Trylogia ksiezycowa #2 Zwyciezca - JERZY ZULAWSKI

Szczegóły
Tytuł Trylogia ksiezycowa #2 Zwyciezca - JERZY ZULAWSKI
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Trylogia ksiezycowa #2 Zwyciezca - JERZY ZULAWSKI PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Trylogia ksiezycowa #2 Zwyciezca - JERZY ZULAWSKI PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Trylogia ksiezycowa #2 Zwyciezca - JERZY ZULAWSKI - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY ZULAWSKI Trylogia ksiezycowa #2Zwyciezca ZULAWSKI JERZY Trylogia ksiezycowa 2 Czesc pierwsza I Malahuda drgnal i obrocil sie w karle gwaltownie. Szelest byl wprawdzie tak lekki, lzejszy, niz wydac mogla opadajaca karta w pozolklej ksiedze, ktora czytal, ale ucho starca pochwycilo go natychmiast w tej bezdennej ciszy swietego miejsca.Oslonil oczy dlonia przed swiatlem rozjarzonego do polowy pajaka, ktory zwisal u sklepionego stropu, i spojrzal ku drzwiom. Byly otwarte, a w nich - zstepujac wlasnie z ostatniego stopnia, z jedna noga w powietrzu jeszcze zawieszona -stala mloda dziewczyna. Byla naga, jak kobiety niezamezne zwykly w noc chodzic po domu, z ramion tylko zwisalo jej puszyste biale futro, z zewnatrz i wewnatrz jednakowym miekkim wlosem pokryte. Zupelnie z przodu rozwarte i majace jeno szerokie otwory na rece w miejsce rekawow, splywalo miekka fala po jej mlodym ciele az po drobne kostki stop, w plytkie biale cizmy futrzane obutych. Wlosy jej zlotorude zwiniete byly ponad uszyma w dwa ogromne wezly, z ktorych jeszcze wolno puszczone konce kos opadaly na ramiona, rozsypujac zlote iskry po snieznej bieli futra. Na szyi miala sznur bezcennych purpurowych bursztynow, ktore wedlug podania nalezaly przed wiekami do swietej kaplanki Ady - i z pokolenia w pokolenie przechowywane byly jako klejnot najdrozszy w rodzinie arcykaplana Malahudy. -Ihezal! -Tak, to ja, dziadku. Stala wciaz we drzwiach, biala na tle ciemnej, zionacej czelusci wiodacych gdzies w gore schodow, z reka na kutej klamce, patrzac ogromnymi czarnymi oczyma na starca. Malahuda powstal. Drzacymi rekoma zgarnial lezace przed nim ksiegi na marmurowym stole, jak gdyby je chcial ukryc, nierad i pomieszany... Mamrotal cos do siebie, poruszajac szybko wargami, bral ciezkie folialy i przekladal je bez celu na druga strone, az naraz zwrocil sie ku przybylej: -Czy nie wiesz, ze oprocz mnie nikomu tutaj wchodzic nie wolno? - rzekl niemal gniewnie. -Tak... ale... - Urwala, jakby szukajac slow. Duze oczy jej, jak dwa ptaki szybkie i ciekawe, przelecialy po tajemniczej komnacie, muskajac olbrzymie, bogato rzezane i zlotem nabite skrzynie, w ktorych ksiegi swiete chowano, zatrzymaly sie chwile na dziwnych ozdobach czy znakach tajemnych z kosci i zlota na wykladanych gladzona lawa scianach - i powrocily znow na twarz starca. -Wszakze teraz juz wolno - rzekla z naciskiem. Malahuda w milczeniu odwrocil sie i poszedl w glab ku wielkiemu zegarowi, ktory cala wysokosc sciany zajmowal. Przeliczyl spadle juz kule w miedzianej misie i spojrzal na wskazowki. -Jeszcze trzydziesci dziewiec godzin do wschodu slonca - rzekl twardo - idz i spij, jesli nie masz co robic... Ihezal nie poruszyla sie. Patrzyla na dziadka, podobnie jak ona w domowy stroj odzianego, jeno ze futro mial na sobie lsniace, czarne i pod nim kaftan i spodnie z miekko wypraw-nej, czerwono barwionej psiej skory, a na siwych wlosach zlota obrecz, bez ktorej nie wolno bylo nawet arcykaplanom wchodzic do miejsca swietego. -Dziadku... -Idz spac! - powtorzyl stanowczo. Ale ona naglym ruchem przypadla mu do kolan. -On przyszedl! - krzyknela z radosnym, przemoca dotychczas powstrzymywanym wybuchem - dziadku, on przyszedl! Malahuda cofnal reke i usiadl z wolna w karle, spuszczajac na piers bujna, siwa brode. Dziewczyna patrzyla na niego teraz z niewyslowionym zdumieniem. -Dziadku, dlaczego nie odpowiadasz? Od dziecka, ledwo mowic zaczelam, uczyles mnie, jako pierwszego slowa, tego pozdrowienia odwiecznego, ktore nas, ludzi, odroznia od zwierzat i podlejszych od nich szernow, i gorszych, bo postac ludzka noszacych, morcow - i witalam cie zawsze, jak nalezy, slowami: "On przyjdzie!" - a ty zawsze odpowiadales, jako nalezy: "Przyjdzie zaprawde!" - Dlaczegoz teraz, kiedy ten wielki, szczesliwy dzien nam zawital, ze moge zawolac do ciebie: "On przyszedl" - ty mi nie odpowiadasz "Przyszedl, zaprawde!"? Mowila szybko, zapalczywie, z dziwnym goraczkowym blyskiem w oczach, chwytajac oddech biala piersia, po ktorej falowaly, skrzac sie w odbitych miedzianymi zwierciadlami swiatlach, bezcenne purpurowe bursztyny swietej kaplanki Ady... -Dziadku! prorok Tuheja, ktorego pono starcem znali jeszcze pradziadowie twoi, napisal byl ongi: "Przyjdzie w dniu najwiekszego ucisnienia i lud swoj wybawi. A jako odszedl byl od nas starcem w on dzien, bo nigdy mlodym nie byl, tak powroci po dopelnieniu czasow mlodziencem swiatlym i promiennym, albowiem nigdy juz starym nie bedzie!" Dziadku! on jest tam! On idzie! Powrocil z Ziemi, na ktora odszedl byl przed wiekami, aby wypelnil, co przyobiecal przez usta pierwszej swej prorokini Ady - idzie w glorii i majestacie, miody, zwycieski, piekny! O! kiedyz ten swit nadejdzie! kiedyz go bede mogla ujrzec i pod nogi jego blogoslawione rzucic te wlosy! To mowiac, szybkim, prawie nieswiadomym ruchem - u nog starca schylona - rozerwala wezly kos ponad uszyma, zalewajac posadzke malachitowa wonnym, mialkim, zlotym potopem. Malahuda milczal wciaz. Zdawac sie moglo, ze nie widzi nawet kleczacej przed nim dziewczyny ani nie slyszy potoku jej stow. Oczy przygasle i zamyslone zwrocil w glab komnaty -przez przyzwyczajenie moze? - gdzie w mroku blyszczal na scianie odblaskami swiecznika zloty znak swiety, wyobrazac majacy wychylona zza widnokregu Ziemie ze stojacym nad nia Sloncem, tak, jak sa widywane kazdej polnocy przez Braci Wyczekujacych w Kraju Biegunowym... Ihezal mimo woli poszla oczyma za jego wzrokiem i spostrzegla wylaniajace sie z mroku dwie zlaczone tarcze zlociste na czarnym marmurze, wyrazajace tak prostym sposobem wszystkie wielkie tajemnice, z wieku na wiek, z pokolenia w pokolenie przekazywane: jako ze ludzie przyszli na Ksiezyc z Ziemi, gwiazdy ogromnej, swiecacej nad bezpowietrzna pustynia, i ze tam odszedl On, Stary Czlowiek (ktory to imie przybral i nim sie kazal nazywac, nie dozwalajac wymawiac innego) - i stamtad powroci zwycieskim mlodziencem i wybawicielem. Nabozny lek ja objal, uniosla sie i wielkim palcem prawej dloni nakreslila szybko na czole kolo, a potem wieksze polkole od jednego ramienia przez usta ku drugiemu - i linie pozioma przez piers, szeptajac jednoczesnie zwykle slowa zaklecia: "On nas wybawi - pognebi wroga naszego - tak bedzie zaprawde". Malahuda powtorzyl jak echo: -Tak bedzie, zaprawde... - Jakis spazm gorzkiego bolu czy ironii zdlawil mu ostatnie slowo w gardle. Ihezal spojrzala mu w twarz. Milczala przez chwile, a potem nagle, uderzona snadz czyms niezwyklym, a dopiero teraz w obliczu starca spostrzezonym, odskoczyla w tyl, krzyzujac rece na nagiej, spod rozwartego futra wychylajacej sie piersi. -Dziadku!... -Cicho, dziecko, cicho. Powstal i chcial ja ujac za dlon, ale ona mu sie usunela. A potem krzyk: -Dziadku! ty... nie wierzysz, ze to... On?! Stala o pare krokow przed nim, z naprzod wyciagnieta szyja, z szeroko rozwartymi oczyma i rozchylonymi usty, wyczekujaca odpowiedzi, jakby zycie jej od slow, ktore miala uslyszec, zawislo. Arcykaplan spojrzal na wnuczke i zawahal sie. -Proroctwa sie wszystkie zgadzaja i jezeli kiedykolwiek mial przyjsc Zwyciezca... Urwal i zamilkl. Mialze powiedziec tej tak wierzacej dziewczynie o ty m,'do czego po dlugiej walce zaledwie sam sie smial przyznac przed soba i co jeszcze od starego serca wszelkimi silami odpychal? Mialze jej powiedziec, ze on, arcykaplan, stroz Prawdy i Tajemnicy, ostatni z odwiecznego i wygasajacego juz na nim kaplanow rodu, on - przodownik wszystkiego ludu, mieszkajacego na polnocnym brzegu Wielkiego Morza, hen daleko na wschod poza snieznym szczytem zionacego ogniem Otamora, przy Cieplych Stawach, najstarszej ksiezycowej osadzie, i dalej poza Przesmykiem na zachod i na polnoc, az po Stare Zrodla, ktoredy droga w Kraj Biegunowy wiedzie i kedy przed wiekami pono pierwszy raz blogoslawiona nafte odkryto - mialze powiedziec on, ktory cale dlugie zycie szanowal i przykazywal wierzyc w przyjscie Zwyciezcy: ze teraz, kiedy doniesiono mu, iz przyszedl zaprawde, on przestal wierzyc, ze mial przyjsc w ogole? Sam nie umial dobrze zdac sobie sprawy z tego, co w nim zaszlo, czy tez snadz wydobylo sie na wierzch z nieswiadomej jakiej glebi wobec tej wstrzasajacej wiadomosci. Przed zachodem slonca odbywal jeszcze zwykle z ludem modlitwy i kazal, cytujac slowa ostatniego proroka Tuhei, wlasnie teraz przez te dziewczyne mu odrzucone... Czynil tak co dzien, przez dlugi ciag swego zywota, od kiedy zostal kaplanem - i wierzyl tak od dziecka, przez ojca swego, arcykaplana Bormite, nauczony, ze Stary Czlowiek ongi zyl miedzy swoim ludem i odszedl na Ziemie przed wiekami, i powroci znow mlodziencem, aby lud swoj wybawic. Ta wiara byla dla niego tak jasna i tak prosta. Nawet nie zastanawial sie nad nia glebiej, nie zwracal nawet nigdy uwagi na dowodzenie "uczonych", ktorzy utrzymywali, ze historia o ziemskim pochodzeniu ludzi na Ksiezycu jest zwykla, w ciagu wiekow powstala legenda, ze zaden "Stary Czlowiek" nigdy nie istnial ani tez nigdy zaden "Zwyciezca" z miedzygwiezdnych przestrzeni nie zejdzie... Nauk takich on nie zwalczal nawet, odstepujac pod tym wzgledem od starego zwyczaju, ktory i ojciec jego, arcykaplan Bormita, jeszcze zachowywal, od zwyczaju, co kazal i kacerzy do slupa przywiazanych na morskim wybrzezu kamienowac. Kiedy kaplani, jego podwladni, domagali sie tej kary, kiedy wolali o nia na bluzniercow, zwlaszcza zaciekli Bracia Wyczekujacy, on wzruszal tylko ramionami -ze spokojem i wielka pogarda w duszy - zarowno dla tych, co kamieniami chcieli wiare umacniac, jak i dla owych, litosci godnych szalencow, ktorzy ludzkim slabym rozumem dociekac usilowali rzeczy niedocieczonych, zamiast wierzyc z bloga radoscia w gwiezdne swoje pochodzenie i w Obietnice, ktora sie kiedys spelni... Miedzy innymi pobudek tej lagodnosci jego pojac nie mogl mnich Elem, przelozony zakonu Braci Wyczekujacych, i gromic go smial nieraz przez posly za ten brak gorliwosci w rzeczach swietych - ale czyz nie on, Malahuda, byl panem, krolujacym w odwiecznej arcykaplanskiej stolicy przy Cieplych Stawach wszystkiemu ludowi ksiezycowemu? Sadzic mu nalezalo, a nie byc sadzonym. On to raczej mogl Elema potepic i wszystkich z nim razem Braci Wyczekujacych za kacerstwo widoczne, iz nadejscie Zwyciezcy kazdego dnia juz obiecywali, nie baczac, ze wszyscy prorocy na przyszlosc je zapowiedzieli... Nierad tez byl powadze i wplywowi, jaki sobie Bracia wsrod ludu zyskac umieli. Nie opuszczali oni wprawdzie nigdy siedzib swoich w Kraju Biegunowym - zakon im tego zabranial - ale co rok (tak dziwnie: "rokiem", nazywano na Ksiezycu okres na przemian dwunastu i trzynastu dni po siedemset dziewiec godzin, odpowiadajacy czasowi przejscia slonca przez zodiak; opowiadaja, ze ten podzial czasu ludzie z soba z Ziemi przyniesli) - otoz co roku, zwlaszcza dnia dwunastego, ktory jest swietym i pamiatkowym dniem odejscia Starego Czlowieka, odbywaly sie tlumne pielgrzymki do Kraju Biegunowego, nastreczajace dla Braci Wyczekujacych dosc sposobnosci oddzialywania na lud. Nie w mocy Malahudy bylo zakazac tych pielgrzymek, tradycja wiekow uswieconych, choc niechetnym na nie patrzyl okiem, widzac, jak Bracia lud demoralizuja i odciagaja od zadan zycia realnych, obiecujac mu rychle juz przyjscie Zwyciezcy... Zapewne, i on - Malahuda - w przyjscie Zwyciezcy wierzyl niezlomnie, ale zdawalo mu sie to zawsze czyms tak odleglym, czyms, co jest prawie ze tylko obiecanym, tak ze gdyby go byl kto zapytal: czy przypuszcza mozliwosc doczekania sie za swego zywota owego Przyjscia? - bylby z pewnoscia odczul takie pytanie jako naruszenie dogmatu, orzekajacego, iz Przyjscie w przyszlosci nastapi... Wszakze prorok Ramido powiedzial byl wyraznie: "Nie nasze oczy i nie oczy synow naszych ujrza Zwyciezce - ale przyjda po nas ci, ktorzy go twarza w twarz ogladac beda". A coz, ze prorok Ramido przed stu kilkudziesieciu laty umarl?... Tak bylo az do wczorajszego dnia wieczorem. Skonczyl byl wlasnie modly z ludem i stal jeszcze na szerokim tarasie przed swiatynia, tylem do zachodzacego slonca i morza odwrocony - i rece do ostatniego wieczornego podnoszac blogoslawienstwa, odwieczne wymawial pozdrowienie: "On przyjdzie!" - kiedy wsrod ludu zgromadzonego ruch sie wszczal jakis i niepokoj. Blizej stojacy odpowiedzieli mu jeszcze zwyklymi slowy: "Przyjdzie zaprawde...", ale ci, ktorzy dalej stali, odwracali sie juz poza siebie, wskazujac dlonmi dziwna grupe, ktora sie szybko ku swiatyni zblizala. Malahuda spojrzal i zdumial sie. Posrod malej garstki zebranych snadz przypadkowo przechodniow szli, a raczej biegli dwaj Bracia Wyczekujacy. Poznal ich z dala po odkry- tych ogolonych glowach i dlugich szarych szatach, jakie mieli na sobie. Nie opodal stal wozek psami zaprzezony, ktorym snadz tu przybyli. Juz samo zjawienie sie mnichow, nie opuszczajacych w ciagu zycia nigdy swych siedzib, bylo czyms nieslychanym, ale miary zdumienia starego kaplana dopelnil sposob ich zachowania sie, wprost niepojety. Patrzyl i sadzil, ze ma ludzi szalonych przed soba, nie smial bowiem przypuszczac, aby sie popili mnichowie, nie znajacy wedle slubow trunku zadnego. Biegli krokiem tanecznym, w plasach, wymachujac rekoma i z rozpromieniona twarza rzucali naokol jakies okrzyki, ktorych tresci nie mogl pojac z dala. A lud w dole slyszal je i rozumial snadz, bo cizba cala poczal sie naraz tloczyc ku przybylym - ruchliwy, oszalaly a krzyczacy, tak iz niewiela, a Malahuda sam zostal na stopniach swiatyni ponad opustoszalym placem. W tejze jednak chwili uderzyla na niego powrotna fala tlumu. Nim mogl zdac sobie sprawe z tego, co sie dzieje, spostrzegl okolo siebie twarze oszalale obledna jakas radoscia, podniesione rece i setki gab rozwartych a krzyczacych: lud caly pchal sie teraz na stopnie swiatyni, a na przedzie szli obaj Bracia na rekach niemal niesieni i wolajacy z placzem naraz i smiechem: -On przyszedl! On przyszedl! Nie rozumial i dlugo jeszcze pojac nie mogl, choc Bracia opowiadali mu, ze spelniona jest wielka obietnica i dokonany czas przez prorokow naznaczon, bo oto poprzedniego dnia o godzinie, kiedy w Kraju Biegunowym slonce staje nad zacmiona Ziemia, powrocil po wiekach do ludu swego On, Stary Czlowiek - odmlodzony i promienny, Zwyciezca i wybawiciel!... "Bracia Wyczekujacy" przestali juz istniec-sa oni teraz "Bracmi Radosnymi'' - po dwoch rozeslani ida z dobra nowina do wszystkich plemion ksiezycowych, nad brzegiem Wielkiego Morza i w glebi ladu nad strumieniami zamieszkalych, wiescic przyjscie Zwyciezcy, koniec zlu wszelakiemu i wybawienie z reki Szernow i morcow! A oto za nimi, razem z Elemem i kilku dla towarzystwa pozostalymi Bracmi, idzie On sam. Zwyciezca - i kiedy swit nowy wzejdzie, zjawi sie ludowi tutaj, nad brzegiem Morza Wielkiego... Tak mowili Bracia - wyczekujacy niegdys, a dzisiaj juz radosni, a lud caly przed arcykaplanem smial sie i plakal, i w plasach a okrzykach slawil Najwyzszego, ktory dopelnil danych prorokom obietnic. Malahuda wzniosl rece. Szal radosny jak fala ogarnal w pierwszej chwili i jego. Stara piers wzdela mu sie uczuciem niewyslowionej, rzewnej wdziecznosci, ze teraz wlasnie, w porze ucisku srogiego i w dniu gorzkiej niedoli. Zwyciezca przychodzi - oczy zaszly mu lzami, a gardlo scisnal spazm serdeczny, dlawiac w nim okrzyk weselny, ktory sie juz z glebi duszy dobywal... Zakryl oczy dlonmi i rozplakal sie wobec ludu na stopniach swiatyni. Lud patrzyl z szacunkiem na lzy arcykaplana, a on trwal tak dlugo z zakryta twarza i glowa na piers pochylona... I przyszlo mu na mysl cale zycie jego, wszystkie tesknoty i uniesienia - i wszystko, na co patrzyl oczyma swoimi: kleski ludu i nieszczescia, i pognebienie, ktore on koil, powtarzajac wciaz swieta, a spelniona juz dzis Obietnice... Tesknosc jakas rozlewna zajela teraz w sercu jego miejsce poprzedniej radosci. -Bracia moi! bracia... - zaczal, wyciagajac drzace od starosci i wzruszenia rece ponad falujacym tlumem... I nagle spostrzegl, ze nie wie, co ma powiedziec. Zawrot jakis, tak nieslychanie do leku podobny, spadl mu na glowe i piers. Westchnal gleboko, chwytajac oddech kurczowo, i zakryl znow oczy. Pod czaszka zahuczal mu dziwny, opetany wir, z ktorego tylko jedna uporczywa mysl jasno sie wylaniala, ta mysl: "Odtad bedzie inaczej!" Uczul, ze odtad bedzie inaczej, ze cala wiara, oparta na Obietnicy i oczekiwaniu, przestaje po prostu istniec z ta chwila, a na jej miejsce przychodzi cos nowego, cos nieznanego... Lud tanczyl wokolo i wznosil pomieszane, weselne okrzyki, a jemu, arcykaplanowi, w tej wielkiej i radosnej chwili dziwny, bolesny zal wszedl do serca za tym wszystkim, co bylo: za tymi modlami o zachodzie slonca, ktorym on przewodniczyl, za ta wiara, za oczekiwaniem, ze przyjdzie dzien nareszcie, ze dzien zaswita... I nie wiadomo dlaczego pomyslal nagle, ze Bracia Wyczekujacy klamia. Przelakl sie zrazu tej mysli, gdyz spostrzegl, iz laczy sie z nia prawie ze nadzieja, prawie zyczenie, aby tak bylo. Przycisnal piers rekoma i pochylil glowe, kajajac sie w duchu niedowiarstwa swego, ale mysl pierwsza wracala ciagle, szepcac mu natarczywie w ucho, ze przeciez on, arcykaplan, jest strozem wiary i nie wolno mu tak na slowo przyjmowac za prawde wiesci, podstawami jej wstrzasajacych... Swiadomosc obowiazku uderzyla mu nagle do glowy i zapanowawszy nad innym uczuciem, przywrocila rownowage wewnetrzna. Zmarszczyl brwi i spojrzal bystro na wyslannikow. Ci jednak, ludzie prosci, skromni i nieuczeni, siedzieli teraz na stopniach u jego nog, podroza i krzykiem radosnym znuzeni - i tylko z fanatycznie wciaz rozplomienionymi oczyma mruczeli zachryplym glosem, odpowiadajac sobie na przemian, piesn jakas stara, ze spelnionych juz dzisiaj proroctw zlozona... Serca ich czyste i jasne, wielka radoscia rozpalone, nie przeczuwaly nawet rozterki, jaka sie w duszy zwierzchnika ludu toczyla. ,,Z gwiazd przyszli ludzie! tak rzekl Stary Czlowiek!" - spiewal Abelar, wiekiem i trudami zakonnego czuwania pochylony. "I na gwiazdy kiedys powroca! tak rzekl Stary Czlowiek!" - odpowiadal mu mlody, radosny glos Renoda. "Albowiem przyjdzie Zwyciezca i lud swoj wybawi!" "Przyjdzie zaprawde! Radujmy sie!" Lud tymczasem parl sie juz na stopnie swiatyni i wolal arcykaplana po imieniu, z dlugiego jego milczenia niezadowolony. Zmieszane bezladne glosy wyzywaly go do jakichs nieokreslonych czynow, to znowu zadaly od niego potwierdzenia radosnej nowiny albo tez wolaly, aby drzwi swiatyni otworzyl i zebrane wiekami skarby rozdal ludowi w tym dniu na znak, iz wypelniona jest Obietnica i wesele odtad na calym Ksiezycu ma panowac. Chlop jakis stary podszedl ku niemu i targnal za szeroki rekaw czerwonej kaplanskiej szaty, kilka kobiet i niedorostkow wyminelo go, przekraczajac niedostepny o zwyklej porze prog swiatyni - cizba i nieporzadek rosly dokola. Malahuda wzniosl glowe. Za bliski juz i zbyt poufaly byl mu ten tlum... Po chwili zmieszania i slabosci uczul sie znowu panem i przewodnikiem. Skinal reka na znak, ze chce mowic -i powiedzial krotko, spokojnie, ze przyszla wprawdzie wiesc, jakoby spelniona juz byla Obietnica, ale on, arcykaplan, zbadac wpierw wszystko musi, nim razem z ludem szaty radosne przywdzieje, i przeto chce, aby go zostawiono w pokoju razem z wyslannikami. Ale tlum, posluszny zazwyczaj na pierwsze skinienie, tym razem zdawal sie stow naczelnika swego nie slyszec. Wolano dalej i rozprawiano zywo. Byli tacy, ktorzy krzyczeli, ze Malahuda utracil juz wladze i nie powinien rozkazywac, kiedy przyszedl Zwyciezca, oczekiwany i jedyny na Ksiezycu pan. Inni nie chcieli isc do domow, utrzymujac, iz dnia tego slonce nie zajdzie, aby sie wypelnily dosc niejasne slowa proroka Rochy, ktory powiedzial byl: "A kiedy przyjdzie On, dzien juz nastanie wieczny"... Slonce jednakowoz zachodzilo - z wolna, ale stanowczo, jak dnia kazdego, krwawiac szeroka luna niebosklon i rozzlocona w gestych oparach wode Cieplych Stawow. Krwawilo sie tez morze rozlegle i dachy szeroko na wybrzezu rozsiadlej osady - a w dali - nad nia - blyszczaly w sloncu trzy szczyty kamiennej wiezy, w ktorej na pohanbienie ludu mieszkal szern Awij, w otoczeniu zolnierzy swoich i morcow, przyslany tutaj zza Morza Wielkiego, aby na znak poddanstwa haracz ze wszech ludzkich osad pobierac. Nie wiadomo kto pierwszy zwrocil w ten wieczor oczy na owo zamczysko, ale nim Malahuda spostrzegl, co sie dzieje, wszystkie twarze - grozne - patrzyly juz w tamta strone i podniosly sie w gore rece, uzbrojone napredce w kije i kamienie. A przed tlumem, na przydroznym glazie, stal w lunie zachodzacego slonca mlody, czarnowlosy Jeret, daleki krewny arcykaplana, i wolal: -Czyz nie jest obowiazkiem naszym oczyscic dom na przyjecie Zwyciezcy? Wszakze pogardzilby nami i jako niegodnych od oblicza swego odtracil, gdybysmy jego tylko dlonmi chcieli zwyciezac! A tlum ryczal za nim: -Na hak Awija! Smierc szemom! smierc morcom!... - i walil sie juz lawa ku czarnej wiezy w oddali. Malahuda pobladl. Wiedzial, ze zaloga w zamku nie jest zbyt liczna i ze tlum rozzarty moze rozniesc dzis cala twierdze, tak iz nie pozostanie kamien na kamieniu, ale wiedzial tez, ze za Awijem i jego garstka stoi cala straszliwa i zgubna potega Szernow - i ze jedno sciegno zerwane w skrzydle obrzydlego namiestnika znaczy znow wojne nieublagana dla calego ludzkiego plemienia, a moze znow kleski straszne i niewypowiedziane pogromy, jako za dawnych lat, za pradziada jego bywalo. Poczal krzyczec, aby sie wstrzymali, ale glosu jego teraz nikt juz nie sluchal, mimo ze i obaj Bracia Wyczekujacy tlumowi zastapili droge, wolajac, ze nie wolno pelnic niczego przed przybyciem Zwyciezcy, ktory jeden ma prawo wiesc i rozkazywac. Jeret pchnal starszego z mnichow w piers, az upadl w tyl na kamienie - i walil naprzod razem z calym tlumem waskim przesmykiem miedzy stawami. Wtedy Malahuda uderzyl w dlonie i na ten znak z dwoch dolnych skrzydel gmachu, obok stopni wiodacych do glownych wrot swiatyni, sypac sie poczeli zbrojni ludzie, kopijnicy, lucznicy i procarze, stala straz arcykaplana i miejsca swietego tworzacy. Jak zgraja dobrze wytresowanych psow na jedno reki skinienie zwrocili sie na prawo i zwartym szeregiem, z gotowa do uderzenia bronia w dloniach, zastapili przejscie ludowi. Jeret zwrocil sie twarza ku arcykaplanowi. -Kaz bic, stary psie! - ryczal spieniony - kaz bic! niech przychodzacy Zwyciezca nasze trupy tutaj zastanie zamiast wrogow scierwa podlego! niech wie, ze oprocz szernow i wlasni nas gnebia tyrani, z ktorymi tez porzadek zrobic nalezy! Chwila byla grozna. Tlum miotal wyzwiska i rzucal juz na zbrojnych kamieniami, ktorzy stali dotychczas spokojni i niewzruszeni pod gradem obelg i pociskow, ale po drgajacych twarzach i zacisnietych kurczowo piesciach znac bylo, ze dosc pol slowa rozkazu, dosc skinienia, mrugniecia powiek bodaj, a pojda lawa i beda tlukli i lamali, obojetni dla sprawy, za ktora na rozkaz sie bija, lecz radzi, ze bic im pozwolono ten wrogi im zawsze i nienawistny tlum. A ze zgrai coraz gesciej podnosily sie okrzyki wrogie dla arcykaplana. Wyzywano go i kleto, wolano, ze jest sluga i przyjacielem szemow, i rzucano mu w oczy haniebny pokoj, ktory byl zawarl z nimi, mimo ze ongi slawiono go jako zbawce, iz tym pokojem wlasnie lud od zguby ocalil. Malahuda zwrocil sie ku zbrojnym. Wznosil juz reke, aby dac znak, gdy nagle poczul, ze ktos go chwyta za przegub dloni i gwaltownym ruchem powstrzymuje. Obrocil sie oburzony: za nim stala zlotowlosa Ihezal. -Ty!... -On przyszedl! - wyrzekla twardo, rozkazujaco prawie, z rozplenionym wzrokiem, nie puszczajac z uscisku reki starca. Malahuda sie zawahal. A jej oczy nagle zapelnily sie lzami, osunela sie na kolana i przyciskajac usta do dloni, ktora od wydania krwawego rozkazu powstrzymala, powtorzyla cicho i blagalnie: -Dziadku! On przyszedl... Arcykaplan, stanowczy zawsze i mimo wielka laskawosc, gdy postanowil cos, nieublagany, uczul w tej chwili, po raz pierwszy w zyciu, ze musi ustapic... A przy tym ogarnelo go dziwne zniechecenie, niemal bezwlad duchowy. Wszak jutro ma tu przyjsc ten, co odtad wladac pono bedzie miast niego, niechaj wiec juz on sam... Wdano sie w uklady z tlumem mimo namietnej opozycji Jereta. Zapadajaca noc ulatwila porozumienie. Tlum zgodzil sie ustapic pod warunkiem, ze zbrojni otocza wieze i przynalezny do niej ogrod warowny - i noc cala dluga, czuwajac na przemian, w namiotach przepedza, aby snadz przed ranem, zasiaglszy jezyka, nie umknal kto z tych, przyjsciem Zwyciezcy na smierc juz skazanych. Teraz dopiero mogl Malahuda zabrac obu wyslannikow, aby zbadac dokladnie wiesc, ktora przyniesli. Przybysze zmeczeni byli i senni, kiedy arcykaplan skinal na nich i wiodl przez krete kruzganki swiatyni, ktore laczyly sie z jego prywatnym mieszkaniem. Cien juz zalegal przejscia i sale; tu i owdzie jeno rozpalal sie w czerwonym swietle nafcianej pochodni zlocisty znak Przyjscia: dwa zlaczone polkregi Ziemi i Slonca... Coraz ciezsze przygnebienie ogarnialo starego arcykaplana. Patrzyl na swiete znaki po scianach, na majaczace w mroku stolby oltarzy i kazalnice, kedy razem z wybranymi wsrod ludu modlil sie o zeslanie Zwyciezcy i skad niewatpliwe Przyjscie jego wiescil - i dziwna, gorzka czczosc wypelniala mu serce. Wieczorna pustka swiatyni wydala mu sie czyms strasznym, a odtad stalym i juz niezmiennym: odczul po raz drugi, ze upragnione Przyjscie jest przede wszystkim zniszczeniem tego, co bylo, unicestwieniem religii oczekiwania, zroslej juz z jego dusza... Bylo mu, jakby kto powrozem jakims twardym piers jego oplatal i scisnal - tak mocno, ze nie moze chwycic oddechu, a kazdy wysilek miesni, aby zaczerpnac powietrza, jako bol gryzacy odczuwa. Obejmowalo go bezradne a nieublagane przerazenie. To, o czym sam wiescil zawsze, ze przyjdzie w przyszlosci jako wyzwolenie, zdalo mu sie teraz, gdy przyszlo tak niespodziewanie (mimo proroctwa, mimo zapowiedzi, mimo wiare ciagla - tak niespodziewanie!), czyms przygniatajacym i strasznym. Za kazda cene nie chcial - tak jest, nie chcial - wierzyc temu, co sie stalo. Teraz juz, idac przez puste kruzganki z przybylymi z wiescia poslami, nie tail nawet przed soba, ze wprost pragnie, aby sie wiesc okazala falszywa. Ale wyslannicy, gdy wreszcie samotrzec z nimi sie zamknal, dawali takie niezbite dowody i mowili takim tonem przekonania, ze niepodobna bylo dluzej watpic o prawdzie ich slow. Sennosc ich odbiegla, gdy poczeli - po raz setny juz moze - mowic o tym, na co wlasnymi patrzyli oczyma. Opowiadali, przerywajac sobie wzajemnie, rzecz zaiste dziwna i niepojeta. Mowili oto, jak onego dnia, kiedy wszyscy razem z przelozonym Elemem zajeci byli zwyklymi w obliczu Ziemi modlami, blysla ponad ich glowami lsniaca kula ogromna i spadla na sam srodek biegunowej rowniny - i jak wyszedl z niej czlowiek jasnowlosy, do ksiezycowych ludzi podobny, jeno dwakroc przenoszacy ich wzrostem i dziwnie jasny, smiejacy sie a mocarny. Mowili - obaj naraz, bezladnie -jak Elem, zjawisko zoczywszy, przerwal modlitwy proszalne natychmiast, a rozumiejac, co sie stalo, piesn zawiodl dziekczynna i tryumfalna i od Ziemi sie juz odwrociwszy, szedl ku przybylemu Zwyciezcy w gronie oszolomionych jeszcze i na wpol nieprzytomnych Braci - i opowiadali, co slyszeli i widzieli, jako ich wital Zwyciezca i co Elem przemawial do niego - powtarzali wszystko slowy prostymi i nieuczonymi z zapalem wielkim i dziecieca niemal radoscia w oczach. Malahuda sluchal. Wsparl pochylona siwa glowe na dloni i milczal. W miare jak Bracia opowiadali mu coraz nowe szczegoly, dotyczace dziwnego przybysza, on w mysli przebiegal proroctwa stare i zapowiedzi w odwiecznych ksiegach zlozone, wydostawal z bogatej, latami wycwiczonej pamieci slowa i zdania Pisma i porownywal je wszystkie z tym, co slyszal - i widzial, ze zgadza sie wszystko co do litery. I zamiast radosci, posepnosc coraz wieksza a niewytlumaczona spadala mu na dusze. Odprawil wreszcie Braci, kiedy im juz sennosc znuzone jezyki platac poczynala, ale sam dlugo jeszcze nie szedl na spoczynek. Wielkimi krokami przemierzal sale i zachodzil kilkakroc w opustoszale kruzganki swiatyni, jak gdyby odnalezc w nich chcial na powrot - cos... sam nie wiedzial, jak to ma nazwac: wiare? spokoj? pewnosc? Ale troske znajdowal tylko i strach niepojety. Snieg juz nocny pokrywal ksiezycowe pola i padal duzymi platami na marznace morskie zatoki, kiedy Malahuda, znuzony i stargany wewnetrzna rozterka, udal sie nareszcie do swojej sypialnej komnaty. Sen jednak nie czepial sie jego powiek tej nocy. Budzil sie co kilka godzin, nim nadchodzily pory zwyklych nocnych posilkow - i dlugo pozniej nie mogl zasnac. Po polnocy o drugim wstawaniu zaszla ku niemu Ihezal, odprawil ja jednak pod pozorem, ze ma wazne zajecia, wymagajace samotnosci - i poszedl znow do swiatyni. Nie zdawal sobie nawet sprawy, po co idzie i czego chce, az dopiero gdy stanal w wielkiej sali u drzwi z kutej zloconej miedzi, znajdujacych sie poza wyniosla kazalnica a wiodacych do miejsca najswietszego, gdzie ksiegi prorockie chowano, zrozumial naraz, ze to bylo nieswiadoma mysla jego od wieczora, ktorej tylko przez dziwny lek jakis nie smial wykonac: isc tam i przejrzec jeszcze raz te wszystkie ksiegi odwieczne i swiete, ksiegi, ktore tylko w porze wielkich uroczystosci, w drogie tkaniny owiniete, wnoszono za nim na kazalnice, aby z nich Slowo czytal ludowi. Tak! isc tam i tych ksiag, ktorym zawsze byl tylko posluszny, spytac sie nareszcie, czy nie klamia - przebiec gasnacymi oczyma jeszcze raz ich tresc, ale nie jako dotychczas bywalo, ze czcia jeno a nabozenstwem, lecz z ta badawcza ciekawoscia, ktora niewatpliwie jest grzechem... Czul, ze popelnia swietokradztwo, wchodzac tu dzisiaj z ta mysla, ale nie mogl sie juz oprzec... Dawnym, codziennym nalogiem siegnal jeszcze po zlota obrecz, u dzwierzy wiszaca, i nakrywszy nia wlosy, przycisnal zamek tajemny... Za rozwartymi drzwiami zionela czelusc w dol wiodacych schodow. Zstepowal nimi z kagankiem, od stop kazalnicy wzietym, czytajac bezmyslnie zlote na scianach napisy, ktore zapowiadaly smierc nagla i kleski wszelakie tym, ktorzy by sie tutaj bez naboznej mysli wnijsc osmielili. A potem, kiedy sie juz znalazl w sali podziemnej, bogatym nakrytej sklepieniem, drzwi nawet za soba nie zamknawszy, jal z pospiechem dobywac ze skrzyn rzezanych, suto drogim metalem i kamieniami nabitych, pergaminy stare, jak twarz jego pozolkle i dzialaniem wiekow zetlale: karty nieliczne z proroctwami pierwszej kaplanki Ady, jej reka pono w Kraju Biegunowym, gdzie zycia dokonala, spisane, a z trudem wielkim przed dwoma setkami lat od Braci Wyczekujacych dobyte, i potem ksiegi inne, na przemian proroctwa i historie ludu zawierajace, az do grubych folialow, spisanych przez ostatniego meza bozego, Tuheje, ktorego znali jeszcze jego pradziadowie. Rzucil to wszystko - cale brzemie stuleci - na stol marmurowy i rozjarzywszy swiecznik, czytac poczal szybko, pospiesznie, nawet zwyklego znaku przed otwarciem ksiegi na czole nie kreslac. Mijaly dlugie godziny, ktorych kazda dwunastke oznajmiala kula, spadajaca z zegaru w mise miedziana; starzec, znuzony, zasypial chwilami w wysokim karle i budzil sie znow, i znowu czytal ksiegi, tak dobrze mu znane, a w przerazajaco nowej postaci stajace dzisiaj przed jego oczyma. Dawniej widzial w nich prawde, a dzisiaj znalazl tylko tesknote, ktora zrazu - na kartach kaplanki Ady i u rzadkich pierwszych prorokow - nieokreslona i mglawa, jakims wysnionym (a moze nawet rzeczywistym?) widmem Starego Czlowieka wywolana, rosla i krystalizowala sie w miare postepu czasow i nieszczesc na lud spadajacych. Naprzod byla tam tylko mowa o Starym Czlowieku, ktory lud na Ksiezyc z Ziemi przywiodl i odszedlszy na Ziemie, ma z niej kiedys znowu powrocic, a pozniej dopiero jawic sie poczela obietnica wybawiciela, ktory, bedac w istocie swej Starym Czlowiekiem, bedzie zarazem odmlodzona jego postacia i przyjdzie jako Zwyciezca, aby lud ucisniony wyzwolic. I spostrzegl Malahuda, iz Ada pierwszy raz powrot Starego Czlowieka zapowiedziala, kiedy jej doniesiono w Kraju Biegunowym o najsciu na osady przy Cieplych Stawach szernow zza morza, o ktorych istnieniu na Ksiezycu przedtem ludzie podobno nawet nie wiedzieli - i ze pozniej w ciagu wiekow kazde nieszczescie i kazda kleska mialy swego proroka, ktory tym rychlejsze przyjscie Zwyciezcy obiecywal, im ciezsza na lud dola spadala. Gorzki, ironiczny usmiech osiadl na jego wargach. Z coraz wieksza zapamietaloscia, goraczkowo przerzucal pisma szanowne i czczone, grzebal w nich drzacymi rekoma i okiem rozplenionym - i wynajdowal sprzecznosci i bledy, i tak, nie wiedzac prawie, co czyni (a czynil rzecz nieodwolalna), walil gmach wiary zycia swego calego. Na ostatnia karte ostatniej ksiegi ciezko opadly mu dlonie. Wiedzial juz na pewno, ze zaden Zwyciezca nigdy przez nikogo naprawde nie byl przyobiecany i ze wszystkie proroctwa byly jeno wyrazem tesknoty ludu, uciemiezonego przez potwornych i zlosliwych ksiezycowych pierwobylcow... -A jednak - przyszedl! Byla to dla niego zagadka nie do rozwiazania, paradoks jakis ironiczny a straszny! A przy tym jeszcze i druga rzecz: jakies bledne kolo uczucia, z glebi najtajniejszych wnetrznosci jego sie wylaniajace. Oto przed chwila zburzyl byl w duszy cala wiare swoja, a teraz czuje, ze wszystko w nim sie oburza na mysl, ze ten przybysz dziwny, przez prorokow w istocie nie przepowiedziany, przez proste ukazanie sie swoje wywroci cala religie oczekiwania, na owych proroctwach oparta! I znowu przyszlo mu na mysl, ze on moze nigdy naprawde nie wierzyl, ze slowa, ktore mowil do siebie i do ludu, inne mialy znaczenie niz to, ktore on sam pozornie do nich przywiazywal, ze wszystko to byl sen jakis, ktory teraz przez dziwny i przekorny wypadek stal sie rzeczywistoscia, zgola nie wolana... A czul jednoczesnie, ze zal mu jest wiary. Staral sie ujac to wszystko w jakas formule, usilowal zrozumiec sam, o co mu chodzi wlasciwie, ale mysli rozpierzchaly sie za kazdym razem, pozostawiajac jeno bolesna pustke w jego glowie i sercu. I wlasnie kiedy tak dumal, weszla byla jasna Ihezal - i oto stoi przed nim z tym strasznym pytaniem na ustach i w oczach plonacych: -Dziadku! ty nie wierzysz, ze to... On? Postapil kilka krokow ku dziewczynie i ujal ja miekko oburacz za glowe. -Wyjdzmy stad, Ihezal... Przed chwila jeszcze, gdy dlon ku niej wyciagal, oporna -teraz oszolomiona snadz tym, co w oczach starca spostrzegla, dala mu sie prowadzic spokojnie i bez slowa. Ujal ja wiec wpol i wiodl w gore po schodach, pozostawiajac za soba w nieladzie rozrzucone ksiegi swiete i czcigodne, ktorych byt straznikiem... Zloty znak Przyjscia blyszczal za nimi w dogasajacym blasku swiecznika. Gdy weszli z powrotem do swiatyni, wlewal sie juz przez okna szary blask dnia przychodzacego, ktory na kilkadziesiat godzin przed wschodem slonca na Ksiezycu jego zjawienie sie juz zapowiada. Malahuda, wnuczke wciaz wpol trzymajac, podszedl z nia ku ogromnemu oknu, na wschod zwroconemu. Przez opary, z Cieplych Stawow wstajace, widac bylo w niklej szarej poswiacie zamarzle morze i sniegiem pokryte gory na wybrzezu. Cisza byla ogromna po wszystkich ludzkich osadach, jeno z trojszczytowego zamku szerna Awija, snu nie znajacego, bil blask pochodni czerwony i krzyki jakies a nawolywania. Dookola, w sniegiem przysypanych namiotach, czuwali wedlug rozkazu zbrojni arcykaplana. Milczeli dlugo oboje, we wstajacy swit nowego dnia zapatrzeni, az nareszcie biala Ihezal, odstapiwszy kilka krokow, rzucila futro na posadzke swiatyni i stajac nago, jako prawo przysiegajacym kaze, obrocila dlonie ku wschodowi, a potem ku polnocy, w strone, kedy jest Ziemia, i rzekla: -Jeslibym kiedy zaprzestala wierzyc w Niego, jeslibym Mu nie oddala wszystkich sil moich, mojej mlodosci i zycia mego calego, i tetna wszystkiej krwi mojej, jeslibym oprocz Niego pomyslala o jakimkolwiek innym czlowieku: niech zgine mamie i przepadne, albo niech matka morca sie stane! Slyszy Ten, ktory jest! Malahuda zadrzal i mimo woli pokryl oczy dlonia, slyszac to straszliwe zaklecie, ale nie wyrzekl ani slowa. Swit coraz srebrniejszy robil sie na swiecie, rzucajac perlowe blaski na naga dziewczyne, fala zlotych wlosow jeno okryta. II Elem stal na szczycie wzgorza, oddzielajacego Kraj Biegunowy, w ktorym slonce nigdy nie wschodzi ani nie zachodzi, od wielkiej bezpowietrznej pustyni, blaskiem swietej gwiazdy, Ziemi, oswietlonej. Rozowe, po horyzoncie slizgajace sie slonce plonelo mu na gladko wygolonej czaszce i drzalo metalicznymi polyskami po dlugiej, kruczej, kedzierzawej brodzie. Ziemia stala w pierwszej kwadrze; tam daleko, nad Wielkim Morzem, w krainie przez ludzi zamieszkalej, byl wlasnie poranek. Zakonnik, tylem od srebrnego sierpa Ziemi odwrocony, patrzyl w dol, w mroczna zielona kotline. Wieksza czesc Braci rozeszla sie juz byla za jego rozkazem na caly swiat ksiezycowy, roznoszac po ludzkich osadach radosna nowine o przybyciu Zwyciezcy - nieliczna garsc tych, ktorzy pozostali, krzatala sie okolo przygotowan do podrozy. Elem widzial z gory, jak w dlugich, ciemnych habitach, z golonymi czaszkami - snuli sie skrzetnie dokola namiotow (jako "wyczekujacy" bowiem w namiotach, nie w domach mieszkali), wynoszac sprzety i zapasy na droge potrzebne lub przygotowujac wozki i psy do zaprzegu. Zwyciezca snadz spal jeszcze w swoim lsniacym wozie, do wydluzonej kuli podobnym, w ktorym przebyl miedzygwiezdne przestrzenie, bo cisza tam byla i nikt sie w poblizu nie ruszal. Za godzin kilkanascie miano juz na zawsze opuscic Kraj Biegunowy, dachy te, niezliczonym pokoleniom mnichow sluzace, te lake chlodna i zielona - i rozowym sloncem ozlocone wzgorza, skad na widnokregu nad pustynia Ziemie widac jasna. Elem myslal o tym bez zalu; owszem, duma radosna piers mu rozpierala, ze za jego zycia i przelozenstwa dokonaly sie czasy i przyszedl ten, od wiekow zapowiedziany i oczekiwany. Odtad poczynala sie nowa era. On widzial ja juz w mysli, jasna, tryumfalna - widzial pokonanych i upokorzonych szernow nienawistnych, ktorzy jako pierwobylcy smia sobie roscic jedyne do Ksiezyca prawo, mimo ze on przez Starego Czlowieka ludziom byl oddany - myslal z rozkosza o wytepieniu do nogi, do imienia przekletych morcow, a ponadto myslal o wielkim tryumfie i wladztwie Braci niegdys Wyczekujacych, a dzisiaj Weselnych, ktorzy pierwsi wedlug obietnicy przychodzacego Zwyciezce ujrzeli i przyjeli, i z nim teraz razem, jak orszak wierny i nieodstepny, pojda zaprowadzac nowe krolestwo na ksiezycowe kraje... Pilno mu bylo wyruszyc juz na poludnie, w one ludzkie dziedziny, ktorych nie widzial - w pustynie i daleka Ziemie wpatrzony - od kiedy chlopieciem wstapil do Zakonu, ale ktore go znaly panem co najmniej rownym arcykaplanowi na stolicy przy Cieplych Stawach, a nawet wyzszym od niego, bo wladnacym z dala duchami i od zdobywczej mocy szernow niezawislym. Ale tymczasem, nim wywiesc mial nareszcie z wieczystych siedzib zywych Braci Zakonu, co z nim razem Przyjscia sie doczekali, nalezalo zrobic porzadek ze zmarlymi. Obejrzal sie. Na szczycie wzgorza, kedy stal, i dalej, na innych ku Pustyni opadajacych grzbietach, glazami podparci siedzieli wszyscy Bracia Wyczekujacy, ktorzy zmarli, nim nadszedl Zwyciezca - i trupimi, zaschlymi twarzami patrzyli bezmyslnie w strone srebrnej Ziemi na czarnym widnokregu. Tak przed wiekami - z twarza ku Ziemi - ulozyc sie tutaj kazala pierwsza kaplanka i swieta Bractwa zalozycielka, Ada, ktora po odejsciu Starego Czlowieka dokonala zycia w Kraju Biegunowym, patrzac na Gwiazde Wielka ponad Pustyniami i tak za jej przykladem umieszczano wszystkich Braci, ktorzy pomarli. Kto raz wstapil do Zakonu, wyrzekal sie wszystkiego i nie opuszczal juz Biegunowej Krainy za zycia ani po smierci. Bracia tracili rodzine, nie znali majetnosci, trunku ani jadla gotowanego, czysci mieli byc, wstrzemiezliwi i prawdomowni a zwierzchnikowi swemu posluszni, a obowiazkiem ich najpierwszym bylo: czekac w pogotowiu... Czas, nie majacy w tej dziwnej krainie dnia ani nocy, spedzali na pracy recznej i modlach, ktore odprawiano na gorze, z twarza ku Ziemi zwrocona. A kto umarl, zwalnial sie od pracy, lecz w modlach zywym towarzyszyl. Nie palono go bowiem ani w grobie chowano, lecz wynioslszy na wzgorze, opierano plecami o glaz, aby patrzyl na Ziemie i czekal Przyjscia razem z zywymi. Byli tacy, ktorzy, czujac zblizajaca sie smierc, wyprowadzac sie tam towarzyszom kazali, aby w obliczu Ziemi zycia dokonac. W chlodnym i rozrzedzonym powietrzu trupy sie nie psuly. I z biegiem lat ten Zakon umarly liczniejszy sie stal od zywego Zakonu. Slonce krazylo okolo wyschlych trupow, a one trwaly tak - niezmienne, spokojne i "wyczekujace". Kiedy Ziemia byla na nowiu i slonce plomienne stalo ponad nia, rozjarzaly sie czerwonym blaskiem poczerniale twarze i gorzaly tak, dopoki blask sloneczny z nich nie zszedl, ustepujac miejsca wzmagajacemu sie wciaz, trupiosinemu swiatlu Ziemi. O godzinie pelni Bracia Wyczekujacy przychodzili modlic sie na gore, a kiedy posiadali na glazach wsrod trupow, majac slonce za plecami, trudno bylo zaprawde rozroznic, ktorzy sa zywi, a ktorzy umarli. Tak wlasnie siedzieli byli dnia poprzedniego, zmarli z zywymi pospolu, kiedy owa wielka rzecz sie stala. A gdy Elem zawolal: "On przybyl!" - zdziwil sie, ze wstali tylko zywi, aby witac z nim Zwyciezce, ze nie powstaly zarazem te trupy i nie zawiodly hymnu radosnego, tak jak oni, ze czasy sie juz wypelnily i koniec nedzy na Ksiezycu... I teraz patrzyl prawie z oburzeniem na te rzesze niezywa, ze trwa jeszcze wciaz w bezmyslnym i bezcelowym juz oczekiwaniu, twarzami martwymi ku Ziemi zwrocona, chociaz ten, wygladany i wyczekiwany, jest juz pomiedzy nimi. Zdawalo mu sie ciagle, ze ruszyc sie winny te wszystkie trupy,. stare, zeschle i w proch sie juz rozsypujace - i inne, niedawne, z pozoru jakoby jeszcze zywe - powstac i isc tlumnie tam w doline i witac tego, ktorego za zycia i po smierci oczekiwaly. Ale wsrod trupow cisza byla niezmierna i wieczne, uroczyste milczenie. Elem szedl z wolna. Minal kilku niedawno na spoczynek ulozonych Braci, wstepujac ku szczytowi wzgorza, kedy byl grob kaplanki Ady. Widny byl z dala glaz olbrzymi i wiecznie sloncem oswietlony, juz na lysym czole wzgorza, a pod nim, od strony ku Ziemi dokladnie zwroconej, na tronie z czarnych kamieni siedzial drobny, zeschly trup swietej prorokini, ktora twarza w twarz Starego Czlowieka ogladala: garstka kosci, sczerniala powleczonych skora, w sztywnych szatach kaplanskich, gesto zlotymi naszytych ozdobami. Dookola u stop jej byly groby przelozonych Zakonu i mezow swietym zyciem celujacych, ktorym w nagrode cnoty to czestne ku wyczekiwaniu miejsce przeznaczono. Elem oparl sie dlonia o podnoze grobowego tronu i patrzyl ku Ziemi... Stala w kwadrze, jasna i daleka jak zawsze, z wyraznymi na srebrnej tarczy zarysami morz i ladow, z dawnej i gluchej juz wiesci tylko ksiezycowemu ludowi znanych. Strach go jakis przejal. -Matko Ado - szepnal wznoszac dlon, aby dotknac zeschlych stop - matko Ado, swieta Zalozycielko! Oto, jakos przyrzekla, powrocil Stary Czlowiek mlodziencem do ludu swojego i jest pomiedzy nami! Matko Ado, pojdz go powitac... Ostroznie objal cialo i chcial je ruszyc z wiekowego siedzenia, gdy naraz poslyszal glos za soba: -Nie tykaj! Odwrocil sie. Wsrod trupow siedzial bez ruchu Choma, najstarszy z Braci Zakonu i wiekiem juz zdziecinnialy. Patrzyl gniewnie na przelozonego i powtarzal wciaz, trzesac siwa broda: -Nie tykaj! nie tykaj! nie wolno!... -Co tu robisz? - zapytal Elem. -Wyczekuje, jako Zakon kaze. Jest godzina wyczekiwania. To mowiac, wyciagnal drzaca, sucha dlon, wskazujac Ziemie, dokladnie w pierwszej kwadrze stojaca. -Czas wyczekiwania juz sie skonczyl - rzekl Elem. - Idz na doline; tam jest Zwyciezca. Choma potrzasl stara glowa: -Prorok Samielo powiedzial: "Powstana ci, ktorzy umarli, aby witac tesknote zywych oczu swoich!" Umarli jeszcze czekaja i ja czekam razem z nimi. Zwyciezca nie przybyl! Elema nagly gniew zebral: -Glupis jest ty i trupy sa glupie! Jak smiesz watpic, gdy ja ci mowie, ze Zwyciezca jest pomiedzy nami?! Trupy nie wstaja tylko dlatego, ze sa martwe - i to ich wina! Aleje wszystkie pod stopy Zwyciezcy zwleczemy! To mowiac, pewnym krokiem wstapil na piedestal i owinawszy plaszczem cialo Ady, wzial je na rece i poczal schodzic ku dolowi z tym brzemieniem. Choma jeknal glucho i zakryl oczy, aby nie patrzec na to swietokradztwo przelozonego. On tymczasem szedl ku dolinie, stanowczy i juz spokojny, z cialem pierwszej kaplanki w ramionach, a spotkawszy w drodze kilku Braci, ktorzy wyszli go szukac, rozkazal im zebrac inne zwloki i ulozyc z nich wielki stos na rowninie... -Czas ich wyczekiwania takze sie skonczyl - rzekl -niechaj odpoczna... Ten, ktorego nazywano Zwyciezca, powstal byl tymczasem i wyszedl ze swego lsniacego wozu stalowego. Elem, spostrzeglszy go z dala, zlozyl szybko cialo Ady na mchu i pobiegl z powitaniem. -Panie, panie! - mowil zginajac sie - badz pozdrowiony... Wszystka swada i pewnosc siebie odbiegla go na widok tego olbrzymiego przybysza, dwakroc wzrostem ksiezycowych ludzi przewyzszajacego (jest podanie, ze taki wzrost mieli pierwsi prarodzice, ktorych Stary Czlowiek z Ziemi przywiodl z soba), zwlaszcza ze trudno mu bylo porozumiec sie z nim, gdyz mowil jezykiem dziwnym, podobnym do zachowanego w najstarszych jeno ksiegach swietych, ktorego ludzie niepismienni od dawna juz na Ksiezycu nie rozumieli. Przybysz usmiechnal sie, widzac zaklopotanie mnicha. -Nazywaja mnie na Ziemi Markiem - rzekl. Elem pochylil znow glowe. -Wolno ci, panie, na Ziemi nosic imie, jakie zechcesz; tutaj u nas masz od wiekow tylko jedno: Zwyciezca! -Zwyciezylem rzeczywiscie wiecej, niz mozesz przypuszczac - rzekl Marek - przybywajac tutaj z Ziemi. Tamci mieli towarzyszow, ja jestem sam - dodal jakby do siebie, patrzac w strone dalekiej Ziemi na niebie. Potem zwrocil sie znow do Elema: -I nie dziwno wam, ze przybylem? -Wiedzielismy, ze przybedziesz. -Skad? Elem spojrzal na niego zdumionymi oczyma: -Jak to? czyz nie dales przyrzeczenia Adzie, kiedy jako... Stary Czlowiek stad odchodziles? A pozniej wszyscy nasi prorocy... Urwal z przestrachem, gdyz "Zwyciezca" wybuchnal tak szalonym i nieposkromionym smiechem, jakiego od wiekow nie slyszano w cichej Biegunowej Krainie. Smialy mu sie usta i oczy, i cala mloda twarz sie smiala - przysiadl az na ziemi i poczal jak dziecko rozbawione bic sie dlonmi po udach. -Wiec wy, wiec wy... - mowil duszac sie od smiechu -wy myslicie, ze ten wasz "Stary Czlowiek", sprzed szesciu- czy siedmiuset lat-to ja? Alez to nadzwyczajne! Tutaj, jak widze, cala legenda urosla! I ja mam byc teraz jak chinski bozek... O! drodzy, ziemscy towarzysze moi! gdybyscie wy wiedzieli, jakie mi te kochane karly przyjecie zgotowaly! Pojdzze, moj papiezu, niech cie usciskam! Mowiac to, pochwycil oniemialego Elema i unioslszy z ziemi jak piorko, poczal z nim tanczyc po rowninie. -O, ukochany, zacny potomku podobnych do mnie szalencow! - wolal-jakze ja sie ciesze, zescie wy tutaj na mnie czekali! Bedziemy sobie tutaj zyli wesolo, ty pokazesz mi wszystko, co widziec pragne, a potem - potem musze cie zabrac z soba, gdy bede powracal na Ziemie! Postawil zakonnika obok i mowil dalej: -Wiesz! bo ja moge wrocic kazdej chwili, gdy zechce! Nie tak, jak tamci szalency sprzed siedmiu setek lat, dzieki ktorym wy sie po Ksiezycu roicie. Chwycil go za reke jak dziecko i pociagnal ku wozowi. -Patrz, przede wszystkim spadlem tutaj, nie gdzies na bezpowietrznej pustyni, ktora tamci musieli z trudem przebywac. Strzal byl dobrze wymierzony? co? w sam srodek kotliny biegunowej, miedzy wasze domki, ktorzyscie mnie mimo mej wiedzy tu oczekiwali... A potem - widzisz, ze pocisk stoi w zewnetrzny plaszcz swoj stalowy wglebiony jakby w armate! Tak, tak, czcigodny szamanie! przyjechalem we wlasnej kolubrynie, ktora sie sama nabila zageszczonym powietrzem, spadajac. A widzisz, jak stoi, wymierzona? Pod tym samym katem, jak spadla... Tam pod spodem jest rodzaj nog, ktore w grunt sie zaglebily - przesliczna laweta! Dosc mi wejsc, zamknac sie i guzik tam nacisnac i - wracam na Ziemie. Ta sama droga - rozumiesz? matematycznie ta sama droga, ktora przybylem - wracam na Ziemie! Mowil szybko i wesolo, nie zwazajac, ze mnich nawet tresci slow jego nie rozumie. W chaosie tym zdolal on zlapac tylko jedno zdanie: "wracam na Ziemie!" I nagly, potworny przestrach chwycil go dlawiaca garscia za krtan. -Panie, panie! - zdolal jeno wykrztusic, czepiajac sie kurczowo wzniesionymi dlonmi jego rekawa. Marek spojrzal na niego - i zart zamarl mu na ustach. Mnich wygladal wprost strasznie. Trzesly mu sie drobne, dziecinne rece, a w oczach wzniesionych wyla jakas okropna prosba i rozpacz, i lek... -Czego?... czego ty?... - szepnal mimo woli, o krok sie cofajac. Elem wybuchnal: -Panie! ty nie wracaj na Ziemie! My na ciebie czekali! panie, czy ty rozumiesz, co to znaczy: my czekali na ciebie przez dlugich siedem setek lat! Przybyles oto i mowisz rzeczy dziwne, ktorych ani ja nie pojmuje, ani nie pojmie nikt na Ksiezycu! My wiemy tylko jedno: gdyby nie wiara w ciebie, gdyby nie ufnosc, ze przyjdziesz naprawde, zycie by tutaj bylo niemozliwe - w nedzy, w ucisnieniu, w takiej poniewierce! A ty mowisz teraz, ze odjedziesz, i chcesz mi pokazywac... Odwrocil sie i naglym ruchem wyciagnal dlon ku cichym, drobnym zwlokom Ady, zniesionym na mniszym plaszczu z gory, skad Slonce widac i Ziemie. -Patrz! Oto jest Ada, kaplanka twoja, ktora cie znala, gdys byl tutaj Starym Czlowiekiem, i ktorej pierwszej obiecales powrocic! Czekala na ciebie do konca dni swoich, a kiedy zmarla, czekala jeszcze, slepymi oczyma zwrocona ku Ziemi, tak jako my czekalismy codziennie, tak jako tamci z nia i z nami czekali! To mowiac, po