabra� ojcu dziecko, a dziecku ojca. Mariusz co pewien czas gdzie� znika�. � Dok�d on tak je�dzi? � pyta�a ciotka. Podczas jednej z tych przeja�d�ek, zawsze bardzo kr�tkich, pojecha� do Montfermeil. Wype�niaj�c zlecenie ojca, pr�bowa� odszuka� tam by�ego sier�anta spod Waterloo, ober�yst� Th�nardiera. Th�nardier zbankrutowa�, ober�� zamkni�to, a co si� z nim sta�o, nikt nie wiedzia�. Z powodu tych poszukiwa� Mariusz przez cztery dni nie by� w domu. � Stanowczo � powiedzia� dziadek� ba�amuci si�!... Zdawa�o si� im, �e Mariusz nosi na piersiach pod koszul� jaki� przedmiot zawieszony na czarnej wst��ce. 17 Jaka� sp�dniczka M�wili�my ju� o u�anie. Byt to stryjeczny wnuk pana Gillenormand. Prowadzi� on, z dala od rodziny i wszelkich ognisk domowych, �ycie garnizonowe. Porucznik Teodul Gillenormand spe�nia� wszystkie warunki, jakich si� wymaga od tak zwanego �adnego oficerka. Mia� �tali� jak panna�, wojowniczy spos�b ci�gni�cia za sob� szabli i wysoko podkr�cone w�sy. W Pary�u bywa� bardzo rzadko, tak rzadko, �e Mariusz nigdy go nie widzia�. Obaj kuzyni znali si� tylko ze s�yszenia. Teodul � zdaje si�, �e�my o tym wspominali � by� ulubie�cem ciotki Gillenormand, kt�ra go wola�a, poniewa� go widywa�a tak ma�o. Rzadkie widywanie ludzi pozwala przypisywa� im wszystkie mo�liwe doskona�o�ci. Pewnego poranka panna Gillenormand wr�ci�a do swojego pokoju tak poruszona, jak tylko na to pozwala� jej zr�wnowa�ony charakter. Mariusz w�a�nie prosi� znowu dziadka o pozwolenie na ma�� wycieczk�, dodaj�c, �e chce wyjecha� jeszcze tego samego wieczora. � Ruszaj! � powiedzia� pan Gillenormand i podnosz�c brwi do g�ry pomy�la�: Znowu nocna eskapada. � Panna Gillenormand sz�a do siebie mocno zaintrygowana, a id�c po schodach, rzuci�a wykrzyknik: � A to dobre sobie! � oraz znak zapytania: � Ale dok�d�e on jedzie? � Przeczuwa�a jak�� awantur� sercow�, mniej lub wi�cej zakazan�, jak�� kobiet� w p�mroku, schadzk�, tajemnic� i ch�tnie by w�ciubi�a w to swoje okulary. Aby zag�uszy� t� ciekawo��, kt�ra j� nurtowa�a ponad miar� jej przyzwyczaje�, poszuka�a ucieczki w swoich talentach i zacz�a wyszywa� bawe�n� na bawe�nie jeden z tych haft�w w stylu Cesarstwa i Restauracji, obfituj�cych w motyw ko�a od kabrioletu. Rob�tka to nudna, wi�c i robotnica by�a bez entuzjazmu. Siedzia�a nad tym ju� par� godzin, kiedy drzwi si� otworzy�y. Panna Gillenormand podnios�a nos: przed ni� sta� porucznik Teodul, salutuj�c po wojskowemu. Stara panna wyda�a okrzyk rado�ci. Mo�na by� star� i pe�n� pruderii, mo�na by� pobo�nisi� i ciotk�, ale zawsze przyjemnie jest zobaczy� wchodz�cego do pokoju u�ana. � To ty, Teodulu! � zawo�a�a. � Przejazdem, ciociu � odpowiedzia�. � Poca�uj�e mnie. � Ju�! � rzek� Teodul. I poca�owa� j�. Ciotka Gillenormand podesz�a do sekretarzyka i otworzy�a go. � Zostaniesz przynajmniej z tydzie�? � Dzi� wieczorem jad�, prosz� cioci. � Niemo�liwe! � Jak dwa a dwa cztery. � Zosta�, Teodulku, bardzo ci� prosz�. � Serce m�wi: tak, ale rozkaz: nie. Rzecz jest prosta. Zmieniamy garnizon; byli�my w Melun, przenosz� nas do Gaillon. Z dawnego garnizonu do nowego przeje�d�a si� przez Pary�, wi�c pomy�la�em sobie: p�jd� odwiedzi� cioci�. � Masz tu za fatyg�. W�o�y�a mu do r�ki dziesi�� luidor�w. � Droga ciocia chcia�a powiedzie�: za przyjemno��. 18 Poca�owa� ciotk� drugi raz, ku jej wielkiemu zadowoleniu, drapi�c j� naszywkami po karku. � Jedziesz konno razem z pu�kiem? � zapyta�a. � Nie, ciociu. Chcia�em tu wst�pi� i dosta�em specjalne pozwolenie. Mojego konia prowadzi ordynans, a ja jad� dyli�ansem. A propos, chcia�em o co� zapyta�. � O co? � Czy kuzyn Mariusz Pontmercy wyje�d�a? � Sk�d o tym wiesz? � zapyta�a ciotka, kt�rej ciekawo�� zosta�a nagle po�askotana do �ywego. � Zaraz po przybyciu poszed�em zam�wi� miejsce w dyli�ansie. � No i? � Jaki� podr�ny mia� ju� zam�wione miejsce na imperiale. Widzia�em na li�cie jego nazwisko. � Jakie? � Mariusz Pontmercy. � Co za nicpo�! � zawo�a�a ciotka. � Ach, tw�j kuzyn nie jest takim statecznym ch�opcem jak ty. Pomy�le�, �e sp�dzi noc w dyli�ansie! � Tak samo jak ja. � Ale ty z obowi�zku, a on z rozpusty. � O, do diaska! � rzek� Teodul. W tym momencie wydarzy�o si� pannie Gillenormand co� niezwyk�ego. Przysz�a jej do g�owy my�l. Gdyby by�a m�czyzn�, uderzy�aby si� w czo�o. Zapyta�a Teodula: � Czy wiesz, �e tw�j kuzyn nie zna ciebie? � Tak. Ja go widzia�em, ale on nigdy nie raczy� zwr�ci� na mnie uwagi. � Pos�uchaj, Teodulu. � S�ucham, ciociu. � Ot� Mariusz znika z domu. � H�, h�! � Podr�uje. � Aaa!... � Sypia nie wiadomo gdzie. � Ooo!... � Chcieliby�my wiedzie�, co w tym jest. Teodul odpowiedzia� z monumentalnym spokojem: � Jaka� sp�dniczka. � Zr�b nam przyjemno��. Miej na oku Mariusza. On ci� nie zna, wi�c to b�dzie �atwe. Skoro tu chodzi o dziewczyn�, postaraj si� j� zobaczy�. Napiszesz nam o tej awanturce. To zabawi dziadka. Teodul nie mia� nadmiernych sk�onno�ci do s�u�by tego rodzaju, ale by� bardzo wzruszony dziesi�cioma luidorami i spodziewa� si�, �e mo�e b�d� mia�y ci�g dalszy. Przyj�� zlecenie i powiedzia�: � Do us�ug cioci. Mariusz wieczorem tego dnia, w kt�rym odby� si� ten dialog, wsiad� do dyli�ansu, nie przypuszczaj�c nawet, �e jest pod obserwacj�. Co do obserwatora, to zacz�� on podr� od za�ni�cia. Jego sen by� mocny i sumienny. O �wicie wo�nica zawo�a�: � Vernon! Przystanek w Vernon! Podr�ni do Vernon wysiadaj�! � Porucznik Teodul obudzi� si�. � Aha � wymamrota� jeszcze w p�nie � to ja tu wysiadam. Jednocze�nie czarne spodnie, schodz�ce z imperialu, ukaza�y si� w oknie dyli�ansu. 19 Czy to Mariusz? � pomy�la� porucznik. By� to istotnie Mariusz. Obok pojazdu dziewczyna wiejska, wmieszana w ci�b� koni i pocztylion�w, sprzedawa�a kwiaty. � Kupujcie kwiaty dla waszych pa�! � wo�a�a. Mariusz podszed� do niej i kupi� najpi�kniejsze kwiaty, jakie mia�a. To ju� mnie zaczyna intrygowa� � pomy�la� Teodul, zeskakuj�c z dyli�ansu na ziemi�. � Komu�, u licha, on zaniesie te kwiaty? Taki pi�kny bukiet to chyba dla jakiej� �licznej kobiety. Musz� j� zobaczy�. I teraz ju� nie z polecenia, ale dla w�asnej ciekawo�ci, jak psy pol