Tom 2 - Whitney, moja miłość - McNaught Judith

Szczegóły
Tytuł Tom 2 - Whitney, moja miłość - McNaught Judith
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tom 2 - Whitney, moja miłość - McNaught Judith PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tom 2 - Whitney, moja miłość - McNaught Judith PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tom 2 - Whitney, moja miłość - McNaught Judith - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 1816 Rozdział 1 Gdy elegancki powóz zakołysał się i przechylił na koleinach wiejskiej drogi, lady Annę Gilbert oparła policzek na ramieniu męża i westchnęła ciężko. − Minie jeszcze godzina, nim dojedziemy, a już dręczy mnie ciekawość. Wciąż się zastanawiam, jak też Whitney teraz wygląda, gdy przestaje być już dzieckiem... - Po tych słowach lady Annę zapadła w milczenie i nieobecnym wzrokiem spoglądała przez okno na sielski angielski krajobraz, próbując wyobrazić sobie siostrzenicę, której nie widziała prawie jedenaście lat. - Będzie śliczna niczym jej matka, po której z pewnością odziedziczyła uśmiech oraz łagodność i słodkie, ujmujące usposobienie... Lord Edward Gilbert rzucił małżonce sceptyczne spojrzenie. − Ujmujące usposobienie? - powtórzył jak echo z rozbawieniem i niedowierzaniem. - Nie o takich cechach pisze w swoim liście jej ojciec. Jako dyplomata zatrudniony w konsulacie brytyjskim w Paryżu lord Gilbert był mistrzem aluzji, docinków, napomknień, wybiegów, niedomówień oraz intryg, ale w życiu osobistym wolał surową prawdę. − Pozwól, że odświeżę ci pamięć - dodał, sięgając do kieszeni i wyjmując list od ojca Whitney, po czym włożył na nos okulary i nie zważając na grymas żony, zaczął czytać: - „Maniery Whitney są karygodne, a jej naganne sprawowanie zasługuje na potępienie. To samowolna, rozpuszczona dziewczyna, która wprawia mnie w zakłopotanie, a nawet desperację. W nadziei, że z większym niż moje powodzeniem zdołacie okiełznać tę upartą smarkulę błagam, byście zabrali ją ze sobą do Paryża...". - Edward Strona 3 zachichotał. - Pokaż mi, gdzie tu jest mowa o słodkim i ujmującym usposobieniu. Annę spojrzała na męża z irytacją. − Martin Stone to zimny, bezduszny człowiek, który nie doceniłby łagodności i dobroci Whitney, nawet gdyby były to jej jedyne cechy. Przypomnij sobie tylko, jak krzyknął i odesłał Whitney do dziecinnego pokoju tuż po pogrzebie mojej siostry. Edward dostrzegł buntowniczy ruch podbródka żony i położył rękę na jej ramieniu w geście pojednania. − Nie darzę tego człowieka większą sympatią niż ty, ale przyznasz, że nagła utrata młodej żony i zarzuty córki, w dodatku w obecności pięćdziesięciu osób, że zamknął mamę w skrzyni, by nie mogła uciec, mogły go zirytować. − Ależ Whitney miała wtedy zaledwie pięć lat! - zaprotestowała gorąco Annę. − Naturalnie, lecz Martin pogrążony był w bólu. Ponadto, o ile sobie przypominam, nie z powodu tego przewinienia została odesłana do swego pokoju. To nastąpiło później, gdy wszyscy zgromadzili się w salonie, a Whitney tupała nogą i groziła, że poskarży się na nas Panu Bogu, jeśli natychmiast nie uwolnimy mamy. − Z jakąż odwagą i energią domagała się tego, Edwardzie - zauważyła z uśmiechem Annę. - Przez chwilę myślałam, że maleńkie piegi spadną jej z noska. Przyznaj, że była cudowna, i ty również tak pomyślałeś. − No cóż, tak... - zgodził się z zakłopotaniem. - W rzeczy samej. Gdy powóz Edwarda Gilberta zbliżał się do posiadłości Martina Stone'a, grupka młodych ludzi zebrana na południowym trawniku niecierpliwie spoglądała ku stojącej w odległości stu metrów stajni. Drobna blondynka wygładziła różową marszczoną spódnicę i westchnęła tak, by pokazać bardzo pociągające dołeczki na policzkach. Strona 4 − Jak sądzisz, co zamierza zrobić Whitney? - zapytała urodziwego złotowłosego młodzieńca, który stał obok niej. Spoglądając w duże błękitne oczy Elizabeth Ashton, Paul Sevarin obdarzył ją uśmiechem, za który Whitney oddałaby wszystko, byle tylko przeznaczony był dla niej. − Postaraj się być cierpliwa, Elizabeth - odrzekł. − Jestem przekonana, że nikt z nas nie ma najmniejszego pojęcia, do czego jest zdolna - odezwała się zgryźliwie Margaret Merryton. - Można jednak mieć całkowitą pewność, że będzie to coś niedorzecznego i nagannego. − Margaret, dzisiaj wszyscy jesteśmy gośćmi Whitney - upomniał ją Paul. − Nie rozumiem, dlaczego jej bronisz - odrzekła cierpko panna Merryton. - Whitney wywołuje okropny skandal, uganiając się za tobą, i dobrze o tym wiesz! − Margaret! Powiedziałem, że dość już tego! - przerwał jej ostro Paul Sevarin i głęboko wciągnąwszy powietrze, wbił poirytowany wzrok w swe błyszczące buty. − Whitney istotnie robiła z siebie widowisko, uganiając się za nim i niemal wszyscy w okolicy o tym mówili. Początkowo bawiło go, iż jest obiektem omdlewających spojrzeń i pełnych uwielbienia uśmiechów piętnastolatki, ale potem Whitney zaczęła ścigać go z determinacją i taktyczną precyzją Napoleona w spódnicy. Mógł być niemal pewien, że przejeżdżając przez swe ziemie, spotkają na drodze. Sprawiało to wrażenie, jakby miała pewien punkt obserwacyjny, z którego śledziła każdy ruch Paula, i to dziecinne zauroczenie już nie wydawało mu się ani tak nieszkodliwe, ani zabawne. Trzy tygodnie temu pojechała nawet za nim do miejscowej oberży. I właśnie tam, kiedy rozkoszując się wyszeptaną ukradkiem przez córkę oberżysty propozycją późniejszego spotkania w sąsieku, podniósł wzrok, ujrzał znane jasnozielone oczy spoglądające nań zza okna. Paul uderzył kuflem piwa o stół, wyszedł na podwórze, chwycił Whitney za łokieć i bezceremonialnie wsadził na konia, Strona 5 zwięźle przypominając, że ojciec będzie jej szukać, jeśli sama nie zjawi się przed zmierzchem w domu. Wrócił potem do gospody i zamówił następny kufel, ale kiedy córka oberżysty, nalewając piwo, kusząco otarła się biustem o ramię Paula i ten oczami wyobraźni już widział jej bujne nagie ciało przy swoim, para zielonych oczu zaglądała przez inne okno. Paul cisnął na drewniany stół taką ilość monet, by wystarczyło ich na ukojenie dotkniętej w swych uczuciach zaskoczonej dziewczyny i wyszedł... tylko po to, by w drodze do domu znów natknąć się na pannę Stone. Zaczynał się czuć jak więzień pod stałym nadzorem, jego opanowanie zaś zostało doprowadzone do kresu wytrzymałości. Teraz jednak, pomyślał z irytacją, stał tutaj w kwietniowym słońcu i z jakiegoś niejasnego powodu próbował chronić Whitney przed surowym osądem towarzystwa, na jaki w pełni sobie przecież zasłużyła. − - Chyba pójdę i zobaczę, co ją zatrzymało - powiedziała Emily Williams, śliczna dziewczyna, kilka lat młodsza od pozostałych, i pośpiesznie ruszyła przez trawnik, a potem pobiegła wzdłuż białego parkanu sąsiadującego ze stajnią. Otworzywszy szeroko podwójne drzwi, zajrzała do obszernego wnętrza z rzędami boksów po obydwu stronach. - Gdzie jest panna Whitney? - zapytała stajennego, który czyścił zgrzebłem jakiegoś gniadego wałacha. − W środku, panienko. Nawet w tym słabym świetle Emily zobaczyła, że twarz mężczyzny oblała się rumieńcem. Skinął ku drzwiom prowadzącym do pomieszczenia z paszą. Emily zapukała lekko i weszła do środka. Zamarła nagle. Miała bowiem przed sobą długie nogi Whitney Allison Stone, okryte brązowymi bryczesami, które ciasno opinały jej wąskie biodra, smukłą talię podkreślał długi pas, a nad owymi bryczesami jaśniała cienka biała koszulka. − Zapewne nie wyjdziesz w takim stroju? -jęknęła słabo Emily, której na ten widok zabrakło tchu. Whitney z rozbawieniem spojrzała przez ramię na zgorszoną przyjaciółkę. Strona 6 − Oczywiście, że nie. Włożę jeszcze męską koszulę. − Ale... dla... dlaczego? - nie przestawała się zdumiewać Emily. − Bo nie sądzę, by pojawienie się w samej koszulce było właściwe, głuptasku - wyjaśniła wesoło Whitney, zdejmując z wieszaka czystą koszulę stajennego i wsuwając ręce w rękawy. − Wła... właściwe? - wymamrotała Emily. - Wszak to całkowicie niewłaściwe, abyś nosiła bryczesy! Sama dobrze o tym wiesz. − To prawda. Ale inaczej nie mogłabym dosiąść konia bez siodła, z obawy, że spódnice i halki owiną mi się wokół szyi, prawda? - przekonywała ją z werwą Whitney, upinając na karku długie, niesforne włosy. − Dosiąść konia bez siodła?! Nie chcesz chyba powiedzieć, że zamierzasz jechać na koniu po męsku! Ojciec cię wydziedziczy, jeśli zrobisz to znowu. − Nie zamierzam jeździć okrakiem - odpowiedziała Whitney, chichocząc - chociaż nie rozumiem, dlaczego mężczyznom wolno to robić, podczas gdy my, które jakoby jesteśmy słabszą płcią, musimy zwisać z końskiego boku, drżąc przy tym o życie. Emily nie chciała zmieniać tematu. − Cóż więc zamierzasz zrobić? − Doprawdy nie wiedziałam, że taka z ciebie ciekawska młoda dama, panno Williams - przekomarzała się Whitney - aby jednak zaspokoić twoją ciekawość, powiem, iż zamierzam przejechać się, stojąc na końskim grzbiecie. Widziałam kiedyś na jarmarku, jak to się robi i od tego czasu ćwiczyłam. Kiedy Paul zobaczy, jak dobrze mi się to udaje, będzie... − Będzie sądził, że straciłaś rozum, Whitney Stone! Pomyśli, że nie masz ani odrobiny poczucia przyzwoitości i że ciągle próbujesz czegoś nowego, aby tylko przyciągnąć jego uwagę – wybuchnęła Emily, ale zauważywszy wyraz uporu na twarzy przyjaciółki, szybko zmieniła taktykę. - Whitney, proszę... pomyśl o ojcu, o tym, co powie na twój widok. Strona 7 Whitney zawahała się, jakby w jednej chwili poczuła na sobie ciężar ojcowskiego zimnego spojrzenia. Najpierw głęboko wciągnęła powietrze, a potem wypuściła je i spoglądając przez okno na grupę zebraną na trawniku, odrzekła ze znużeniem: − Ojciec jak zwykle oświadczy, że go rozczarowuję, że jestem hańbą dla niego i dla pamięci mojej matki, a potem doda, że jest szczęśliwy, iż nie dożyła tego czasu i nie widzi, jaka się stałam. Następnie poświęci pół godziny na hymn pochwalny na cześć wspaniałej młodej damy, jaką jest Elizabeth Ashton, i przekonywanie mnie, że powinnam zachowywać się tak jak ona. − Cóż, gdybyś naprawdę chciała zrobić wrażenie na Paulu, mogłabyś spróbować... Whitney z rozgoryczeniem zacisnęła dłonie. − Naprawdę próbuję być taka jak Elizabeth. Noszę te okropne marszczone suknie, które sprawiają, że czuję się jak bela pastelowego jedwabiu. Ćwiczyłam siedzenie cicho całymi godzinami, bez choćby jednego słowa. Trzepotałam rzęsami, aż mi spuchły powieki. Emily przygryzła wargę, by ukryć uśmiech, słysząc ów niepochlebny opis przesadnej afektacji Elizabeth Ashton, a potem westchnęła. − Powiem im, że zaraz przyjdziesz. Gdy Whitney pojawiła się na trawniku, kierując ku zebranym wierzchowca, powitały ją jęki oburzenia i szydercze chichoty. − Spadnie - prorokowała jedna z dziewcząt -jeśli wcześniej Bóg jej nie skarze za włożenie bryczesów. Ignorując chęć skwitowania tych słów natychmiastową ostrą ripostą, panna Stone najpierw uniosła głowę z dumną pogardą, a potem ukradkiem rzuciła spojrzenie w stronę Paula, którego urodziwa twarz była teraz pełna dezaprobaty. Wędrował niechętnym wzrokiem od jej bosych stóp przez opięte spodniami nogi aż do twarzy. Strona 8 W głębi duszy Whithey zadrżała, widząc wyraźną irytację ukochanego, ale nie dała nic po sobie poznać i rezolutnie szarpnęła wodze konia. Wierzchowiec ruszył wyćwiczonym krótkim galopem, Whitney zaś stopniowo uniosła się i wyprostowała, powoli wyciągając ramiona dla zachowania równowagi. Stojąc wyprężona na końskim grzbiecie, okrążała trawnik i choć nie opuszczała jej obawa, że spadnie i zrobi z siebie pośmiewisko, zdołała jednak zachować postawę pewnej siebie i pełnej wdzięku woltyżerki. Kończąc czwarte koło, zwróciła oczy ku gościom stojącym po lewej stronie i dostrzegając na ich twarzach wyraz osłupienia i szyderstwa, szukała tej jedynej, która miała dla niej znaczenie. Paul stał nieco na uboczu, z przyklejoną do ramienia Elizabeth Ashton, lecz mijając go, Whitney zauważyła pełne podziwu spojrzenie ukochanego. Na ten widok przepełniło ją uczucie triumfu. Kiedy zaś zatoczyła kolejny krąg, Paul uśmiechnął się szeroko, więc serce w niej urosło i nagle wszystkie tygodnie ćwiczeń, ból mięśni i liczne siniaki przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Pan Stone obserwował córkę z wychodzącego na południowy trawnik okna salonu. Lokaj zaanonsował mu właśnie przybycie lady i lorda Gilbertów. Nazbyt rozwścieczony nowym wybrykiem Whitney, by cokolwiek powiedzieć, Martin zacisnął szczęki i powitał szwagierkę oraz jej męża krótkim skinieniem głowy. − Jak... jak miło widzieć cię znowu, kochany szwagrze, po tak wielu latach - skłamała z wdziękiem lady Annę, kiedy zaś pan domu zachował lodowate milczenie, dodała: - Gdzież jest Whitney? Tak bardzo pragniemy ją zobaczyć. Martin w końcu odzyskał głos. − Zobaczyć Whitney? - warknął wściekle. - Nic prostszego, madame, proszę tylko wyjrzeć przez okno. Strona 9 Zdezorientowana Annę zrobiła, co powiedział. Na trawniku stała grupka młodych ludzi, przyglądając się smukłemu chłopcu, który balansował na galopującym koniu. − Jaki zręczny młodzieniec! - zawołała ze śmiechem. To proste stwierdzenie najwyraźniej przebiło się przez lodowatą wściekłość Martina, popychając go do gwałtownego działania. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował ku drzwiom. − Jeśli pragnie pani przywitać się z siostrzenicą, proszę iść ze mną. Mogę też oszczędzić nam wszystkim przykrości i przyprowadzić ją tutaj. Utkwiwszy poirytowany wzrok w plecach szwagra, Annę wsunęła rękę pod ramię małżonka i razem wyszli przed dom. Kiedy dotarli do grupki młodzieży, lady Gilbert, usłyszawszy szepty i śmiechy, odniosła niejasne wrażenie, że ich ton jest nieco złośliwy, ale szukając wzrokiem siostrzenicy, zbyt była zaabsorbowana bacznym przyglądaniem się twarzom młodych panien wokoło, by owemu przelotnemu odczuciu poświęcić większą uwagę. Pominąwszy dwie blondynki i jedną rudowłosą młodą damę, uważnie przypatrywała się drobnej, niebieskookiej brunetce, a potem bezradnie zwróciła się do stojącego obok młodzieńca. − Przepraszam, nazywam się Annę Gilbert, jestem ciotką Whitney. Czy zechciałby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę moją siostrzenicę? Paul Sevarin uśmiechnął się do przybyłej na poły ze współczuciem, na poły z rozbawieniem. − Pani siostrzenica siedzi właśnie na koniu, lady Gilbert - odpowiedział. − Na tym... - Lordowi Gilbertowi zdumienie odebrało mowę. Wzrok Whitney pobiegł ku ojcu, zmierzającemu ku niej długimi, szybkimi krokami. − Proszę, nie rób widowiska, papo - szepnęła, gdy znalazł się blisko. Strona 10 − Czy to ja robię z siebie widowisko? - krzyknął wściekle i sięgnąwszy do końskiej uzdy, chwycił galopującego wierzchowca tak mocno, że wyszarpnął go spod córki. Whitney uderzyła stopami o ziemię, straciła równowagę i niemal upadła, podpierając się rękami. Gdy wstała, ojciec szorstko chwycił ją za ramię i pociągnął ku przybyłym. − To... to coś - odezwał się, popychając Whitney ku ciotce i wujowi -jest waszą siostrzenicą. Whitney usłyszała zduszone chichoty oddalającego się pośpiesznie towarzystwa i poczuła, że twarz zaczyna palić ją ze wstydu. − Witam, ciociu. Dzień dobry, wuju. - Śledząc wzrokiem oddalającą się barczystą postać Paula, sięgnęła odruchowo do spódnicy, a uświadomiwszy sobie, że jej na sobie nie ma, dygnęła komicznie bez owego niezbędnego damskiego stroju, a na widok niezadowolenia ojca obronnym gestem uniosła podbródek. - Możesz być pewna, ciociu, że w ciągu tego tygodnia, jaki tu spędzicie, dołożę starań, by ponownie nie zrobić z siebie pośmiewiska. − W ciągu tygodnia, jaki tu spędzimy...? Ciotce wprost zabrakło tchu, ale Whitney była tak zajęta obserwowaniem swego ukochanego, który pomagał Elizabeth wsiąść do dwukółki, że nawet nie zauważyła zdumienia w głosie lady Annę. − Do widzenia, Paul! - zawołała, machając ku niemu zawzięcie. Sevarin odwrócił się i uniósł rękę w geście pożegnania. Śmiech przypłynął ponownie, gdy powozy potoczyły się po podjeździe, zabierając pasażerów na jakiś piknik lub jedną z owych wesołych zabaw, na które Whitney nigdy nie zapraszano, gdyż była za młoda. Idąc z powrotem do domu, Annę czuła, iż kłębią się w niej sprzeczne myśli. Wstydziła się za Whitney, była wściekła na Martina Stone'a za upokorzenie córki przed pozostałymi młodymi ludźmi, a także nieco oszołomiona widokiem własnej siostrzenicy hasającej na końskim grzbiecie w męskich bryczesach, i Strona 11 kompletnie zaskoczona odkryciem, że Whitney, której matkę natura obdarzyła jedynie przeciętną urodą, zapowiadała się na prawdziwą piękność. Teraz wydawała się jeszcze zbyt szczupła, ale nawet w zażenowaniu ramiona trzymała wyprostowane, a jej chód był pełen naturalnego wdzięku. Annę uśmiechnęła się do siebie samej, widząc te łagodnie zaokrąglone biodra, które tak korzystnie, choć niemal niemoralnie prezentowały się dzięki wąskim spodniom; smukłą ta- lię, z pewnością niewymagającą żadnych sztuczek, by sprawiać wrażenie jeszcze smuklejszej; oczy, które pod firankami długich i czarnych jak smoła rzęs wydawały się zmieniać barwę ze szmaragdowej w nefrytową. I te włosy! Gęste pukle barwy głębokiego mahoniowego brązu! Potrzebowały jedynie dobrego ułożenia i wytrwałego szczotkowania aż do połysku. Ciotkę wprost świerzbiły palce, by się do tego zabrać. W myślach już upinała loki siostrzenicy tak, by pokazać jej niezwykłe oczy i wysokie kości policzkowe. Trzeba odsłonić tę twarz, zaplatając włosy w koronę, z lekkimi lokami przy uszach, lub sczesać gładko z czoła, by łagodnymi, miękkimi falami opadały na kark, postanowiła lady Annę. Gdy tylko weszli do domu, Whitney wymamrotała jakieś przeprosiny i umknęła do swego pokoju. Tam przygnębiona opadła na fotel i ponuro rozważała upokarzającą scenę, jakiej właśnie był świadkiem Paul, gdy ojciec tak niegodziwie wyrwał spod niej konia, a potem krzyczał głośno. Bez wątpienia ciocia i wujek byli podobnie jak papa zaszokowani i oburzeni zachowaniem Whitney, i teraz policzki paliły ją ze wstydu na samą myśl o tym, jak musieli na nią się gniewać. − -Whitney... - szepnęła Emily, wślizgując się do pokoju i starannie zamykając za sobą drzwi. - Weszłam tylnym wejściem. Czy twój ojciec jest bardzo zły? − Po prostu wściekły - przyznała się winowajczyni, spoglądając na swoje nogi obciągnięte spodniami. - Chyba wszystko dzisiaj popsułam, prawda? Goście się ze mnie śmiali, a Paul to widział i słyszał. Teraz, gdy Elizabeth ma już Strona 12 siedemnaście lat, na pewno jej się oświadczy, zanim zdoła zrozumieć, że kocha tylko mnie. − Ciebie? - powtórzyła oszołomiona przyjaciółka. - Ależ Whitney, Paul unika cię jak zarazy i dobrze o tym wiesz! Któż by go zresztą o to winił po owych niefortunnych wypadkach, jakie na niego ściągnęłaś w minionym roku. − Wcale nie było ich tak wiele - zaprotestowała Whitney, ale aż skurczyła się w fotelu. − Nie? A ta sztuczka, którą odegrałaś przed Paulem w wigilię Wszystkich Świętych, gdy wybiegłaś przed jego bryczkę i jęczałaś jak potępiona, udając zjawę, by go przerazić? Whitney oblała się rumieńcem. − Nie był o to bardzo zły - odpowiedziała - a jego bryczka wcale nie została zniszczona, złamał się tylko dyszel. − I noga Paula - przypomniała jej Emily. − Noga zrosła się idealnie - odparła beztrosko Whitney, przeskakując myślą od minionych niepowodzeń w przyszłość, po czym wstała z fotela i zaczęła powoli przechadzać się tam i z powrotem. − Musi przecież być jakiś sposób... z wyjątkiem porwania Paula. -Figlarny uśmiech zajaśniał na jej umorusanej twarzy, gdy dziewczyna odwróciła się tak szybko, że niemal wcisnęła Emily w fotel. − Jedno jest całkiem jasne; Paul jeszcze nie wie, że mu na mnie zależy, prawda? − Raczej nie ma zamiaru ruszyć w twoją stronę - ostrożnie odpowiedziała Emily. − A zatem bezpiecznie byłoby uznać, że jest mało prawdopodobne, by mi się oświadczył bez jakiejś dodatkowej zachęty. Czyż nie mam racji? Strona 13 − Nawet groźbą pistoletu nie zdołasz sprawić, aby ci się oświadczył, i dobrze o tym wiesz. Poza tym nie osiągnęłaś jeszcze odpowiedniego wieku, więc nawet gdyby... − -A w jakich okolicznościach - przerwała jej nieustępliwie Whitney - dżentelmen zobowiązany jest oświadczyć się damie? − Żadne okoliczności nie przychodzą mi do głowy. Z wyjątkiem tej, oczywiście, gdy ją skompromituje... Wszakże... Absolutnie nie! Whitney, cokolwiek teraz planujesz, ja ci w tym nie pomogę! Whitney z westchnieniem opadła na fotel i wyciągnęła przed siebie nogi. Zachichotała drwiąco, gdy zamyśliła się nad oczywistym zuchwalstwem tego pomysłu. − Gdybym tylko zdołała założyć je... no, wiesz, obluzowane koło... na oś powozu Paula... w taki sposób, żeby spadło później, a następnie poprosić, aby mnie gdzieś zawiózł. Potem, zanim wrócilibyśmy piechotą bądź też nim przybyłaby pomoc, zrobiłaby się późna noc i Paul musiałby się o mnie oświadczyć - marzyła głośno, nie bacząc na zgorszoną minę przyjaciółki. - Pomyśleć tylko, jaki cudowny obrót przybrałby stary schemat: młoda dama uwodzi eleganckiego dżentelmena i rujnuje jego opinię, tak iż to ona zmu- szona jest poślubić młodzieńca, by naprawić sytuację. Jakąż wspaniałą powieść można by napisać - zakończyła poruszona własną pomysłowością. − Wychodzę - powiedziała Emily i ruszyła ku drzwiom, ale w połowie drogi zawahała się i ponownie odwróciła do przyjaciółki. - Twoja ciocia i wuj wszystko widzieli. Co zamierzasz im powiedzieć o tych spodniach i koniu? Whitney spochmurniała. − Nie zamierzam niczego im mówić. Na nic by się to nie zdało, ale dopóki tu pozostaną, będę najpoważniejszą, najsubtelniejszą i najbardziej dystyngowaną młodą damą, jaką kiedykolwiek widziałaś - oświadczyła, a zobaczywszy w oczach Emily zwątpienie, dodała: - Zamierzam też schodzić Strona 14 wszystkim z oczu i pokazywać się wyłącznie w porach posiłków. Myślę, że przez trzy godziny dziennie potrafię zachowywać się jak Elizabeth. Whitney dotrzymała obietnicy. Tego wieczoru, przy kolacji, po wysłuchaniu przyprawiającej o dreszcze opowieści o życiu w Bejrucie, wtedy gdy wuj został wysłany na pewien czas do tamtejszego konsulatu brytyjskiego, wykrztusiła z siebie tylko cztery słowa. − Jakież to ciekawe, wuju - powiedziała niezwykle powściągliwie, chociaż paliła się wprost, by zasypać go pytaniami. Słuchając lady Annę, opisującej uroki Paryża i życia towarzyskiego w stolicy Francji, zachowała się podobnie. − Jakież to zajmujące, ciociu - mruknęła, a kiedy kolacja dobiegła końca, podziękowała grzecznie i zniknęła. Po trzech dniach wysiłków, jakie podejmowała Whitney, by być albo poważną, albo... nieobecną, przyniosły taki skutek, że lady Annę zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę w dniu przyjazdu widziała w siostrzenicy ową iskierkę ognia, czy też Whitney powzięła jakąś niechęć do niej i do Edwarda. Czwartego dnia, gdy dziewczyna zjadła śniadanie i zniknęła, zanim wszyscy domownicy wstali, Annę postanowiła poznać prawdę. Przeszukała dom, ale nie znalazła siostrzenicy w żadnym pomieszczeniu. Nie było jej również w ogrodzie, a służący powiedział, że nie wzięła też konia ze stajni. Mrużąc oczy przed słońcem, Annę rozglądała się dokoła, próbując wyobrazić sobie, dokąd mogła pójść piętnastoletnia panna na cały dzień. Ze szczytu jednego z pagórków otaczających posiadłość dostrzegła plamę jasnej żółci. − A więc tam jesteś! - odetchnęła z ulgą i otwierając parasolkę, ruszyła prosto przez trawnik. Strona 15 Whitney nie widziała zbliżającej się ciotki, aż było już za późno, by uciec. Żałując, że nie znalazła lepszej kryjówki, próbowała wymyślić jakiś bezpieczny temat, na który potrafiłaby rozmawiać, nie wydając się ignorantką. Stroje? Nic nie wiedziała o modzie, a przejmowała się nią jeszcze mniej, gdyż było jej całkiem obojętne, co nosiła. Przede wszystkim zaś, cóż mogłyby zdziałać stroje, by poprawić wygląd kogoś, kto ma kocie oczy, włosy koloru brunatnego błota i piegi na nosie? Poza tym jest zbyt wysoka i za chuda, a jeśli dobry Bóg zamierzał kiedykolwiek obdarzyć ją biustem, to bardzo się już z tym podarkiem spóźnia. Z osłabłymi kolanami i piersią unoszącą się przy każdym oddechu Annę pokonała wzniesienie, po czym bezceremonialnie opadła na pled obok siostrzenicy. − Sądziłam... że zrobię sobie... miłą przechadzkę... - skłamała, a kiedy w końcu odzyskała oddech, zauważyła oprawną w skórę otwartą książkę, która leżała grzbietem do góry. Chwytając się literatury jako tematu konserwacji, zapytała: - Czy to jakaś romantyczna powieść? − Nie, ciociu - odrzekła poważnie Whitney, starannie kładąc dłoń na tytule książki, by ukryć go przed oczami lady Gilbert. − Mówiono mi, że większość młodych dam uwielbia romantyczne powieści - spróbowała ponownie lady Annę. − Tak, ciociu - uprzejmie przyznała Whitney. − Przeczytałam kiedyś jedną, ale mi się nie spodobała. - Lady Annę nie dawała za wygraną, szukając w myślach jakiegoś innego tematu, który mógłby zainteresować dziewczynę. - Nie podobają mi się bohaterki ani zbyt doskonałe, ani ciągle omdlewające. Whitney była tak zdumiona odkryciem, że nie jest jedyną kobietą w Anglii, która nie czyta ckliwych romansideł, iż natychmiast zapomniała o swoim postanowieniu rozmawiania jedynie monosylabami. Strona 16 − - A jeśli nawet owe heroiny ciągle nie mdleją - dodała z roześmianą twarzą - to wciąż wylegują się z buteleczkami soli trzeźwiących pod bokiem, nieustannie cierpiąc na migrenę i usychając z tęsknoty za jakimiś słabowitymi dżentelmenami, którzy albo nie mają dość odwagi, by się oświadczyć, albo już oświadczyli się innym, bezwartościowym lalkom. Ja nie mogłabym leżeć bezczynnie, wiedząc, że mężczyzna, którego kocham, obdarzył uczuciem jakąś okropną kobietę. - Pośpiesznie rzuciła okiem na ciotkę, by zobaczyć, czy jest tym zgorszona, ale lady Annę tylko jej się przyglądała z dziwnym błyskiem w kącikach oczu. - Ciociu Annę, czy na- prawdę mogłabyś pokochać mężczyznę, który padłby na kolana ze słowami: „Och, Clarabello, twoje usta są jak płatki czerwonych róż, a twoje oczy to dwie gwiazdy na firmamencie niebios..."? - zapytała i zaraz dodała z pogardliwym parsknięciem: - Oto, kiedy szybko skoczyłabym po sole trzeźwiące. − Ja też! - odparła ze śmiechem Annę. - Cóż więc zwykle czytasz, jeśli nie te okropnie ckliwe romanse? - Wyciągnęła książkę spod dłoni Whitney i spojrzała na złoty tłoczony tytuł. - „Iliada"? -zapytała z niedowierzaniem. Lekki wiatr przerzucił karty książki i zdumiony wzrok lady Annę powrócił znad druku do napiętej twarzy siostrzenicy. - Ależ to po grecku! Nie chcesz chyba powiedzieć, ze znasz grekę?! Whitney potwierdziła, a jej twarz zapłonęła z upokorzenia. Teraz wujostwo pomyślą, że jest sawantką, co stanie się kolejnym zarzutem. − Znam też łacinę, włoski, francuski i podstawy niemieckiego. − Wielki Boże - westchnęła Annę. - Jak się nauczyłaś tylu języków? − Mimo tego wszystkiego, co mówi o mnie ojciec, ciociu Annę, jestem tylko wesoła, a nie głupia, i zadręczałam go na śmierć, dopóki nie sprowadził mi nauczycieli języków i historii - wyjaśniła Whitney, po czym umilkła, przypominając sobie, jak niegdyś sądziła, że jeśli przyłoży się do nauki, jeśli będzie bardziej przypominać chłopca, to może ojciec ją pokocha. Strona 17 − Zdajesz się zawstydzona tymi osiągnięciami, chociaż powinnaś być z nich dumna. Spojrzenie dziewczyny pobiegło ku domowi, widocznemu w kotlinie. − - Jestem pewna, że wiesz, iż wszyscy uważają kształcenie kobiet za stratę czasu. Zresztą nie mam żadnych kobiecych umiejętności ani uzdolnień. Nie potrafię zrobić ani jednego ściegu, który nie wyglądamy tak, jakby wykonał go ociemniały, a kiedy śpiewam, myśliwskie psy ojca zaczynają wyć. Pan Tittsworthy, nasz miejscowy nauczyciel muzyki, powiedział, że moja gra na fortepianie przyprawia go o wysypkę. Nie potrafię robić tego, czym powinny zajmować się dziewczęta, a co ważniejsze: nie znoszę tych wszystkich kobiecych zajęć. - Whitney pomyślała, że teraz ciotka podzieli ogólną niechęć otoczenia; uznała jednak, że tak nawet będzie lepiej, gdyż przynajmniej może przestać się bać tego, co nieuchronne. Spojrzała więc na lady Annę zielonymi, wyrazistymi oczami. _ Papa z pewnością powiedział ci o mnie wszystko. Jestem jego wielkim rozczarowaniem. Chce, żebym była tak dobrze ułożona, poważna, stateczna i spokojna jak Elizabeth Ashton. Próbuję, ale wydaje mi się, że nie zdołam tego osiągnąć. W sercu lady Annę pojawiła się miłość do tego ślicznego, wrażliwego, zakłopotanego dziewczęcia, które było przecież dzieckiem jej siostry. − Twój ojciec pragnie mieć córkę jak kameę: delikatną, jasną, ślicznie wycyzelowaną - powiedziała tkliwie, kładąc dłoń na policzku Whitney. - Ma natomiast córkę, która jest diamentem pełnym blasku oraz życia, ale nie wie, co z nią zrobić. Zamiast docenić wartość i wyjątkowość owego klejnotu, zamiast oszlifować nieco ów diament i pozwolić mu lśnić, nie ustaje w próbach uczynienia z nie-go pospolitej kamei. Whitney myślała o sobie raczej jako o bryle węgla, ale nie chcąc odbierać złudzeń lady Annę, zachowała milczenie. Po odejściu ciotki ponownie sięgnęła po książkę, lecz niebawem jej myśli ponownie odbiegły od zadrukowanych stron ku marzeniom o Paulu. Strona 18 Gdy tego wieczoru pojawiła się w jadalni, panowała tam dziwnie napięta atmosfera i nikt nie zwrócił uwagi na obecność dziewczyny. − Kiedy zamierzasz powiedzieć córce, że jedzie z nami do Francji, Martinie? - pytał gniewnie wuj. - A może chcesz zaczekać do naszego wyjazdu i wtedy po prostu wrzucisz nam to dziecko do powozu? Świat zawirował jak szalony i przez chwilę Whitney myślała, że zemdleje. Przystanęła, próbując opanować drżenie i przełknąć dławiącą kulę, która utkwiła jej w gardle. − Czyja gdzieś jadę, ojcze? - zapytała, starając się nadać głosowi spokojne i obojętne brzmienie. Wszyscy odwrócili się w jej stronę, a twarz ojca stężała w wyrazie zniecierpliwienia i irytacji. − Do Francji - odrzekł krótko. - Zamieszkasz tam z ciocią i wujkiem, którzy spróbują zrobić z ciebie damę. Starannie unikając ich wzroku, żeby nie załamać się przy stole, Whitney osunęła się na krzesło. − Czy poinformowałeś już moją ciocię i wuja o ryzyku, jakie podejmują? - zapytała, wytężając wszystkie siły, aby ojciec nie zobaczył, jaki cios zadał jej sercu, a następnie spojrzała chłodno na zakłopotane twarze wujostwa. - Ojciec chyba nie wspomniał, że ryzykujecie niesławę, zapraszając mnie do siebie. Jak zapewne wam powie, mam szkaradne usposobienie i okropne maniery, jak również brak mi nawet najmniejszego pojęcia o uprzejmej konwersacji. Ciotka patrzyła na Whitney z wyraźnym żalem, natomiast wyraz twarzy jej ojca był niewzruszenie kamienny. − Och, papo - mówiła dalej dziewczyna - czy naprawdę tak mną gardzisz? Naprawdę nienawidzisz mnie tak bardzo, że chcesz, abym zniknęła ci z oczu? - szeptała, nie wstrzymując napływających łez, po czym wstała. - Czy... czy zechcecie mi wybaczyć... nie jestem dziś głodna. Strona 19 − Jak mogłeś! - wykrzyknęła Annę po wyjściu Whitney, wstając z krzesła i ze złością spoglądając na Martina Stone'a. - Jesteś najbardziej bezdusznym i nieczułym człowiekiem, jakiego znam! Wyrwanie tego dziecka z twoich szponów będzie dla nas prawdziwą przyjemnością. Fakt, że wytrzymała tutaj tak długo, świadczy o sile jej charakteru. Jestem pewna, że nie zdołałabym przeżyć w tym domu tylu lat. − Nazbyt subtelnie interpretujesz jej słowa, madame - odparł lodowato Martin. - Zapewniam cię, że tym, co sprawia, iż Whitney wydaje się taka poruszona, nie jest perspektywa rozstania ze mną. Ja tylko kładę zdecydowany kres jej niewczesnym planom dalszego ośmieszania się przed Paulem Sevarinem. Rozdział 2 Wiadomość, że córka Martina Stone'a wyjeżdża do Francji, rozeszła się wokół równie szybko jak płomień biegnący przez suche zarośla. W sennej wiejskiej okolicy, której mieszkańcy byli powściągliwi i pełni rezerwy, Whitney Stone znów dostarczyła wszystkim smakowitego kąska emocji. Na wybrukowanych kocimi łbami uliczkach miasteczka, w domach bogatych i biednych, kobiety młode i leciwe gromadziły się, aby omawiać najnowszą plotkę. Z wielkim upodobaniem i wszystkimi szczegółami roztrząsały kolejne gorszące wyczyny Whitney, zaczynając od przypomnienia, jak pewnej niedzieli, gdy miała osiem lat, wypuściła w kościele ropuchę, a kończąc na zdarzeniu z minionego lata, gdy spadła z drzewa, śledząc Paula Sevarina, który siedział pod nim z jakąś młodą damą. Dopiero gdy szczegółowo przypomniano sobie wszystkie owe wyczyny, zaczęto się zastanawiać nad powodami, dla których Martin Stone wreszcie zdecydował się wysłać córkę do Francji. Strona 20 Panowało dość powszechne przekonanie, że prawdopodobnie ta nieznośna dziewczyna doprowadziła swego nieszczęsnego, udręczonego ojca do ostateczności, gdy pojawiła się przed gośćmi w męskich spodniach. Ponieważ jednak miała tak wiele innych wad, wystąpiły też pewne rozbieżności zdań w kwestii tego, co dokładnie przywiodło jej ojca do podjęcia tak zdecydowanych działań. Jeśli jednak było coś, z czym zgadzali się wszyscy, to fakt, iż największą ulgę poczuje Paul Sevarin, gdy Whitney odjedzie tak daleko. Przez następne trzy dni sąsiedzi Martina Stone'a wręcz gromadnie przybywali do jego domu; oficjalnie po to, aby, jak mówili, złożyć uszanowanie lordostwu Gilbertom oraz pożegnać Whitney. Wieczorem, przed wyruszeniem do Francji, lady Annę siedziała w salonie, odbywając jedną z owych towarzyskich pogawędek z trzema damami i ich córkami. Jej uśmiech był raczej zdawkowy niż przyjacielski, gdy ze źle skrywaną irytacją słuchała przybyłych, które udając życzliwość, czuły wręcz chorobliwą przyjemność, opowiadając ze szczegółami o licznych młodzieńczych wybrykach jej siostrzenicy. Pod pretekstem serdecznego zatroskania jasno dawały do zrozumienia, że w powszechnym mniemaniu Whitney w Paryżu narobi sobie wstydu, zburzy spo- kój lady Annę i prawdopodobnie zrujnuje dyplomatyczną karierę lorda Edwarda. Kiedy wreszcie zacne damy zdecydowały się wyjść, Annę wstała, by pożegnać się z nimi uprzejmie, a potem opadła na fotel z oczami błyszczącymi gniewną determinacją. Martin Stone, nieustannie krytykując córkę w obecności innych ludzi, uczynił własne dziecko celem ogólnych drwin i lokalnym pośmiewiskiem. Teraz Annę pragnęła jedynie wywieźć Whitney jak najdalej od owych ograniczonych sąsiadów i pozwolić jej rozkwitnąć w Paryżu, gdzie atmosfera towarzyska nie była tak przygnębiająca. W drzwiach salonu pojawił się lokaj. − Przyszedł pan Sevarin, jaśnie pani - zaanonsował. − Wprowadź go, proszę - poleciła lady Annę, starannie ukrywając zadowolenie z nieoczekiwanego faktu, że oto obiekt dziecinnych uczuć Whitney pragnie z