Tołstoj Lew - Zmartwychwstanie
Szczegóły |
Tytuł |
Tołstoj Lew - Zmartwychwstanie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tołstoj Lew - Zmartwychwstanie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tołstoj Lew - Zmartwychwstanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tołstoj Lew - Zmartwychwstanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
lew tołstoj
zmartwychwstanie
Mateusz, XVIII, 21-22Ď: Tedy przystąpiwszy do niego Piotr rzekł: Panie!
wielekroć zgrzeszy przeciwko mnie brat mój, a odpuszczę mu? Czy aż do
siedmiukroć? I rzekł mu Jezus: Nie mówię aż do siedmiukroć, ale aż do
siedmdziesiąt siedmiukroć.
Mateusz, VII, 3Ď: A czemuż widzisz źdźbło w oku brata twego, a belki,
która jest w oku twoim, nie baczysz?
Jan, VIII, 7Ď: ...kto z was jest bez grzechu, niech na nią pierwszy
kamieniem rzuci.
Łukasz, VI, 40Ď: Nie jestci uczeń nad mistrza swego; lecz doskonały
będzie każdy, będzieli jako mistrz jego.
Choć ludzie, którzy w kilkaset tysięcy skupili się na niewielkim
obszarze, starali się, jak tylko mogli, zeszpecić tę ziemię, na której się
tłoczyli, choć wbijali w nią kamienie, żeby nic na niej nie rosło, choć
wydzierali z niej każdą kiełkującą trawkę, choć dymili węglem kamiennym i
naftą, choć obcinali drzewa i płoszyli wszystkie zwierzęta i ptaki - wiosna
była wiosną nawet i w mieście. Słońce grzało, trawa powracając do życia
rosła i zieleniła się wszędzie, gdzie jej nie powyrywano, nie tylko na
trawnikach bulwarów, ale i między kamiennymi płytami; brzozy, topole,
czeremchy rozwijały swe lepkie i wonne liście, pękały nabrzmiałe pączki
lip; kawki, wróble i gołębie wiosennym obyczajem radośnie słały już sobie
gniazda, a muchy brzęczały u ścian, przygrzane słońcem. Wesołe były i
rośliny, i ptaki, i owady, i dzieci. Ale ludzie dojrzali, dorośli ludzie
nie przestawali oszukiwać i męczyć siebie i innych. Ludzie uważali, że
święty i ważny jest nie ten wiosenny poranek, nie to piękno świata bożego,
dane dla szczęścia wszystkich istot - piękno, które usposabia do pokoju,
zgody i miłości, ale święte i ważne jest to, co oni sami wymyślili, żeby
panować jedni nad drugimi.
W kancelarii więzienia gubernialnego uważano więc za święte i ważne nie
to, że wszelkiemu stworzeniu i ludziom dane są słodkie wzruszenia i radości
wiosny, ale uważano za święte i ważne to, że w przeddzień nadeszło
opatrzone numerem, pieczęcią i nagłówkiem pismo, by dnia 28 kwietnia o
godzinie dziewiątej rano przyprowadzić do sądu troje trzymanych w więzieniu
pod śledztwem aresztantów dwie kobiety i jednego mężczyznę. Jedna z tych
kobiet, jako główna przestępczyni, miała być sprowadzona oddzielnie. Na
zasadzie tego polecenia 28 kwietnia o ósmej rano starszy dozorca wszedł w
ciemny, cuchnący korytarz oddziału kobiecego. Tuż za nim ukazała się na
korytarzu kobieta o zmęczonej twarzy i siwych, kręconych włosach, ubrana w
kaftan z rękawami obszytymi galonem, ściśnięty pasem z niebieską wypustką.
Była to dozorczyni.
- Po Masłową? - zapytała podchodząc z dyżurnym dozorcą do drzwi jednej z
cel otwierających się na korytarz.
Dozorca poszczękując żelastwem otworzył zamek i pchnąwszy drzwi celi, z
której buchnęło powietrze jeszcze bardziej cuchnące niż w korytarzu,
zawołał:
- Masłowa, do sądu! - i znowu przymknął drzwi wyczekując.
Na podwórzu więzienia czuło się jeszcze ożywczą świeżość przyniesioną do
miasta przez wiatr od pól. Ale w korytarzu powietrze było ciężkie,
tyfusowe, nasycone wonią odchodów, dziegciu i zgnilizny; powietrze to
przytłaczało natychmiast każdego, kto przychodził tu po raz pierwszy.
Doświadczyła tego na sobie nawet przyzwyczajona do złego powietrza
dozorczyni, która przyszła wprost z dziedzińca. Wchodząc na korytarz
poczuła nagle znużenie i zachciało jej się spać.
W celi słychać było krzątaninę: kobiece głosy i stąpanie bosych nóg.
- No, ruszaj się tam żwawiej, Masłowa, słyszysz! - krzyknął starszy
dozorca w drzwi celi.
W kilka minut potem z celi wyszła rześkim krokiem, szybko się obróciła i
stanęła przy dozorcy niewysoka i bardzo piersista młoda kobieta w szarym
kitlu; nałożonym na biały kaftan i białą spódnicę. Na nogach miała
płócienne pończochy, na pończochach - więzienne chodaki, na głowie białą
chustkę, spod której, oczywiście umyślnie, były wypuszczone kędzierzawek
czarne włosy.
Twarz kobiety była biała tą szczególną białością, która pokrywa twarze
ludzi żyjących długi czas w zamknięciu i przypomina kiełki ziemniaków w
piwnicy. Takie same były krótkie, szerokie ręce
i biała, pełna szyja, widoczna spoza zbyt obszernego kołnierza kitla. W
matowej, bladej twarzy zwracały uwagę bardzo czarne, błyszczące, nieco
podpuchnięte, ale niezwykle żywe oczy, z których jedno lekko zezowało.
Kobieta trzymała się prosto, wystawiając bujny biust. Wyszedłszy na
korytarz, zadarła trochę głowę i spojrzała dozorcy prosto w oczy, gotowa
wykonać wszystko, czego od niej zażądają. Dozorca chciał już zamknąć drzwi,
gdy wysunęła się zza nich blada, surowa, pomarszczona twarz siwej staruchy
bez chustki na głowie. Starucha zaczęła coś mówić do Masłowej. Ale dozorca
nacisnął drzwi i głowa zniknęła. W celi rozległ się kobiecy śmiech. Masłowa
też się uśmiechnęła i obróciła ku zakratowanemu okienku w drzwiach.
Starucha z tamtej strony przywarła do okienka i ochrypłym głosem
powiedziała:
- A przede wszystkim nie gadaj, czego nie trza, trzymaj się jednego, i
basta.
- Niechby już było jedno, gorzej nie będzie - rzekła Masłowa
potrząsnąwszy głową.
- Wiadomo: jedno, a nie dwa - rzekł starszy dozorca z zarozumiałością
zwierzchnika przekonanego o swym dowcipie. - Za mną marsz!
Widoczne w judaszu oko staruchy zniknęło, a Masłowa wyszła na środek
korytarza i szybkim, drobnym krokiem ruszyła za starszym dozorcą. Zeszli na
dół po kamiennych schodach, przeszli obok jeszcze bardziej niż kobiece
śmierdzących i hałaśliwych cel męskich, z których odprowadzały ich oczy
patrzące przez judasze w drzwiach, i weszli do kancelarii, gdzie już stało
dwóch żołnierzy-konwojentów z karabinami. Pisarz, który tu siedział, dał
jednemu z żołnierzy papier przesycony zapachem tytoniu i wskazując
aresztantkę rzekł: "Przyjmij". Żołnierz, nadwołżański chłop o czerwonej,
zoranej ospą twarzy, wsunął papier za mankiet płaszcza i z uśmiechem
mrugnął do towarzysza, Czuwasza o szerokich kościach policzkowych,
pokazując wzrokiem aresztantkę. Żołnierze z aresztantką zeszli po schodach
i ruszyli ku głównemu wyjściu.
W bramie otworzyła się furtka: żołnierze z aresztantką przestąpili próg
furtki, znaleźli się na dziedzińcu, wyszli poza ogrodzenie więzienne i
ruszyli przez miasto środkiem brukowanych ulic.
Dorożkarze, sklepikarze, kucharki, robotnicy, urzędnicy przystawali i z
ciekawością przyglądali się aresztantce; niektórzy kiwali głowami i
myśleli: "Oto jakie są skutki złego, nie takiego jak nasze, prowadzenia
się." Dzieci z przerażeniem patrzyły na zbrodniarkę, uspokajała je tylko
myśl, że idą za nią żołnierze i że teraz już nic im złego nie zrobi. Jakiś
chłop ze wsi, który sprzedał węgiel do samowarów i napił się w traktierni
herbaty, podszedł do niej, przeżegnał się i dał jej kopiejkę. Aresztantka
zarumieniła się, schyliła głowę i coś powiedziała.
Czując skierowane na siebie spojrzenia, ukradkiem, nie obracając głowy,
zerkała na tych, co na nią patrzyli, cieszyło ją zainteresowanie, które
budziła. Radowało ją też czyste w porównaniu z więziennym powietrze
wiosenne, ale przy stąpaniu po kamieniach bolały nogi, odwykłe od chodzenia
i obute w ciężkie aresztanckie chodaki; spoglądała więc pod nogi i starała
się iść jak najlżej. Koło sklepu z mąką, przed którym kołysząc się chodziły
nie płoszone przez nikogo gołębie, Masłowa omal nie potrąciła jednego z
nich o modrawej piersi: gołąb zerwał się i trzepocąc skrzydłami przeleciał
tuż koło ucha aresztantki, aż ją wiatr owiał. Uśmiechnęła się, a potem
ciężko westchnęła przypomniawszy sobie swoją dolę.
`ty
II
`ty
Historia aresztantki Masłowej była bardzo pospolita. Masłowa była córką
dziewki folwarcznej, która mieszkała przy matce doglądającej krów na wsi u
dwu sióstr - starych panien, ziemianek. Ta niezamężna kobieta rodziła co
roku i, jak to zwykle bywa na wsi, niemowlę chrzcili, a potem matka nie
karmiła niepożądanego, niepotrzebnego i przeszkadzającego w pracy dziecka,
i niemowlę umierało z głodu.
W ten sposób zmarło pięcioro dzieci. Wszystkie zostały ochrzczone, potem
ich nie karmiono, i wszystkie kolejno umierały. Szóste dziecko, pamiątka po
wędrownym Cyganie, było dziewczynką i spotkałby je taki sam los, gdyby nie
to, że jedna ze starych panien poszła pewnego razu do izby skotarek, by
wyłajać dójki za śmietankę, którą czuć było krową. W izbie leżała położnica
ze ślicznym, zdrowym niemowlęciem. Stara panna wyłajała dójki i za
śmietankę, i za to, że wpuszczono położnicę do izby, i miała już odejść,
gdy ujrzawszy niemowlę rozczuliła się i oświadczyła, że chce być jego
chrzestną matką. Sama trzymała do chrztu dziewczynkę, a potem, litując się
nad chrześniaczką, dawała matce mleka i pieniędzy, i dziewczynka została
przy życiu. Stare panny nazywały ją dlatego "ocaloną".
Dziecko miało trzy lata, gdy jego matka zachorowała i zmarła. Dla babki,
doglądającej krów, wnuczka była ciężarem; wtedy stare panny wzięły dziecko
do dworu. Czarnooka dziewczynka wyrosła na niezwykle żywą i milutką i stare
panny miały z niej pociechę.
Było ich dwie: młodsza, łagodniejsza - Zofia Iwanowna, ta, która dziecko
trzymała do chrztu, i starsza, bardziej surowa - Maria Iwanowna. Zofia
Iwanowna stroiła dziewczynkę, uczyła ją czytać i chciała z niej zrobić
wychowanicę. Maria Iwanowna mówiła, że z dziewczynki należy zrobić służącą,
dobrą pokojówkę, i dlatego była wymagająca, karała, a nawet czasem, gdy
była nie w humorze, biła dziewczynkę. Wzrastając tak pod wpływem tych dwóch
różnych kierunków dziewczynka wyrosła na półpokojówkę, półwychowanicę.
Nazywano ją nawet takim pośrednim imieniem - nie Katka i nie Katieńka, lecz
Katiusza. Szyła, sprzątała pokoje, czyściła kredą ikony, paliła, mełła i
podawała kawę, robiła drobne przepierki, a niekiedy siedziała z paniami i
czytała im na głos.
Swatano ją, ale nie chciała wyjść za nikogo, czując, że życie z jednym z
tych ciężko pracujących ludzi, którzy chcieli się z nią żenić, dla niej,
rozpieszczonej łatwym pańskim życiem, będzie trudne.
Tak żyła do lat szesnastu. Gdy zaczęła siedemnasty rok, do jej pań
przyjechał siostrzeniec - student, bogaty książę - i Katiusza zakochała się
w nim nie mając odwagi przyznać się do tego ani jemu, ani nawet sobie.
Potem, po dwu latach, ów siostrzeniec jadąc na wojnę wstąpił do ciotek,
spędził u nich cztery dni, w przeddzień wyjazdu uwiódł Katiuszę i wyjechał,
wetknąwszy jej ostatniego dnia sturublówkę. W pięć miesięcy po jego
wyjeździe Katiusza przekonała się niezbicie, że jest w ciąży.
Odtąd wszystko jej obmierzło: myślała tylko o tym, jak by uniknąć tego
wstydu, który ją czekał, i zaczęła niechętnie i źle służyć swym paniom.
Pewnego razu - sama nie wiedziała, jak to się stało - raptem ją poniosło.
Nawymyślała starym pannom, czego potem żałowała, i poprosiła o zwolnienie z
obowiązku.
Stare panny, bardzo z niej niezadowolone, odprawiły ją. Od nich poszła na
służbę jako pokojówka do stanowego, ale była tam tylko trzy miesiące, gdyż
stanowy, mężczyzna pięćdziesięcioletni, zaczął się do niej umizgiwać;
pewnego razu, gdy był szczególnie natrętny, uniosła się, nazwała go durniem
i starym diabłem i tak mocno pchnęła w piersi, że upadł. Wypędzono ją za
zuchwalstwo. Szukanie nowej służby było bezcelowe: miała wkrótce rodzić;
zamieszkała więc u wiejskiej babki, wdowy handlującej wódką. Poród był
lekki. Ale babka, która odbierała na wsi dziecko od chorej kobiety,
zaraziła Katiuszę gorączką połogową; noworodka, chłopca, wysłano do
przytułku, gdzie dziecko, jak opowiadała starucha, która je odwiozła, zaraz
po przyjeździe zmarło.
Gdy Katiusza zamieszkała u wiejskiej babki, miała sto dwadzieścia siedem
rubli: dwadzieścia siedem zarobionych i setkę; którą jej dał uwodziciel.
Gdy zaś wyszła od niej, zostało jej wszystkiego sześć rubli. Nie umiała
oszczędzać: wydawała na siebie i dawała pieniądze każdemu, kto ją o to
prosił. Babka wzięła od niej za utrzymanie - jedzenie i herbatę - za dwa
miesiące czterdzieści rubli, dwadzieścia pięć rubli kosztowało wysłanie
dziecka, czterdzieści rubli babka pożyczyła sobie na krowę, ze dwadzieścia
rubli rozeszło się jakoś na ubranie i prezenty, toteż gdy Katiusza
wyzdrowiała, została bez pieniędzy i musiała szukać służby. Znalazło się
miejsce u leśniczego. Leśniczy był żonaty, lecz tak samo jak stanowy zaraz
od pierwszego dnia zaczął zaczepiać Katiuszę. Czuła do niego wstręt i
starała się go unikać. Ale on był bardziej doświadczony i sprytniejszy od
niej, a co najważniejsze, jako gospodarz, mógł posyłać ją, dokąd chciał;
posiadł ją upatrzywszy stosowną chwilę. Żona dowiedziała się o tym i
zastawszy raz męża samego z Katiuszą w pokoju, rzuciła się na nią z
pięściami. Katiusza nie dała się i wynikła bójka, po której wypędzono ją z
domu nie wypłaciwszy zasług. Wówczas Katiusza pojechała do miasta i
zatrzymała się u ciotki. Mąż ciotki był introligatorem i dawniej dobrze mu
się powodziło, ale teraz stracił całą klientelę i rozpił się przepijając
wszystko, co mu wpadło pod rękę.
Ciotka miała małą pralnię; z tego utrzymywała siebie i dzieci, ratując od
ostatecznego upadku zmarnowanego męża. Zaproponowała Masłowej zajęcie w
pralni. Ale Katiusza, patrząc na ciężkie życie praczek u ciotki, zwlekała i
w kantorach najmu służby domowej szukała miejsca służącej. Dostała miejsce
u pani, która mieszkała z dwoma synami, uczniami gimnazjum. W tydzień po
objęciu przez nią "obowiązku" starszy, już pod wąsem gimnazjalista z
szóstej klasy, przestał się uczyć i nie dawał spokoju Masłowej. Matka
zrzuciła całą winę na Masłową i zwolniła ją ze służby. Nowe miejsce jakoś
się nie trafiało, ale zdarzyło się, że przyszedłszy do kantoru Masłowa
spotkała tam panią w pierścionkach i bransoletach na tłustych rękach. Pani
ta dowiedziała się o trudnej sytuacji Masłowej i o tym, że poszukuje
miejsca, dała jej swój adres i zaprosiła do siebie. Masłowa poszła do niej.
Pani przyjęła ją bardzo życzliwie, poczęstowała ciastkami i słodkim winem i
posłała gdzieś swoją pokojówkę z bilecikiem. Wieczorem wszedł do pokoju
wysoki mężczyzna o długich, szpakowatych włosach i siwej brodzie; starzec
ten zaraz przysiadł się do Masłowej i zaczął przyglądać się jej i żartować
z nią uśmiechając się i błyskając oczami. Gospodyni poprosiła go do
sąsiedniego pokoju i Masłowa słyszała, jak tamta mówiła: świeżutka, prosto
ze wsi. Potem gospodyni wywołała Masłową i powiedziała, że to jest pisarz,
który ma bardzo dużo pieniędzy i niczego nie będzie żałował, jeżeli mu się
Katiusza spodoba. Spodobała się i pisarz dał jej dwadzieścia pięć rubli
obiecując, że będzie się z nią często widywał. Pieniądze rozeszły się
bardzo prędko na zapłacenie należności za życie i mieszkanie u ciotki oraz
na nową suknię, kapelusz i wstążki. Po kilku dniach pisarz powtórnie po nią
przysłał. Poszła. Dał jej jeszcze dwadzieścia pięć rubli i zaproponował, by
przeprowadziła się do oddzielnego mieszkania.
Mieszkając w lokalu wynajętym przez pisarza Masłowa zakochała się w
wesołym subiekcie sklepowym, sąsiedzie z tego samego podwórza. Sama
oświadczyła to pisarzowi i przeniosła się do oddzielnego maleńkiego
mieszkanka. Subiekt zaś, który obiecał się z nią ożenić, wyjechał, nic jej
o tym nie mówiąc, do Niżnego i oczywiście porzucił ją. Masłowa została
sama. Chciała nadal mieszkać sama, ale jej nie pozwolono. Rewirowy
powiedział jej, że może tak mieszkać tylko wtedy, gdy otrzyma żółty bilet i
będzie się poddawała oględzinom lekarskim. Wówczas znowu poszła do ciotki.
Ciotka, widząc na niej modną suknię, płaszczyk i kapelusz, przyjęła ją z
szacunkiem i już nie śmiała proponować jej zajęcia praczki, uważając, że
teraz siostrzenica stanęła na wyższym szczeblu. Dla Masłowej już nie
istniała kwestia: zostać czy nie zostać praczką. Ze współczuciem patrzyła
na katorżnicze życie, jakie wiodły w pierwszych izbach pralni blade praczki
o chudych rękach - niektóre już chore na suchoty - piorąc i prasując w
trzydziestostopniowej parze z mydlin przy otwartych zimą i latem oknach, i
przerażała ją myśl, że i ona mogła dostać się na taką katorgę.
Otóż w owym właśnie czasie, szczególnie dla niej ciężkim, gdyż nie
trafiał się żaden protektor, znalazła Masłową stręczycielka, która
dostarczała dziewczęta do domów publicznych.
Masłowa paliła już od dawna, a w ostatnim okresie pożycia z subiektem i
potem, gdy ją rzucił, coraz bardziej przyzwyczajała się do picia. Alkohol
pociągał ją nie tylko dlatego, że wydawał się jej smaczny, ale nade
wszystko dlatego, że pozwalał jej zapomnieć o wszystkich ciężkich
przeżyciach, dawał pewność siebie i swobodę zachowania, której nie miała,
gdy była trzeźwa. Bez alkoholu zawsze była smutna i zawstydzona.
Stręczycielka urządziła poczęstunek dla ciotki i upiwszy Masłową
zaproponowała jej wstąpienie do dobrego, najlepszego w mieście zakładu,
malując przed nią wszystkie korzyści i zalety tej sytuacji. Masłowa miała
do wyboru: albo poniżającą pracę służącej, związane z nią dokuczliwe
zaczepki mężczyzn i potajemne, chwilowe z nimi stosunki, albo pewne;
spokojne, zabezpieczone prawem stanowisko i dobrze opłaconą stałą rozpustę;
wybrała to drugie. Zamierzała w ten sposób odpłacić i swemu uwodzicielowi,
i subiektowi, i wszystkim ludziom, którzy wyrządzili jej krzywdę. Nęciło ją
również i było jedną z przyczyn ostatecznej decyzji to, co powiedziała jej
stręczycielka, a mianowicie, że może zamawiać sobie suknie, jakie jej się
tylko podoba: aksamitne, atłasowe i jedwabne, balowe, obnażające plecy i
ramiona. I gdy Masłowa w myślach ujrzała się w dekoltowanej żółtej sukni z
czarnym aksamitnym przybraniem - nie mogła się oprzeć i oddała paszport.
Tego samego wieczora stręczycielka wzięła dorożkę i zawiozła ją do słynnego
domu Kitajewej.
Odtąd zaczęło się dla Masłowej to życie wypełnione ustawicznym
naruszaniem boskich i ludzkich przykazań, jakie wiodą setki tysięcy kobiet
nie tylko za zezwoleniem, lecz pod opieką władzy państwowej troszczącej się
o dobro swych obywateli, życie, które dla dziewięciu kobiet na dziesięć
kończy się ciężkimi chorobami, przedwczesną zgrzybiałością i śmiercią.
Rano i w dzień - ciężki sen po nocnej orgii. O trzeciej, czwartej po
południu ospałe wstawanie z brudnej pościeli, woda selcerska po przepiciu,
kawa, gnuśne włóczenie się po pokojach w peniuarach, kaftanikach,
szlafrokach, wyglądanie przez okno spoza firanek, apatyczne wzajemne
wymyślanie sobie, potem mycie, smarowanie, perfumowanie ciała i włosów,
przymierzanie sukien, kłótnie z powodu strojów z gospodynią, przeglądanie
się w lustrze, malowanie twarzy i brwi, słodkie, tłuste jedzenie, potem
ubieranie się w jaskrawą, jedwabną, obnażającą ciało suknię; potem wejście
na jaskrawo oświetloną, udekorowaną salę, przybycie gości - muzyka, tańce,
cukierki, alkohol, tytoń i rozpusta z mężczyznami przeróżnego stanu, wieku
i charakteru: młodymi, w średnim wieku, półdziećmi i zgrzybiałymi starcami,
kawalerami, żonatymi, kupcami, subiektami, Ormianami, Żydami, Tatarami,
bogatymi, biednymi, zdrowymi, chorymi, pijanymi, trzeźwymi, ordynarnymi,
delikatnymi, wojskowymi, cywilnymi, studentami, gimnazjalistami. Krzyki i
żarty, bójki i muzyka, tytoń i picie, picie i tytoń, i muzyka od wieczora
do świtu. Dopiero rano - wyzwolenie i ciężki sen. I tak dzień w dzień,
przez cały tydzień. A w końcu tygodnia przymusowa wizyta w instytucji
państwowej komisariacie, gdzie urzędnicy, lekarze na służbie państwowej
mężczyźni, czasem poważnie i surowo, a niekiedy z żartobliwą swawolnością,
nie zważając na chroniący przed występkiem wstyd, dany przez naturę nie
tylko ludziom, lecz i zwierzętom, oglądali te kobiety i wydawali im patent
na dalsze uprawianie tych właśnie występków, które popełniały ze swoimi
wspólnikami przez cały tydzień. A potem znowu taki sam tydzień. I tak
codziennie, latem i zimą, w dnie powszednie i w święta.
W taki sposób przeżyła Masłowa siedem lat. Przez ten czas zmieniła
dwukrotnie dom i raz jeden była w szpitalu. W siódmym roku jej pobytu w
domu publicznym, a w ósmym po pierwszym upadku, gdy miała dwadzieścia sześć
lat, zdarzyło się jej to, za co osadzili ją w więzieniu i prowadzili teraz
na sąd, po sześciu miesiącach spędzonych wśród morderców i złodziejek.
`ty
III
`ty
Gdy Masłowa, zmordowana długą drogą przez miasto, zbliżała się ze swymi
konwojentami do gmachu sądu okręgowego, siostrzeniec jej opiekunek, książę
Dymitr Iwanowicz Niechludow, ten, który ją niegdyś uwiódł, leżał jeszcze w
swym wysokim sprężynowym łożu, na puchowym materacu, w zmiętej pościeli i
rozpiąwszy kołnierz czystej nocnej koszuli z holenderskiego płótna, z
zaprasowanymi zakładkami na piersiach, palił papierosa. Patrzył przed
siebie nieruchomym wzrokiem i myślał; co będzie robił dzisiaj i co było
wczoraj.
Wspominając wczorajszy wieczór spędzony u Korczaginów, ludzi bogatych i
powszechnie znanych, z których córką, jak wszyscy sądzili, miał się żenić,
westchnął i rzuciwszy wypalonego papierosa chciał wyjąć ze srebrnej
papierośnicy drugiego, lecz rozmyślił się, spuścił z łóżka gładkie, białe
nogi, znalazł pantofle, narzucił na barczyste ramiona jedwabny szlafrok i
szybkim, ciężkim krokiem wszedł do sąsiadującej z sypialnią ubieralni,
nasyconej sztucznym zapachem eliksirów, wody kolońskiej, fiksatuaru i
perfum. Tam wyczyścił specjalnym proszkiem plombowane w wielu miejscach
zęby, wypłukał je pachnącą wodą, po czym zaczął myć się na wszystkie strony
i wycierać różnymi ręcznikami. Umył ręce pachnącym mydłem, starannie
wyczyścił szczotkami długie paznokcie, obmył przy dużej marmurowej umywalni
twarz i gruby kark i poszedł jeszcze do innego pokoju obok sypialni, gdzie
był przygotowany prysznic. Tam oblał zimną wodą muskularne ciało, pokryte
warstwą tłuszczu, wytarł się włochatym prześcieradłem, po czym włożył
czystą, wyprasowaną bieliznę, wyczyszczone jak lustro buciki i siadł przy
toalecie, żeby rozczesać dwiema szczotkami niedużą czarną, kędzierzawą
brodę i przerzedzone nad czołem, kręcone włosy.
Wszystkie rzeczy, których używał - przybory toaletowe, bielizna, ubranie,
obuwie, krawaty, szpilki, spinki - były w najlepszym, najdroższym gatunku,
nie rzucające się w oczy, proste, trwałe i kosztowne.
Spośród tuzina krawatów i szpilek wybrał te, które pierwsze wpadły mu pod
rękę - niegdyś było to zajęcie nowe i zabawne, teraz stało się zupełnie
obojętne; włożył wyczyszczone i przygotowane na krześle ubranie i wyszedł,
choć nie całkiem odświeżony, lecz czysty i pachnący, do długiej jadalni o
wyfroterowanej poprzedniego dnia przez trzech ludzi posadzce. Stał tam
ogromny dębowy kredens i taki sam duży, rozsuwany stół, który miał coś
uroczystego w swych szeroko rozstawionych nogach, rzeźbionych w kształcie
lwich łap. Na stole, nakrytym cienkim, krochmalonym obrusem z dużym
monogramem, stał srebrny imbryk z wonną kawą, srebrna cukiernica,
dzbanuszek z przegotowaną śmietanką i koszyk ze świeżą bułką, sucharkami i
biszkoptami. Obok nakrycia leżały listy, gazety i nowy zeszyt "Revue des
Deux Mondes". Niechludow miał właśnie zabrać się do czytania listów, gdy z
drzwi prowadzących na korytarz wypłynęła otyła, w podeszłym wieku kobieta w
żałobie, z koronkowym stroikiem na głowie, zakrywającym przerzedzone włosy.
Była to Agrafiena Pietrowna - panna służąca zmarłej niedawno w tym samym
mieszkaniu matki Niechludowa - która pozostała przy synu jako gospodyni.
Agrafiena Pietrowna różnymi czasy spędziła niemal dziesięć lat z matką
Niechludowa za granicą i miała wygląd i zachowanie prawdziwej pani.
Przebywała w domu Niechludowa od dzieciństwa i znała Dymitra Iwanowicza
jeszcze jako Mitieńkę.
- Dzień dobry, Dymitrze Iwanowiczu.
- Jak się masz, Agrafieno Pietrowno. Co słychać? - spytał żartobliwie
Niechludow.
- List od księżny, a może od księżniczki. Pokojówka dawno przyniosła,
czeka u mnie na odpowiedź - powiedziała Agrafiena Pietrowna podając list i
uśmiechnęła się znacząco.
- Dobrze, zaraz - rzekł Niechludow, wziął list i nachmurzył się
zauważywszy uśmiech Agrafieny Pietrowny. Uśmiech Agrafieny Pietrowny
oznaczał, że list był od księżniczki Korczagin, z którą, w mniemaniu
Agrafieny, Niechludow zamierzał się ożenić. I to przypuszczenie, wyrażone w
uśmiechu Agrafieny Pietrowny, było dla Niechludowa nieprzyjemne.
- Powiem jej więc, żeby poczekała - Agrafiena Pietrowna wzięła leżącą nie
na swoim miejscu szczoteczkę do zmiatania okruszyn, przełożyła ją na inne
miejsce i wypłynęła z jadalni.
Niechludow otworzył pachnący list podany mu przez Agrafienę Pietrownę i
zaczął czytać:
"Spełniając wzięte na siebie zobowiązanie, że będę Pańską pamięcią - było
napisane ostrym, zamaszystym pismem na arkuszu szarego, grubego papieru o
nierównych brzegach - przypominam Panu, że dzisiaj, 28 kwietnia, ma Pan być
w sądzie przysięgłych i dlatego nie może Pan w żaden sposób jechać z nami i
z Kołosowem na wystawę obrazów, jak to Pan z właściwą sobie lekkomyślnością
wczoraj obiecał; a moins que vous ne soyez dispose a payer a la cour
d'assises les 300 roubles d'amende, que vous vous refusez pour votre
cheval, (chyba,że gotów pan wpłacić sądowi przysięgłych 300 rubli grzywny,
których pan żałuje na kupno konia) za to, że nie stawił się Pan w porę.
Przypomniałam sobie o tym wczoraj, jak tylko Pan wyszedł. Niechże Pan nie
zapomni.
Ks. M. Korczagin"
Na drugiej stronie był dopisek:
"haman vous fait dire que votre couvert vous attendra jusqu'a la nuit.
Venez absolument a quelle heure que cela soit. (Mama kazała panu
powiedzieć, że nakrycie pańskie będzie czekało do wieczora. Proszę przyjść
koniecznie, bez względu na godzinę).
M.K."
`cp2
Niechludow zmarszczył brwi. Bilecik był dalszym ciągiem tej misternej
roboty, którą już od dwu miesięcy prowadziła księżniczka Korczagin, a która
polegała na tym, żeby coraz mocniej związać go ze sobą niedostrzegalnymi
nićmi. Tymczasem, prócz tego zwykłego niezdecydowania, jakie odczuwają
przed ożenkiem ludzie nie pierwszej młodości i nie zakochani po uszy,
Niechludow miał jeszcze ważną przyczynę, która, nawet gdyby się zdecydował
na małżeństwo, nie pozwalała mu od razu się oświadczyć. Przyczyną było nie
to, że przed dziesięciu laty uwiódł i porzucił Katiuszę - zupełnie o tym
zapomniał i nie uważał tego za przeszkodę w ożenku; przyczyną było to, że
łączył go z pewną mężatką stosunek, który wprawdzie teraz zerwał; ale ona
nie chciała tego uznać.
Niechludow był bardzo nieśmiały wobec kobiet; ale właśnie ta jego
nieśmiałość sprawiła, że owa mężatka postanowiła go zdobyć. Była to żona
marszałka szlachty tego powiatu, dokąd Niechludow jeździł na wybory.
Właśnie ta kobieta uwikłała go w związek, który z każdym dniem coraz
bardziej go wciągał, a równocześnie coraz bardziej odpychał. Z początku
Niechludow nie mógł się oprzeć pokusie, potem, czując się wobec tej kobiety
winny, nie mógł zerwać tego stosunku bez jej zgody. To właśnie było
przyczyną, iż uważał, że gdyby nawet chciał, nie ma prawa oświadczyć się
księżniczce Korczagin.
Na stole leżał właśnie list od męża tej kobiety. Ujrzawszy znajomy
charakter pisma i, stempel pocztowy Niechludow poczerwieniał i natychmiast
poczuł przypływ energii, jak zawsze wobec zbliżającego się
niebezpieczeństwa. Ale jego podniecenie było niepotrzebne; mąż, marszałek
szlachty tego właśnie powiatu, w którym znajdowały się najintratniejsze
dobra Niechludowa, zawiadamiał go, że na koniec maja wyznaczono
nadzwyczajne zebranie ziemstwa (Ziemstwo - w Rosji carskiej instytucja
samorządu terytorialnego, która powstała w wyniku reformy 1861 r. W
rzeczywistości ziemstwo było narzędziem w rękach bogatych właścicieli
ziemskich. Instytucję ziemstwa ustanowiono 1 stycznia 1864 r.), i prosił,
żeby Niechludow koniecznie przyjechał donner un coup d'epaule (poprzeć go)
w ważnych sprawach szkół i dróg, które, jak się spodziewano, wywołają ostry
sprzeciw partii reakcyjnej.
Marszałek był człowiekiem liberalnym i wraz z niektórymi swymi
stronnikami walczył przeciw reakcji, która zapanowała za Aleksandra III;
był całkowicie pochłonięty tą walką i nic nie wiedział o swym
nieszczęśliwym życiu rodzinnym.
Niechludow przypomniał sobie wszystkie męczące chwile związane z tym
człowiekiem; przypomniał sobie, jak pewnego razu wydało mu się, że mąż wie
o wszystkim, i jak wtedy spodziewał się pojedynku, w którym zamierzał
wystrzelić w powietrze; przypomniał sobie tę straszną scenę z nią, gdy w
rozpaczy wybiegła do ogrodu nad staw, zamierzając się topić, i jak biegał
jej szukać. "Nie mogę teraz jechać i nie mogę nic przedsięwziąć, dopóki ona
mi nie odpowie" -pomyślał Niechludow. Tydzień temu napisał do niej
stanowczy list, w którym uznał, że jest winien, i oświadczył, że dołoży
wszelkich starań, by odkupić swą winę, jednakże, dla jej własnego dobra,
uważa ich stosunek za skończony na zawsze. Czekał, że mu odpowie na ten
właśnie list, ale nie otrzymał odpowiedzi. To, że nie odpowiedziała, było
do pewnego stopnia oznaką pomyślną. Gdyby nie zgadzała się na zerwanie,
napisałaby dawno lub nawet przyjechałaby sama, jak to poprzednio bywało.
Niechludow słyszał, że był tam teraz jakiś oficer, który się starał o jej
względy; dręczyła go zazdrość, a równocześnie pocieszał się nadzieją, że
wyzwoli się od kłamstwa, które mu dokuczało.
Drugi list był od administratora dóbr. Administrator pisał, że Niechludow
musi koniecznie sam przyjechać, żeby prawnie objąć sukcesję, a oprócz tego,
żeby rozstrzygnąć kwestię, jak prowadzić dalej gospodarkę: tak jak za życia
nieboszczki czy też tak, jak to już proponował zmarłej księżnej, a teraz
proponuje młodemu księciu; projekt ten polegał na tym, by powiększyć
inwentarz i całą wydzierżawioną chłopom ziemię uprawiać samemu.
Administrator pisał, że taka eksploatacja będzie daleko korzystniejsza.
Przepraszał przy tym, że trochę się spóźnił z wysłaniem trzech tysięcy
rubli, przypadających według umówionych terminów na pierwszego. Pieniądze
te będą wysłane następną pocztą. Zwłoka zaś została wywołana tym, że w
żaden sposób nie mógł ściągnąć należnej kwoty z chłopów, którzy byli tak
niesumienni, że dla przynaglenia ich trzeba było zwrócić się do władz. List
administratora był dla Niechludowa i przyjemny, i nieprzyjemny. Przyjemnie
było czuć się panem wielkiego majątku; nieprzyjemnie zaś, że on,
entuzjastyczny we wczesnej młodości wyznawca Herberta Spencera; a zwłaszcza
wyłożonej w Social Statics uderzająco słusznej dla niego tezy, głoszącej,
że prywatne posiadanie ziemi jest niesprawiedliwością - był sam wielkim
właścicielem ziemskim. Młodość jest szlachetna i stanowcza, toteż
Niechludow nie tylko mówił, że ziemia nie może być przedmiotem prywatnej
własności, i nie tylko jako student uniwersytetu pisał na ten temat
rozprawę, lecz oddał wówczas chłopom drobną część ziemi (należącą nie do
jego matki, lecz do niego osobiście, jako scheda po ojcu), nie chciał
bowiem wbrew przekonaniom posiadać ziemi na własność. Teraz, gdy po objęciu
spadku stał się właścicielem wielkich dóbr; powinien był: albo wyrzec się
własności, jak to uczynił przed dziesięciu laty z dwustu dziesięcinami
ziemi po ojcu, albo w drodze milczącego kompromisu uznać wszystkie swoje
dawne myśli za błędne i fałszywe.
Nie mógł wybrać pierwszej drogi, ponieważ prócz ziemi nie miał żadnych
innych środków egzystencji. W wojsku służyć nie chciał; ą tymczasem
przywykł już do życia bez troski, do wygód; uważał, że tego nie może się
wyrzec. Zresztą nie było po co, ponieważ nie miał już w sobie ani tej siły
przekonań, ani tej stanowczości, nie był już tak próżny i nie pragnął, jak
niegdyś w młodości, nikogo zadziwić. Wyrzec się zaś tych jasnych i
nieodpartych argumentów, dowodzących, że posiadanie ziemi jest bezprawiem;
które to argumenty zaczerpnął niegdyś ze Statyki społecznej Spencera, a
których wspaniałe potwierdzenie znalazł potem, już znacznie później, w
pracach Henry George'a (George Henry (1839-1897Ď) - ekonomista amerykański;
główne dzieło: Progress and Poverty (Postęp a ubóstwo). - w żaden sposób
nie mógł.
I dlatego list administratora był dla niego nieprzyjemny.
`ty
IV
`ty
Po wypiciu kawy Niechludow poszedł do gabinetu, żeby odpisać księżniczce
i sprawdzić w wezwaniu; o której godzinie ma być w sądzie. Do gabinetu
trzeba było przejść przez pracownię. W pracowni stały sztalugi z odwróconym
rozpoczętym obrazem i rozwieszone były szkice. Na widok obrazu, z którym
borykał się dwa lata; na widok szkiców i całej pracowni znowu nawiedziło go
szczególnie silne ostatnio uczucie, że nie jest zdolny iść dalej w
malarstwie. Tłumaczył sobie to uczucie zbyt wysubtelnionym zmysłem
estetycznym, ale świadomość ta była bardzo nieprzyjemna.
Przed siedmioma laty, gdy zdecydował, że ma powołanie do malarstwa,
porzucił służbę wojskową i z wyżyny działalności artystycznej patrzył nieco
pogardliwie na wszelką inną działalność. Teraz okazało się, że nie miał do
tego prawa. I dlatego wszelkie wspomnienie o tym było mu niemiłe. Z ciężkim
sercem popatrzył na zbytkowne urządzenie pracowni i w niewesołym nastroju
wszedł do gabinetu. Gabinet był to bardzo duży, wysoki pokój, urządzony
ładnie i z wielkim komfortem.
W szufladzie ogromnego biurka, w przegródce "pilne", znalazł wezwanie, na
którym było zaznaczone, że w sądzie należy być o jedenastej, po czym
zasiadł, by napisać do księżniczki bilecik, że dziękuje za zaproszenie i
postara się przyjechać wieczorem na obiad. Ale napisawszy jedną kartkę
podarł ją: była zbyt serdeczna; napisał drugą - brzmiała chłodno, prawie
obraźliwie. Znowu podarł i nacisnął guzik ściennego dzwonka. W drzwiach
stanął lokaj w płóciennym fartuchu, już niemłody, chmurny, wygolony, z
bokobrodami.
- Proszę sprowadzić dorożkę.
- Słucham.
- Tam czeka ktoś od Korczaginów, proszę mu powiedzieć, że dziękuję,
postaram się być.
- Słucham.
"To niegrzecznie, ale nie mogę nic napisać. I tak się dzisiaj z nią
zobaczę" - pomyślał Niechludow i poszedł się ubierać.
Gdy wyszedł na ganek, czekała już na niego dorożka na gumach, którą stale
jeździł.
- A wczoraj, ledwie pan wyjechał od księcia Korczagina - rzekł dorożkarz
na wpół obracając swą krzepką, ogorzałą szyję w białym kołnierzu koszuli -
podjeżdżam, a szwajcar powiada: "Dopiero co wyszedł."
"Nawet dorożkarze wiedzą o moich stosunkach z Korczaginami" pomyślał
Niechludow i znowu stanęła przed nim nie rozstrzygnięta kwestia; która
ostatnio wciąż zaprzątała mu myśl: ożenić się czy nie ożenić z księżniczką
Korczagin - i jak w większości kwestii, które mu się wówczas nasuwały, w
żaden sposób nie mógł znaleźć rozstrzygnięcia.
Na korzyść małżeństwa w ogóle przemawiało: po pierwsze, ożenek, oprócz
rozkoszy domowego ogniska, normując nieregularne życie płciowe, umożliwiał
życie moralne; po wtóre, i to było najważniejsze, Niechludow spodziewał
się, że rodzina i dzieci nadadzą sens jego beztreściwemu życiu. To
przemawiało za małżeństwem w ogóle. Przeciw małżeństwu w ogóle przemawiała
po pierwsze - wspólna wszystkim niemłodym kawalerom obawa utraty swobody,
po drugie podświadomy lęk przed tajemniczą istotą kobiety.
Na korzyść zaś małżeństwa właśnie z Missi (księżniczka Korczagin miała na
imię Maria i, jak we wszystkich rodzinach należących do wyższych sfer,
nadano jej przezwisko) przemawiało: po pierwsze, że Missi była rasowa i we
wszystkim - od ubrania do sposobu mówienia, chodzenia, śmiania się -
różniła się od przeciętnych ludzi; wyróżniała się nie czymś wyjątkowym,
lecz "dystynkcją"; nie umiał inaczej określić tej cechy i cenił ją bardzo
wysoko; po drugie, na korzyść tego małżeństwa przemawiało jeszcze i to, że
Missi ceniła go wyżej niż wszystkich innych ludzi, a więc, wedle jego
pojęć, rozumiała go. I to właśnie, czyli uznanie jego zalet, było dla
Niechludowa dowodem jej rozumu i trafności sądu. Przeciw małżeństwu z Missi
przemawiało zaś: po pierwsze, że według wszelkiego prawdopodobieństwa można
było znaleźć pannę, która miała jeszcze więcej zalet niż ona i dlatego była
bardziej jego godna, a po wtóre, że Missi miała dwadzieścia siedem lat i
dlatego nieraz z pewnością już się kochała, a ta myśl była przykra dla
Niechludowa. Duma jego nie mogła się pogodzić z tym, że Missi nawet w
przeszłości mogła kochać kogoś prócz niego. Oczywiście, nie mogła wiedzieć,
że go spotka, ale obrażająca była sama myśl, że mogła kochać kogoś przed
nim.
Tyle więc było danych za, co i przeciw; w każdym razie te dane się
równoważyły i Niechludow, śmiejąc się sam ze siebie, nazywał się osłem
Buridana. (Buridan - scholastyk francuski z XIV w. Przypisują mu, że dla
udowodnienia, iż wolna wola jest czymś niemożliwym, dał przykład osła,
który nie może dokonać wyboru między dwiema jednakowymi wiązkami siana.). A
mimo to nie przestawał nim być, nie wiedząc, co wybrać.
"Zresztą, nim otrzymam odpowiedź od Marii Wasiliewny (żony marszałka) i
póki ostatecznie nie załatwię tej sprawy, nie mogę nic przedsięwziąć" -
powiedział sobie.
I ta świadomość, że może i powinien zwlekać z decyzją, sprawiała mu
przyjemność.
"Zresztą, obmyślę to później" - powiedział sobie, gdy lekka, jednokonna
dorożka na gumach bezszelestnie zatrzymała się przed sądem, na asfalcie
podjazdu.
"Teraz, jak zawsze to robię i uważam, że robić powinienem, muszę spełnić
obowiązek społeczny. Zresztą to bywa nieraz interesujące" powiedział sobie
i mijając portiera wszedł do przedsionka sądu.
`ty
V
`ty
Gdy Niechludow wszedł, w korytarzach sądu panował już ożywiony ruch.
Woźni chodzili szybko lub nawet biegali kłusem, zdyszani, szurając nogami
po podłodze, i roznosili na wszystkie strony polecenia oraz papiery.
Komornicy, adwokaci i sądownicy kręcili się tam i z powrotem; petenci lub
podsądni, którzy nie byli pod strażą, posępnie wałęsali się pod ścianami
lub siedzieli czekając.
- Gdzie tu jest sąd okręgowy? - spytał Niechludow jednego z woźnych.
- A którego pan szuka? Jest wydział cywilny i izba sądowa.
- Jestem przysięgły.
- Wydział karny. Trzeba było od razu tak powiedzieć. Tędy na prawo, potem
na lewo, drugie drzwi.
Niechludow poszedł według wskazówek woźnego.
Przy wskazanych drzwiach stało wyczekując dwu ludzi: jeden był to wysoki,
tęgi kupiec, człowiek dobroduszny, który najwidoczniej wypił i podjadł
sobie, i był w doskonałym humorze; drugi był to subiekt żydowskiego
pochodzenia. Rozmawiali właśnie o cenie wełny, gdy zbliżył się do nich
Niechludow i zapytał, czy tutaj jest pokój przysięgłych.
- Tu, szanowny panie, tu. I pan także przysięgły? - wesoło robiąc oko
spytał dobroduszny kupiec. - No cóż, razem popracujemy - mówił dalej, gdy
usłyszał twierdzącą odpowiedź Niechludowa. - Jestem Bakłaszow, kupiec
drugiej gildii - rzekł, sztywno podając szeroką, pulchną rękę - trzeba
popracować. Z kim mam przyjemność?
Niechludow wymienił swoje nazwisko i wszedł do pokoju przysięgłych.
W niewielkim pokoju było z dziesięciu ludzi różnego autoramentu. Wszyscy
dopiero co przyszli; jedni siedzieli, inni chodzili, przyglądając się sobie
i przedstawiając wzajemnie. Był jeden dymisjonowany wojskowy w mundurze,
inni byli w surdutach, w marynarkach, jeden tylko w fałdzistym kaftanie.
Twarze wszystkich - choć wielu, których ten obowiązek oderwał od pracy,
narzekało na jego uciążliwość - wyrażały pewnego rodzaju zadowolenie,
płynące ze świadomości pełnienia ważnej funkcji społecznej.
Przysięgli jedni zaznajomiwszy się ze sobą, a inni po prostu tylko
domyślając się, kim kto jest; rozmawiali o pogodzie, o wcześniejszej
wiośnie, o sprawach, które ich oczekiwały. Ci, co nie znali jeszcze
Niechludowa, spieszyli uścisnąć jego dłoń, uważając to widocznie za
szczególny zaszczyt. I Niechludow, jak zawsze, gdy był wśród nieznajomych,
przyjmował to jako rzecz mu należną. Gdyby go zapytano, dlaczego uważa się
za coś wyższego od większości ludzi, nie mógłby odpowiedzieć, ponieważ
przez całe życie nie wykazywał żadnych specjalnych zalet. A to; że dobrze
mówił po angielsku, po francusku i po niemiecku, że miał na sobie bieliznę,
ubranie, krawat i spinki od najlepszych dostawców, w żadnym razie - sam to
rozumiał - nie mogło stanowić o jego wyższości. Tymczasem niewątpliwie
uznawał tę swoją wyższość, przyjmował oznaki szacunku jako coś, co mu się
należało, i obrażał się, gdy mu ich nie okazywano. Tak się złożyło, że w
pokoju przysięgłych doznał właśnie tego niemiłego uczucia z powodu
okazanego mu braku szacunku. **Wśród przysięgłych znalazł się znajomy
Niechludowa, Piotr Gierasimowicz (Niechludow nigdy nie znał i nawet trochę
chełpił się tym, że nie zna jego nazwiska), były nauczyciel dzieci jego
siostry. Ów Piotr Gierasimowicz skończył uniwersytet i był teraz
nauczycielem gimnazjalnym. Niechludow zawsze go nie cierpiał za jego
poufałość, za jego śmiech zadowolonego z siebie człowieka, w ogóle za jego
"gminność", jak mówiła siostra Niechludowa.
- Aha, i pan się tu znalazł - głośnym śmiechem przywitał Niechludowa
Piotr Gierasimowicz. - Nie wykręcił się pan!
- Nie zamierzałem się wykręcać - surowo i posępnie rzekł Niechludow.
- To się nazywa cnota obywatelska. Poczekajmy trochę, jak się pan
przegłodzi i nie dadzą spać, inaczej pan zaśpiewa! -powiedział Piotr
Gierasimowicz śmiejąc się jeszcze głośniej.
"Ten syn protojereja zaraz zacznie mi mówić "ty"" - pomyślał Niechludow i
z wyrazem takiego smutku, jaki byłby usprawiedliwiony tylko wtedy, gdyby
przed chwilą dowiedział się o śmierci wszystkich bliskich, odszedł od
Piotra Gierasimowicza i zbliżył się do grupy, która się zebrała dokoła
wygolonego, rosłego, okazałego jegomościa, opowiadającego coś z ożywieniem.
Jegomość ten mówił o procesie, który teraz toczył się w wydziale cywilnym,
jako o dobrze znanej sobie sprawie, poufale wymieniając po imieniu sędziów
i znakomitych adwokatów. Opowiadał, jak zdumiewający obrót potrafił nadać
procesowi słynny adwokat, na skutek czego jedna ze stron, starsza dama,
mimo że miała zupełną słuszność, będzie musiała bez żadnej racji zapłacić
grube pieniądze stronie przeciwnej.
- Genialny adwokat! - mówił.
Słuchano go z szacunkiem; niektórzy starali się wtrącić swoje uwagi, lecz
jegomość nie dał nikomu przyjść do słowa, jak gdyby tylko on mógł wiedzieć,
jak było naprawdę.
Chociaż Niechludow przyjechał późno, trzeba było jeszcze długo czekać.
Rozpoczęcie rozprawy opóźniał jeden z sędziów; który dotychczas nie
przyjechał.
`ty
VI
`ty
Przewodniczący przybył do sądu wcześnie. Był to człowiek okazałej tuszy,
wysoki, o dużych, siwiejących bokobrodach. Był żonaty, ale podobnie jak
żona, prowadził życie bardzo rozwiązłe. Nie przeszkadzali sobie nawzajem.
Dziś rano otrzymał kartkę od Szwajcarki-guwernantki, która przebywała w ich
domu latem, a teraz jechała z Południa do Petersburga; guwernantka pisała,
że między trzecią a szóstą będzie na niego czekać w hotelu "Italia".
Dlatego chciał zacząć i skończyć dzisiejsze posiedzenie wcześniej, tak żeby
móc przed szóstą odwiedzić ową rudowłosą Klarę Wasiliewnę, z którą zeszłego
roku nawiązał romans na letnisku.
Wszedł do gabinetu, zamknął drzwi na zasuwkę, wyjął z dolnej półki szafy
na akta parę hantli i wykonał nimi dwadzieścia ruchów w górę, naprzód; w
bok i w dół, a potem trzy razy lekko przysiadł trzymając hantle nad głową.
"Nic tak nie utrzymuje w formie jak prysznic i gimnastyka" - pomyślał
macając lewą ręką, ze złotym pierścieniem na serdecznym palcu, naprężony
biceps prawego ramienia. Pozostawał mu jeszcze do wykonania młynek (zawsze
robił te dwa ruchy przed długim siedzeniem na rozprawie), gdy drzwi
drgnęły. Ktoś chciał je otworzyć. Przewodniczący szybko położył hantle na
miejsce i otworzył drzwi. - Przepraszam - rzekł.
Do pokoju wszedł sędzia w złotych okularach, niewysoki, z podniesionymi
ramionami i ponurą twarzą.
- Matwieja Nikiticza znowu nie ma - rzekł z niezadowoleniem.
- Jeszcze nie - odpowiedział przewodniczący wkładając mundur. - Wiecznie
się spóźnia.
- Dziwię się, że mu nie wstyd - rzekł sędzia i siadł, gniewnym ruchem
wyjmując papierosy.
Był to człowiek bardzo systematyczny; tego dnia rano miał nieprzyjemne
starcie z żoną o to, że żona już wydała otrzymane na cały miesiąc
pieniądze. Prosiła, żeby dał jej coś z góry, lecz oświadczył, że nie
odstąpi od swej zasady. Wynikła scena. Żona powiedziała, że skoro tak, to
nie będzie obiadu, żeby się nawet nie spodziewał obiadu w domu. Z tym
odjechał bojąc się, że żona spełni swą groźbę, ponieważ można się było po
niej wszystkiego spodziewać. "I żyj tu, człowieku, moralnie i przyzwoicie!"
- myślał patrząc na promieniejącego zdrowiem, wesołego i dobrodusznego
przewodniczącego, który, szeroko rozstawiając łokcie, kształtnymi białymi
dłońmi rozczesywał gęste i długie, szpakowate bokobrody po obu stronach
haftowanego kołnierza. "On jest zawsze zadowolony i wesoły, a ja się
męczę."
Wszedł sekretarz i przyniósł jakieś akta.
- Bardzo panu dziękuję - rzekł przewodniczący i zapalił papierosa. -
Którą sprawę puścimy na pierwszy ogień?
- Myślę, że otrucie - niby obojętnie odpowiedział sekretarz.
- No, dobrze, niech będzie otrucie - rzekł przewodniczący orientując się,
ze to jest taka sprawa, którą można skończyć do czwartej i odjechać. - A
Matwieja Nikiticza nie ma?
- Jeszcze nie ma.
- A Brewe jest?
- Jest - odpowiedział sekretarz.
- Jeśli go pan zobaczy, proszę mu powiedzieć, że zaczniemy od otrucia.
Brewe był to ów wiceprokurator, który miał oskarżać na tym posiedzeniu.
Na korytarzu sekretarz spotkał Brewego. Z wysoko podniesionymi ramionami,
w rozpiętym mundurze, z teczką pod pachą, postukując obcasami i machając
swobodną ręką tak, że dłoń jego była prostopadła do kierunku chodu, Brewe
szedł szybko, biegł niemal korytarzem.
- Michał Pietrowicz prosił, żebym się dowiedział, czy pan gotów? zapytał
go sekretarz.
- Oczywiście, zawsze jestem gotów - rzekł wiceprokurator. Która sprawa
pierwsza?
- Otrucie.
- To ślicznie - rzekł wiceprokurator, ale wcale nie uważał tego za
śliczne. Nie spał całą noc. Żegnali kolegę, dużo pili i grali w karty do
drugiej w nocy, a potem pojechali "na dziewczynki" do tego samego domu, w
którym jeszcze sześć miesięcy temu była Masłowa, toteż nie zdążył
przeczytać sprawy o otrucie i chciał ją teraz szybko p