Tołstoj Aleksy - Książę srebrny
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Tołstoj Aleksy - Książę srebrny |
Rozszerzenie: |
Tołstoj Aleksy - Książę srebrny PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Tołstoj Aleksy - Książę srebrny pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Tołstoj Aleksy - Książę srebrny Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Tołstoj Aleksy - Książę srebrny Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ALEKSY K. TOŁSTOJ
Książę Srebrny
Przełożył Jerzy Jędrzejewicz
Wydawnictwo "Współpraca", Warszawa 1987
Przedmowa do wydania pierwszego
Opowieść niniejsza ma na celu nie tyle opis jakichkolwiek wydarzeń, ile ukazanie ogólnego charakteru całej epoki i odtworzenie pojęć, wierzeń, obyczajów i stopnia rozwoju umysłowego społeczności rosyjskiej w siódmym i ósmym dziesięcioleciu XVI wieku.
Pozostając wierny historii w ogólnych jej zarysach, autor pozwolił sobie na pewne odstępstwa w szczegółach nie mających znaczenia historycznego. Tak na przykład egzekucja Wiaziemskiego i obydwóch Basmanowów, która faktycznie miała miejsce w 1570 roku, została dla zwartości opowiadania umieszczona wśród wydarzeń 1565 roku. Ten umyślny anachronizm nie ściągnie chyba na autora zbyt surowych zarzutów, jeżeli weźmie się pod uwagę, że niezliczone egzekucje, które nastąpiły po obaleniu Sylwestra i Adaszewa, choć wiele się przyczyniają do charakterystyki Iwana, nie mają wpływu na przebieg akcji.
Przedstawiając okropności epoki autor wciąż zachowywał najdalej idący umiar i w małej tylko części wykorzystał odnośne materiały historyczne. Przez wzgląd dla sztuki i dla poczucia moralnego czytelników rzucił na te straszliwe rzeczy zasłonę i ukazał je, o ile to było możliwe, w pewnym oddaleniu. Jednak musi wyznać, że podczas czytania źródeł książka niejednokrotnie wypadała mu z ręki i odrzucał pióro, wzburzony, nie tyle na myśl o tym, iż mógł istnieć Iwan IV, ile na myśl, że mogło istnieć takie społeczeństwo, które patrzyło na niego bez protestu. Owo ciężkie uczucie stale utrudniało niezbędny w utworze epickim obiektywizm i poniekąd przyczyniło się do tego, że powieść, zaczęta z górą lat temu dziesięć, została ukończona dopiero w roku bieżącym. Ostatnia okoliczność posłuży chyba za częściowe bodaj usprawiedliwienie dla tych usterek w stylu, które zapewne nie ujdą uwagi czytelników.
Na zakończenie autor uważa za stosowne dodać, że im swobodniej traktował drugorzędne wypadki historyczne, tym silniej starał się przestrzegać prawdy i ścisłości w opisywaniu charakterów oraz tego wszystkiego, co dotyczy dziejów rosyjskiej kultury duchowej i materialnej.
Jeżeli udało mu się w sposób przemawiający do wyobraźni wskrzesić oblicze nakreślonej przez niego epoki, nie będzie żałował włożonej w to pracy i uzna cel, który mu przyświecał, za osiągnięty.
1863
A.T.
ROZDZIAŁ I
Oprycznicy
W upalny letni dzień dwudziesty trzeci czerwca roku od stworzenia świata siedem tysięcy siedemdziesiątego trzeciego, czyli według teraźniejszej rachuby tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego, młody bojar, książę Nikita Romanowicz Srebrny, podjechał do wsi Miedwiediowki, odległej o jakie trzydzieści wiorst od Moskwy.
Za nim zdążała gromada wojaków i czeladzi.
Książę spędził całe pięć lat na Litwie. Car Iwan Wasiliewicz posłał go do króla Zygmunta z misją zakończenia prowadzonej naonczas wojny i zawarcia pokoju na długie lata. Tym razem wybór carski okazał się niezbyt fortunny. Wprawdzie Nikita Romanowicz gorliwie bronił interesów swojego kraju, tak iż zdawało się, że trudno żądać lepszego orędownika, nie był jednak stworzony do gier dyplomatycznych. Odrzucając wszelkie subtelności nauki poselskiej, chciał sprawę postawić jasno i ku wielkiemu utrapieniu towarzyszących mu diaków nie zezwalał na żadne wybiegi. Doradcy królewscy, już gotowi do ustępstw, nie omieszkali wyzyskać owej prostoty księcia, zwiedzieli się od niego o naszych słabych stronach i podnieśli swoje wymagania. Wtedy książę nie wytrzymał: na walnym posiedzeniu sejmu uderzył pięścią w stół i podarł przygotowany już do podpisu traktat. "Wy i wasz król zawołał jesteście krętacze i asekuranci! Ja z wami rozmawiam według sumienia, a wy się wciąż silicie podejść mnie chytrością. Tak czynić nie przystoi!" Ten zapalczywy postępek w jednej chwili zburzył powodzenie dotychczasowych układów i nie uniknąłby książę opały, gdyby na jego szczęście nie przyszedł w tym samym dniu od cara stanowczy nakaz, aby nie zawierać pokoju, lecz wojnę dalej prowadzić. Z radością wyniósł się Srebrny z Wilna, zamienił aksamitne szaty na błyszczącą zbroję i nuże tłuc Litwinów, gdzie ich tylko Bóg nastręczył. Biegłość księcia w rzemiośle rycerskim okazała się większa niż w polityce, zdobył więc sobie sławę niezmierną wśród swoich i obcych.
Powierzchowność Nikity Romanowicza odpowiadała jego wewnętrznym przymiotom. Znamienną cechą nie tyle pięknej, ile po prostu przyjemnej twarzy księcia była serdeczność i otwartość. W jego ciemnoszarych oczach, ocienionych czarnymi rzęsami, ktoś uważny mógłby wyczytać niezwykłą, bezwiedną i jakby mimowolną stanowczość, która nie pozwalała mu ani na chwilę rozwagi podczas działania. Nierówne, krzaczaste brwi i ukośna między nimi zmarszczka wskazywały na pewien nieład i niekonsekwencję w myślach. Ale łagodnie i wyraziście zarysowane usta oznaczały prawą i nieugiętą stałość charakteru, uśmiech zaś - naturalną, niemal dziecięcą poczciwość, tak że niejednemu łacno wydałby się człowiekiem ograniczonym, gdyby szlachetność tchnąca ze wszystkich jego rysów nie poręczała, iż zawsze sercem przeniknie to, czemu by rozum nie zdołał. Ogólne wrażenie, jakie sprawiał, było nader korzystne i rodziło wiarę, iż całkowicie można polegać na nim we wszystkich przypadkach wymagających rzutkości i ofiarności, ale że obmyślanie postępków to już nie jego rzecz, że kalkulacje są mu obce.
Srebrny miał lat około dwudziestu pięciu. Wzrostu był średniego, szeroki w ramionach i cienki w pasie. Gęste blond włosy, jaśniejsze od ogorzałej twarzy, stanowiły kontrast z ciemnymi brwiami i czarnymi rzęsami. Krótka broda, trochę ciemniejsza od włosów, z lekka uwydatniała usta i podbródek.
Cieszył się książę i w sercu czuł błogość, gdyż wracał do stron rodzinnych. Dzień był jasny, słoneczny, jeden z tych dni, kiedy cała przyroda nęci czymś odświętnym, kwiaty wydają się jaskrawsze, niebo błękitniejsze, w oddali płyną falując przejrzyste strugi powietrza i człowiekowi robi się tak lekko, jakby dusza jego sama wtopiła się w przyrodę i drży na każdym listku, kołysze się na każdej trawce.
Jasny był ten dzień czerwcowy, ale księciu po kilkuletniej bytności na Litwie wydał się jeszcze jaśniejszy. Od pól i lasów tak wiało Rusią...
Wiernie, bez pochlebstwa i bez obłudy, służył Nikita Romanowicz młodemu Iwanowi. Dobrze pamiętał o swojej przysiędze i nic na świecie nie zdołałoby zachwiać jego usilnym przywiązaniem do monarchy. Serce i myśli
dawno go już ciągnęły do kraju, gdyby jednak teraz, w tej chwili, otrzymał rozkaz powrotu na Litwę bez zobaczenia Moskwy i krewnych, słówka by nie rzekł, zawróciłby konia i z dawnym zapałem pomknąłby w wir bitew. Zresztą nie tylko on tak myślał. Wszyscy ludzie rosyjscy kochali Iwana, cały kraj go kochał. Wydawało się, że z jego sprawiedliwym panowaniem nastał dla Rusi nowy wiek złoty, i zakonnicy, odczytując kroniki, nie znaj dowali tam władcy równie wielkiego jak Iwan.
Zanim jeszcze dotarli do wioski, książę i jego ludzie usłyszeli wesołe pieśni, a kiedy wjechali w opłotki, postrzegli, że we wsi jest święto. Na dwóch końcach ulicy parobczaki i dziewczyny utworzyli po chorowodzie i oba chorowody niosły po brzózce ozdobionej pstrymi szmatkami. Wszyscy tanecznicy mieli na głowach zielone wianki. Chorowody śpiewały bądź razem, bądź też kolejno, rozmawiając z sobą i wymieniając żartobliwe łajanki. W przerwach między pieśniami rozbrzmiewał dźwięczny śmiech dziewczyn i ochoczo migały wśród tłumu barwne koszule chłopaków. Stada gołębi przefruwały z dachu na dach. Wszystko się poruszało i wrzało; bawił się lud prawosławny.
W opłotkach stary strzemienny księcia zrównał się z nim.
- Ehe! powiedział wesoło - popatrz no, dobrodzieju, jak to oni, kurza noga, obchodzą święto Agrypiny Kupalnicy. Może byśmy tu krzynkę odpoczęli? Konie wygłodniały, a i nam, przekąsiwszy, raźniej będzie jechać. Sam to wiesz, dobrodzieju: człeka z pełnym brzuchem wal choćby obuchem!
- Przecie do Moskwy już niedaleko! - rzekł książę, nie mający widocznie ochoty zatrzymywać się.
- E, dobrodzieju, sam dzisiaj chyba z pięć razy pytałeś. Powiedzieli ci dobrzy ludzie, że stąd będzie jeszcze dwa dzienne przechody. Każ, książę, odpocząć, doprawdy konie ustały.
- No dobrze - zgodził się Nikita Romanowicz. Popasajcie!
- Hej, wy, tam! - krzyknął Micheicz obracając się do wojaków. - Na dół z koni, zdjąć kotły i rozłożyć ogień!
Żołnierze i słudzy jednako podlegali Micheiczowi; spieszyli się i zaczęli rozwiązywać juki. Sam książę zsiadł z konia i zrzucił z siebie rynsztunek polowy. Widząc w nim człowieka szlachetnie urodzonego młodzież przerwała zabawę, a starcy odsłonili głowy i stali w niepewności, patrząc po sobie i nie wiedząc, czy weselić się nadal, czy nie.
- Nie kłopoczcie się, zacni ludzie -rzekł dobrotliwie Nikita Romanowicz - krzeczot dla sokołów nie zawada!
- Dziękujemy, bojarze - odpowiedział podeszły w latach włościanin. -Jeżeli twoja miłość nami nie gardzi, prosimy najpokorniej, usiądź na przyzbie, a my ci, skoro zechcesz, miodku podamy: okaż nam łaskę, wypij na 'zdrowie! Gęsi! - ciągnął dalej, zwracając się do dziewcząt. - Czegoście się wystraszyły? Czy nie widzicie, że to bojar ze swoją czeladzią, a nie żaden oprycznik! Wiesz, panie, od czasu jak pojawiła się na Rusi oprycznina, biedni ludzie lękają się własnego cienia. Nijak nie zdoli żyć nasz brat! Nawet w święto pije i nie dopija, śpiewa i cięgiem patrzy na wszystkie strony. Bo w każdej chwili mogą spaść ni stąd, ni zowąd, jak grom z jasnego nieba!
- Co za oprycznicy? Jaka oprycznina? - zapytał książę.
- A czort ich tam wie! Podają się za sługi cara. Jesteśmy, mówią, ludzie carscy, oprycznicy! A wy jesteście, mówią, ziemscy! Możemy was rabować i obdzierać, a wy musicie kłaniać się i cierpieć. Tak mówią, car przykazał!
Nikita Romanowicz uniósł się gniewem.
- Car kazał krzywdzić lud? A, łotry! Któż oni tacy? Czemu nie powiążecie tych rozbójników?
- Carskich ludzi powiązać! Ech, panie! Widać, że z daleka jedziesz i nie wiesz, co to oprycznicy! Spróbuj im poradzić! Niedawno przyjechało ich z dziesięciu do zagrody Stiepana Michajłowa; o, do tej chaty, co stoi zamknięta. Stiepan był na polu, więc oni do baby: dawaj tego, tamtego. Stara wszystko przynosi i tylko się kłania. Wreszcie oni: dawaj babo pieniędzy! Rozpłakała się stara, ale co ma począć, otwarła skrzynię, wyjęła z gałganka dwa ałtyny, podaje ze łzami: bierzcie tylko zostawcie mnie przy życiu. A oni powiadają: mało! I jak ją zdzielił jeden oprycznik w skroń, to baba od razu padła nieżywa. Przyszedł Stiepan z pola i zobaczył, że jego stara leży z rozbitą głową. Nie wytrzymał. Dalej wymyślać oprycznikom: Boga się nie boicie, potępieńcy! Żeby was na tamtym świecie licho trzęsło aż do dnia Sądu Ostatecznego! A oni zarzucili nieszczęsnemu pętlę na szyję i obwiesili go na wrotach!
Drgnął z oburzenia Srebrny. Zawrzała w nim szlachetna krew.
- Jak to! Na drodze publicznej, pod samą Moskwą, rabusie łupią i mordują chłopów? A cóż robią wasi setnicy, wasi starostowie gubowi ? Jak mogą ścierpieć, żeby hultaje podawali się za carskich ludzi?
- Tak mówią - potwierdził chłop. - Myśmy, powiadają, ludzie cara, oprycznicy; nam, powiadają, wszystko wolno; a wy jesteście ziemscy! Starszyznę mają1; znaki noszą: miotłę i psi łeb. Możeć to prawda, że są od cara. !
- Durniu! - krzyknął książę. Jak śmiesz rabusiów nazywać carskimi ludźmi! - "Pojąć nie mogę -rozmyślał. - Znaki szczególne? Oprycznicy? Co to za słowo? Co to za ludzie? Po przyjeździe do Moskwy zawiadomię o wszystkim cara. Niech no mi każe ich odszukać! Nie daruję, jak mi Bóg miły, żednemu nie daruję!"
Tymczasem zabawa szła swoją koleją. Jeden z parobczaków odgrywał rolę pana młodego, a jedna z dziewczyn rolę panny młodej. Chłopak nisko się kłaniał krewnym swojej oblubienicy, których także przedstawiali młodzi wieśniacy i wieśniaczki.
- Szanowny mój teściulku - śpiewał pan młody razem z chórem -ugotuj mi piwka!
- Szanowna teściowo, napiecz pierogów!
- Szanowny szwagierku, osiodłaj mi konia!
Potem chłopcy i dziewczęta, wziąwszy się za ręce, krążyli wokół państwa młodych, nasamprzód w jedną, później w drugą stronę. Pan młody wypił piwo, zjadł pierogi, pojeździł konno i wypędza rodzinę.
- Idź do diabła, teściu!
- Idź do diabła, teściowo!
- Idź do diabła, szwagrze!
Przy każdym z tych okrzyków wypychał z chorowodu to chłopaka, to dziewczynę.
Chłopi się śmieli. v
Nagle zabrzmiał przeraźliwy krzyk. Podrostek, mający może ze dwanaście lat, cały zakrwawiony, wpadł w sam środek tanecznego koła.
- Ratujcie mnie! Ukryjcie! - krzyczał chwytając chłopów za poły.
- Co ci jest, Wania? Czego się drzesz? Kto cię pobił? Czy aby nie oprycznicy?
W jednej chwili oba chorowody zbiły się w gromadę; wszyscy otoczyli podrostka; ale ten ze strachu ledwo mógł mówić.
- Tam, tam - wyrzekł drżącym głosem - przy ogrodach, pasłem bydło... a oni nadjechali, zaczęli kłuć i rąbać szabalami cielęta; przybiegła Dunka i nuż ich prosić... a oni Dunkę wzięli i powlekli, powlekli z sobą, a mnie...
Nowy krzyk przerwał opowiadanie chłopca. Nadbiegły kobiety z drugiego końca wsi.
- Nieszczęście, nieszczęście! - wołały. - Oprycznićy! Uciekajcie, dziewki, chowajcie się w żyto! Dunkę i Alonkę złapali, a Siergiejewnę zatłukli na śmierć.
Wtem ukałazało się chyba z pół setki jeźdźców z obnażonymi szablami w rękach. Na czele cwałował czarnobrody dryblas w czerwonym kaftanie, w rysiej czapce ze złotolitym wierzchem. Do siodła miał przywiązaną miotłę i psi łeb. ,
- Hojda! Hojda! - krzyczał. Zabijajcie bydło, rąbcie chłopów, chwytajcie dziewki, palcie wieś! Za mną, chłopcy! Nikogo nie żałować! Chłopi umykali, gdzie który mógł.
- Wielmożny panie! Dobrodzieju! - błagali ci, co byli bliżej księcia. -Nie opuszczaj nas nieszczęśliwych! Obroń sieroty! Ale księcia nie było już pomiędzy nimi.
- Gdzież jest bojar? - zapytał stary włościanin oglądając się na wszystkie strony. - Nawet śladu nie ma! I ludzie jego znikli! Pewnie odjechał nasz gość serdeczny! Och, nie ujdziemy biedy, oj, śmierć nas czeka!
Dryblas w czerwonym kaftanie zatrzymał konia.
- Hej, ty, stary grzybie, tu był chorowód, gdzie się rozbiegły dziewki? Chłop kłaniał się i milczał.
- Na brzozę go! zawołał czarny. - Lubi milczeć, niechże sobie milczy na drzewie!
Kilku jeźdźców zsiadło z koni i zarzuciło powróz na szyję wieśniaka.
- Łaskawcy! Dobrodzieje! Zostawcie starego przy życiu, daruj cię mu, kochani! Nie zabijajcie!
- Aha! Rozwiązał ci się język, dziadu! Za późno, bracie, nie będziesz na drugi raz żartował! Na gałąź z nim!
Oprycznićy powlekli chłopa do brzozy. W tejże chwili spoza chałupy rozległo się kilka strzałów; może z dziesięciu ludzi pieszych z szablami w ręku rzuciło się na morderców, a jednocześnie konni żołnierze księcia Srebrnego wypadli zza rogu ulicy i z krzykiem natarli na oprycznicką watahę. Książęcych ludzi było o połowę mniej, ale atak nastąpił szybko i niespodzianie, więc oprycznicy rychło ulegli w walce. Sam książę rękojeścią szabli wysadził z siodła ich przywódcę. Nie dając mu oprzytomnieć, zeskoczył z konia, przygniótł kolanem jego pierś i ścisnął gardło.
- Kto jesteś, łotrze? - spytał.
- A tyś kto? - odrzekł oprycznik, chrapiąc i przewracając oczami. Książę przełożył mu lufę pistoletu do czoła.
- Mów, drabie, bo cię zastrzelę jak psa!
- Nie jestem twoim sługą, rozbójniku - odpowiedział czarny, nie okazując strachu - a ciebie powieszą, żebyś nie ważył się zaczepiać carskich ludzi!
Kurek pistoletu szczęknął, ale nie skrzesał ognia i czarny został przy życiu. Książę rozejrzał się dokoła. Kilku opryczników leżało z rozwalonymi głowami, innych ludzie księcia wiązali, freszta uciekła.
- Zwiążcie i tego! - rozkazał bojar, a patrząc na zwierzęcą, ale nieustraszoną twarz draba, uczuł mimowolny podziw. "Zuch, nie ma co! -pomyślał. - Szkoda, że zbój!"
Tymczasem zbliżył się do księcia jego strzemienny, Micheicz.
- Patrz, dobrodzieju - rzekł pokazując pęk cienkich, ale mocnych sznurów z pętlami na końcu - patrz, jakie oni łapki z sobą wożą! Widać, kurza noga, że mordowanie ludzi nie jest im pierwszyzną!
Tymczasem żołnierze przyprowadzili księciu dwa konie, na których siedziało dwóch ludzi, skrępowanych i przymocowanych do siodeł. Jeden był starcem o siwych, kędzierzawych włosach i długiej brodzie. Jego towarzysz, czarnooki młodzian miał na pozór ze trzydzieści lat.
- Co zacz są ci ludzie? - spytał książę. - Czemuście ich przywiązali do siodeł?
- To nie my, panie, to rozbójnicy ich tak przytroczyli. Znaleźliśmy ich za ogrodami, byli pod strażą.
- Więc ich odwiążcie i puśćcie wolno!
Oswobodzeni jeńcy prostowali zdrętwiałe członki, ale nie śpiesząc się z wykorzystaniem wolności zostali, chcąc popatrzeć, co będzie ze zwyciężonymi.
- Słuchajcie, szubrawcy - rzekł książę do związanych opryczników -mówcie, jak śmieliście nazywać się carskimi ludźmi? Kto wy jesteście?
- Oślepłeś, czy co? - odpowiedział jeden z nich. - Nie widzisz, kto jesteśmy? Wiadomo kto! Carscy ludzie, oprycznicy!
- Przeklęci! - zawołał Srebrny. - Jeśli wam życie miłe, mówcie prawdę!
- Chyba spadłeś z księżyca - powiedział z uśmiechem czarny przywódca watahy - że nic nie wiesz o nas. Doprawdy musiałeś z księżyca spaść! Skądże cię tu licho przyniosło? A bodajeś z piekła nie wyjrzał!
Upór rozbójników okrutnie wzburzył Nikitę Romanowficza.
- Słuchaj, chłopcze - rzekł książę - spodobała mi siej twoja odwaga; chciałem cię oszczędzić. Ale jeżeli natychmiast nie powiesz; kim jesteś, jak Bóg święty, każę cię powiesić.
Rozbójnik wyprostował się dumnie.
- Jestem Matwiej Chomiak! - odparł. - Strzemienny Grigorija Łukianowicza Skuratowa-Bielskiego; służę wiernie panu mojemu i carowi jako oprycznik. Miotła, którą nosimy przy siodle, oznacza, że zamiatamy Ruś i wymiatamy zdradę z carskiej ziemi; a psia głowa - że gryziemy wrogów cara. Teraz wiesz, kto jestem. Powiedz i ty także, jak cię zwać, jak wysławiać, jakie imię trzeba będzie wspomnieć, kiedy staniesz pod szubienicą.
Przebaczyłby mu książę zuchwalstwo. Nieustraszoność tego człowieka w obliczu śmierci budziła w nim sympatię. Ale Matwiej Chomiak spotwarzał cara. I takiej zbrodni już nie mógł puścić płazem Nikita Romanowicz. Skinął na żołnierzy. Ci, przywykli zawsze słuchać bojara, a przy tym rozjątrzeni także zuchwalstwem rozbójników, zarzucili im postronki na szyje i szykowali się, by wykonać nad nimi karę, dopiero co grożącą biednemu chłopu. Ale tu młodszy z dwóch ludzi, których książę kazał uwolnić, podszedł do niego:
- Zezwól, bojarze, powiedzieć słowo.
- Mów!
- Ty, bojarze, spełniłeś dzisiaj dobry uczynek, wyzwoliłeś nas z rąk tych sobaczych dzieci, chcemy ci więc dobrą radą odpłacić za twoje dobrodziejstwo. Dawno widać nie byłeś w Moskwie. My zaś wiemy, co się tam dzieje. Posłuchaj nas, bojarze. Jeżeli ci życie nie zbrzydło, nie każ wieszać tych diabłów. Puść ich wolno i tego biesa Chomiaka też puść. Nie nad nimi się litujemy, bojarze, ale nad tobą. A niech no tylko nam wpadną w ręce, przysięgamy na rany Chrystusa, że sam ich obwieszę. Prędzej czy później stryczek ich nie ominie, chodzi jednak o to, żebyś nie ty ich wyprawiał do piekieł, ale nasz brat!
Książę ze zdziwieniem przypatrzył się nieznajomemu. Jego czarne oczy spoglądały ostro i wnikliwie; ciemna broda zarastała dolną część twarzy; mocne i równe zęby połyskiwały nadzwyczajną białością. Sądząc po odzieży, można go było wziąć za kupca albo jakiegoś zamożnego włościanina, mówił jednak z taką pewnością i tak, zdawało się, szczerze chciał ostrzec bojara, iż książę zaczął uważniej wpatrywać się w jego rysy. I wtedy wydało się księciu, ,że ma przed sobą człowieka niepospolitych zalet, roztropnego i rozumnego, a przy tym nawykłego do rozkazywania.
- Kto jesteś, dzielny człowieku? - spytał Srebrny. -1 dlaczego ujmujesz się za ludźmi, którzy ciebie samego przytroczyli do siodła?
- Tak, bajarze, gdyby nie ty, wisiałbym zamiast nich! A jednakże posłuchaj mniej puść ich; nie pożałujesz tego, jak znajdziesz się w Moskwie. Tam już nie to, co dawniej, inne czasy! Gdyby ich wszystkich można było powywieszać, i Wszem, zgodziłbym się chętnie! Ale tak, to i bez tych, co są tutaj, zostanie ich dosyć na Rusi; a przecie jeszcze dziesięciu umknęło; więc jeżeli ten diabeł Chomiak nie wróci do Moskwy, wskażą nie na kogo innego, tylko na ciebie.
Księcia zapewne nie przekonałyby zawiłe słowa nieznajomego, ale zdążył już ochłonąć z gniewu. Rozważył sobie, że doraźne załatwienie się ze złoczyńcami niewiele przyniesie pożytku, natomiast oddanie ich w ręce sprawiedliwości może ułatwić wykrycie całej szajki tych niepojętych grabieżców. Rozpytawszy dokładnie, gdzie ma swoją siedzibę najbliższy starosta gubowy, polecił dowódcy konnego oddziału wraz z towarzyszami odstawić tam jeńców i oznajmił, że sam pojedzie dalej z jednym tylko Micheiczem.
- Twoje prawo, bojarze, posłać tych psów do starosty-rzekł nieznajomy - ale wierz mi, że starosta każe im natychmiast rozwiązać ręce. Lepiej więc będzie, jeżeli przepędzisz ich na cztery wiatry. Zresztą zależy to od twojej bojarskiej woli.
Micheicz słuchał wszystkiego w milczeniu i tylko od czasu do czasu drapał się za uchem. Kiedy nieznajomy skończył mówić, stary strzemienny podszedł do księcia i pokłonił mu się nisko.
- Dobrodzieju mój, książę - powiedział - możeć to i prawda, co mówi nieznajomy: a nuż starosta wypuści tych rozbójników. Skoro zaś ty im z miękkości serca darowałeś żywot, za co cię kiedyś, dobrodzieju, Pan Bóg wynagrodzi, to pozwól chociaż przed ich odesłaniem, tak, na wszelki wypadek, wlepić im z pół setki batów, żeby na przyszłość, kurza noga, nie ośmielili się mordować ludzi!
I biorąc milczenie księcia za "zgodę, kazał natychmiast odprowadzić jeńców na bok i tam kara, którą oznaczył, została im wymierzona szybko i ściśle, mimo wściekłych pogróżek Chomiaka.
- To jest dopiero mądra rzecz! - powiedział Micheicz wracając z zadowoloną miną do księcia. - Z jednej strony zbytnia krzywda im się nie stała, a z drugiej - pamiętać będą do końca życia.
Nieznajomy zdawał się pochwalać ten szczęśliwy pomysł Micheicza. Z uśmiechem gładził brodę, ale wkrótce twarz jego przybrała dawny wyraz.
- Bojarze - powiedział - jeżeli koniecznie chcesz sam je(chać, z jednym tylko strzemiennym, to pozwól przynajmniej, abym się z towarzyszem swoim do ciebie przyłączył. Jedną mamy drogę, a pospołu będzie naiji weselej; przy tym nigdy nie wiadomo, co się stać może;
- gdyby wypadło znowu pomachać rękami, to zawszeć osiem rąk wymłóci więcej niż cztery. f
Książę nie miał przyczyn do nieufności względem nowych towarzyszów. Dozwolił im jechać z sobą i po krótkim wytchnieniu wszyscy czterej ruszyli w drogę. ;
ROZDZIAŁU
Nowi towarzysze
Podczas drogi Micheicz kilkakrotnie próbował wywiedzieć się od nieznajomych, kto oni tacy, ale ci zbywali go żartami albo dawali wymijające odpowiedzi.
- Tf u, kurza noga! - powiedział w końcu do siebie Micheicz. - Cóż to za ludzie! Istne piskorze. Myślisz sobie, żeś ich złapał za ogon, a oni ci smyk! przez palce.
Tymczasem zaczęło się ściemniać. Micheicz podjechał do księcia.
- Książę - powiedział - nie wiadomo, czyśmy dobrze zrobili, że wzięliśmy z sobą tych ludzi. Coś zanadto kręcą, nijak nie można z nimi dojść do ładu. A przy tym obaj drabiska barczyste, nie gorsze od Chomiaka. Czy to czasem nie jakie rzezimieszki?
- A choćby nawet - odrzekł beztrosko książę - zawsze jednak wesprą nas, jeżeli zdarzy nam się znowu spotkać z oprycznikami.
- A licho ich tam wie, czy wesprą. Kruk krukowi oka nie wykolę; słyszałem, jak z sobą rozmawiali nie wiedzieć jakim językiem, ani słowa nie zrozumiałem, choć było to niby po naszemu. Miej się, książę, na baczności! Strzeżonego Pan Bóg strzeże!
Ciemności gęstniały. Micheicz zamilkł. Bojar też milczał. Słychać było tylko tupot koni i chwilami czujne ich parskanie.
Droga szła przez las. Jeden z nieznajomych zanucił pieśń, drugi zaczął mu wtórować.
Pieśń ta, rozlegająca się w nocy śród lasu, po wszystkich dziennych wydarzeniach dziwnie oddziałała na księcia: zrobiło mu się smutno. Stanęła mu w pamięci przeszłość, wspomniał sobie swój odjazd z Moskwy przed pięciu laty i myślą przeniósł się znów do cerkwi, gdzie na wyjezdnym słuchał nabożeństwa i gdzie skroś pienia uroczyste, skroś szepty tłumu dotarł do niego i wstrząsnął nim ten czuły i dźwięczny głos, którego później nie mógł przygłuszyć ani szczęk mieczów, ani huk rusznic litewskich. "Bądź zdrów, książę - mówił mu z cicha ten głos - będę się modlić za ciebie!..." Tymczasem nieznajomi ciągnęli swoje pieśni, których słowa nie odpowiadały jednak dumaniom bojara. Pieśni głosiły urok stepowych rozłogów, matuszki-Wołgi, swobodnego życia burłackiego. Głosy śpiewaków to się schodziły, to rozchodziły, to równym prądem płynęły jak wielka rzeka, to niczym burzliwe fale wznosiły się i opadały, a w końcu, wzbiwszy się wysoko, wysoko, krążyły w niebiosach jak orły z rozpostartymi skrzydłami.
Smutno jest i wesoło w cichą letnią noc śród milczącego lasu słuchać rozlewnej pieśni rosyjskiej. Dźwięczy w niej smętek bezbrzeżny, beznadziejny - i siła niezwyciężona, i znamię tragiczne losu, żelazny fatalizm, który stanowi jedno z głównych źródeł naszej narodowości i nieraz umożliwia wytłumaczenie tego, co w życiu rosyjskim wydaje się niezrozumiałe. I wiele, wiele innych jeszcze rzeczy daje się słyszeć w przeciągłej pieśni, śpiewanej pośród milczących gąszczów leśnych i ciepłych mroków nocy.
Przeraźliwe gwizdnięcie przerwało myśli bojara. Dwóch ludzi wyskoczyło zza drzew i porwało za uzdę jego konia. Dwaj inni chwycili go za ręce. Wszelki opór stał się niemożliwy.
- A, łotry! - krzyknął Micheicz, którego również otoczyli nieznani ludzie. - A, kurza noga! - Zwiedli nas, szubrawcy!
- Kto jedzie? - spytał gruby głos.
- Babie wrzeciono! - odpowiedział młodszy z nowych towarzyszów księcia.
- W chłopskim łapciu! - rzekł gruby głos.
- Skąd Bóg prowadzi, ziomkowie?
- Nie trzęś jabłoni! Daj drożdżom się wyburzyć, urodzaj poczwórny! -mówił dalej współtowarzysz księcia.
Ręce, które trzymały bojara, natychmiast opadły, a koń jego, uczuwszy swobodę, znów zaczął parskać i stąpać między drzewami.
- Widzisz, bojarze - powiedział nieznajomy zbliżywszy się do księcia -nie darmo ci mówiłem, że we czterech weselej jechać niż we dwóch! Pozwól
17
się teraz odprowadzić tylko do młyna, tam się pożegnamy. We młynie znajdziesz nocleg i paszę dla koni. Będzie do niego jeszcze ze dwie wiorsty, nie więcej, a za nim to już i Moskwa!
- Dziękuję wam, mołodźcy, za oddaną przysługę. Jeżeli kiedy przyjdzie nam się spotkać, nie zapomnę, że jestem waszym dłużnikiem.
- Nie ty, bojarze, ale my pamiętać winniśmy o przysłudze. Wątpię, czy się spotkamy. Gdyby jednak zrządzeniem Boga nastąpiło to kiedyś, wiedz, że Rosjanin nie zapomina uczynionego mu dobra i że dla ciebie będziemy zawsze wiernymi sługami!
- Dziękuję, chłopcy. A czy nazwiska swojego nie powiecie?
- Mam ja ich kilka - odrzekł młodszy nieznajomy. - Na razie jestem Wania Pierstień, a w razie potrzeby znajdą się też inne przezwiska.
Wkrótce zbliżyli się do młyna. Pomimo nocnej pory koło młyńskie huczało w wodzie. Na gwizdnięcie Pierstienia wyszedł młynarz. Twarzy nie można było rozpoznać w ciemności, ale głos świadczył o tym, że był to starzec.
- Ach, mój dobroczyńco! - powiedział do Pierstienia. - Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj, a do tego z gośćmi. Co by ci szkodziło dojechać z nimi do Moskwy?
Nie mam, ojcaszku, ani owsa, ani siana, ani wieczerzy.
Pierstień powiedział coś do młynarza w niezrozumiałym języku. Młynarz odpowiedział niezrozumiałymi słowami, a potem dodał na pół głośno:
- Z serca rad bym, ojcaszku, ale czekam na gościa; takiego gościa, że niech Bóg broni! Kaducznie popędliwy!
- A komora za stawem?
- Cała zawalona workami!
- A spichlerz? Słuchaj no, bracie, masz natychmiast znaleźć miejsce i wieczerzę dla bojara, a owies dla koni! Znamy się nadto dobrze, mnie nie zdurzysz!
Młynarz mrucząc zaprowadził przybyłych do komory oddalonej o jakie dziesięć kroków od młyna. Pomino worków ze zbożem i mąką było w niej jeszcze dosyć miejsca.
Gdy poszedł po łuczywo, Pierstień i jego towarzysze pożegnali się z księciem.
- Powiedzcie no, mołodźcy - zapytał Micheicz - gdzie by was można było znaleźć w razie, jeżeli książę musiałby stawić świadków co do dzisiejszego wydarzenia?
- Zapytaj wiatru, skąd wieje - odrzekł Pierstień. - Zapytaj fali
18
przybrzeżnej, dokąd płynie. My jak te strzały ostre, wypuszczone z łuku: gdzie strzała hartowna padnie, tam jest jej dom! Na świadków jego książęcej miłości - ciągnął dalej z uśmiechem - nie nadajemy się. A jeżeli moglibyśmy usłużyć w czym innym, przyjdź, ojcze do młynarza; on powie, jak odszukać Wanię Pierstienia!
- Patrzcie go, co za figlarz! - mruczał pod nosem Micheicz. - Jak to ci, kurza noga, umie składnie prawić!
- Bojarze - powiedział Pierstień oddalając się - posłuchaj mnie i nie chwal się tam w Moskwie, żeś chciał obwiesić sługę Maluty Skuratowa, a potem sprał go na kwaśne jabłko!
- Patrzcie, jak sobie kalkuluje - mruknął znów Micheicz - puść rozbójnika, nie wieszaj rozbójnika, no i nie chwal się, że chciałeś go powiesić! Nauczył się jak sroka i paple. I ci, i tamci to widać jeden diabeł! Nie troskaj się, braciszku - dodał głośno - nasz książę nie boi się nikogo; pluje na twojego Skuratora; tylko przed carem się tłumaczy!
Młynarz przyniósł zapalone łuczywo i wetknął je w ścianę. Potem przyniósł kapuśniaku, chleba i kubek brahy. W rysach jego twarzy była dziwna mieszanina dobroduszności i szachrajstwa; włosy miał zupełnie siwe, a oczy jasnoszarego koloru; zmarszczki na twarzy przecinały się w różnych kierunkach.
Zjadłszy wieczerzę i pomodliwszy się, książę i Micheicz pokładli się na workach; młynarz powiedział im dobranoc, nisko się pokłonił, zgasił łuczywo i wyszedł,
- Panie mój - rzekł Micheicz, gdy zostali sami - zdaje mi się, że niepotrzebnie zatrzymaliśmy się tutaj. Wolej było jechać do Moskwy.
- Żeby lud boży niepokoić po nocy? Zsiadać z koni i otwierać rogatki na każdej ulicy?
- To i cóż, dobrodzieju, lepsze otwieranie rogatek niż spanie w diabelskim młynie. Licho podkusiło tych przeklętników, że nas zaprowadzili rychtyk do młynarza, i to w dodatku na Iwana Kupałę. Ażeby ich wciórności!
- Źle ci tutaj, czy co?
- Nie, książę, źle mi nie jest; i leżeć wygodnie, i kapuśniak był dobry, i konie dostały owsa; tylko to bieda, że gospodarz mąkę miele.
- I cóż z tego, że miele?
- Jak to, co z tego!-odparł żywo Micheicz.-Wiesz chyba, dobrodzieju, że każdy młynarz pokumany jest z nieczystym. Czy myślisz, że potrafiłby bez nieczystego usypać groblę? Diabła tam! Nie dałby, kurza noga, rady!
- Słyszałem o tym - rzekł książę. - Bo i czego też ludzie nie ględzą. Ale teraz nie pora na rozważania. Bierz, co ci Bóg daje.
Micheicz trochę pomilczał, potem ziewnął, jeszcze pomilczał i zapytał już rozespanym głosem:
- A jak myślisz, książę, .co to za człowiek ten Matwiej Chomiak, którego zwaliłeś z konia?
- Myślę, że rozbójnik.
- Ja też tak myślę. A co myślisz o tym człowieku, który się zowie Wania Pierstień?
- Myślę, że to także rozbójnik.
- I ja tak myślę. Tylko ten drugi rozbójnik jest poczciwszy od pierwszego. A tobie jak się zdaje, dobrodzieju, który rozbójnik jest lepszy, Chomiak czy Pierstień?
Nie doczekawszy się odpowiedzi Micheicz zaczął chrapać. Wkrótce zasnął i książę.
ROZDZIAŁ III
Czary
Miesiąc ukazał się na niebie; gwiazdy jasno świeciły. Na pół rozwalony młyn i wciąż huczące koło tonęło w srebrnym blasku.
Nagle rozległ się tętent kopyt końskich i niebawem rozkazujący głos zawołał tuż przy młynie:
- Hej, guślarzu!
Nowo przybyły zdał się nie wzwyczajony do czekania, gdyż nie otrzy-niując odpowiedzi, krzyknął jeszcze głośniej: - Wychodź, czarowniku, bo cię Porąbię na sztuki!
Odezwał się młynarz:
- Ciszej, książę, ciszej, łaskawco, nie jesteśmy sami, zatrzymali się u mnie przyjezdni; zaraz do ciebie wyjdę, jasny panie, tylko zamknę kufer.
- Ja ci dam kufer zamykać, ty diabelskie pomiotło! - zawołał ten, którego młynarz nazywał księciem. - Nie wiedziałeś, że tu dziś będę? Jak śtniałeś przyjąć obcych! Wygoń ich zaraz!
20
- Nie krzycz, doboroczyńco, na litość Boską, nie krzycz, bo wszystko popsujesz! Mówiłem ci już, że sprawa nie znosi rozgłosu. A przybyłych wypędzić nie jestem władny. Oni nam zresztą nie przeszkadzają; w najlepsze teraz śpią, o ileś ich, łaskawco, nie obudził!
- No dobrze, stary, ale pamiętaj, jeżeli cyganisz, to lepiej było ci się wcale nie urodzić. Jeszcze nikt nie wynalazł i nie obmyślił kary, jaką ja zgotuję tobie!
- Zmiłuj się, jasny panie! Cóż mam robić, biedny i słaby? Co zobaczę, to powiem, a co potem się stanie, to już w mocy Boga! A jeżeli twoja książęca miłość obiecuje mnie stracić, to w ogóle do dzieła nie przystąpię!
- No, no, stary, nie bój się, żartowałem.
Przybyły uwiązał konia do drzewa. Był wzrostu wysokiego i, zdaje się, że młody. Księżyc migotał w spinkach jego iupana. Złote chwasty murmanki spadały na ramiona.
- Cóż, książę - spytał młynarz - nauczyłeś się wyrazów?
- Wyrazów się nauczyłem i serce jaskółki noszę na szyi.
- I to nie pomaga, bojarze?
- Nie - odrzekł ze złością książę - nic nie pomaga! Niedawno widziałem ją w ogrodzie. Jak tylko mnie spostrzegła, od razu zbladła, odwróciła się i uciekła do świetlicy!
- Nie obraź się na mnie, bojarze, nie rąb głowy niewinnej, dozwól sobie powiedzieć słowo.
- Mów, stary.
- Słuchaj, bojarze... Ale ja się boję mówić'...
- Mów! - krzyknął książę i tupnął nogą.
- Słuchaj więc, dobrodzieju: czy aby nie kocha ona kogo innego?
- Kogo innego? Kogóż by? Męża? Starca?
- A jeżeli... - ciągnął dalej młynarz jąkając się - jeżeli ona kocha nie męża?
- Piekielniku! - zawołał książę. - Jakże ci coś takiego mogło strzelić do łba? Gdybym domyślił się, kto to taki, to bym obojgu własnymi rękami serce wyrwał z piersi!
Młynarz cofnął się, zdjęty nagłym strachem.
- Guślarzu - mówił dalej książę łagodniejszym głosem - pomóż mi! Zawładnęła mną miłość, żmija okrutna. Czego już nie robiłem? Po całych nocach modliłem się przed ikonami! Nie wymodliłem sobie spokoju. Przestałem wznosić modły, zacząłem uganiać się i wałęsać konno po polach od rana
21
do nocy, niejednego rumaka dzielnego zajeździłem, a spokoju nie osiągnąłem! Zacząłem hulać po nocach, wypijałem dzbany mocnej wódki i nie zalałem robaka - nie znalazłem w wódce pocieszenia! Machnąłem na wszystko ręką i przystałem do opryczników. Zacząłem hulać za carskim stołem ze zwykłą gołotą, z Griaznymi, z Basmanowami! Sam poczynałem sobie jeszcze haniebniej niż oni, paliłem wsie i słobody, porywałem kobiety i dziewczęta, a nie zdołałem utopić we krwi mojego uczucia! Boją się mnie ludzie ziemscy i oprycznicy, car wynagradza za junactwo, przeklina lud prawosławny. Imię księcia Afanasija Wiaziemskiego stało się równie straszne jak imię Maluty Skuratowa! Przez tę swoją miłość zatraciłem duszę. Ale cóż mnie obchodzi dusza! Na samym dnie piekielnym nie będzie mi gorzej niźli tu, na ziemi! No, stary, czemu wpatrujesz mi się w oczy? Może myślisz, żem od rozumu odszedł? Nie zwariował jeszcze Afanasij Iwanowicz; mocną ma głowę i krzepkie ciało! Męka moja właśnie tym straszniejsza, że nie może mnie złamać.
Młynarz słuchał księcia i trząsł się ze strachu. Lękał się jego nieokiełznanej natury, drżał o własne życie.
- Czego milczysz, stary? Nie masz jakiego korzenia, nie masz ziela jakiego, żeby ją ku mnie nakłonić? Gadaj, wylicz mi zaraz wszystkie czarodziejskie rośliny! Mów, guślarzu!
- Dobrodzieju mój, książę najłaskawszy, jakby ci tu powiedzieć... Różne są zioła. Jest trawa kaluka, którą się zbiera raz na rok w Piotrówkę. Strzała tą trawą okurzona - nigdy nie chybi. Jest trawa tyrlicz, co rośnie na Łysej Górze pod Kijowem. Kto ją w ubraniu trzyma, ten nigdy nie narazi się na gniew carski. Jest krwawnica. Jeżeli wytniesz z niej krzyżyk i zawiesisz na szyi, wszyscy będą się ciebie bali jak ognia!
Wiaziemski gorzko się uśmiechnął.
- Mnie i tak się boją - powiedział - nie trzeba mi twojej krwawnicy. Wymień inne trawy.
- Jest jeszcze pokrzyk. Rośnie na mokradłach, ułatwia rodzenie i nasyła darunki. Jest gołąbek bagnisty. Kiedy idziesz na niedźwiedzia, wypij odwaru z gołąbka, a żaden niedźwiedź cię nie ruszy. Jest rzewień: kiedy go się wyciąga z ziemi, płacze rzewnymi łzami jak człowiek, a jeżeli zaszyć w woreczku i nosić przy sobie, nigdy się nie utonie.
- Więcej nie ma żadnych?
- Ależ są, dobrodziej u; j est j eszcze sołedziuszka, czyli paprotka; komu się uda zerwać jej kwiat, ten zaposiądzie wszystkie skarby ziemi. Jest
pszenice; kto umie się nim posłużyć, ten na pierwszej lepszej szkapie ujdzie przed najśmiglejszym rumakiem.
- A takiej trawy, żeby młódka pokochała wstrętnego jej człowieka, nie znasz?
Młynarz stropił się.
- Nie znam, dobrodzieju, nie gniewaj się, łaskawco, ale Bóg widzi, że nie znam.
- A takiego ziela, żeby w sobie miłość przemóc?
- Też nie znam, jasny panie; znam za to trawę złodziej: za jej dotknięciem otwierają się wszelkie zamki; wszelkie drzwi, nawet żelazne, pękają na drobne kawałki!
- Zgiń ze swoimi trawami! - zawołał gniewnie książę i wzrok posępny skierował na młynarza.
Młynarz spuścił oczy i milczał.
- Człowieku! - krzyknął raptem Wiaziemski chwytając go za kołnierz. - daj mi ją! Słyszysz? Daj mi ją, diabli kumie, Daj mi! Natychmiast! I szarpał młynarza za kołnierz obiema rękami. Młynarz sądził, że już wybiła jego ostatnia godzina. Nagle Wiaziemski wypuścił go i padł mu do nóg.
- Zlituj się nade mną! - zaszlochał. - Ulecz mnie! Obsypię cię darami, ozłocę, będę twoim niewolnikiem! Zlituj się nade mną, stary! Młynarz jeszcze bardziej się wystraszył.
- Książę! Dobrodzieju mój! Co ci jest? Upamiętaj się! To ja, Dawidycz, młynarz!... Upamiętaj się, książę!
- Nie wstanę, dopóki nie uleczysz!
- Książę! Książę! - powiedział drżącym głosem młynarz. - Pora przystąpić do dzieła. Czas ucieka, wstawaj! Ciemno teraz, nie widziałem cię, nie wiem, gdzie jesteś. Prędzej, prędzej do dzieła!
Książę wstał.
- Zaczynaj - rzekł - jestem gotowy.
Obaj umilkli. Była cisza zupełna. Tylko młyńskie koło, oświetlone blaskiem księżyca, nadal obracało się i huczało. Gdzieś daleko nad bagnem odezwał się chróściel. Sowa od czasu do czasu trukała w gęstwi leśnej.
Zbliżyli się do młyna.
- Patrz, książę, pod koło, a ja będę wymawiał zaklęcia.
Stary przypadł do ziemi i, jeszcze nie ochłonąwszy ze strachu, zaczął
szeptać jakieś wyrazy. Wiaziemski patrzył pod koło. Po kilku minutach młynarz zapytał:
- Co widzisz, książę?
- Widzę, jakby się perły sypały, jakby czerwonce połyskiwały.
- Będziesz, książę, bogaty; będziesz najbogatszym człowiekiem na Rusi!
Wiaziemski westchnął.
- Patrz jeszcze, książę, i mów, co widzisz. *
- Widzę niby ścierające się szable, a pośród nich złote medale!
- Będzie ci się wiodło w wojowaniu, książę, będziesz miał szczęście w służbie carskiej! Ale patrz, patrz jeszcze i mów!
- Ciemno się zrobiło, woda się zmąciła. A teraz czerwienić się zaczyna... Już jest jak krew!... Co to znaczy? Młynarz milczał.
- Co to znaczy, stary?
- Dosyć, książę. Długo tak patrzeć nie wolno, chodźmy!
- Wyciągnęły się purpurowe nitki, jakby krwawe żyły; coś jakby kleszcze rozsuwają się i zamykają, a teraz znowu...
- Chodźmy, książę, chodźmy, wystarczy na dziś!
- Poczekaj! - rzekł Wiaziemski odpychając młynarza. - Teraz niby piła zębata rusza się naprzód i w tył, a spod niej tryska coś w rodzaju krwi! Młynarz chciał odciągnąć księcia.
- Zaczekaj, stary, niedobrze mi, czuję łamanie w stawach... - A, co za
ból!
Książę nagle odskoczył. Zrozumiał, zda się, swoje widzenie. Długo obydwaj milczeli. Wreszcie Wiaziemski odezwał się:
- Chcę wiedzieć, czy ona kocha innego!
- Czy masz, bojarze, jaką drobnostkę, którą dostałeś od niej?
- Znalazłem to przy furtce. Książę pokazał błękitną wstążkę.
- Rzuć pod koło.
Książę rzucił.
Młynarz wydobył zza pazuchy płaską glinianą flaszkę.
- Łyknij! - rzekł podając flaszkę księciu.
Książę łyknął. W głowie zaczęło mu się kręcić, w oczach pociemniało.
- Patrz teraz, co widzisz?
- Ją, ją!
- Samą?
- Nie, nie samą! Jestich dwoje: przy niej jakiś rusy młodzian w karma-zynowym kaftanie, tylko jego twarzy nie widać... Poczekaj! Spływają się... coraz bliżej, bliżej... Przekleństwo! Całują się! Przekleństwo! Zgiń, czarowniku, zgiń, zgiń, zgiń!
Książę cisnął młynarzowi garść monet, oderwał od drzewa uzdę konia swojego, skoczył na siodło i zastukały w lesie końskie podkowy. Potem tętent zamarł w oddali i tylko młyńskie koło wśród nocnej ciszy nadal obracało się i huczało.
ROZDZIAŁ IV
Bo jarzyn Morozow i jego żona
•",
Gdyby czytelnik mógł się przenieść wstecz o jakie trzysta lat i popatrzyć z wysokiej dzwonnicy na ówczesną Moskwę, znalazłby w niej mało podobieństwa do teraźniejszej. Nad brzegami rzeki Moskwy, Jauzy i Nieglinnej stało dużo drewnianych domów z tarcicowymi albo słomianymi dachami, przeważnie poczerniałymi ze starości. Pośród tych ciemnych dachów jaskrawo bielały i czerwieniały mury Kremla, Kitajgorodu* i innych twierdz, które powstały w ciągu ostatnich dwóch wieków. Liczne cerkwie i dzwonnice wznosiły ku niebu swoje złocone głowy. Podobne do wielkich zielonych i żółtych plam, widniały między domami gęste zarośla i pokryte zbożami pola. Przez rzekę Moskwę rzucone były chybkie żywe mosty,* * silnie drżące i zanurzające się w wodzie, kiedy po nich jechały wozy albo szły większe gromady jeźdźców. Na Jauzie i na Nieglinnej obracały się dziesiątki młyńskich kół, jedno obok drugiego. Owe gaje, pola i młyny w środku miasta dodawały tamtoczesnej Moskwie dużo malowniczości. Wesoły był zwłaszcza widok monasterów; ogrodzone białymi murami.zwieńczone mnóstwem błyszczących, kolorowych i złotych kopuł, wyglądały one jak osobne miasta.
Nad tą plątaniną cerkwi, domów, zarośli i monasterów dumnie wystrzelały w górę kremlowskie świątynie oraz niedawno wykończony chram
* Kitajgorod - jedna z najstarszych dzielnic Moskwy, położona tuż obok Kremla, otoczona ongiś murami i basztami. ** Żywy most - most na łodziach (pontonowy).
Ł
pod wezwaniem Bogarodzicy, który Iwan założył przed kilku laty na pamiątkę zdobycia Kazania, a który obecnie znany jest nam jako cerkiew Wasilija Błażennego. Wielka była radość mieszkańców Moskwy, kiedy nareszcie zdjęto rusztowania zasłaniające cerkiew i ukazała się ona w całym swoim fantastycznym przepychu, błyszcząca złotem i kolorami, olśniewająca różnorodnością ozdób. Długo ludzie nie mogli się nadziwić mistrzostwu architekta, długo dziękowali Bogu i sławili cara, który dał światu prawosławnemu widowisko dotąd nie znane. Piękne były również inne cerkwie moskiewskie. Nie szczędzili mieszkańcy ani rubli, ani trudu na pomnożenie świetności domów Bożych. Wszędzie widać było drogie malowidła, pozłotę i duże zewnętrzne ikony wielkości człowieka. Lubili prawosławni ozdabiać świątynie, ale za to mało dbali o wygląd własnych domostw; mieszkania ich prawie wszystkie były zbudowane prosto i mocno, z sosnowych albo dębowych belek, nawet nie obitych deskami, zgodnie ze starym przysłowiem rosyjskim: nie kąty zdobią chatę, ale pierogi.
Jeden tylko dom bojarzyna Drużyny Andriejewicza Morozowa odznaczał się szczególną pięknością. Belki dębowe były wyborne, okrągłe i równe; węgły spojone w kanię; dom wznosił się na dwa piętra, nie licząc świetlicy. Spadzisty daszek nad wysokim gankiem podtrzymywały wymyślne pękate słupy, a wszystko razem było upiększone misterną rzeźbą. Na okiennicach widniały kunsztownie wymalowane kwiaty i ptaki, okna zaś przepuszczały światło dnia Bożego nie przez zamglone pęcherze wołowe, jak w większej części domów moskiewskich, ale przez czystą, przezrocza mikę. Na obszernym dziedzińcu stały budynki dla służby, spichrze, suszarnie, gołębnik i letnia sypialnia bojarzyna. Do dziedzińca przylegała z jednej strony murowana cerkiewka domowa, z drugiej - spory ogród, otoczony dębową palisadą. W ogrodzie wznosiła się zgrabna huśtawka, również ozdobiona rzeźbą i malunkami. Słowem, dom był zbudowany jak się patrzy. Bo też było dla kogo budować!
Bojarzyn Morozow, człowiek okazały, charakteru surowego i nieustę-pnego, mimo podeszłych lat ożenił się niedawno z najpierwszą pięknością moskiewską. Wszyscy dziwili się, gdy wyszła za Morozowa dwudziestoletnia Helena Dmitriewna, córka okolniczego* Pleszczejewa-Oczyna, który padł pod Kazaniem. Nie o takim oblubieńcu dla niej uradzały swachy moskiew-
* Okolniczy - jeden z najwyższych stopni dworskich dawnego księstwa moskiewskiego. Za okolicznymi dopiero szli tzw. dumni bojarzy (członkowie dumy bojarskiej).
skie. Ale Helena była na wydaniu, nie miała ni ojca, ni matki; a uroda dziewczyny przy rozwiązłych obyczajach nowych faworytów carskich więcej przyczyniała zmartwień niż pociechy.
Morozow, ożeniwszy się z Heleną, stał się jej obrońcą, a wszyscy w Moskwie wiedzieli, że nie tak łatwo skrzywdzić tę, którą wziął pod swoją opiekę bojarzyn Drużyna Andriejewicz.
Wielu dworzan carskich przed zamążpójściem Heleny usiłowało pozyskać jej względy, ale nikt się tak nie starał jak książę Afanasij Iwanowicz Wiaziemski. I podarunki kosztowne jej przysyłał, i w cerkwiach klękał naprzeciwko niej, i na ognistym koniu galopował obok jej wrót, i do walki na pięści stawał sam jeden przeciwko całej ławie zapaśników. Nie miał szczęścia książę! Swatki odnosiły mu podarki, a Helena odwracała się przy spotkaniu. Czy dlatego nie chciała patrzeć na księcia, że jej się nie podobał, czy też dlatego że inne już kochanie uwiło sobie gniazdko w dziewczęcym sercu -trudno było dociec. Wszystkie jednak najgorliwsze zabiegi, jakie książę przedsiębrał, spotykały się z rekuzą, Zgniewał się wreszcie Afanasij Iwanowicz i poszedł czołobitnie użalić się ze swoich niepowodzeń przed carem Iwanem Wasilewiczem. Car obiecał sam wyprawić swatów do Heleny Dmi-triewny. Dowiedziawszy się o tym, Helena zalała się łzami. Poszła z piastunką do cerkwi, uklękła przed obrazem Matki Bożej, płacze i niskie oddaje pokłony.
W cerkwi było pusto; gdy jednak Helena wstała z klęczek i obejrzała się, zobaczyła, że za nią stoi w zielonym aksamitnym kaftanie i rozpinanym jedwabnym terliku bojarzyn Morozow.
- Czemu płaczesz, Heleno Dmitriewno? - spytał.
Poznawszy bojarzyna Helena bardzo się ucieszyła.
Przyjaźnił się niegdyś z jej rodzicami, a i teraz odwiedzał ją czasem i kochał jak krewną. Helena szanowała go jak ojca i zwierzyła mu swoje myśli; tylko jednej nie zwierzyła, jedną ukryła przed bojarzynem; ukryła sobie na,nieszczęście, a jemu na zgubę!
I teraz na pytanie Morozowa nie odsłoniła mu tej utajonej myśli, a płacz swój wytłumaczyła tym, że mają przyjechać do niej carskie swachy i wydać ją za Wiaziemskiego.
- Heleno Dmitriewno - powiedział bojarzyn - uspokój si�