ALEKSY K. TOŁSTOJ Książę Srebrny Przełożył Jerzy Jędrzejewicz Wydawnictwo "Współpraca", Warszawa 1987 Przedmowa do wydania pierwszego Opowieść niniejsza ma na celu nie tyle opis jakichkolwiek wydarzeń, ile ukazanie ogólnego charakteru całej epoki i odtworzenie pojęć, wierzeń, obyczajów i stopnia rozwoju umysłowego społeczności rosyjskiej w siódmym i ósmym dziesięcioleciu XVI wieku. Pozostając wierny historii w ogólnych jej zarysach, autor pozwolił sobie na pewne odstępstwa w szczegółach nie mających znaczenia historycznego. Tak na przykład egzekucja Wiaziemskiego i obydwóch Basmanowów, która faktycznie miała miejsce w 1570 roku, została dla zwartości opowiadania umieszczona wśród wydarzeń 1565 roku. Ten umyślny anachronizm nie ściągnie chyba na autora zbyt surowych zarzutów, jeżeli weźmie się pod uwagę, że niezliczone egzekucje, które nastąpiły po obaleniu Sylwestra i Adaszewa, choć wiele się przyczyniają do charakterystyki Iwana, nie mają wpływu na przebieg akcji. Przedstawiając okropności epoki autor wciąż zachowywał najdalej idący umiar i w małej tylko części wykorzystał odnośne materiały historyczne. Przez wzgląd dla sztuki i dla poczucia moralnego czytelników rzucił na te straszliwe rzeczy zasłonę i ukazał je, o ile to było możliwe, w pewnym oddaleniu. Jednak musi wyznać, że podczas czytania źródeł książka niejednokrotnie wypadała mu z ręki i odrzucał pióro, wzburzony, nie tyle na myśl o tym, iż mógł istnieć Iwan IV, ile na myśl, że mogło istnieć takie społeczeństwo, które patrzyło na niego bez protestu. Owo ciężkie uczucie stale utrudniało niezbędny w utworze epickim obiektywizm i poniekąd przyczyniło się do tego, że powieść, zaczęta z górą lat temu dziesięć, została ukończona dopiero w roku bieżącym. Ostatnia okoliczność posłuży chyba za częściowe bodaj usprawiedliwienie dla tych usterek w stylu, które zapewne nie ujdą uwagi czytelników. Na zakończenie autor uważa za stosowne dodać, że im swobodniej traktował drugorzędne wypadki historyczne, tym silniej starał się przestrzegać prawdy i ścisłości w opisywaniu charakterów oraz tego wszystkiego, co dotyczy dziejów rosyjskiej kultury duchowej i materialnej. Jeżeli udało mu się w sposób przemawiający do wyobraźni wskrzesić oblicze nakreślonej przez niego epoki, nie będzie żałował włożonej w to pracy i uzna cel, który mu przyświecał, za osiągnięty. 1863 A.T. ROZDZIAŁ I Oprycznicy W upalny letni dzień dwudziesty trzeci czerwca roku od stworzenia świata siedem tysięcy siedemdziesiątego trzeciego, czyli według teraźniejszej rachuby tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego, młody bojar, książę Nikita Romanowicz Srebrny, podjechał do wsi Miedwiediowki, odległej o jakie trzydzieści wiorst od Moskwy. Za nim zdążała gromada wojaków i czeladzi. Książę spędził całe pięć lat na Litwie. Car Iwan Wasiliewicz posłał go do króla Zygmunta z misją zakończenia prowadzonej naonczas wojny i zawarcia pokoju na długie lata. Tym razem wybór carski okazał się niezbyt fortunny. Wprawdzie Nikita Romanowicz gorliwie bronił interesów swojego kraju, tak iż zdawało się, że trudno żądać lepszego orędownika, nie był jednak stworzony do gier dyplomatycznych. Odrzucając wszelkie subtelności nauki poselskiej, chciał sprawę postawić jasno i ku wielkiemu utrapieniu towarzyszących mu diaków nie zezwalał na żadne wybiegi. Doradcy królewscy, już gotowi do ustępstw, nie omieszkali wyzyskać owej prostoty księcia, zwiedzieli się od niego o naszych słabych stronach i podnieśli swoje wymagania. Wtedy książę nie wytrzymał: na walnym posiedzeniu sejmu uderzył pięścią w stół i podarł przygotowany już do podpisu traktat. "Wy i wasz król zawołał jesteście krętacze i asekuranci! Ja z wami rozmawiam według sumienia, a wy się wciąż silicie podejść mnie chytrością. Tak czynić nie przystoi!" Ten zapalczywy postępek w jednej chwili zburzył powodzenie dotychczasowych układów i nie uniknąłby książę opały, gdyby na jego szczęście nie przyszedł w tym samym dniu od cara stanowczy nakaz, aby nie zawierać pokoju, lecz wojnę dalej prowadzić. Z radością wyniósł się Srebrny z Wilna, zamienił aksamitne szaty na błyszczącą zbroję i nuże tłuc Litwinów, gdzie ich tylko Bóg nastręczył. Biegłość księcia w rzemiośle rycerskim okazała się większa niż w polityce, zdobył więc sobie sławę niezmierną wśród swoich i obcych. Powierzchowność Nikity Romanowicza odpowiadała jego wewnętrznym przymiotom. Znamienną cechą nie tyle pięknej, ile po prostu przyjemnej twarzy księcia była serdeczność i otwartość. W jego ciemnoszarych oczach, ocienionych czarnymi rzęsami, ktoś uważny mógłby wyczytać niezwykłą, bezwiedną i jakby mimowolną stanowczość, która nie pozwalała mu ani na chwilę rozwagi podczas działania. Nierówne, krzaczaste brwi i ukośna między nimi zmarszczka wskazywały na pewien nieład i niekonsekwencję w myślach. Ale łagodnie i wyraziście zarysowane usta oznaczały prawą i nieugiętą stałość charakteru, uśmiech zaś - naturalną, niemal dziecięcą poczciwość, tak że niejednemu łacno wydałby się człowiekiem ograniczonym, gdyby szlachetność tchnąca ze wszystkich jego rysów nie poręczała, iż zawsze sercem przeniknie to, czemu by rozum nie zdołał. Ogólne wrażenie, jakie sprawiał, było nader korzystne i rodziło wiarę, iż całkowicie można polegać na nim we wszystkich przypadkach wymagających rzutkości i ofiarności, ale że obmyślanie postępków to już nie jego rzecz, że kalkulacje są mu obce. Srebrny miał lat około dwudziestu pięciu. Wzrostu był średniego, szeroki w ramionach i cienki w pasie. Gęste blond włosy, jaśniejsze od ogorzałej twarzy, stanowiły kontrast z ciemnymi brwiami i czarnymi rzęsami. Krótka broda, trochę ciemniejsza od włosów, z lekka uwydatniała usta i podbródek. Cieszył się książę i w sercu czuł błogość, gdyż wracał do stron rodzinnych. Dzień był jasny, słoneczny, jeden z tych dni, kiedy cała przyroda nęci czymś odświętnym, kwiaty wydają się jaskrawsze, niebo błękitniejsze, w oddali płyną falując przejrzyste strugi powietrza i człowiekowi robi się tak lekko, jakby dusza jego sama wtopiła się w przyrodę i drży na każdym listku, kołysze się na każdej trawce. Jasny był ten dzień czerwcowy, ale księciu po kilkuletniej bytności na Litwie wydał się jeszcze jaśniejszy. Od pól i lasów tak wiało Rusią... Wiernie, bez pochlebstwa i bez obłudy, służył Nikita Romanowicz młodemu Iwanowi. Dobrze pamiętał o swojej przysiędze i nic na świecie nie zdołałoby zachwiać jego usilnym przywiązaniem do monarchy. Serce i myśli dawno go już ciągnęły do kraju, gdyby jednak teraz, w tej chwili, otrzymał rozkaz powrotu na Litwę bez zobaczenia Moskwy i krewnych, słówka by nie rzekł, zawróciłby konia i z dawnym zapałem pomknąłby w wir bitew. Zresztą nie tylko on tak myślał. Wszyscy ludzie rosyjscy kochali Iwana, cały kraj go kochał. Wydawało się, że z jego sprawiedliwym panowaniem nastał dla Rusi nowy wiek złoty, i zakonnicy, odczytując kroniki, nie znaj dowali tam władcy równie wielkiego jak Iwan. Zanim jeszcze dotarli do wioski, książę i jego ludzie usłyszeli wesołe pieśni, a kiedy wjechali w opłotki, postrzegli, że we wsi jest święto. Na dwóch końcach ulicy parobczaki i dziewczyny utworzyli po chorowodzie i oba chorowody niosły po brzózce ozdobionej pstrymi szmatkami. Wszyscy tanecznicy mieli na głowach zielone wianki. Chorowody śpiewały bądź razem, bądź też kolejno, rozmawiając z sobą i wymieniając żartobliwe łajanki. W przerwach między pieśniami rozbrzmiewał dźwięczny śmiech dziewczyn i ochoczo migały wśród tłumu barwne koszule chłopaków. Stada gołębi przefruwały z dachu na dach. Wszystko się poruszało i wrzało; bawił się lud prawosławny. W opłotkach stary strzemienny księcia zrównał się z nim. - Ehe! powiedział wesoło - popatrz no, dobrodzieju, jak to oni, kurza noga, obchodzą święto Agrypiny Kupalnicy. Może byśmy tu krzynkę odpoczęli? Konie wygłodniały, a i nam, przekąsiwszy, raźniej będzie jechać. Sam to wiesz, dobrodzieju: człeka z pełnym brzuchem wal choćby obuchem! - Przecie do Moskwy już niedaleko! - rzekł książę, nie mający widocznie ochoty zatrzymywać się. - E, dobrodzieju, sam dzisiaj chyba z pięć razy pytałeś. Powiedzieli ci dobrzy ludzie, że stąd będzie jeszcze dwa dzienne przechody. Każ, książę, odpocząć, doprawdy konie ustały. - No dobrze - zgodził się Nikita Romanowicz. Popasajcie! - Hej, wy, tam! - krzyknął Micheicz obracając się do wojaków. - Na dół z koni, zdjąć kotły i rozłożyć ogień! Żołnierze i słudzy jednako podlegali Micheiczowi; spieszyli się i zaczęli rozwiązywać juki. Sam książę zsiadł z konia i zrzucił z siebie rynsztunek polowy. Widząc w nim człowieka szlachetnie urodzonego młodzież przerwała zabawę, a starcy odsłonili głowy i stali w niepewności, patrząc po sobie i nie wiedząc, czy weselić się nadal, czy nie. - Nie kłopoczcie się, zacni ludzie -rzekł dobrotliwie Nikita Romanowicz - krzeczot dla sokołów nie zawada! - Dziękujemy, bojarze - odpowiedział podeszły w latach włościanin. -Jeżeli twoja miłość nami nie gardzi, prosimy najpokorniej, usiądź na przyzbie, a my ci, skoro zechcesz, miodku podamy: okaż nam łaskę, wypij na 'zdrowie! Gęsi! - ciągnął dalej, zwracając się do dziewcząt. - Czegoście się wystraszyły? Czy nie widzicie, że to bojar ze swoją czeladzią, a nie żaden oprycznik! Wiesz, panie, od czasu jak pojawiła się na Rusi oprycznina, biedni ludzie lękają się własnego cienia. Nijak nie zdoli żyć nasz brat! Nawet w święto pije i nie dopija, śpiewa i cięgiem patrzy na wszystkie strony. Bo w każdej chwili mogą spaść ni stąd, ni zowąd, jak grom z jasnego nieba! - Co za oprycznicy? Jaka oprycznina? - zapytał książę. - A czort ich tam wie! Podają się za sługi cara. Jesteśmy, mówią, ludzie carscy, oprycznicy! A wy jesteście, mówią, ziemscy! Możemy was rabować i obdzierać, a wy musicie kłaniać się i cierpieć. Tak mówią, car przykazał! Nikita Romanowicz uniósł się gniewem. - Car kazał krzywdzić lud? A, łotry! Któż oni tacy? Czemu nie powiążecie tych rozbójników? - Carskich ludzi powiązać! Ech, panie! Widać, że z daleka jedziesz i nie wiesz, co to oprycznicy! Spróbuj im poradzić! Niedawno przyjechało ich z dziesięciu do zagrody Stiepana Michajłowa; o, do tej chaty, co stoi zamknięta. Stiepan był na polu, więc oni do baby: dawaj tego, tamtego. Stara wszystko przynosi i tylko się kłania. Wreszcie oni: dawaj babo pieniędzy! Rozpłakała się stara, ale co ma począć, otwarła skrzynię, wyjęła z gałganka dwa ałtyny, podaje ze łzami: bierzcie tylko zostawcie mnie przy życiu. A oni powiadają: mało! I jak ją zdzielił jeden oprycznik w skroń, to baba od razu padła nieżywa. Przyszedł Stiepan z pola i zobaczył, że jego stara leży z rozbitą głową. Nie wytrzymał. Dalej wymyślać oprycznikom: Boga się nie boicie, potępieńcy! Żeby was na tamtym świecie licho trzęsło aż do dnia Sądu Ostatecznego! A oni zarzucili nieszczęsnemu pętlę na szyję i obwiesili go na wrotach! Drgnął z oburzenia Srebrny. Zawrzała w nim szlachetna krew. - Jak to! Na drodze publicznej, pod samą Moskwą, rabusie łupią i mordują chłopów? A cóż robią wasi setnicy, wasi starostowie gubowi ? Jak mogą ścierpieć, żeby hultaje podawali się za carskich ludzi? - Tak mówią - potwierdził chłop. - Myśmy, powiadają, ludzie cara, oprycznicy; nam, powiadają, wszystko wolno; a wy jesteście ziemscy! Starszyznę mają1; znaki noszą: miotłę i psi łeb. Możeć to prawda, że są od cara. ! - Durniu! - krzyknął książę. Jak śmiesz rabusiów nazywać carskimi ludźmi! - "Pojąć nie mogę -rozmyślał. - Znaki szczególne? Oprycznicy? Co to za słowo? Co to za ludzie? Po przyjeździe do Moskwy zawiadomię o wszystkim cara. Niech no mi każe ich odszukać! Nie daruję, jak mi Bóg miły, żednemu nie daruję!" Tymczasem zabawa szła swoją koleją. Jeden z parobczaków odgrywał rolę pana młodego, a jedna z dziewczyn rolę panny młodej. Chłopak nisko się kłaniał krewnym swojej oblubienicy, których także przedstawiali młodzi wieśniacy i wieśniaczki. - Szanowny mój teściulku - śpiewał pan młody razem z chórem -ugotuj mi piwka! - Szanowna teściowo, napiecz pierogów! - Szanowny szwagierku, osiodłaj mi konia! Potem chłopcy i dziewczęta, wziąwszy się za ręce, krążyli wokół państwa młodych, nasamprzód w jedną, później w drugą stronę. Pan młody wypił piwo, zjadł pierogi, pojeździł konno i wypędza rodzinę. - Idź do diabła, teściu! - Idź do diabła, teściowo! - Idź do diabła, szwagrze! Przy każdym z tych okrzyków wypychał z chorowodu to chłopaka, to dziewczynę. Chłopi się śmieli. v Nagle zabrzmiał przeraźliwy krzyk. Podrostek, mający może ze dwanaście lat, cały zakrwawiony, wpadł w sam środek tanecznego koła. - Ratujcie mnie! Ukryjcie! - krzyczał chwytając chłopów za poły. - Co ci jest, Wania? Czego się drzesz? Kto cię pobił? Czy aby nie oprycznicy? W jednej chwili oba chorowody zbiły się w gromadę; wszyscy otoczyli podrostka; ale ten ze strachu ledwo mógł mówić. - Tam, tam - wyrzekł drżącym głosem - przy ogrodach, pasłem bydło... a oni nadjechali, zaczęli kłuć i rąbać szabalami cielęta; przybiegła Dunka i nuż ich prosić... a oni Dunkę wzięli i powlekli, powlekli z sobą, a mnie... Nowy krzyk przerwał opowiadanie chłopca. Nadbiegły kobiety z drugiego końca wsi. - Nieszczęście, nieszczęście! - wołały. - Oprycznićy! Uciekajcie, dziewki, chowajcie się w żyto! Dunkę i Alonkę złapali, a Siergiejewnę zatłukli na śmierć. Wtem ukałazało się chyba z pół setki jeźdźców z obnażonymi szablami w rękach. Na czele cwałował czarnobrody dryblas w czerwonym kaftanie, w rysiej czapce ze złotolitym wierzchem. Do siodła miał przywiązaną miotłę i psi łeb. , - Hojda! Hojda! - krzyczał. Zabijajcie bydło, rąbcie chłopów, chwytajcie dziewki, palcie wieś! Za mną, chłopcy! Nikogo nie żałować! Chłopi umykali, gdzie który mógł. - Wielmożny panie! Dobrodzieju! - błagali ci, co byli bliżej księcia. -Nie opuszczaj nas nieszczęśliwych! Obroń sieroty! Ale księcia nie było już pomiędzy nimi. - Gdzież jest bojar? - zapytał stary włościanin oglądając się na wszystkie strony. - Nawet śladu nie ma! I ludzie jego znikli! Pewnie odjechał nasz gość serdeczny! Och, nie ujdziemy biedy, oj, śmierć nas czeka! Dryblas w czerwonym kaftanie zatrzymał konia. - Hej, ty, stary grzybie, tu był chorowód, gdzie się rozbiegły dziewki? Chłop kłaniał się i milczał. - Na brzozę go! zawołał czarny. - Lubi milczeć, niechże sobie milczy na drzewie! Kilku jeźdźców zsiadło z koni i zarzuciło powróz na szyję wieśniaka. - Łaskawcy! Dobrodzieje! Zostawcie starego przy życiu, daruj cię mu, kochani! Nie zabijajcie! - Aha! Rozwiązał ci się język, dziadu! Za późno, bracie, nie będziesz na drugi raz żartował! Na gałąź z nim! Oprycznićy powlekli chłopa do brzozy. W tejże chwili spoza chałupy rozległo się kilka strzałów; może z dziesięciu ludzi pieszych z szablami w ręku rzuciło się na morderców, a jednocześnie konni żołnierze księcia Srebrnego wypadli zza rogu ulicy i z krzykiem natarli na oprycznicką watahę. Książęcych ludzi było o połowę mniej, ale atak nastąpił szybko i niespodzianie, więc oprycznicy rychło ulegli w walce. Sam książę rękojeścią szabli wysadził z siodła ich przywódcę. Nie dając mu oprzytomnieć, zeskoczył z konia, przygniótł kolanem jego pierś i ścisnął gardło. - Kto jesteś, łotrze? - spytał. - A tyś kto? - odrzekł oprycznik, chrapiąc i przewracając oczami. Książę przełożył mu lufę pistoletu do czoła. - Mów, drabie, bo cię zastrzelę jak psa! - Nie jestem twoim sługą, rozbójniku - odpowiedział czarny, nie okazując strachu - a ciebie powieszą, żebyś nie ważył się zaczepiać carskich ludzi! Kurek pistoletu szczęknął, ale nie skrzesał ognia i czarny został przy życiu. Książę rozejrzał się dokoła. Kilku opryczników leżało z rozwalonymi głowami, innych ludzie księcia wiązali, freszta uciekła. - Zwiążcie i tego! - rozkazał bojar, a patrząc na zwierzęcą, ale nieustraszoną twarz draba, uczuł mimowolny podziw. "Zuch, nie ma co! -pomyślał. - Szkoda, że zbój!" Tymczasem zbliżył się do księcia jego strzemienny, Micheicz. - Patrz, dobrodzieju - rzekł pokazując pęk cienkich, ale mocnych sznurów z pętlami na końcu - patrz, jakie oni łapki z sobą wożą! Widać, kurza noga, że mordowanie ludzi nie jest im pierwszyzną! Tymczasem żołnierze przyprowadzili księciu dwa konie, na których siedziało dwóch ludzi, skrępowanych i przymocowanych do siodeł. Jeden był starcem o siwych, kędzierzawych włosach i długiej brodzie. Jego towarzysz, czarnooki młodzian miał na pozór ze trzydzieści lat. - Co zacz są ci ludzie? - spytał książę. - Czemuście ich przywiązali do siodeł? - To nie my, panie, to rozbójnicy ich tak przytroczyli. Znaleźliśmy ich za ogrodami, byli pod strażą. - Więc ich odwiążcie i puśćcie wolno! Oswobodzeni jeńcy prostowali zdrętwiałe członki, ale nie śpiesząc się z wykorzystaniem wolności zostali, chcąc popatrzeć, co będzie ze zwyciężonymi. - Słuchajcie, szubrawcy - rzekł książę do związanych opryczników -mówcie, jak śmieliście nazywać się carskimi ludźmi? Kto wy jesteście? - Oślepłeś, czy co? - odpowiedział jeden z nich. - Nie widzisz, kto jesteśmy? Wiadomo kto! Carscy ludzie, oprycznicy! - Przeklęci! - zawołał Srebrny. - Jeśli wam życie miłe, mówcie prawdę! - Chyba spadłeś z księżyca - powiedział z uśmiechem czarny przywódca watahy - że nic nie wiesz o nas. Doprawdy musiałeś z księżyca spaść! Skądże cię tu licho przyniosło? A bodajeś z piekła nie wyjrzał! Upór rozbójników okrutnie wzburzył Nikitę Romanowficza. - Słuchaj, chłopcze - rzekł książę - spodobała mi siej twoja odwaga; chciałem cię oszczędzić. Ale jeżeli natychmiast nie powiesz; kim jesteś, jak Bóg święty, każę cię powiesić. Rozbójnik wyprostował się dumnie. - Jestem Matwiej Chomiak! - odparł. - Strzemienny Grigorija Łukianowicza Skuratowa-Bielskiego; służę wiernie panu mojemu i carowi jako oprycznik. Miotła, którą nosimy przy siodle, oznacza, że zamiatamy Ruś i wymiatamy zdradę z carskiej ziemi; a psia głowa - że gryziemy wrogów cara. Teraz wiesz, kto jestem. Powiedz i ty także, jak cię zwać, jak wysławiać, jakie imię trzeba będzie wspomnieć, kiedy staniesz pod szubienicą. Przebaczyłby mu książę zuchwalstwo. Nieustraszoność tego człowieka w obliczu śmierci budziła w nim sympatię. Ale Matwiej Chomiak spotwarzał cara. I takiej zbrodni już nie mógł puścić płazem Nikita Romanowicz. Skinął na żołnierzy. Ci, przywykli zawsze słuchać bojara, a przy tym rozjątrzeni także zuchwalstwem rozbójników, zarzucili im postronki na szyje i szykowali się, by wykonać nad nimi karę, dopiero co grożącą biednemu chłopu. Ale tu młodszy z dwóch ludzi, których książę kazał uwolnić, podszedł do niego: - Zezwól, bojarze, powiedzieć słowo. - Mów! - Ty, bojarze, spełniłeś dzisiaj dobry uczynek, wyzwoliłeś nas z rąk tych sobaczych dzieci, chcemy ci więc dobrą radą odpłacić za twoje dobrodziejstwo. Dawno widać nie byłeś w Moskwie. My zaś wiemy, co się tam dzieje. Posłuchaj nas, bojarze. Jeżeli ci życie nie zbrzydło, nie każ wieszać tych diabłów. Puść ich wolno i tego biesa Chomiaka też puść. Nie nad nimi się litujemy, bojarze, ale nad tobą. A niech no tylko nam wpadną w ręce, przysięgamy na rany Chrystusa, że sam ich obwieszę. Prędzej czy później stryczek ich nie ominie, chodzi jednak o to, żebyś nie ty ich wyprawiał do piekieł, ale nasz brat! Książę ze zdziwieniem przypatrzył się nieznajomemu. Jego czarne oczy spoglądały ostro i wnikliwie; ciemna broda zarastała dolną część twarzy; mocne i równe zęby połyskiwały nadzwyczajną białością. Sądząc po odzieży, można go było wziąć za kupca albo jakiegoś zamożnego włościanina, mówił jednak z taką pewnością i tak, zdawało się, szczerze chciał ostrzec bojara, iż książę zaczął uważniej wpatrywać się w jego rysy. I wtedy wydało się księciu, ,że ma przed sobą człowieka niepospolitych zalet, roztropnego i rozumnego, a przy tym nawykłego do rozkazywania. - Kto jesteś, dzielny człowieku? - spytał Srebrny. -1 dlaczego ujmujesz się za ludźmi, którzy ciebie samego przytroczyli do siodła? - Tak, bajarze, gdyby nie ty, wisiałbym zamiast nich! A jednakże posłuchaj mniej puść ich; nie pożałujesz tego, jak znajdziesz się w Moskwie. Tam już nie to, co dawniej, inne czasy! Gdyby ich wszystkich można było powywieszać, i Wszem, zgodziłbym się chętnie! Ale tak, to i bez tych, co są tutaj, zostanie ich dosyć na Rusi; a przecie jeszcze dziesięciu umknęło; więc jeżeli ten diabeł Chomiak nie wróci do Moskwy, wskażą nie na kogo innego, tylko na ciebie. Księcia zapewne nie przekonałyby zawiłe słowa nieznajomego, ale zdążył już ochłonąć z gniewu. Rozważył sobie, że doraźne załatwienie się ze złoczyńcami niewiele przyniesie pożytku, natomiast oddanie ich w ręce sprawiedliwości może ułatwić wykrycie całej szajki tych niepojętych grabieżców. Rozpytawszy dokładnie, gdzie ma swoją siedzibę najbliższy starosta gubowy, polecił dowódcy konnego oddziału wraz z towarzyszami odstawić tam jeńców i oznajmił, że sam pojedzie dalej z jednym tylko Micheiczem. - Twoje prawo, bojarze, posłać tych psów do starosty-rzekł nieznajomy - ale wierz mi, że starosta każe im natychmiast rozwiązać ręce. Lepiej więc będzie, jeżeli przepędzisz ich na cztery wiatry. Zresztą zależy to od twojej bojarskiej woli. Micheicz słuchał wszystkiego w milczeniu i tylko od czasu do czasu drapał się za uchem. Kiedy nieznajomy skończył mówić, stary strzemienny podszedł do księcia i pokłonił mu się nisko. - Dobrodzieju mój, książę - powiedział - możeć to i prawda, co mówi nieznajomy: a nuż starosta wypuści tych rozbójników. Skoro zaś ty im z miękkości serca darowałeś żywot, za co cię kiedyś, dobrodzieju, Pan Bóg wynagrodzi, to pozwól chociaż przed ich odesłaniem, tak, na wszelki wypadek, wlepić im z pół setki batów, żeby na przyszłość, kurza noga, nie ośmielili się mordować ludzi! I biorąc milczenie księcia za "zgodę, kazał natychmiast odprowadzić jeńców na bok i tam kara, którą oznaczył, została im wymierzona szybko i ściśle, mimo wściekłych pogróżek Chomiaka. - To jest dopiero mądra rzecz! - powiedział Micheicz wracając z zadowoloną miną do księcia. - Z jednej strony zbytnia krzywda im się nie stała, a z drugiej - pamiętać będą do końca życia. Nieznajomy zdawał się pochwalać ten szczęśliwy pomysł Micheicza. Z uśmiechem gładził brodę, ale wkrótce twarz jego przybrała dawny wyraz. - Bojarze - powiedział - jeżeli koniecznie chcesz sam je(chać, z jednym tylko strzemiennym, to pozwól przynajmniej, abym się z towarzyszem swoim do ciebie przyłączył. Jedną mamy drogę, a pospołu będzie naiji weselej; przy tym nigdy nie wiadomo, co się stać może; - gdyby wypadło znowu pomachać rękami, to zawszeć osiem rąk wymłóci więcej niż cztery. f Książę nie miał przyczyn do nieufności względem nowych towarzyszów. Dozwolił im jechać z sobą i po krótkim wytchnieniu wszyscy czterej ruszyli w drogę. ; ROZDZIAŁU Nowi towarzysze Podczas drogi Micheicz kilkakrotnie próbował wywiedzieć się od nieznajomych, kto oni tacy, ale ci zbywali go żartami albo dawali wymijające odpowiedzi. - Tf u, kurza noga! - powiedział w końcu do siebie Micheicz. - Cóż to za ludzie! Istne piskorze. Myślisz sobie, żeś ich złapał za ogon, a oni ci smyk! przez palce. Tymczasem zaczęło się ściemniać. Micheicz podjechał do księcia. - Książę - powiedział - nie wiadomo, czyśmy dobrze zrobili, że wzięliśmy z sobą tych ludzi. Coś zanadto kręcą, nijak nie można z nimi dojść do ładu. A przy tym obaj drabiska barczyste, nie gorsze od Chomiaka. Czy to czasem nie jakie rzezimieszki? - A choćby nawet - odrzekł beztrosko książę - zawsze jednak wesprą nas, jeżeli zdarzy nam się znowu spotkać z oprycznikami. - A licho ich tam wie, czy wesprą. Kruk krukowi oka nie wykolę; słyszałem, jak z sobą rozmawiali nie wiedzieć jakim językiem, ani słowa nie zrozumiałem, choć było to niby po naszemu. Miej się, książę, na baczności! Strzeżonego Pan Bóg strzeże! Ciemności gęstniały. Micheicz zamilkł. Bojar też milczał. Słychać było tylko tupot koni i chwilami czujne ich parskanie. Droga szła przez las. Jeden z nieznajomych zanucił pieśń, drugi zaczął mu wtórować. Pieśń ta, rozlegająca się w nocy śród lasu, po wszystkich dziennych wydarzeniach dziwnie oddziałała na księcia: zrobiło mu się smutno. Stanęła mu w pamięci przeszłość, wspomniał sobie swój odjazd z Moskwy przed pięciu laty i myślą przeniósł się znów do cerkwi, gdzie na wyjezdnym słuchał nabożeństwa i gdzie skroś pienia uroczyste, skroś szepty tłumu dotarł do niego i wstrząsnął nim ten czuły i dźwięczny głos, którego później nie mógł przygłuszyć ani szczęk mieczów, ani huk rusznic litewskich. "Bądź zdrów, książę - mówił mu z cicha ten głos - będę się modlić za ciebie!..." Tymczasem nieznajomi ciągnęli swoje pieśni, których słowa nie odpowiadały jednak dumaniom bojara. Pieśni głosiły urok stepowych rozłogów, matuszki-Wołgi, swobodnego życia burłackiego. Głosy śpiewaków to się schodziły, to rozchodziły, to równym prądem płynęły jak wielka rzeka, to niczym burzliwe fale wznosiły się i opadały, a w końcu, wzbiwszy się wysoko, wysoko, krążyły w niebiosach jak orły z rozpostartymi skrzydłami. Smutno jest i wesoło w cichą letnią noc śród milczącego lasu słuchać rozlewnej pieśni rosyjskiej. Dźwięczy w niej smętek bezbrzeżny, beznadziejny - i siła niezwyciężona, i znamię tragiczne losu, żelazny fatalizm, który stanowi jedno z głównych źródeł naszej narodowości i nieraz umożliwia wytłumaczenie tego, co w życiu rosyjskim wydaje się niezrozumiałe. I wiele, wiele innych jeszcze rzeczy daje się słyszeć w przeciągłej pieśni, śpiewanej pośród milczących gąszczów leśnych i ciepłych mroków nocy. Przeraźliwe gwizdnięcie przerwało myśli bojara. Dwóch ludzi wyskoczyło zza drzew i porwało za uzdę jego konia. Dwaj inni chwycili go za ręce. Wszelki opór stał się niemożliwy. - A, łotry! - krzyknął Micheicz, którego również otoczyli nieznani ludzie. - A, kurza noga! - Zwiedli nas, szubrawcy! - Kto jedzie? - spytał gruby głos. - Babie wrzeciono! - odpowiedział młodszy z nowych towarzyszów księcia. - W chłopskim łapciu! - rzekł gruby głos. - Skąd Bóg prowadzi, ziomkowie? - Nie trzęś jabłoni! Daj drożdżom się wyburzyć, urodzaj poczwórny! -mówił dalej współtowarzysz księcia. Ręce, które trzymały bojara, natychmiast opadły, a koń jego, uczuwszy swobodę, znów zaczął parskać i stąpać między drzewami. - Widzisz, bojarze - powiedział nieznajomy zbliżywszy się do księcia -nie darmo ci mówiłem, że we czterech weselej jechać niż we dwóch! Pozwól 17 się teraz odprowadzić tylko do młyna, tam się pożegnamy. We młynie znajdziesz nocleg i paszę dla koni. Będzie do niego jeszcze ze dwie wiorsty, nie więcej, a za nim to już i Moskwa! - Dziękuję wam, mołodźcy, za oddaną przysługę. Jeżeli kiedy przyjdzie nam się spotkać, nie zapomnę, że jestem waszym dłużnikiem. - Nie ty, bojarze, ale my pamiętać winniśmy o przysłudze. Wątpię, czy się spotkamy. Gdyby jednak zrządzeniem Boga nastąpiło to kiedyś, wiedz, że Rosjanin nie zapomina uczynionego mu dobra i że dla ciebie będziemy zawsze wiernymi sługami! - Dziękuję, chłopcy. A czy nazwiska swojego nie powiecie? - Mam ja ich kilka - odrzekł młodszy nieznajomy. - Na razie jestem Wania Pierstień, a w razie potrzeby znajdą się też inne przezwiska. Wkrótce zbliżyli się do młyna. Pomimo nocnej pory koło młyńskie huczało w wodzie. Na gwizdnięcie Pierstienia wyszedł młynarz. Twarzy nie można było rozpoznać w ciemności, ale głos świadczył o tym, że był to starzec. - Ach, mój dobroczyńco! - powiedział do Pierstienia. - Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj, a do tego z gośćmi. Co by ci szkodziło dojechać z nimi do Moskwy? Nie mam, ojcaszku, ani owsa, ani siana, ani wieczerzy. Pierstień powiedział coś do młynarza w niezrozumiałym języku. Młynarz odpowiedział niezrozumiałymi słowami, a potem dodał na pół głośno: - Z serca rad bym, ojcaszku, ale czekam na gościa; takiego gościa, że niech Bóg broni! Kaducznie popędliwy! - A komora za stawem? - Cała zawalona workami! - A spichlerz? Słuchaj no, bracie, masz natychmiast znaleźć miejsce i wieczerzę dla bojara, a owies dla koni! Znamy się nadto dobrze, mnie nie zdurzysz! Młynarz mrucząc zaprowadził przybyłych do komory oddalonej o jakie dziesięć kroków od młyna. Pomino worków ze zbożem i mąką było w niej jeszcze dosyć miejsca. Gdy poszedł po łuczywo, Pierstień i jego towarzysze pożegnali się z księciem. - Powiedzcie no, mołodźcy - zapytał Micheicz - gdzie by was można było znaleźć w razie, jeżeli książę musiałby stawić świadków co do dzisiejszego wydarzenia? - Zapytaj wiatru, skąd wieje - odrzekł Pierstień. - Zapytaj fali 18 przybrzeżnej, dokąd płynie. My jak te strzały ostre, wypuszczone z łuku: gdzie strzała hartowna padnie, tam jest jej dom! Na świadków jego książęcej miłości - ciągnął dalej z uśmiechem - nie nadajemy się. A jeżeli moglibyśmy usłużyć w czym innym, przyjdź, ojcze do młynarza; on powie, jak odszukać Wanię Pierstienia! - Patrzcie go, co za figlarz! - mruczał pod nosem Micheicz. - Jak to ci, kurza noga, umie składnie prawić! - Bojarze - powiedział Pierstień oddalając się - posłuchaj mnie i nie chwal się tam w Moskwie, żeś chciał obwiesić sługę Maluty Skuratowa, a potem sprał go na kwaśne jabłko! - Patrzcie, jak sobie kalkuluje - mruknął znów Micheicz - puść rozbójnika, nie wieszaj rozbójnika, no i nie chwal się, że chciałeś go powiesić! Nauczył się jak sroka i paple. I ci, i tamci to widać jeden diabeł! Nie troskaj się, braciszku - dodał głośno - nasz książę nie boi się nikogo; pluje na twojego Skuratora; tylko przed carem się tłumaczy! Młynarz przyniósł zapalone łuczywo i wetknął je w ścianę. Potem przyniósł kapuśniaku, chleba i kubek brahy. W rysach jego twarzy była dziwna mieszanina dobroduszności i szachrajstwa; włosy miał zupełnie siwe, a oczy jasnoszarego koloru; zmarszczki na twarzy przecinały się w różnych kierunkach. Zjadłszy wieczerzę i pomodliwszy się, książę i Micheicz pokładli się na workach; młynarz powiedział im dobranoc, nisko się pokłonił, zgasił łuczywo i wyszedł, - Panie mój - rzekł Micheicz, gdy zostali sami - zdaje mi się, że niepotrzebnie zatrzymaliśmy się tutaj. Wolej było jechać do Moskwy. - Żeby lud boży niepokoić po nocy? Zsiadać z koni i otwierać rogatki na każdej ulicy? - To i cóż, dobrodzieju, lepsze otwieranie rogatek niż spanie w diabelskim młynie. Licho podkusiło tych przeklętników, że nas zaprowadzili rychtyk do młynarza, i to w dodatku na Iwana Kupałę. Ażeby ich wciórności! - Źle ci tutaj, czy co? - Nie, książę, źle mi nie jest; i leżeć wygodnie, i kapuśniak był dobry, i konie dostały owsa; tylko to bieda, że gospodarz mąkę miele. - I cóż z tego, że miele? - Jak to, co z tego!-odparł żywo Micheicz.-Wiesz chyba, dobrodzieju, że każdy młynarz pokumany jest z nieczystym. Czy myślisz, że potrafiłby bez nieczystego usypać groblę? Diabła tam! Nie dałby, kurza noga, rady! - Słyszałem o tym - rzekł książę. - Bo i czego też ludzie nie ględzą. Ale teraz nie pora na rozważania. Bierz, co ci Bóg daje. Micheicz trochę pomilczał, potem ziewnął, jeszcze pomilczał i zapytał już rozespanym głosem: - A jak myślisz, książę, .co to za człowiek ten Matwiej Chomiak, którego zwaliłeś z konia? - Myślę, że rozbójnik. - Ja też tak myślę. A co myślisz o tym człowieku, który się zowie Wania Pierstień? - Myślę, że to także rozbójnik. - I ja tak myślę. Tylko ten drugi rozbójnik jest poczciwszy od pierwszego. A tobie jak się zdaje, dobrodzieju, który rozbójnik jest lepszy, Chomiak czy Pierstień? Nie doczekawszy się odpowiedzi Micheicz zaczął chrapać. Wkrótce zasnął i książę. ROZDZIAŁ III Czary Miesiąc ukazał się na niebie; gwiazdy jasno świeciły. Na pół rozwalony młyn i wciąż huczące koło tonęło w srebrnym blasku. Nagle rozległ się tętent kopyt końskich i niebawem rozkazujący głos zawołał tuż przy młynie: - Hej, guślarzu! Nowo przybyły zdał się nie wzwyczajony do czekania, gdyż nie otrzy-niując odpowiedzi, krzyknął jeszcze głośniej: - Wychodź, czarowniku, bo cię Porąbię na sztuki! Odezwał się młynarz: - Ciszej, książę, ciszej, łaskawco, nie jesteśmy sami, zatrzymali się u mnie przyjezdni; zaraz do ciebie wyjdę, jasny panie, tylko zamknę kufer. - Ja ci dam kufer zamykać, ty diabelskie pomiotło! - zawołał ten, którego młynarz nazywał księciem. - Nie wiedziałeś, że tu dziś będę? Jak śtniałeś przyjąć obcych! Wygoń ich zaraz! 20 - Nie krzycz, doboroczyńco, na litość Boską, nie krzycz, bo wszystko popsujesz! Mówiłem ci już, że sprawa nie znosi rozgłosu. A przybyłych wypędzić nie jestem władny. Oni nam zresztą nie przeszkadzają; w najlepsze teraz śpią, o ileś ich, łaskawco, nie obudził! - No dobrze, stary, ale pamiętaj, jeżeli cyganisz, to lepiej było ci się wcale nie urodzić. Jeszcze nikt nie wynalazł i nie obmyślił kary, jaką ja zgotuję tobie! - Zmiłuj się, jasny panie! Cóż mam robić, biedny i słaby? Co zobaczę, to powiem, a co potem się stanie, to już w mocy Boga! A jeżeli twoja książęca miłość obiecuje mnie stracić, to w ogóle do dzieła nie przystąpię! - No, no, stary, nie bój się, żartowałem. Przybyły uwiązał konia do drzewa. Był wzrostu wysokiego i, zdaje się, że młody. Księżyc migotał w spinkach jego iupana. Złote chwasty murmanki spadały na ramiona. - Cóż, książę - spytał młynarz - nauczyłeś się wyrazów? - Wyrazów się nauczyłem i serce jaskółki noszę na szyi. - I to nie pomaga, bojarze? - Nie - odrzekł ze złością książę - nic nie pomaga! Niedawno widziałem ją w ogrodzie. Jak tylko mnie spostrzegła, od razu zbladła, odwróciła się i uciekła do świetlicy! - Nie obraź się na mnie, bojarze, nie rąb głowy niewinnej, dozwól sobie powiedzieć słowo. - Mów, stary. - Słuchaj, bojarze... Ale ja się boję mówić'... - Mów! - krzyknął książę i tupnął nogą. - Słuchaj więc, dobrodzieju: czy aby nie kocha ona kogo innego? - Kogo innego? Kogóż by? Męża? Starca? - A jeżeli... - ciągnął dalej młynarz jąkając się - jeżeli ona kocha nie męża? - Piekielniku! - zawołał książę. - Jakże ci coś takiego mogło strzelić do łba? Gdybym domyślił się, kto to taki, to bym obojgu własnymi rękami serce wyrwał z piersi! Młynarz cofnął się, zdjęty nagłym strachem. - Guślarzu - mówił dalej książę łagodniejszym głosem - pomóż mi! Zawładnęła mną miłość, żmija okrutna. Czego już nie robiłem? Po całych nocach modliłem się przed ikonami! Nie wymodliłem sobie spokoju. Przestałem wznosić modły, zacząłem uganiać się i wałęsać konno po polach od rana 21 do nocy, niejednego rumaka dzielnego zajeździłem, a spokoju nie osiągnąłem! Zacząłem hulać po nocach, wypijałem dzbany mocnej wódki i nie zalałem robaka - nie znalazłem w wódce pocieszenia! Machnąłem na wszystko ręką i przystałem do opryczników. Zacząłem hulać za carskim stołem ze zwykłą gołotą, z Griaznymi, z Basmanowami! Sam poczynałem sobie jeszcze haniebniej niż oni, paliłem wsie i słobody, porywałem kobiety i dziewczęta, a nie zdołałem utopić we krwi mojego uczucia! Boją się mnie ludzie ziemscy i oprycznicy, car wynagradza za junactwo, przeklina lud prawosławny. Imię księcia Afanasija Wiaziemskiego stało się równie straszne jak imię Maluty Skuratowa! Przez tę swoją miłość zatraciłem duszę. Ale cóż mnie obchodzi dusza! Na samym dnie piekielnym nie będzie mi gorzej niźli tu, na ziemi! No, stary, czemu wpatrujesz mi się w oczy? Może myślisz, żem od rozumu odszedł? Nie zwariował jeszcze Afanasij Iwanowicz; mocną ma głowę i krzepkie ciało! Męka moja właśnie tym straszniejsza, że nie może mnie złamać. Młynarz słuchał księcia i trząsł się ze strachu. Lękał się jego nieokiełznanej natury, drżał o własne życie. - Czego milczysz, stary? Nie masz jakiego korzenia, nie masz ziela jakiego, żeby ją ku mnie nakłonić? Gadaj, wylicz mi zaraz wszystkie czarodziejskie rośliny! Mów, guślarzu! - Dobrodzieju mój, książę najłaskawszy, jakby ci tu powiedzieć... Różne są zioła. Jest trawa kaluka, którą się zbiera raz na rok w Piotrówkę. Strzała tą trawą okurzona - nigdy nie chybi. Jest trawa tyrlicz, co rośnie na Łysej Górze pod Kijowem. Kto ją w ubraniu trzyma, ten nigdy nie narazi się na gniew carski. Jest krwawnica. Jeżeli wytniesz z niej krzyżyk i zawiesisz na szyi, wszyscy będą się ciebie bali jak ognia! Wiaziemski gorzko się uśmiechnął. - Mnie i tak się boją - powiedział - nie trzeba mi twojej krwawnicy. Wymień inne trawy. - Jest jeszcze pokrzyk. Rośnie na mokradłach, ułatwia rodzenie i nasyła darunki. Jest gołąbek bagnisty. Kiedy idziesz na niedźwiedzia, wypij odwaru z gołąbka, a żaden niedźwiedź cię nie ruszy. Jest rzewień: kiedy go się wyciąga z ziemi, płacze rzewnymi łzami jak człowiek, a jeżeli zaszyć w woreczku i nosić przy sobie, nigdy się nie utonie. - Więcej nie ma żadnych? - Ależ są, dobrodziej u; j est j eszcze sołedziuszka, czyli paprotka; komu się uda zerwać jej kwiat, ten zaposiądzie wszystkie skarby ziemi. Jest pszenice; kto umie się nim posłużyć, ten na pierwszej lepszej szkapie ujdzie przed najśmiglejszym rumakiem. - A takiej trawy, żeby młódka pokochała wstrętnego jej człowieka, nie znasz? Młynarz stropił się. - Nie znam, dobrodzieju, nie gniewaj się, łaskawco, ale Bóg widzi, że nie znam. - A takiego ziela, żeby w sobie miłość przemóc? - Też nie znam, jasny panie; znam za to trawę złodziej: za jej dotknięciem otwierają się wszelkie zamki; wszelkie drzwi, nawet żelazne, pękają na drobne kawałki! - Zgiń ze swoimi trawami! - zawołał gniewnie książę i wzrok posępny skierował na młynarza. Młynarz spuścił oczy i milczał. - Człowieku! - krzyknął raptem Wiaziemski chwytając go za kołnierz. - daj mi ją! Słyszysz? Daj mi ją, diabli kumie, Daj mi! Natychmiast! I szarpał młynarza za kołnierz obiema rękami. Młynarz sądził, że już wybiła jego ostatnia godzina. Nagle Wiaziemski wypuścił go i padł mu do nóg. - Zlituj się nade mną! - zaszlochał. - Ulecz mnie! Obsypię cię darami, ozłocę, będę twoim niewolnikiem! Zlituj się nade mną, stary! Młynarz jeszcze bardziej się wystraszył. - Książę! Dobrodzieju mój! Co ci jest? Upamiętaj się! To ja, Dawidycz, młynarz!... Upamiętaj się, książę! - Nie wstanę, dopóki nie uleczysz! - Książę! Książę! - powiedział drżącym głosem młynarz. - Pora przystąpić do dzieła. Czas ucieka, wstawaj! Ciemno teraz, nie widziałem cię, nie wiem, gdzie jesteś. Prędzej, prędzej do dzieła! Książę wstał. - Zaczynaj - rzekł - jestem gotowy. Obaj umilkli. Była cisza zupełna. Tylko młyńskie koło, oświetlone blaskiem księżyca, nadal obracało się i huczało. Gdzieś daleko nad bagnem odezwał się chróściel. Sowa od czasu do czasu trukała w gęstwi leśnej. Zbliżyli się do młyna. - Patrz, książę, pod koło, a ja będę wymawiał zaklęcia. Stary przypadł do ziemi i, jeszcze nie ochłonąwszy ze strachu, zaczął szeptać jakieś wyrazy. Wiaziemski patrzył pod koło. Po kilku minutach młynarz zapytał: - Co widzisz, książę? - Widzę, jakby się perły sypały, jakby czerwonce połyskiwały. - Będziesz, książę, bogaty; będziesz najbogatszym człowiekiem na Rusi! Wiaziemski westchnął. - Patrz jeszcze, książę, i mów, co widzisz. * - Widzę niby ścierające się szable, a pośród nich złote medale! - Będzie ci się wiodło w wojowaniu, książę, będziesz miał szczęście w służbie carskiej! Ale patrz, patrz jeszcze i mów! - Ciemno się zrobiło, woda się zmąciła. A teraz czerwienić się zaczyna... Już jest jak krew!... Co to znaczy? Młynarz milczał. - Co to znaczy, stary? - Dosyć, książę. Długo tak patrzeć nie wolno, chodźmy! - Wyciągnęły się purpurowe nitki, jakby krwawe żyły; coś jakby kleszcze rozsuwają się i zamykają, a teraz znowu... - Chodźmy, książę, chodźmy, wystarczy na dziś! - Poczekaj! - rzekł Wiaziemski odpychając młynarza. - Teraz niby piła zębata rusza się naprzód i w tył, a spod niej tryska coś w rodzaju krwi! Młynarz chciał odciągnąć księcia. - Zaczekaj, stary, niedobrze mi, czuję łamanie w stawach... - A, co za ból! Książę nagle odskoczył. Zrozumiał, zda się, swoje widzenie. Długo obydwaj milczeli. Wreszcie Wiaziemski odezwał się: - Chcę wiedzieć, czy ona kocha innego! - Czy masz, bojarze, jaką drobnostkę, którą dostałeś od niej? - Znalazłem to przy furtce. Książę pokazał błękitną wstążkę. - Rzuć pod koło. Książę rzucił. Młynarz wydobył zza pazuchy płaską glinianą flaszkę. - Łyknij! - rzekł podając flaszkę księciu. Książę łyknął. W głowie zaczęło mu się kręcić, w oczach pociemniało. - Patrz teraz, co widzisz? - Ją, ją! - Samą? - Nie, nie samą! Jestich dwoje: przy niej jakiś rusy młodzian w karma-zynowym kaftanie, tylko jego twarzy nie widać... Poczekaj! Spływają się... coraz bliżej, bliżej... Przekleństwo! Całują się! Przekleństwo! Zgiń, czarowniku, zgiń, zgiń, zgiń! Książę cisnął młynarzowi garść monet, oderwał od drzewa uzdę konia swojego, skoczył na siodło i zastukały w lesie końskie podkowy. Potem tętent zamarł w oddali i tylko młyńskie koło wśród nocnej ciszy nadal obracało się i huczało. ROZDZIAŁ IV Bo jarzyn Morozow i jego żona •", Gdyby czytelnik mógł się przenieść wstecz o jakie trzysta lat i popatrzyć z wysokiej dzwonnicy na ówczesną Moskwę, znalazłby w niej mało podobieństwa do teraźniejszej. Nad brzegami rzeki Moskwy, Jauzy i Nieglinnej stało dużo drewnianych domów z tarcicowymi albo słomianymi dachami, przeważnie poczerniałymi ze starości. Pośród tych ciemnych dachów jaskrawo bielały i czerwieniały mury Kremla, Kitajgorodu* i innych twierdz, które powstały w ciągu ostatnich dwóch wieków. Liczne cerkwie i dzwonnice wznosiły ku niebu swoje złocone głowy. Podobne do wielkich zielonych i żółtych plam, widniały między domami gęste zarośla i pokryte zbożami pola. Przez rzekę Moskwę rzucone były chybkie żywe mosty,* * silnie drżące i zanurzające się w wodzie, kiedy po nich jechały wozy albo szły większe gromady jeźdźców. Na Jauzie i na Nieglinnej obracały się dziesiątki młyńskich kół, jedno obok drugiego. Owe gaje, pola i młyny w środku miasta dodawały tamtoczesnej Moskwie dużo malowniczości. Wesoły był zwłaszcza widok monasterów; ogrodzone białymi murami.zwieńczone mnóstwem błyszczących, kolorowych i złotych kopuł, wyglądały one jak osobne miasta. Nad tą plątaniną cerkwi, domów, zarośli i monasterów dumnie wystrzelały w górę kremlowskie świątynie oraz niedawno wykończony chram * Kitajgorod - jedna z najstarszych dzielnic Moskwy, położona tuż obok Kremla, otoczona ongiś murami i basztami. ** Żywy most - most na łodziach (pontonowy). Ł pod wezwaniem Bogarodzicy, który Iwan założył przed kilku laty na pamiątkę zdobycia Kazania, a który obecnie znany jest nam jako cerkiew Wasilija Błażennego. Wielka była radość mieszkańców Moskwy, kiedy nareszcie zdjęto rusztowania zasłaniające cerkiew i ukazała się ona w całym swoim fantastycznym przepychu, błyszcząca złotem i kolorami, olśniewająca różnorodnością ozdób. Długo ludzie nie mogli się nadziwić mistrzostwu architekta, długo dziękowali Bogu i sławili cara, który dał światu prawosławnemu widowisko dotąd nie znane. Piękne były również inne cerkwie moskiewskie. Nie szczędzili mieszkańcy ani rubli, ani trudu na pomnożenie świetności domów Bożych. Wszędzie widać było drogie malowidła, pozłotę i duże zewnętrzne ikony wielkości człowieka. Lubili prawosławni ozdabiać świątynie, ale za to mało dbali o wygląd własnych domostw; mieszkania ich prawie wszystkie były zbudowane prosto i mocno, z sosnowych albo dębowych belek, nawet nie obitych deskami, zgodnie ze starym przysłowiem rosyjskim: nie kąty zdobią chatę, ale pierogi. Jeden tylko dom bojarzyna Drużyny Andriejewicza Morozowa odznaczał się szczególną pięknością. Belki dębowe były wyborne, okrągłe i równe; węgły spojone w kanię; dom wznosił się na dwa piętra, nie licząc świetlicy. Spadzisty daszek nad wysokim gankiem podtrzymywały wymyślne pękate słupy, a wszystko razem było upiększone misterną rzeźbą. Na okiennicach widniały kunsztownie wymalowane kwiaty i ptaki, okna zaś przepuszczały światło dnia Bożego nie przez zamglone pęcherze wołowe, jak w większej części domów moskiewskich, ale przez czystą, przezrocza mikę. Na obszernym dziedzińcu stały budynki dla służby, spichrze, suszarnie, gołębnik i letnia sypialnia bojarzyna. Do dziedzińca przylegała z jednej strony murowana cerkiewka domowa, z drugiej - spory ogród, otoczony dębową palisadą. W ogrodzie wznosiła się zgrabna huśtawka, również ozdobiona rzeźbą i malunkami. Słowem, dom był zbudowany jak się patrzy. Bo też było dla kogo budować! Bojarzyn Morozow, człowiek okazały, charakteru surowego i nieustę-pnego, mimo podeszłych lat ożenił się niedawno z najpierwszą pięknością moskiewską. Wszyscy dziwili się, gdy wyszła za Morozowa dwudziestoletnia Helena Dmitriewna, córka okolniczego* Pleszczejewa-Oczyna, który padł pod Kazaniem. Nie o takim oblubieńcu dla niej uradzały swachy moskiew- * Okolniczy - jeden z najwyższych stopni dworskich dawnego księstwa moskiewskiego. Za okolicznymi dopiero szli tzw. dumni bojarzy (członkowie dumy bojarskiej). skie. Ale Helena była na wydaniu, nie miała ni ojca, ni matki; a uroda dziewczyny przy rozwiązłych obyczajach nowych faworytów carskich więcej przyczyniała zmartwień niż pociechy. Morozow, ożeniwszy się z Heleną, stał się jej obrońcą, a wszyscy w Moskwie wiedzieli, że nie tak łatwo skrzywdzić tę, którą wziął pod swoją opiekę bojarzyn Drużyna Andriejewicz. Wielu dworzan carskich przed zamążpójściem Heleny usiłowało pozyskać jej względy, ale nikt się tak nie starał jak książę Afanasij Iwanowicz Wiaziemski. I podarunki kosztowne jej przysyłał, i w cerkwiach klękał naprzeciwko niej, i na ognistym koniu galopował obok jej wrót, i do walki na pięści stawał sam jeden przeciwko całej ławie zapaśników. Nie miał szczęścia książę! Swatki odnosiły mu podarki, a Helena odwracała się przy spotkaniu. Czy dlatego nie chciała patrzeć na księcia, że jej się nie podobał, czy też dlatego że inne już kochanie uwiło sobie gniazdko w dziewczęcym sercu -trudno było dociec. Wszystkie jednak najgorliwsze zabiegi, jakie książę przedsiębrał, spotykały się z rekuzą, Zgniewał się wreszcie Afanasij Iwanowicz i poszedł czołobitnie użalić się ze swoich niepowodzeń przed carem Iwanem Wasilewiczem. Car obiecał sam wyprawić swatów do Heleny Dmi-triewny. Dowiedziawszy się o tym, Helena zalała się łzami. Poszła z piastunką do cerkwi, uklękła przed obrazem Matki Bożej, płacze i niskie oddaje pokłony. W cerkwi było pusto; gdy jednak Helena wstała z klęczek i obejrzała się, zobaczyła, że za nią stoi w zielonym aksamitnym kaftanie i rozpinanym jedwabnym terliku bojarzyn Morozow. - Czemu płaczesz, Heleno Dmitriewno? - spytał. Poznawszy bojarzyna Helena bardzo się ucieszyła. Przyjaźnił się niegdyś z jej rodzicami, a i teraz odwiedzał ją czasem i kochał jak krewną. Helena szanowała go jak ojca i zwierzyła mu swoje myśli; tylko jednej nie zwierzyła, jedną ukryła przed bojarzynem; ukryła sobie na,nieszczęście, a jemu na zgubę! I teraz na pytanie Morozowa nie odsłoniła mu tej utajonej myśli, a płacz swój wytłumaczyła tym, że mają przyjechać do niej carskie swachy i wydać ją za Wiaziemskiego. - Heleno Dmitriewno - powiedział bojarzyn - uspokój się; czy naprawdę Wiaziemski budzi w tobie taką 'niechęć? Pomyśl dobrze. Wiem, że dotychczas był ci nie po sercu; ale chyba nikogo jeszcze nie masz na względzie, a serce panieńskie to wosk - rozgrzeje się, pokocha! 27 - Nigdy! - odpowiedziała Helena. - Nigdy go nie pokocham. Raczej zstąpię do grobu. Bojarzyn popatrzył na nią ze współczuciem. - Heleno Dmitriewno - rzekł, chwilę pomilczawszy - jest sposób, aby cię ocalić. Posłuchaj. Jestem stary i siwy, ale kocham cię jak córkę. Zastanów się, Heleno, czy zgodziłabyś się wyjść za mnie, starego? - Tak - zawołała radośnie Helena i padła mu do stóp. Wzruszyło Morozowa to niespodziane przyzwolenie, ucieszył błogi wyraz oczu Heleny; nie przyszło staremu na myśl, że była to gorliwość tonącego, który chwyta się cierni. Podniósł Helenę i po ojcowsku dotknął ustami jej czoła. - Dziecię moje - rzekł - ucałuj krzyż i przed obrazem Zbawiciela przysięgnij, że nie okryjesz hańbą mojej siwej głowy! - Przysięgam, przysięgam! - wyszeptała Helena. Bojarzyn kazał wezwać popa i wnet dopełnił się obrzęd zrękowin; kiedy zaś przybyli do Heleny carscy swatowie, była już narzeczoną Drużyny Andriejewicza Morozowa. Nie z miłości wyszła Helena za Morozowa; ale na krzyż Zbawiciela przysięgała, że będzie mu wierna, i mocno postanowiła dotrzymać przysięgi, nie zgrzeszyć przeciwko panu swojemu ni słowem, ni myślą. Bo i dlaczego miałaby nie kochać Drużyny Andriejewicza? Wprawdzie nie był młody, ale Bóg dał mu okazałą postać i zdrowie, i sławę rycerską, i wolę twardą, i wsie, i sioła, i rozległe majątki za rzeką Moskwą, i obszerne komory, pełne złota, brokatów i drogich futer. Jednego mu tylko odmówił: carskiej łaskawości. Gdy się dowiedział Iwan Wasiliewicz, że jego swatowie odeszli z kwitkiem, rozgniewał się na Morozowa i postanowił go ukarać; kazał go zaprosić na ucztę i posadził przy stole swoim nie tylko niżej od Wiaziemskiego, ale nawet od Borysa Godunowa, który podówczas nie doszedł jeszcze do znaczenia i nie piastował żadnej godności. Nie zniósł bo jarzyn takiej zniewagi; wstał od stołu: nie przystoi mu siedzieć poniżej Godunowa.* Wtedy car zapłonął jeszcze większym gniewem i rozkazał bojarzynowi '"...siedzieć poniżej Godunowa" - sprawa ta wiąże sięztzw. "miestniczestwem", które przyjęło się na Rusi Moskiewskiej w w. XV-XVI. Miestniczestwo polegało na ściśle ustalonej w porządku zwyczajowym hierarchii rodów bojarskich. Hierarchię tę później odnotowywano w osobnych księgach i według niej bojarzy obejmowali urzędy dworskie oraz zasiadali przy stole carskim. ukorzyć się przed Godunowem. Schylił Morozow przed wrogiem swoje dumne czoło, lecz zwymyślał go okrutnie i nazwał szczenięciem. Gdy car się o tym dowiedział, okropnie się rozwścieczył, zabronił Morozowowi pokazywać się na dworze, kazał mu zapuścić siwe włosy i czekać, aż zostanie z niego zdjęta opała. I bojarzyn oddalił się od dworu, i chodzi teraz w skromnym odzieniu, z nie czesaną brodą, a siwe włosy opadają na wysokie czoło. Smutno bojarzynowi, iż nie ogląda oczu monarszych, ale nie zhańbił swojego rodu, nie usiadł poniżej Godunowa! Dom Morozowa był co się zowie dostatni. Słudzy bali się i kochali swojego pana. Każdego, kto tam wchodził, przyjmowano bardzo gościnnie. I swoi, i obcy szczycili się jego względami, wszystkich darzył i wspierał słowem życzliwym, bogatą odzieżą i mądrą radą. Ale nikogo tak nie hołubił, nikogo tak nie obdarowywał, jak swojej młodej żony Heleny Dmitriewny. I żona za tę dobroć odpłacała mu dobrocią, co rano i co wieczór długo klęczała w kaplicy domowej i modliła się o jego zdrowie. Byłoż to winą Heleny Dmitriewny, że pośród serdecznej rozmowy z mężem, pośród gorących modłów przed ikonami nagle stawał w jej wyobraźni młody witeź, mknący na koniu z podniesioną buławą, a przed nim uciekające w nieładzie pułki litewskie? Dnia dwudziestego czwartego czerwca tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego roku, w sam dzień Iwana Kupały, wszystkie dzwony Moskwy były w ruchu od samego rana i dzwoniły bez ustanku. We wszystkich cerkwiach panował ścisk nie do opisania. Po skończonym nabożeństwie ludzie wylegli na ulice. Młodzi i starzy, biedni i bogaci nieśli do domu zielone gałązki, kwiaty, bazie brzózek, przybrane wstążkami. Wszystko było pstre, ruchliwe i wesołe. Jednakże koło południa ulice zaczęły pustoszeć. Ludzie po trochu rozchodzili się do domów i wkrótce na mieście nie było prawie żywego ducha. Zakrólowała śmiertelna cisza. Prawosławni wypoczywali w sypialniach i nie było takich, co by występowali przeciwko Bogu, chadzając po ulicach, Bóg bowiem i człowiekowi, i wszelakiemu stworzeniu nakazał spoczynek o po- > łudniu; a grzechem jest czynić cokolwiek wbrew woli Bożej, chyba że zmusi do tego sprawa nie cierpiąca zwłoki. Wszyscy tedy spali. Moskwa wydawała się miastem bez mieszkańców. Tylko na Bałczudze, w niedawno wystawionej izbie szynkowej, czyli karczmie, słychać było krzyki, kłótnie i śpiewy. Mimo południowej pory ucztowali tam wojacy, prawie wszyscy młodzi, w bogatych ubiorach. Porozkładali się wewnątrz domu, na dworze i na ulicy. Wszyscy byli na dobre pijani; jeden 29 leżąc na gołej ziemi wylewał na odzienie wódkę, drugi ochrypłym głosem silił się podtrzymać chóralny śpiew towarzyszów, ale wydawał tylko jakieś głuche, niepojęte dźwięki. Osiodłane konie stały przed bramą. Do każdego siodła przywiązana była miotła i psia głowa. W tym samym czasie na ulicy ukazało się dwóch jeźdźców. Jeden z nich, w karmazynowym kaftanie ze złotymi chwastami i w białej jedwabnej czapce, spod której wydobywały się gęste rude kędziory, zwrócił się do drugiego jeźdźca: - Micheicz - powiedział - widzisz tych pijaków? - Widzę, widzę, dobrodzieju! Rozpuścili się, kurza noga, jak dziadowskie bicze! - A czy widzisz, co mają przy siodłach? - Widzę: miotły i psie pyski, jak u tego rozbójnika. Widać w samej rzeczy są to carscy ludzie, skoro tak po Moskwie hulają! Ano, biedyśmy sobie napytali, dobrodzieju, kaszyśmy nawarzyli! Srebrny zachmurzył się. - Idź, spytaj ich, gdzie mieszka bojarzyn Morozow! - Hej, dobrzy ludzie, przezacni panowie! - zawołał Micheicz podjeżdżając do tłumu. - Gdzie mieszka bojarzyn Drużyna Andriejewicz Morozow? - A po co ci wiedzieć, gdzie mieszka ta sobaka? - Mój pan, książę Srebrny, ma pismo do Morozowa od wojewody księcia Prońskiego, który dowodzi wielkim pułkiem. - Dawaj to pismo! - Co? Co takiego? Ach ty, kurza no... Zwariowałeś? Tobie dać pismo książęce? - Dawaj, stary puszczyku, dawaj! Zobaczymy, czy ten Morozow nie knuje jakiej zdrady, czy nie dybie na życie gosudara! - Ach, ty łotrze! - krzyknął Micheicz zapominając o ostrożności, z jaką mówić zaczai. - Bo to mój pan zna się ze zdrajcami?! - Będziesz wymyślał jeszcze?! Ściągnąć go z konia, chłopcy, i obłożyć kańczugami! Ale tu sam Srebrny przyskoczył do opryczników. - Wara! - krzyknął tak groźnie, że ci mimowolnie się zatrzymali. -Jeżeli który z was - ciągnął dalej książę - choć palcem dotknie tego człowieka, temu ja łeb rozwalę, a reszta odpowiadać będzie przed gosudarem. Zmieszali się oprycznicy; ale nowi towarzysze podeszli z sąsiednich ulic i obstąpili księcia. Zuchwałe słowa posypały się z tłumu; wielu wydobyło pałasze. Źle by się mogło skończyć to wszystko dla Nikity Romanowicza, gdyby w tym samym czasie nie rozległ się w pobliżu głos śpiewający psalmy i nie powstrzymał opryczników jakby jakąś czarnodziejską mocą. Wszyscy obejrzeli się w stronę, skąd głos dochodził. Ulicą szedł człowiek, może czterdziestoletni, w samej tylko płóciennej koszuli. Na jego piersiach po-dzwaniały żelazne krzyże i łańcuchy pokutnicze, w ręku trzymał drewniany różaniec. Ujrzawszy Srebrnego przerwał śpiew, szybko zbliżył się i popatrzył mu prosto w oczy. _ Ty Ty! - zawołał jakby zdziwiony. - Po co tu jesteś obok nich? I nie czekając na odpowiedź, zaczai śpiewać dalej: "Błogosławiony mąż, który nie siada w radzie z przewrotnymi!" Oprycznicy usunęli się na stronę z szacunkiem, ale on, nie zwracając na nich uwagi, znów zaczął się wpatrywać w Srebrnego. - Mikitka, Mikitka! - powiedział kiwając głową. - Gdzieś ty zajechał? Srebrny nigdy nie widział tego człowieka, więc zdziwił się, słysząc z ust jego swoje imię. - Znasz mnie? - zapytał. Głupek roześmiał się. - Jesteś mi bratem! - odrzekł. Zaraz cię poznałem. Jesteś tak samo pomylony jak ja. Nie masz ode mnie więcej rozumu, bo nie przyjechałbyś tutaj. Widzę twoje serce, jakbym je miał na dłoni. Czysto, czysto jest w twoim sercu, sama tylko prawda. Obaj jesteśmy błogosławieni, obaj jesteśmy głupcami bożymi! A ci... - mówił dalej, wskazując na tłum uzbrojony - to nie nasza rodzina. U! - Wasia! - rzekł jeden z opryczników. - Czy ci czegoś nie potrzeba? Może pieniędzy? - Nie, nie, nie! - odrzekł pomyleniec. - Od ciebie nic nie potrzebuję! Wasia nic od ciebie nie weźmie. Zrób to, o co się-prosi Mikitka. - Człowieku boży - powiedział Srebrny - pytałem, gdzie mieszka bojarzyn Morozow. - Drużynka? To nasz! To święty! Tylko kark mażą twardy i głowę nosi wysoko, oj, jak wysoko! A kiedy ją skłoni, to już jej nie podniesie! - Gdzie on mieszka? - powtórzył łagodnie Srebrny. - Nie powiem! - odparł pomyleniec, jakby rozgniewany. - Niechaj inni powiedzą. Nie chcę przykładać ręki do nieszczęścia! I odszedł pośpiesznie, ciągnąc dalej przerwany śpiew. 31 Nie rozumiejąc jego słów i nie tracąc czasu na domysły, książę znów zwrócił się do opryczników. - No cóż? - spytał. - Powiecie mi na koniec, jak znaleźć dom Moro- zowa? - Idź wciąż przed siebie - odpowiedział gburowato jeden z nich. -Kiedy skręcisz na lewo, znajdziesz tam gniazdo starego kruka. W miarę jak książę oddalał się, oprycznicy, uskromieni zjawieniem się głupka, znów poczęli junączyć. - Hej! - krzyknął jeden. - Pozdrów od nas Morozowa i poradź mu, żeby się rychło sposobił na szubienicę! Dosyć się już nażył! - I dla siebie przygotuj postronek! - krzyknął za nim drugi. Ale książę nie zwrócił uwagi na ich grubiaństwa. "Co chciał mi powiedzieć ten biedaczyna? -myślał spuściwszy głowę. -Dlaczego nie wskazał mi domu Morozowa, a nawet dodał, że nie chce przykładać ręki do nieszczęścia?" Jadąc wciąż dalej, książę i Micheicz spotkali dużo innych opryczników. Jedni byli już pijani, drudzy dopiero szli do karczmy. Wszyscy spoglądali bezczelnie i zuchwale, a niektórzy wypowiadali tak ordynarne uwagi o jeźdźcach, że łatwo można było stąd wnioskować, jak dalece przywykli do bezkarności. ROZDZIAŁ V Spotkanie Jadąc konno brzegiem rzeki Moskwy widziało się ponad palisadą cały ogródj Morozowa. Kwitnące lipy ocieniały srebrzystą taflę stawu, który w dni postne! dostarczał bojarzynowi sporo pożywienia. Dalej zieleniły się jabłonie, wiśnie,! śliwy. Bujnymi trawnikami biegły wąskie dróżki. Dzień był upalny. Nadl różowymi kwiatami pachnących dzikich róż krążyły złote chrząszcze; w li-1 pach brzęczały pszczoły; w trawie ćwierkały pasikoniki; z zarośli czerwo-I nych porzeczek duże słoneczniki wysuwały okrągłe głowy i jakby wygrzewa-J ły się z lubością na południowym słońcu. Bojarzyn Morozow już chyba od godziny wypoczywał w swojej sypial- ni. Helena w gronie dziewczyn służebnych siedziała pod lipami na darniowej ławeczce, tuż koło palisady. Miała na sobie niebieski aksamitny letnik z rubinowymi guzikami. Szerokie muślinowe rękawy, ułożone w drobne fałdki, spięte były powyżej łokcia brylantowymi zarękawkami, czyli bransoletami. Takie zausznice spadały jej na ramiona; głowę pokrywał kokosznik wyszywany perłami, a safianowe buciki połyskiwały złotym haftem. Helena wydawała się wesoła. Śmiała się i żartowała z dziewczętami. - Bojarzyno - powiedziała jedna z nich - przymierz jeszcze te zarękawki, one są zdobniejsze. - Dosyć się już naprzymierzałam, moja droga - odparła miłym głosem Helena - przeszło godzinę stroicie mnie i obracacie, zmęczona jestem! - Włóż jeszcze na siebie tylko ten naszyjnik! W nim będziesz wyglądać akurat jak święta ikona w ramach. - Daj spokój, Pasza, wstyd i grzech tak mówić! - Jeżeli nie chcesz się stroić, bojarzyno, to może byśmy zabawiły się w gonionego albo w kamyczki? A może chcesz rybki pokarmić albo na huśtawce się pobujać? Chyba że wolisz posłuchać śpiewu! - Zaśpiewaj, Pasza, zaśpiewa j mi tę piosenkę, którą niedawno śpiewałaś zbierając jagody! - E, pani moja złociusieńka, nie ma nic wesołego w tej pieśni! To pieśń smutna, nie od święta. - Nic nie szkodzi; chciałabym jej posłuchać, zaśpiewaj mi, kochana. - Dobrze, pani, zaśpiewam, skoro taka twoja wola; żebyś mi tylko nie robiła potem wymówek, jak cię smutek ogarnie! A wy, przyjaciółki, pomóżcie mi, przyśpiewujcie! Dziewczęta usiadły kołem i Pasza zaczęła śpiewać na żałosną nutę: Ach, gdyby tak mrozy nie warzyły kwiatów, Nawet w zimie kwiaty by kwitnęły. Ach, gdyby tak na mnie smutek nie nachodził, O nic bym się nie martwiła I podparta łokciem nie siedziała, I na czyste pole nie patrzyła... Kiedy szłam przez sień, przez nową, To podniosłam szubę sobolową, Żeby szuba nie zaszeleściła, Żeby mi guziczki nie brzęknęły, Żeby mój nowy ojciec-świekier nie usłyszał, Nie powiedział swojemu synowi, Swojemu synowi, mojemu mężowi! 33 Pasza spojrzała na swoją panią. Dwie duże łzy toczyły się z jej oczu. - Ach, jaka ja głupia! - rzekła dziewczyna. - Co ja narobiłam! Na swoje utrapienie posłuchałam bojarzyny. Ale czy się to godzi, moja dobra pani, brać do serca zwykłą piosenkę? - Bo też nie miałaś czego lepszego do śpiewania! - zawołała porywczo Dunia, bystrooka, czarnobrewa dziewczyna. - Czekaj no, zaśpiewam pieśń do twojej całkiem niepodobną i zobaczysz, jak rozweselę naszą panią! Dunia żwawo powstała z miejsca, wzięła się jedną ręką pod bok, drugą unisła w górę, nieco przechyliła się i, zgrabnie kołysząc biodrami, jęła posuwać się naprzód krokiem tanecznym i przyśpiewywać: Gosudar Pantelejmon chodził po podwórzu, Chodzi po szerokim, nic się nie odzywa. Nosi kunie skórki bez jedynej dziurki, Czapka z soboli głowę nakrywa. Ma Kuźmicz za co dziękować Bogu wszechmogącemu! Oczy jego żony patrzą spod zasłony, Bojarzy patrzą sponad miejskich ścian, A bo j aro we: z okien teremu. Powiadają bojarzy: cóż to za pan? A bojarowe: czyjże to pan? I mówi żona: to mój najdroższy! Skończyła Dunia i sama pierwsza się roześmiała. Helenie jednak zrobiło się jeszcze smutniej. Chciała zapanować nad sobą, ale nie strzymała, zasłoniła rękami twarz i wybuchnęła płaczem. - Masz swoją piosenkę! - rzekła Pasza. - Co my teraz poczniemy? Jak zobaczy Drużyna Andriejewicz zapłakane oczki naszej pani, będzie zły na nas, będzie krzyczał, żeśmy głupie i nie umiemy jej zabawić! - Dziewuszki moje! - zawołała raptem Helena i rzuciała się na szyję Paszy. - Dajcie mi się wypłakać, pomóżcie mi płakać! - Co ci jest, bojarzyno? Czego się tak nagle rozsmuciłaś? - Nie nagle, moje dziewczątka kochane! Już od rana mi smutno. Jak zadzwonili na jutrznię, jak zobaczyłam z okien świetlicy lud boży, wesoło śpieszący do cerkwi, zrobiło mi się ciężko... i teraz jeszcze serce mię boli... a tu tymczasem dzień wypadł taki pogodny, taki słoneczny, i do tego jeszcze te stroje, któreście na mnie powkładały... Zdejmijcie ze mnie, dziewczęta, te bransolety, zrzućcie kokosznik z głowy, zaplećcie mi włosy w warkocze, po waszemu, po dziewczyńsku. - Ależ to grzech, bojarzyno, wielki grzech! Warkocze ci zapleść jak pannie! Boże uchowaj! Niechby się o tym dowiedział nasz pan! - Nie dowie się, dziewczęta. Zaraz nałożę kokosznik! - Nie, bojarzyno, to grzech! Masz nad nami władzę, ale my tego na swoje sumienie wziąć nie możemy! "Czyżby to był grzech - pomyślała Helena - gdybym sobie przywiodła na pamięć swoje dawne lata?" - Niech będzie, jak chcecie - rzekła na głos - nie zdejmę kokosznika, ale podejdź do mnie, Pasza, zaplotę ci warkocz tak, jak mnie kiedyś zaplatano. Pasza, rumieniąc się z zadowolenia, uklękła przed bojarzyną. Helena rozpuściła jej jasne włosy, rozdzieliła na równe części i zaczęła splatać gruby warkocz rosyjski z dziewięciu pasemek. Wymagało to nie byle jakiej umiejętności. Należało pleść jak najsłabiej, żeby kosa, niczym krata, dokładnie zakrywała tył głowy, a potem spadała na plecy, nieznacznie się zwężając. Helena z pilnością wzięła się do rzeczy. Przekładając pasma, przewijała je kunsztownie sznurkami pereł. Wreszcie warkocz był gotów. Bojarzyną wplotła w koniuszek wstążkę, wiążąc ją w trójkąt, i nanizała na nią kosztowne pierścionki. - Skończyłam, Pasza - powiedziała ciesząc się ze swojej pracy. -Wstań no i przejdź się przede mną. Patrzcie, dziewczęta, czy nie prawda, że ten warkocz jest ładniejszy od kokoszinka? - Wszystko w swoim czasie, bojarzyno - odpowiedziały, śmiejąc się, dziewczęta - ale Duniasza chciałaby mieć i kokosznik! - Przestańcie sobie żartować ze mnie, śmieszki! - odparła Dunia. - Ja bym do końca życia nosiła warkocz! Ale znam takie, co oczu nie odrywają od bojarskiego klucznika! Dziewczyny aż się zaniosły od głośnego śmiechu, a niektóre zmieszały się i poczerwieniał}'. Widać klucznik był naprawdę zuchem. - Nachyl się, Paszeńko - rzekła Helena - zawiążę ci jeszcze wstążkę z paroma biczykami paciorków... Dziewczęta, przecie to dzisiaj Iwana Kupały, dzisiaj nawet rusałki zaplatają warkocze! - Nie dzisiaj, bojarzyno, ale w kleczalny czwartek* i w dzień Świętej Trójcy zaplatają rusałki włosy. Na Iwana Kupałę biegają z rozpuszczonymi włosami i odwodzą ludzi od paprotek, żeby kto nie zerwał ich kwiatu. Kleczalny czwartek - czwartek w tygodniu kleczalnym, czyli zielonoświątkowym, poprzedzającym dzień Św. Trójcy. 35 - Bóg z nami - powiedziała Pasza - różne rzeczy dzieją się na Iwana, lepiej ich nie oglądać! _ Boisz się rusałek, Paszeńko? - Jakże mam się nie bać! Dzisiaj nawet do lasu chodzić straszno, tak samo jak na Świętą Trójcę albo w rusalnym tygodniu*. Dziewczynę na śmierć załaskoczą, chłopaka wysuszą miłosnym pragnieniem! - Mówisz, a sama nie wiesz! - przerwała jej inna dziewczyna. - Jakie rusałki mogą być pod Moskwą! Tu ich nigdy nie było i teraz też nie ma. Na Ukrainie co innego, tam rusałek jest zatrzęsienie. Ponoć niejednego młodego zucha doprowadziły do obłędu. Wystarczy zobaczyć rusałkę jeden jedyny raz, a do śmierci będzie się po niej tęskniło; żonaty porzuci żonę i dziatki, kawaler zapomni o swojej ukochanej! Helena zamyśliła się. - Dziewczęta - rzekła po chwili - a czy na Litwie są rusałki? - Przecie stamtąd się wywodzą; co na Ukrainie, to i na Litwie -jednako. Helena westchnęła. W tej chwili dał się słyszeć tętent koński i nad palisadą ukazała się biała czapka księcia Srebrnego. Zobaczywszy mężczyznę Helena chciała się ukryć, ale gdy rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na jeźdźca, stanąła nagle jak wryta. Książę również zatrzymał konia. Nie wierzył własnym oczom. Przez głowę przemknęły mu naraz tysiące myśli, jedna od drugiej sprzeczniejsza. Widział przed sobą Helenę, córkę Pleszejewa-Oczyna, tę samą, którą kochał i która przysięgła przed pięciu laty, że stale będzie go kochać. Cóż ona robi w ogrodzie Morozowa? Tu dopiero książę spostrzegł na głowie Heleny perłami wyszywany kokosznik i zbladł. Jest zamężna! "Czy mi się w oczach troi? - pomyślał wbijając w nią nieruchomy, jakby wystraszony wzrok. - Czy mi się śni?" - Dziewczęta! - prosiła Helena. - Odejdźcie, przywołam was potem; odejdźcie trochę, zostawcie mnie samą! Boże, mój Boże! Matko Najświętsza! Co mam uczynić! Co mam powiedzieć! Srebrny tymczasem oprzytomniał. - Heleno Dmitriewno - rzekł stanowczym głosem - odpowiedz mi Rusalny tydzień - tydzień następujący po dniu Św. Trójcy. 36 krótko: czy wyszłaś za mąż? Czy to nie złudzenie? Nie żarty? Naprawdę jesteś mężatką? Helena w rozpaczy szukała słów i nie znajdowała ich. - Odpowiedz mi, Heleno Dmitriewno, nie zwódź mnie dalej, przecie to nie świątki! - Posłuchaj mnie, książę - wyszeptała Helena. Srebrnego dreszcz przebiegł. - Po cóż mam słuchać? - powiedział. - Zrozumiałem wszystko. Nie trać słów na darmo i żegnaj, pani! Zawrócił konia. _ Książę! - zawołała Helena. - Błagam cię w imię Chrystusa i Jego Matki Najświętszej, wysłuchaj mnie! Możesz mnie potem zabić, ale teraz wysłuchaj! Nie miała siły ciągnąć dalej; głos jej zamarł; kolanami wsparła się o darniową ławeczkę i błagalnie wyciągnęła ręce do Srebrnego. Jakby skurcz wstrząsnął księciem, żal ocknął się w jego sercu. Zatrzymał konia. Helena, dławiąc się łzami, zaczęła opowiadać, jak ją prześladował Wiaziemski, jak wreszcie car podjął się wydać ją za swojego faworyta i jak ona w rozpaczy zgodziła się zostać żoną Morozowa. Przerywając opowieść wybuchami płaczu, obwiniała się o mimowolną zdradę; mówiła, że obowiązkiem jej było raczej życie sobie odebrać, niż oddać rękę innemu; przeklinała swój słaby charakter. - Nie możesz mnie kochać, książę - mówiła - nie sądzone ci mnie kochać! Ale obiecaj mi, że mnie nie przeklniesz; powiedz, że mi wybaczysz moją wielką winę! Książę słuchał nachmurzony, ale nic nie odrzekł. - Nikito Romanowiczu - szepnęła bojaźliwie Helena - powiedz, na litość Boską, chociaż jedno słówko! Zwróciła na niego oczy pełne oczekiwania i lęku; cała jej dusza spłynęła w to wymowne, błagalne spojrzenie. Srebrny zmagał się z sobą. - Pani - rzekł wreszcie drżącym głosem - taka już widać była wola Boga... i ty nie jesteś winna... tak, nie jesteś winna... nie mam ci nic do wybaczenia, Heleno Dmitriewno... Nie przeklinam ciebie... nie, Bóg mi świadkiem, nie mam do ciebie urazy... ja... tak jak dawniej... kocham cię! Słowa te wyrwały się księciu pomimo jego woli. 37 Helana krzyknęła, zapłakała i podbiegła do palisady. W tejże chwili książę wspiął się na strzemionach i chwycił za koły ogrodzenia. Helena z drugiej strony już stała na ławce. Bez namysłu, bez przytomności, wyciągnęli do siebie ręce i usta ich się złączyły... Pocałowała Helena Dmitriewna młodego witezia! Oszukała chytra żona męża starca! Zapomniała o przysiędze, którą złożyła przed Bogiem! Jakże się teraz pokaże na oczy mężowi? Domyśli się wszystkiego Drużyna Andriejewicz, z jej oczu się domyśli. A nie jest mężem takim, który by jej przebaczył! I nie o życie dba swoje, ale o cześć bojarską! Zabije ją starzec; zabije niewierną żonę; zabije Nikitę Romanowicza. ROZDZIAŁ VI Przyjęcie Morozow znał Srebrnego jeszcze dzieckiem, ale obaj już dawno przestali się widywać. Kiedy Srebrny wyruszył na Litwę, Morozow wojewodował w jakichś odległych stronach; nie spotykali się z sobą więcej niż dziesięć lat, ale Drużyna Andriejewicz mało się odmienił; zawsze wyglądał dzielnie i książę poznałby go wszędzie na pierwszy rzut oka, gdyż stary bojarzyn należał do tych ludzi, których osobowość głęboko wraża się w pamięć. Sam wzrost i postawa zwracały na niego uwagę. Był o całą głowę wyższy od księcia. Ciemnokasztanowate włosy, z lekka przyprószone siwizną, spadały w nieładzie na mądre jego czoło naznaczone kilkoma bliznami. Szeroka broda, prawie całkiem siwa, zakrywała połowę piersi. Spod ciemnych, krzaczastych brwi błyskało przenikliwe spojrzenie; na ustach błąkał się pogodny uśmieszek, a w nim przebijało to, co lud dowcipnie określa mówiąc, że ktoś jest nie w ciemię bity. W całym obejściu bojarzyna, w jego majestatycznych ruchach było coś lwiego, jakaś szczególna powaga, spokój, dostojeństwo i pewność siebie. Patrząc na niego, każdy by pomyślał: lepiej żyć w zgodzie z tym człowiekiem. A zarazem powiedziałby sobie: niebezpiecznie się z nim kłócić! Istotnie, patrząc uważnie w rysy Morozowa, łatwo było domyślić się, że spokojna twarz jego może w chwili gniewu stać się straszna. Wszelako przyjazny uśmiech i otwarta, niekłamana serdeczność niebawem zacierały to wrażenie. - Witaj mi, książę, witaj, gościu zacny! Racz wstąpić w moje progi! - powiedział Morozow wprowadzając Srebrnego do wielkiej komnaty z belkowym pułapem, z kaflową leżanką, z długimi dębowymi ławami, z kosztowną bronią na ścianach tudzież z mnóstwem złotych i srebrnych naczyń, którymi pięknie zastawione były szerokie półki. - Witaj, witaj, książę! Oto jakiego Bóg mi zesłał gościa! Pamiętam cię dobrze, Nikituszka, jeszcze małym dzieckiem. O, zuch z ciebie był, nie ma co mówić! Kiedy dzieci bawiły się w wojnę, źle było z tą stroną, która występowała przeciwko tobie! Rozpędzisz się jako ten sokół jasny i kiedy zagra w tobie krew młodzieńcza, to się rozpieklisz nie przymierzając jak niedźwiadek; wybacz, Nikito Romanowi-czu, zbyt rubaszne słowo! Jak zaczniesz wtedy młócić na prawo i na lewo, to aż popatrzeć miło i wesoło. A i wyrosłeś też, książę, na dzielnego młodzieńca! Słyszałem o twoich czynach na ziemi litewskiej! Tłukłeś wrogów tak samo, jak przedtem zwyciężałeś swoich małych przeciwników! Uśmiechał się wesoło Morozow i lwie oblicze jego jaśniało serdeczną radością. - A pamiętasz, Nikituszka - mówił dalej, objąwszy księcia jedną ręką za ramiona - pamiętasz, jakeś w żadnej zabawie nie znosił oszustwa? Czy walczyć z kim zaczniesz, czy pięściami się okładać, prędzej dopuścisz, żeby cię na ziemię zwalono, niżbyś sam podstawił komu nogę albo zrobił coś wbrew umowie. Wszystko, bywało, ścierpisz, ale na obłudę ani sobie, ani innym nie pozwolisz. Książę czuł się skrępowany wobec Morozowa. - Bojarze - powiedział - oto list do ciebie od księcia Prońskiego. - Dziękuję ci, książę. Potem przeczytam; nie ma nic pilnego; pozwól, że się zajmę tobą, moim drogim gościem! A gdzież jest Helena Dmitriewna? Hej, służba! Powiedzcie żonie, że przybył do nas w gościnę nasz drogi książę Nikita Romanowicz Srebrny. Niechże przyjdzie go powitać. Cicho i lekko weszła Helena z tacą na rękach. Na tacy stały czary pełne win rozlicznych. Helena nisko pokłoniła się Srebrnemu, jakby go widziała po raz pierwszy. Blada była jak śmierć. - Książę - powiedział Morozow - oto rządzicielka moja i mojego domu, Helena Dmitriewna. Racz jej okazywać swoje względy. Przecie ty, Nikito Romanowiczu, jesteś naszym, rzec można, krewniakiem. Twój ojciec i ja żyliśmy z sobą jak bracia rodzeni, więc i żona moja nie powinna być dla ciebie obca... Pokłoń się, Heleno, i częstuj księcia!... Posil się, drogi gościu, nie gardź naszym chlebem i solą! Czym chata bogata, tym rada! Tu jest romania, tu węgrzyn, a tu miód malinowy; sama gospodyni go syciła. 38 39 Morozow nisko się pokłonił. Książę odpowiedział obojgu ukłonami i wypił podaną sobie czarę. Helena ani razu nie spojrzała na Srebrnego. Długie jej rzęsy były spuszczone. Drżała tak, że aż na tacy czary dzwoniły jedna o drugą. - Co ci jest, Heleno? - spytał nagle Morozow. - Czy aby źle się nie czujesz? Twarz ci na śnieg zbielała! Heleńciu - dodał szeptem - może znowu przejeżdżał Wiaziemski? Tak, z pewnością ten opętaniec przejeżdżał koło ogrodu! Nie martw się, Heleno. Nie ma w tym twojej winy. Beze mnie lepiej nie chodź do ogrodu; bądź spokojna, moje dziecię, nikomu nie pozwolę, aby ciebie skrzywdził! Uśmiechnij się zaraz, bądź weselsza, bo gość zauważy! -Daruj, książę, zechciej mi wybaczyć, musiałem z żoną pomówić o sprawach gospodarskich, aby dała nam co zjeść. Zapewne nie jadłeś, książę, obiadu? - Dziękuję, bojarze, jestem po obiedzie. - Nic nie szkodzi. Spożyjesz jeszcze jeden. Pójdź, Heleno, zajmij się stołem! A ty, książę, tymczasem przekąś, co Bóg dał, nie uchybiaj starcowi w opale. Mam i bez tego dosyć różnych zmartwień! Morozow pokazał na swoje długie włosy. - Widzę, bojarze, widzę i oczom swoim nie wierzę. Ty w opale? Za co? Daruj niedelikatne pytanie. Morozow westchnął. - Za to, że trzymam się starego obyczaju, że czci bojarskiej chronię, że nowym ludziom się nie kłaniam! Przy tych słowach twarz jego zasępiła się, a oczy przybrały wyraz surowości. Opowiedział o swoim zajściu z Godunowem i gorzko się użalał na niesprawiedliwość cara. - Wiele, wiele, mój książę, zmieniło się w Moskwie od tego czasu, jak car zaprowadził opryczninę. - Cóż to jest ta oprycznina, bojarze? Spotykałem opryczników, ale ich nie rozumiem! - Widać gniew Boga ściągnęliśmy na siebie, Nikito Romanowiczu, i gniew ten zamglił jasne oczy carskie! Kiedy oszczercy posądzili Sylwestra i Adaszewa* o zdradę, kiedy wypędził ich od siebie car, wówczas przeminęły * Sylwester - kapłan cerkwi Błagowieszczeńskiej w Moskwie; Adaszew - bojar znakomitego rodu, okolniczy carski. Obaj wchodzili w skład tzw. "wybranej rady" i sprawowali rządy przy małoletnim Iwanie IV. Przed ustanowieniem opryczniny w r. 1560 zostali oskarżeni o zdradę i zesłani; jeden - na wyspy Sołowieckie, drugi - do Dorpatu; tam wkrótce zmarli. 40 nasze złote czasy! Zaczął nagle Iwan Wasiliewicz krzywo na nas patrzeć, na nas, na wiarne sługi swoje! Zaczął wszędzie tropić zdradę i spiski, i różne rzeczy, które się nawet w głowie nie mieszczą! A nowym ludziom w to graj! Szepczą mu poufnie na bojarów, jeden ze złości, drugi po to, żeby sobie względy cara zaskarbić. I do wszystkich szeptów car nakłaniał ucha. Kto jakąkolwiek niechęć czuł do kogoś, ten zaraz rzucał oszczerstwa, że tamten obraża cara słowami, że chana albo króla podmawia przeciwko carowi. I owi przeklętnicy, nie bojąc się strasznego sądu Bożego, swoje oszczercze donosy ': potwierdzali krzywoprzysięstwem, krzyż obłudnie całowali i zeznania skła-' dali na piśmie. Dużo niewinnych ludzi wtrącono do ciemnic i poddano torturom. Kto tylko chciał, Nikito Romanowiczu, ten powodował wszczęcie śledztwa z carskiego rozkazu. Przedtem, bywało, jeżeli ktoś doniósł na ciebie, musiał sam dowieść swojego oskarżenia; a teraz, żeby nie wiem jakich sprzecznych rzeczy naplótł, biorą cię na spytki i męczą na podstawie ustnej tylko obmowy! Trudne czasy nastały, Nikito Romanowiczu, Car taką grozę sieje w narodzie, jakiej nikt jeszcze dotąd nie widział! Po katuszach nastąpiły egzekucje. I kogóż uśmiercano! Ale możeś ty, książę, słyszał już coś niecoś o tym? - Słyszałem, bojarze, ale piąte przez dziesiąte. Nieprędko wieści dochodzą na Litwę. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Car mocen jest karać tych, co naruszają porządek w państwie słowem albo czynem! - Nikt temu nie przeczy, książę. Na to car jest carem, żeby karać i nagradzać. Tylko to człowieka boli, że nie prawdziwych przestępców karano, ale wierne sługi gosudara; taką niewinną śmiercią zginął okolniczy Adaszew (brat Aleksieja) z nieletnim synem, tak życie postradał Iwan Szyszkin z żoną i dziećmi, i wielu, wielu szlachetnych ludzi odeszło od nas w ten sposób. Wzburzenie odmalowało się na twarzy Srebrnego. - Znać nie car tu zawinił, ale jego zausznicy. - Ach, książę! Gorzko wymówić, a strach pomyśleć! Nie tylko za podmową zauszników zaczął car przelewać krew niewinną. Taki na przykład Basmanow, nowy krajczy carski, poskarżył się przed carem na księcia Oboleńskiego-Owczynę o jakieś nieprzystojne słowo. I cóż zrobił car? Przy obiedzie własną ręką wbił sztylet w serce księcia! .~- Bojarze! - zawołał Srebrny zrywając się z miejsca. - Gdyby mi to powiedział ktoś inny, nazwałbym go oszczercą! Sam bym się z, nim rozprawił! 41 - Za stary jestem na oszczercę Nikito Romanowiczu. A i kogóż miałbym zniesławiać? Monarchę swojego? - Przebacz, bojarze! Co sądzić jednak o tych wszystkich zmianach? Czy ktoś nie podszedł cara? - I ja tak przypuszczam. Ale siadaj no, książę, i słuchaj dalej. Pewnego razu gosudar, upiwszy się, zaczął (co za wstyd i hańba!) tańczyć ze swoimi ulubieńcami. I nawet włożył maskę. Był przy tym obecny książę Michał Riepnin. Zapłakał bojar z żalu. A car i jemu kazał włożyć maskę. "Nie! -odrzekł Riepnin. - Nie dojdzie do tego, abym ja splamił swoją cześć bojarską!" - i podeptał maskę nogami. Pięć dni później został zabity na rozkaz cara podczas nabożeństwa w cerkwi. - To Bóg nas karze! - Niechże się dzieje Jego święta wola! Jednak posłuchaj jeszcze, książę. Wyrokom śmierci nie było końca. Codziennie krew płynęła i w miejscu straceń, i w turmach, i w monasterach. Codziennie chwytano ludzi bojarskich i wywożono do katowni. Tam sługusy na widok ognia przyznawali się ze strachu do wszystkiego i jeszcze obgadywali swoich panów. Kto nie chciał sumienia obciążać i uniewinniał bojarów, ten sam ginął. Wielu było takich, co ucierpieli za prawdę i śmierć ponieśli męczeńską. Car chwilami jakby odzyskiwał przytomność i kajał się, i modlił, i płakał, i sam siebie nazywał mordercą, bezbożnikiem. Dawał hojne wsparcia różnym monasterom i nakazywał odprawiać nabożeństwa żałobne za zamorodowanych. Kajał się Iwan Wasilewicz, ale niedługo; i cóż wymyślił? Posłuchaj, książę. Budzę się kiedyś rano i widzę ogromne poruszenie. Ludzi pełno na ulicach, biegną do Kremla i z Kremla. Wszyscy lamentują: "Wyjeżdża nasz gosudar nie wiadomo dokąd!" Mnie aż ciarki przeszły! Ubieram się,dosiadam konia; ze wszystkich stron bojarzy śpieszą na Kreml, jedni konno, drudzy piechotą, jak pospólstwo; nikt nie myśli nawet o zachowaniu stosownej powagi! Dotarliśmy do bramy Twerskiej, patrzymy, a stamtąd wyjeżdżają żołnierze; ludzie przed nimi tylko się rozstępują na obie strony. Za żołnierzami posuwają się sanki w sankach siedzi car, z carową i carewiczem. Dalej widać jeszcze mnóstwo innych sań, wiozących cały dobytek, skarbiec i sprzęt domowy cara. Potem jadą okolniczowie i dworzanie, i ludzie przykaźni*, i wojskowi, i rozmaici czynownicy - wszystko to również opuszcza Kreml. Chcieliśmy się przecisnąć do carskich sanek, ale żołnierze nas nie dopuścili, zasłaniając się * Ludzie przykaźni - pełniący służbę w przykazach, czyli urzędach księstwa moskiewskiego. rozkazem gosudara. I orszak ten przeciągnął przez Moskwę i wyjechał za rogatki miejskie. Wróciliśmy do domów i długo czekali, czy się car nie rozmyśli i nie powróci. Mija tydzień i nasz metropolita dostaje gramotę. Pisze car, że z wielkiej żałości serca, nie chcąc znosić nieustannych zamachów i spisków, porzuca swoje gosudarstwo i jedzie tam, dokądmuBóg drogę wskaże. Jak się ta wieść rozniosła, wybuchnął w Moskwie szloch i jęk: nie mamy cara, nie mamy ojca naszego! Kto teraz będzie nami rządził? Nie ma co prawdy w bawełnę owijać: groźnym był carem Iwan Wasiliewicz, alić stał nad nami z woli Najwyższego i zapewne dla wyplenienia grzechów naszych karał nas tak okrutnie. Zwołaliśmy dumę bojarską i uchwaliliśmy jechać za carem, złożyć mu czołobitność i z płaczem błagać o pomiłowanie. Powiedziano nam, że car zatrzymał się w Słobodzie Aleksandrowskiej, a leży ta Słoboda stąd o jakie osiemdziesiąt wiorst. Zmówiliśmy pacierze i pojechaliśmy. A jak się ukazała w oddali Słoboda, przystanęliśmy, żeby jeszcze raz się pomodlić: nie to było straszne, że może skazać nas na śmierć, ale to, że może nie dopuścić nas do siebie. Nic jednak nie okazało się takiego. Dopuścił nas car. Jak weszliśmy, to, nie uwierzysz, Nikito Romanowiczu, nie poznaliśmy gosudara! I oblicze jakby nie jego; i włosy, i broda po prostu wylazły! Co się z nim stało? Car i nie car! Długo rozmawiał z nami, czynił nam wyrzuty co do niebywałych zdrad, wyliczał nasze winy, do których nie poczuwaliśmy się, i wreszcie wyznał, że tylko na usilne prośby swoich bogomódlców episkopów zgadza się dalej gosudarzyć, ale na określonych warunkach. Dał nam do ucałowania rękę i pozwolił odejść. - A jakież były te warunki cara? - spytał Srebrny. - Zaraz ci powiem, książę: posłuchaj. Minęły trzy niedziele; wrócił Iwan Wasiliewicz do Moskwy. Zapanowała radość wielka; taka radość, że nawet w dzień Zmartwychwstania Chrystusa nie bywa takiej. Zwołał car dumę i nas wszystkich, i duchowieństwo. A kiedy zebraliśmy się, oznajmił, że będzie nami rządził, ale tylko po to, by karać zdrajców śmiercią, rzucać w opałę zuchwalców, a mienie im odbierać. I wymaga, by nikt, począwszy od metropolity, kończąc na ludziach przykaźnych, nie ośmielił się zanosić do niego prośby o łaskę. Ustanawiam, powiada, straż ochronną i biorę na swoje wyłączne użytkowanie różne miasta i osady podmiejskie tudzież w samej Moskwie różne ulice. I owe miasta, i ulice, i swoją straż osobną nazywam, powiada, opryczniną, a wszystko, co pozostaje-to ziemszczyzna. A bojarzy, powiada, i metropolita władzy nad osobnymi dobrami moimi stołowymi mieć 43 nie będą. I pod tym warunkiem obejmuję gosudarstwo! Tak powiedział i odtąd zaczai dobierać sobie nowych ludzi, i to samych takich, co nie pochodzili z żadnego znanego rodu i co mu poprzysięgli na krzyż święty, że nie będą się zadawali i kumali z bojarami. Oddał im wszystkie grunta, wszystkie domy i wszystkie dobra ruchome, które wydzielił do swojego wyłącznego użytku. A dawnych dziedzicznych właścicieli majątków, w liczbie około dwunastu tysięcy, wygnał z opryczniny jak bydło. Doprawdy, Nikito Romanowiczu, oglądałem to na własne oczy, a po dziś dzień nie daję temu wiary! Jeżdżą teraz po świętej Rusi ich diabelskie, krwiożercze pułki z miotłami i psimi głowami; depczą prawdę, wymiatają nie zdradę, ale cześć rosyjską; gryzą nie wrogów gosudara, ale jego wierne sługi, i nie ma na nich sądu ni sprawiedliwości! - Dlaczegoż zgodziliście się na te warunki? - zauważył Srebrny. - Ależ, książę! Czy można sprzeciwiać się carowi? czy jego władza nie jest od Boga? - Wiadomo, że od Boga. Ale on sam was jednak zapytywał. Trzeba mu było powiedzieć, że nie chcecie opryczniny. - A jeżeli znowu by wyjechał? Co wtedy? Mielibyśmy zostać bez cara? Cóż by na to powiedział lud? Srebrny zamyślił się. - Tak - odezwał się po chwili - nie można zostawać bez cara. Na co jednak teraz czekacie? Dlaczego mu nie powiecie, że od opryczniny ginie cały kraj? Dlaczego patrzycie na wszystko i milczycie? - Ja, książę, nie milczę - odpowiedział Morozow z godnością. - Nigdy nie taiłem swojej myśli; toteż jestem w opale. Gdyby mnie car wezwał do siebie, nie przemilczałbym niczego; tylko że on mnie nie wezwie. Naszych teraz już nie ma w jego otoczeniu. Popatrz, kogo sobie dobrał.! Czy są tam jakieś dawne rody? Nie ma-dawnych rodów! Sama gołota najemnicza, taka, której nasi ojcowie nie chcieliby nawet trzymać do posług we dworach. Weź z nich którego bądź na chybił trafił: Basmanowowie, ojciec i syn, już nie wiem, który niegodziwszy; Maluta Skuratow, ni to rzeźnik, ni to zwierzę jakoweś, zawsze krwią zbryzgany; Wąska Griaznoj - gotowy do każdej, najohydniejszej zbrodni! Borys Godunow - ten ojca i matkę sprzeda i jeszcze własne dzieci da w przydatku, byle tylko wznieść się wyżej, wbije ci nóż w gardło i jeszcze się ukłoni. Jeden tylko jest tam wysokiego rodu, książę Afanasij Wiaziemski. Zhańbił, przeklętnik, siebie i nas wszystkich! Ale co tam o nim mówić! Morozow machnął ręką. Inne myśli pochłonęły starca. Zadumał się i Srebrny. Zadumał się o strasznej zmianie, jaka zaszła w charakterze cara, i zapomniał na chwilę o dziwnym stosunku, w którym go los postawił względem Morozowa. Tymczasem służba nakryła do stołu. Pomimo wymawiań się Drużyna Andriejewicz przymusił swojego gościa do spróbowania licznych potraw: wszelkich galaret, pieczeni, zup, kulebiaków i bużeniny. A kiedy postawiono przed nim różne napoje, Morozow nalał sobie i księciu po pucharze małmazji, powstał, odgarnął z czoła swoje opalne włosy i rzekł, podnosząc puchar do góry: - Za zdrowie naszego wielkiego monarchy, cara Iwana Wasiliewicza! - Oświeć go, Boże! Otwórz mu oczy! - odpowiedział Srebrny i wychylił puchar do dna, po czym obaj się przeżegnali. Helena nie pokazała się w czasie obiadu i nie była obecna przy biesiadzie. Wiele jeszcze mówił stary bojarzyn o sprawach państwa, o napadzie Tatarów krymskich na ziemie riazańskie; wypytywał księcia o litewską wojnę i surowo potępiał Kurbskiego za ucieczkę do króla*. Książę odpowiadał szczegółowo na wszystkie pytania, a w końcu opowiedział o swoim starciu z oprycznikami we wsi Miedwiediowce, o awanturze z nimi w Moskwie i o spotkaniu z pomyleńcem, nie odważając się jednak napomknąć o ciemnych słowach ostatniego. Morozow wysłuchał księcia z wielką uwagą. - Źle, Nikito Romanowiczu - rzekł trąc sobie czoło - bardzo źle. Że oni rabowali tę wieś, temu nie można się dziwić: wieś jest, zauważ, moja, a dziedzictwo opalnego bojara nie korzysta z ochrony, każdy ma prawo je grabić. Znana to rzecz; co się da wziąć, to biorą, a czego nie podniosą, to palą; bydło rogate szablami rąbią. Taki ich obyczaj. A pomyleńca znam. To rzeczywiście boży człowiek. Nie ciebie pierwszego nazwał po imieniu widząc po raz pierwszy; każdego przenika na wylot. Boi się go nawet car. Ile razy carowi zarzucał w oczy jego zbrodnie! Więcej takich świętych mężów, a oprycznina przestanie istnieć! Powiedz, książę - ciągnął dalej Morozow -kiedy chciałbyś powitać gosudara? * Ucieczka Kurbskiego - książę Andriej Kurbski był naczelnym dowódcą wojsk rosyjskich w Inflantach. Po przegranej bitwie z Polakami pod Newlem, obawiając się gniewu carskiego, uciekł w r. 1563 do Polski. Zygmunt August przyjął go życzliwie i nadał mu duże włości. 44 - Jutro z samego rana, jak tylko jego miłość wyjdzie z sypialni. - Co też mówisz, książę! Już się zmierzchło, a tu bez mała sto wiorst trzeba jechać! - Jak to? Czy car nie w Kremlu przebywa? - Nie, książę, nie w Kremlu. Zagniewaliśmy pana naszego, porzucił nas gosudar, wyjechał do Słobody Aleksandrowskiej, mieszka tam ze swoimi kompanami, żeby ich grom zapalił. - Jeżeli tak, to muszę cię pożegnać, bojarze, trzeba mi pośpieszać. Jeszcze nawet do domu nie wstępowałem. Rozejrzę się po mieście, a jutro skoro świt wyruszę do Słobody. -- Nie jedź, książę! - Dlaczego? - Nie obronisz głowy, Nikito Romanowiczu. - Dziej się wola Boża; co będzie, to będzie! - Posłuchaj, Nikito Romanowiczu. Ty mnie może zapomniałeś, ale ja ciebie pamiętam jeszcze niemowlęciem. Ojciec twój nieboszczyk żył ze mną ręka w rękę, serce w serce. Umarł, Panie świeć nad jego duszą! Nie masz nikogo, co by cię ostrzegł, co by ci rady udzielił, a łoś twój nie jest do pozazdroszczenia, dalibóg, nie jest! Jak pojedziesz do Słobody, toś przepadł, książę, z kretesem! - Cóż robić, bojarze, tak mi widocznie sądzone! - Nikitiuszka, zostań, ja cię schowam. Nikt cię nie znajdzie, służba moja cię nie wyda, będziesz w moim domu jak syn rodzony! - Bojarze, przypomnij sobie, co mówiłeś przed chwilą o Kurbskim. Nie przystoi bojarowi rosyjskiemu ukrywać się przed swoim carem. - Nikito Romanowiczu, pomyśl, Kurbski to zdrajca. Uciekł do wrogów naszego monarchy a kimże ja jestem? Czy też wrogiem gosudara? - Przebacz, bojarze, puść w niepamięć słowo wyrzeczone bez namysłu, ale co ma być, tego się nie ominie! - Gdybyś, Nikitiuszka, pozostał u mnie, może by gniew carski ostygł, może ja i metropolita załatwilibyśmy jakoś twoją sprawę, a teraz wpadniesz, mój drogi, jak smoła na rozżarzone węgle! - Życie nasze jest w ręku Boga. Nie godzi się chytrością zabiegać o przedłużenie tego życia "poza kres, który Bogu spodobało się oznaczyć. Dziękuję za gościnę - dodał Srebrny wstając - dziękuję za przyjźń (wymawiając te wyrazy mimowolnie zmieszał się), pojadę jednak. Bądź zdrów, bojarze! Morozow popatrzył na księcia ze smutnym współczuciem, ale widać było, że w głębi duszy pochwala jego decyzję i że sarn nie inaczej by postąpił będąc na jego miejscu. - Niechże się tobą Bóg opiekuje, Nikito Romanowiczu! -rzekłpodnosząc się z ławki i obejmując księcia. - Oby Bóg zmiękczył serce gosudara. Obyś wrócił cało ze Słobody jak młodzieniaszek z ognistego pieca. Obym cię znów uściskał, jak teraz ściskam z całego serca i z całej duszy! Przysłowie mówi: pieszego odprowadza się do bramy, a jeźdźca do konia. Książę i bojar pożegnali się na progu sieni. Było już ciemno. Przejeżdżając wzdłuż palisady Srebrny zobaczył w ogrodzie białą suknię. Serce mu uderzyło. Zarzymał konia. Do palisady podeszła Helena. - Książę - powiedziała szeptem - słyszałam twoją rozmowę z Drużyną Andriejewiczem. Jedziesz do Słobody... Niech cię Bóg uchowa, książę! Jedziesz na śmierć! - Helena Dmitriewno! Widać tak się podobało Pan, abym poniósł śmierć z ręki cara. Nie na radość przybyłem w rodzinne strony, nie przeznaczył mi Bóg szczęścia, nie za mnie wyszłaś, Heleno Dmitriewno! Niechże się spełnią wyroki Boskie! - Książę! Oni cię zamęczą! Straszno mi myśleć o tym! O Boże, czy już ci życie tak obrzydło? - Niech przepada! - rzekł Srebrny i machnął ręką. - Matko Najświętsza! Jeżeli sam nad sobą nie masz litości, zlituj się nad innymi! Zlituj się nade mną, Nikito Romanowiczu! Wspomnij, jak mnie kochałeś! Miesiąc wyszedł zza chmur. Twarz Heleny, jej perłowy kokosznik, naszyjnik i kolczyki z brylantów, jej oczy pełne łez - zajaśniały uroczym blaskiem. Jeszcze płakała Helena, ale już gotowa była uśmiechnąć się przez łzy. Jedno słowo księcia zamieniłoby jej smutek w bezgraniczną radość. Zapomniała o mężu, zapomniała o wszelkiej ostrożności. Srebrny wyczytał w jej oczach taką miłość, taką tęsknotę, że mimo woli zawahał się. Szczęście od niego ubiegło na wieki. Helena związana była z innym, ale kochała tylko księcia. Dlaczego nie miałby zostać, odłożyć wyjazdu do Słobody? Czyż sam Morozow nie upraszał go o to? Tak dumał książę i czarujące obrazy powstawały w jego wyobraźni, ale poczucie honoru, na chwilę uśpione, ocknęło się raptem. "Nie - pomyślał - hańba mi, jeżeli chociaż w duchu znieważę pamięć 4ó mojego ojca! Tylko człowiek bez czci i wiary płaci za gościnę oszustwem, tylko tchórz ucieka przed śmiercią!" - Nie mogę nie jechać! - rzekł stanowczym głosem. - Nie mogę sam tylko ukrywać się przed carem moim, kiedy lepsi ode mnie giną. Żegnaj Heleno! Stówa te nożem przebiły serce młodej niewiasty. W rozpaczy rzuciła się na ziemię. - Rozstąpże się pode mną, matko ziemio święta! -jęknęła. - Nie żyć mi na białym świecie! Zabiję się, otruję! Nie przeżyję ciebie, Nikito Romanowi-czu! Kocham cię ponad życie, ponad światłość Bożą, nikogo prócz ciebie nie kochałam i kochać nie będę! Księciu serce pękało z bólu. Chciał pocieszyć Helenę, ale ta szlochała coraz głośniej. Ludzie mogli ją usłyszeć, podpatrzyć księcia i donieść bojarzy-nowi. Srebrny uprzytomnił to sobie i, aby ratować Helenę, postanowił oderwać się od niej. - Daruj Heleno! - powiedział. - Daruj, serce moje, radości moja! Zaprzestań płakać; może Bóg da, zobaczymy się jeszcze. Chmury zasłoniły księżyc, wiatr zatrząsł wierzchołkami lip, wonnym deszczem kwiatów osypał Helenę i księcia. Zaszumiały stare gałęzie, jakby mówiły: dla kogo mamy kwitnąć, dla kogo zielonością się okrywać? Zginie na próżno witeź waleczny i zginie jego polubienica! Obejrzawszy się po raz ostatni na Helenę, książę dostrzegł za nią, w głębi ogrodu, jakąś ciemną postać ludzką. Czy powiedziało się to księciu, czy sługa, któryś przechodził ogrodem, czy też może był to sam bojarzyn Morozow? ROZDZIAŁ VII Słoboda Aleksandrowska Droga wiodąca z Moskwy do Troickiej Ławry i z Ławry do Słobody Aleksan-drowskiej przedstawiała obraz nader ożywiony. Bez ustanku cwałowali tą drogą carscy posłańcy; gromady ludzi wszelkiego stanu zdążały piechotą na bogomódlstwo; oddziałki opryczników pośpieszały tam i z powrotem; sokol- niczowie wyjeżdżali ze Słobody do różnych wiosek po żywe gołębie; kupcy ciągnęli z towarami, siedząc na wozach albo konno odprowadzając długie tabory wozów. Przechodziły grupy skomorochów, z gudkami, wołynkami i bałałajkami. Ci byli poubierani jaskrawo, prowadzili z sobą obłaskawione niedźwiedzie, śpiewali piosenki albo prosili o datek bogatych podróżnych. - Zmiłujcie się nad nami, wielmożni - mówili różnymi głosami - wam Bóg dał majątki i wszelkie inne dobra, a nam przykazał, żebyśmy się żywili waszym miłosierdziem, więc nie pomińcie nas, wielmożni! - Ojcowie nasi, dobrodzieje! - śpiewali inni przeciągle, siedząc tuż przy drodze. - Niech wam Bóg da zdrowie! Niech was Bóg doprowadzi szczęśliwie do Siergija Troicy! Inni dodawali do tych słów różne żartobliwe przypowiastki, tak że niejeden podróżny w nagrodę za dowcip rzucał im całego korablennika. Niekiedy skomorochowie staczali walki z gromadami obdartych żebraków, którzy z miast i monasterów śpieszyli do Słobody, by się pożywić carską jałmużną. Przechodzili też ślepi gęślarze i bajarze, z gęślami na ramionach, trzymając się za ręce. Wszystko to hałasowało, śpiewało, klęło. Konie rżały, niedźwiedzie ryczały, ludzie wrzeszczeli. Droga ciągnęła się przez gęsty las. Pomimo tak wielkiego na niej tłoku zdarzało się czasami, że zbrojni łupieżcy napadali na kupców i obdzierali ich do cna. Rozboje w okolicach Moskwy szczególnie przybrały na sile od czasu, kiedy oprycznicy pousuwali z całych wsi rolników, a z osad mieszczan. Pozbawieni dachu nad głową i środków do życia, ludzie ci przystąpili do band rozbójniczych, umocnili się w zasiekach i ze względu na swoją liczebność stali się nie na żarty niebezpieczni. Oprycznicy schwytanych rozbójników wieszali bez miłosierdzia; ale i ci nie pozostawali im nic dłużni, kiedy zdarzyło im się złapać oprycznika. Zresztą nie tylko oprycznicy uprawiali grabieże na drogach. Skomorochowie i żebracy, natrafiwszy pod wieczór na źle strzeżony tabor, wyręczali rozbójników w ich zajęciu. Kupcom działo się najgorzej. Rabowali ich i rozbójnicy, i skomorochowie, i żebracy, i pijani oprycznicy. Pocieszali się jednak kupcy przysłowiem, że strata i zysk mieszkają o ścianę, i w dalszym ciągu odwiedzali Słobodę, mówiąc: "Bógmiłosierny, może dojdziemy." I nie wiadomo jakim cudem skutek był zawsze taki, że mieli zyski, a nie straty. 48 49 W Ławrze Troickiej książę Srebrny wyspowiadał się i przyjął komunię. To samo uczynili jego ludzie. Archimandryta, żegnając się z księciem, błogosławił go jak człowieka idącego na niechybną śmierć. O trzy wiorsty od Słobody stała przy rogatce straż wojskowa i zatrzymywała przyjezdnych, pytając każdego: kim jest i po co jedzie do "Niewoli". Tak mówił przez szyderstwo lud zmieniając nazwę Słoboda, która niegdyś znaczyła to samo co swoboda, wolność. Srebrny i jego słudzy przeszli przez podobne badanie co do celu ich przybycia. Potem dowódca straży odebrał im broń, a czterech opryczników dosiadło koni, by odprowadzić przybyłych. Wkrótce ukazały się w oddali barwne kopuły i dziwaczne złocone dachy carskiej rezydencji. Oto co mówi o tym pałacu nasz historyk, opierając się na świadectwach cudzoziemców współczesnych Iwanowi: * "W owym groźnie zabawnym przybytku Iwan większą część czasu poświęcał praktykom religijnym, żeby nieustannymi modłami uspokoić swoje sumienie. Chciał nawet przerobić pałac na monaster, a z ulubieńców swoich uczynić mnichów: wybrał z całej opryczniny trzystu ludzi, najzdol-nieszych, nazwał ich braciszkami, siebie igumenem, księcia Afanasija Wia-ziemskiego szafarzem, Malutę Skuratowa zakrystianem; dał im tafie, czyli; kalotki oraz czarne riasy, pod którymi nosili bogate, błyszczące od złota j kaftany, obramowane skórkami soboli; ułożył dla nich regułę zakonną i sam j był wzorem jej przestrzgania. Owo klasztorne życie Iwana tak wyglądało] wedle opisu świadków naoczynch. O czwartej rano szedł na wieżę cerkiewną j z carewiczami i Malutą Skuratowem, by dzwonić na jutrznię; braciszkowie; śpieszyli do cerkwi; kto nie przyszedł, tego karano ośmiodniowym aresztem. Nabożeństwo ciągnęło się do szóstej albo do siódmej. Car śpiewał, czytał, modlił się tak gorliwie, że na czole zawsze pozostawały mu znaki od mocnych, uderzeń o posadzkę. O ósmej znowu zbierano się na obiednię, a o dziesiątej zasiadano do brackiej trapezy.* Zasiadali wszyscy prócz Iwana, który stał] i głosił duszozbawcze nauki. Braciszkowie tymczasem jedli i pili do sytości; każdy dzień wydawał się świętem: wina i miody lały się strumieniami. Resztki uczty wynoszono z pałacu na dziedziniec i rozdawano biednym. Igumen, czyli car, jadł obiad później, gawędził z faworytami o prawach, drzemał albo jechał do ciemnicy, gdzie asystował przy torturowaniu jakiegoś "...oto co mówi o tym pajacu nasz historyk" - A. Tołstoj przytacza wyjątek z tomu IX Istorija1 Gosudarstwa BossijskogoU. Karamzina (Sankt-Petersburg 1834). Trapeza - oznacza w monasterach prawosławnych bądź salę jadalną (refektarz), bądź wspólną biesiadę mnichów (bracka trapeza). nieszczęśliwca. Owo straszliwe widowisko stanowiło dlań jakby rozrywkę; powracał stamtąd serdecznie zadowolony: żartował, rozmawiał tonem weselszym niż zazwyczaj. O ósmej znowu wszyscy szli na wieczernię; o dziesiątej Iwan udawał się do sypialni, gdzie trzej ślepcy opowiadali mu bajki; słuchał ich i zasypiał, ale nie na długo: o północy wstawał i dzień jego zaczynał się od modłów. Czasami w cerkwi meldowano mu o sprawach państwowych, czasami najokrutniejsze polecenia wydawał Iwan podczas jutrzni albo obiedni. Jednostajność tego życia przerywał tak zwanymi objazdami, odwiedzał monastery, bliższe i dalsze, lustrował warownie graniczne, polował na zwierzynę w lasach i pustyniach; lubił zwłaszcza nagonkę na niedźwiedzie; przy tym wszystkim zawsze i wszędzie załatwiał sprawy urzędowe, gdzyż bojarzy ziemscy, pozornie upełnomocnieni do rządów państwem nie odważali się nic przedsięwziąć bez jego wiedzy!" Wjechawszy do Słobody, ujrzał Srebrny, że pałac czy też monaster gosudara oddzielony jest od innych budowli głębokim rowem i wałem. Trudno opisać wspaniałość i rozmaitość tego przybytku. Ani jedno okno nie było podobne do drugiego, ani jeden filar nie równał się drugiemu pod względem kolorów i deseni. Budowlę wieńczyło mnóstwo kopulastych głów. Cisnęły się one jak banie i przeświecały. Złoto, srebro, wielobarwne kafle niczym błyszcząca łuska pokrywały pałac od góry do dołu. Kiedy go oświetlało słońce, trudno było z daleka domyślić się, czy to jakaś rezydencja, czy klomb olbrzymich kwiatów, czy też może żar-ptaki zleciały się w gęstą chmurę i rozpostarły na słońcu swoje ogniste pióra. Niedaleko pałacu stała oficyna drukarska z przynależną do niej odlewnią czcionek, z mieszkaniami składaczy i z osobnym apartamentem dla zagranicznych mistrzów, sprowadzonych przez Iwana z Anglii i Niemiec. Dalej ciągnęły się niezliczone budynki dla służby, w których mieszkali klucznicy, podklucznicy, kredencerze, piekarze, kucharze, stajenni, pisarze, sokolnicy i inni ludzie dworscy różnych specjalności. Niepoślednim bogactwem jaśniały cerkwie słobodzkie. Sławna świątynia Bogarodzicy pokryta była na zewnątrz jaskrawym malowidłem; na każdej cegle błyszczał krzyż i cerkiew wyglądała jak odziana w złocistą siatkę, • Czarodziejski ten widok rozproszył na chwilę smutne myśli, które nie opuszczały Srebrnego przez całą drogę. Atoli wkrótce nieprzyjemny widok przypomniał bojarowi o jego położeniu. Przejechali koło kilku szubienic, stojących jedna przy drugiej. Tuż obok wznosiły się rusztowania, a na nich leżały gotowe pniaki i topory. Zarówno szubienice jak i rusztowania zbudowane były starannie i mocno, nie na dzień, nie na rok, ale na długie lata! Nawet najbardziej nieustraszony człowiek nie może pozostać obojętny na myśl, że czeka go bliska śmierć, i to nie śmierć zaszczytna, wśród szczęku mieczów i huku dział, ale ponura i haniebna, z ręki podłego oprawcy. Srebrny, przejeżdżając koło miejsca straceń, nie umiał przytłumić wzburzenia, jakie go ogarnęło, i mimo woli odbiło się ono na jego wrażliwym obliczu: przewodnicy spojrzeli na księcia i uśmiechnęli się. - To są nasze huśtawki, bojarze - odezwał się jeden z nich, wskazując na szubienice. -Widać spodobały ci się, bo oczu nie możesz od nich oderwać. Micheicz, który jechał z tyłu, nic nie odrzekł, tylko zagwizdał i pokiwał głową. Dojechawszy do wału książę i jego towarzysz spieszyli się i przywiązali konie do słupów, które w tym celu miały powkręcane kółka. Przyjezdni weszli na ogromny dziedziniec pełen żebraków. Wszyscy oni głośno modlili się, śpiewali psalmy i obnażali swoje wstrętne rany. Ochmistrz carski, stojący na stopniach ganku, rozdawał w imieniu Iwana jedzenie i datki pieniężne. Od czasu do czasu po dziedzińcu przechadzali się oprycznicy; niektórzy siedzieli na ławkach i grali w szachy albo w ziarna. Tak nazywano podówczas grę w kości. Inni, zebrawszy się w kółko, rzucali gruby gwóźdź i śmieli się do rozpuku, kiedy przegrywający musiał kilka razy z rzędu wyciągnąć z ziemi głęboko wbitą "rzodkiewkę". Odzież opryczników przedstawiała rażącą sprzeczność z łachmanami żebraków. Straż carska jaśniała od złota. Każdy z nich miał na głowie jedwabną albo aksamitną kalotkę wysadzaną perłami, i drogimi kamieniami; wszyscy wydawali się żywymi ozdobami baśniowego i pałacu, z którym tworzyli jakby jedną całość. ; Jeden zwłaszcza oprycznik zwrócił na siebie uwagę Srebrnego. Był to młodzieniec mający lat około dwudziestu, niezwykle przystojny, ale z nieprzyjemną, bezczelną twarzą. Ubrany był bogaciej niż inni, nosił wbrew zwyczajowi bardzo długie włosy, brody nie miał wcale, a w ruchach jego widoczna była jakaś niewieścia gnuśność. Obchodzenie się z nim towarzyszów też było dosyć dziwne. Rozmawiali z nim jak z równym sobie i nie Okazywali mu żadnego szczególnego szacunku, ale gdy tylko zbliżył się do któregoś z kółek, oprycznicy rozstępowali się, a ci co siedzieli na ławkach, wstawali i ustępowali mu miejsca. Zdawało się, że go pilnują albo czują przed nim lęk. Ujrzawszy Srebrnego i Micheicza, obrzucił ich wyniosłym spojrzeniem, skinął na przewodników i widocznie zapytał ich, kim zacz są ci 52 przyjezdni. Potem spojrzał na Srebrnego, zmrużył oczy, uśmiechnął się i szepnął coś do swoich towarzyszów. Ci również się uśmiechnęli i rozeszli w różne strony. Sam zaś wszedł na ganek i oparłszy się łokciami o balustradę, nie przestawał szyderczo spoglądać na Nikitę Romanowicza. Nagle pomiędzy żebrakami powstał okropny popłoch. Gęsta ciżba cofających się gwałtownie ludzi natarła na Srebrnego i o mało go z nóg nie zwaliła. Żebracy z krzykiem uciekali sprzed pałacu; na ich twarzach malowała się groza. Książę zdziwił się, ale niebawem zrozumiał przyczynę powszechnego strachu. Ogromny niedźwiedź, pędząc wielkimi susami, gonił żebraków. W jednym mgnieniu oka cały dziedziniec opustoszał i książę został sam, oko w oko z niedźwiedziem. Myśl o ucieczce nie przyszła mu do głowy. Srebrny niejeden raz potykał się z niedźwiedziem. Ten rodzaj polowania stanowił dla niego zabawę. Zatrzymał się i w tejże chwili, kiedy niedźwiedź, skuliwszy uszy, w ciężkich podskokach podbiegł ku niemu i wyciągnął swoje mordercze łapy, książę zrobił poruszenie, żeby dobyć pałasza. Ale pałasza nie miał! Zapomniał, iż oddał go oprycznikom przed wjazdem do "Niewoli". Młodzieniec, oparty o balustradę ganku, parsknął śmiechem. - Tak, tak - powiedział - możesz szukać szabli! Jedno uderzenie łapy niedźwiedziej przewróciło księcia na ziemię, drugie-niechybnie roztrzaskałoby mu czaszkę, ale książę ku swojemu zdziwieniu drugiego ciosu nie otrzymał. Poczuł tylko na sobie ciepły strumień krwi. - Wstań, bojarze! - zawołał ktoś na niego, podając mu rękę. Książę wstał i zobaczył oprycznika, na którego przedtem nie zwrócił uwagi; był to młodzieniec może siedemnastoletni; trzymał w ręku zakrwawioną szablę. Niedźwiedź z rozwalonym łbem leżał na grzbiecie, machając łapami; zdychał u jego nóg. Oprycznik nie miał bynajmniej miny człowieka pyszniącego się odniesionym zwycięstwem. Łagodne oblicze jego wyrażało głęboki smutek. Upewniwszy się, że niedźwiedź nie złamał księciu kręgosłupa, chciał odejść, nie czekając nawet na podziękowanie. - Zacny młodzieńcze! - rzekł do niego Srebrny. - Zechciej wymienić swoje nazwisko i zawołanie, abym wiedział, za kogo mam się modlić! - Na co ci moje nazwisko, bojarze! - odrzekł oprycznik. - Nie cierpię go, Bóg z nim! Ta osobliwa odpowiedź zdziwiła księcia, ale wybawca jego już się oddalił. - No, Nikito Romanowiczu - powiedział Micheicz, połą od kaftana 53 ocierając księcia z posoki niedźwiedziej - alem się najadł strachu! Już chciałem krzyknąć na niedźwiedzia: hu! hu!, żeby zostawił ciebie, a na mnie się rzucił, ale właśnie ten młody zuch, niech mu Bóg da szczęście, rozłupał zwierzowi łeb. A wszystko urządził tamten, kurza noga, gołowąs z maślanymi oczkami, co patrzy z ganku! Gdzieśmy trafili - dodał Micheicz szeptem - czy to kto widział, żeby w carskim pałacu puszczać z łańcucha niedźwiedzie! Uwaga Micheicza była słuszna, ale Słoboda miała swoje zwyczaje i nic w niej nie działo się zwykłym porządkiem. Car lubił walki zwierząt. Kilka niedźwiedzi stale trzymano w żelaznych klatkach na wypadek szczwania. Ale od czasu do czasu Iwan albo jego oprycznicy wypuszczali zwierzęta z klatek, pozwalali im napastować ludzi i bawili się kosztem tych nieszczęśników. Jeżeli niedźwiedź kogoś ciężko poranił, car wypłacał rannemu odszkodowanie pieniężne. Jeżeli zaś niedźwiedź rozszarpał kogoś na śmierć, to pieniądze dawano rodzinie zmarłego, a nazwisko ofiary wpisywano do synodyku* i modlono się za nią po klasztorach, podobnie jak za inne ofiary carskiej zabawy albo carskiego gniewu. Wkrótce wyszli z pałacu dwaj stolnicy i powiedzieli Srebrnemu, że car widział go przez okno i chce wiedzieć kto on taki. Zameldowawszy carowi nazwisko księcia, stolnicy znów powrócili i oznajmili, że car zapytuje o zdrowie księcia i każe mu być dzisiaj na obiedzie u carskiego stołu. Łaska ta nie bardzo ucieszyła Srebrnego. Iwan może nie wiedział jeszcze o zajściu pomiędzy nim a oprycznikami we wsi Miedwiediowce. A być może również (co zdarzało się dość często) car chwilowo taił swój gniew pod pozorami życzliwości, aby niespodziewana kara w rozgwarze uczty wydała się winowajcy tym straszliwsza. Jakkolwiek było, Srebrny przygotował się na wszystko i w myśli odmówił pacierz. i Dzień ten był wyjątkowy w Słobodzie Aleksandrowskiej. Car, wybierając się do Suzdalu na bogomódlstwo, ogłosił zawczasu, że będzie jadł obiad ! rażeni z bracią zakonną, i do stołu oprócz trzystu opryczników stanowiących jego zwykłe towarzystwo kazał zawezwać jeszcze czterystu, tak że wszystkich zaproszonych na obiad było siedmiuset. * Synodyk - książka cerkiewna, do której wpisuje się nazwiska zmarłych, aby je wymieniać podczas nabożeństw żałobnych. ROZDZIAŁ VIII Uczta W ogromnej, z dwóch stron oświetlonej sali, pomiędzy wzorzyste malowanymi kolumnami, stały trzy rzędy długich stołów. W każdym rzędzie było po dziesięć stołów, na każdym stole po dwadzieścia nakryć. Dla cara, carewicza i najbliższych ulubieńców stały osobne stoły w końcu sali. Dla gości były przygotowane ławki obite złotogłowiem i aksamitem; dla cara wysoki rzeźbiony fotel, ozdobiony kiściami pereł i diamentów. Dwa lwy stanowiły podstawę fotela, a oparciem był dwugłowy orzeł z podniesionymi skrzydłami, złocony i pomalowany w różne kolory. Pośrodku sali stał wielki czworokątny stół z dębowym blatem. Mocne i grube były deski, mocne - toczone kolumienki, które podpierały stół; musiały one dźwigać całą górę srebrnych i złotych naczyń. Były tu i misy lite, z których każdą czterech ludzi ledwo by uniosło za rzeźbione ucha, i ciężkie czerpaki, i puchary wysadzane perłami, i półmiski różnej wielkości, z wytłaczanym deseniem. Były tu także czasze krwawnikowe, i kubki ze strusich jaj, i turze rogi oprawione w złoto. A między półmiskami i czerpakami stały przedziwne złote kielichy w kształcie niedźwiedzi, lwów, kogutów, pawi, żurawi, jednorożców i strusiów. I wszystkie owe ciężkie półmiski, tace, czerpaki, czasze, kielichy, zwierzęta i ptaki piętrzyły się, tworząc piramidę, której szczyt dosięgał nieomal sufitu. Składnie i raźno weszła na salę gromada carskich dworzan i rozmieściła się po ławach. Na stołach wtedy prócz przyborów z solą i pieprzem i flaszek z octem nie było żadnych innych naczyń, a z potraw stały półmiski z zimnym mięsiwem, smażonym na oleju, kwaszone ogórki, śmietanka i zsiadłe mleko w drewnianych faskach. Oprycznicy usiedli, ale jeść nie zaczynali, czekając na cara. Wkrótce parami weszli stolnicy i otoczyli carski fotel; za stolnikami postępował marszałek dworu i krajczy. Na koniec zagrzmiały trąby, zadzwoniły pałacowe dzwony i powolnym krokiem wszedł sam car Iwan Wasiliewicz. Był słusznego wzrostu, zgrabny i szeroki w ramionach. Długa, ze złotogłowiu szata jego, w przeróżne wzory wyszywana, miała wokół rozcięcia i całego spodu obramowanie z pereł i drogich kamieni. Drogocenny pierście-nisty naszyjnik ozdobiony był emaliowanymi wizerunkami Zbawiciela, Bo-garodzicy, apostołów i proroków. Duży, misternie rzeźbiony krzyż wisiał na 55 złotym łańcuchu na szyi. Wysokie obcasy czerwonych safianowych butów zaopatrzone były w srebrne podkówki. Straszliwą zmianę dostrzegł w monarsze Nikita Romanowicz. Twarz o rysach regularnych wciąż jeszcze wydawała się piękna, ale nabrała ostrości, orli nos jakby się jeszcze bardziej zakrzywił, oczy błyszczały posępnym blaskiem, a na czole zjawiły się zmarsz^ czki, których przedtem nie było. Najbardziej zaskoczyły i zdziwiły księcia przerzedzone włosy w brodzie i wąsach. Iwan skończył dopiero trzydzieści pięć lat, a wyglądał na przeszło czterdzieści. Wyraz twarzy zmienił się zupełnie. Tak zmienia się budynek po pożarze. Jeszcze wznoszą się ściany, ale wnętrza uległy zniszczeniu, ponure okna patrzą złowieszczym wzrokiem i w pustych pokojach zagnieździło się złe. Mimo to jednak, kiedy Iwan spojrzał życzliwie, wzrok jego był pociągający. Uśmiechem swym czarował nawet tych, którzy go dobrze znali i oburzali się na jego niecne postępki. Z tak szczęśliwą powierzchownością Iwan łączył jeszcze dar wymowy. Zdarzało się, że najzacniejsi ludzie, słuchając wywodów cara, dawali się przekonać o konieczności jego okropnych metod rządzenia i wierzyli, dopóki mówił, w słuszność jego śmiertelnych wyroków. Za ukazaniem się Iwana wszyscy wstali i nisko mu się pokłonili. Car z wolna przeszedł między rzędami stołów do swojego miejsca, zatrzymał się i obrzucił wzrokiem zebranie, po czym ukłonił się na wszystkie strony; następnie odmówił na głos długą modlitwę, przeżegnał się, pobłogosławił stoły i usiadł w fotelu. Wszyscy oprócz krajczego i sześciu stolników poszli za jego przykładem. Przed carem stanął tłum służących ubranych jednakowo, w aksamitne kaftany fiołkowego koloru ze złotym szychem. Ukłonili mu się do kolan i dwójkami udali się po jedzenie. Niebawem wrócili niosąc kilkaset pieczonych łabędzi na złotych półmiskach. Od tego zaczai się obiad. Srebrnemu przypadło miejsce niedaleko od carskiego stołu, razem z ziemskimi bojarami, to znaczy z takimi, którzy nie należeli do opryczniny, ale ze względu na swoje wysokie godności dostąpili zaszczytu uczestniczenia w dworskim obiedzie. Niektórych Srebrny znał przed wyjazdem na Litwę. Ze swojego miejsca mógł też widzieć cara, jak również tych, co siedzieli przy tym samym stole. Smutno się zrobiło księciu, kiedy porównał Iwana sprzed pięciu laty z Iwanem, który teraz siedział w gronie swoich ulubieńców. Nikita Romanowicz zwrócił się z zapytaniem do swojego sąsiada, jednego z dawnych znajomych. 56 - Kto jest ten młodzieniec, co siedzi po prawej ręce cara, taki blady i nachmurzony? - To carewicz Iwan Iwanowicz - odparł bojar i, obejrzawszy się dokoła, dodał szeptem: - Boże, uchowaj nas od niego! W ojca się wdał, nie w dziada, i niepomiernie do swoich lat jest okrutny; nie będzie nam radośnie pod jego ręką! - A ten młody, czarnooki, przy końcu stołu, o takiej łagodnej twarzy? Rysy jego są mi znane, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie się z nim spotykałem. - Widziałeś go, książę, pięć lat temu jako giermka na dworze carskim; od tego czasu jednak daleko zaszedł i jeszcze dalej zajdzie; jest to Borys Fiodorowicz Godunow, zaufany doradca gosudara. Widzisz... - ciągnął dalej bojar, zniżając głos do szeptu - widzisz przy nim tego barczystego rudzielca ze zmarszczonymi brwiami, który na nikogo nie patrzy, tylko nakłada sobie łabędzia? Wiesz, kto to taki? To Grigorij Łukianowicz Skuratow-Bielski, przezwany Malutą. Jest on druhem serdecznym, poplecznikiem i oprawcą cara. Tu, w monasterze tutejszym, zlituj się Panie, car wyznaczył go na zakrystiana. Zdawałoby się, że gosudar bez niego nie zrobi kroku, ale niech tylko słowo rzeknie Borys Fiodorowicz, a zaraz wszystko stanie się tak, jak zechce Godunow, a nie Malutą! A tam, ten młodziutki i delikatny jak panienka, co nalewa carowi wina, to Fiodor Aleksiejewicz Basmanow. - Ten? - spytał Srebrny poznając zniewieściałego młodzieńca, którego powierzchowność tak go uderzyła przy pierwszym spotkaniu, a nieoczekiwany żart o mało nie pozbawił życia. - Ten sam. Ach, jak car go lubi; po prostu żyć bez niego nie może; ale jak tylko wypadnie rozstrzygnąć jakąś ważną sprawę, kogo zapytają o radę? Nie jego, tylko Borysa Fiodorowicza! - Oczywiście - powiedział Srebrny wpatrując się w Godunowa -teraz go sobie przypominam. Czy to nie on miał carski sajdak? - Tak, książę. Jeździł z carem i woził carski sajdak. Zdawałoby się, że to służba nic nie znacząca; jak się tu wybić? Ale zdarzyło się raz na polowaniu, że zaczęto zabawiać się strzelaniem z łuku. A był przy tym poseł chana, Dewlet Murza. Ten, gdy puścił strzałę, to strzała niechybnie wbijała się w czapkę tatarską, którą umieszczono na drągu, o sto kroków od namiotu cara. Pora była już poobiednia i dużo pucharów zdążyli wszyscy wychylić. Aż °to wstał zza stołu Iwan Wasiliewicz i powiada: "Dajcie mi mój łuk, ja też ^afię tak jak Tatarzyn!" A Tatarzyn ucieszył się: "Traf, dobrodziej gosudar! 57 - powiada. - Moja dać tabun tysiąc koni, a twoja co dać?" To znaczy pq naszemu, o co się założysz. "Daję miasto Riazań! - rzekł car i powtórzył: -Dajcie mi mój łuk!" Pobiegł Borys do słupa, do którego przywiązany był koń z sajdakiem, skoczył w siodło; ale widzimy, że koń pod nim dęba staje, szarpie się i nagle jak nie pomknie gryząc wędzidła! I przepadł z Borysem. Po kwadransie wrócił Borys; kołczan zniszczony, łuk pękł na dwie części, strzały poginęły; sam Borys ma rozbitą głowę, zeskoczył z konia i buch carowi do nóg! "Moja wina, gosudarze, nie mogłem utrzymać konia, nie mogłem uchronić twojego sajdaka!" A carowi tymczasem z czuba już trochę wywietrzało. "No - powiada - nie może taki niedołęga opiekować się moim sajdakiem, ale z cudzego łuku strzelać nie będę!" Od tego dnia Borys poszedł;? w górę i zobaczysz, książę, jak wysoko jeszcze zajdzie! I co to za człowiek -ciągnął dalej bojar, patrząc na Godunowa - nigdy nie wysuwa się naprzód, a zawsze jest pod ręką; nigdy nie sprzeciwia się carowi, nie poprawia go, idzie sobie okólną drogą, nie miesza się w żadne krwawe uczynki, nie ma na sumieniu niczyjej śmierci. Dokoła niego krew aż tryska, a on pozostaje czysty i niewinny jak dziecię, nawet do opryczniny się nie wpisał. Ten zaś - mówił dalej, wskazując na człowieka o brzydkim uśmiechu-to Aleksiej Basmanow, ojciec Fiodora, a tam znowu Wasilij Griaznoj, a tam ojciec Lewki, archiman-dryta czudowski; daruj mu, Boże, to nie pasterz duchowny, ale zwykły pasibrzuch i wszetecznik! Srebrny słuchał z ciekawością i goryczą. - Powiedz bojarze - spytał - kto jest ten wysoki, kędzierzawy, może; trzydziestoletni, z czarnymi oczami? Wychylił już cztery czasze, jedną pój, drugiej, i to jeszcze jakie! Widać, że ma gardło jak się patrzy, ale wino n przydaje mu wesela. Patrz, jak się nachmurzył, a oczy mu migają niczymf błyskawice. Cóż do licha, zwariował? Patrz, jak tnie nożem obrus! - Tego, książę, powinieneś chyba znać, bo on był nasz. Co prawda zmienił się od czasu, kiedy ku hańbie całego bojarstwa poszedł w opryczniki! ;• Jest to książę Afanasij Iwanowicz Wiaziemski. Dzielniejszy od nich wszyst- j kich, ale głowę da kiedyś pod topór! Jak mu się wkradło do serca miłowanie, | przestał być sobą. Nic nie widzi, nic nie słyszy, sam do siebie mówi jak obłąkaniec, a w obecności cara prawi takie słowa, że ciarki człowieka przechodzą. Jednak dotychczas wszytko mu uchodziło; car ma dla niego wyrozumienie. A ponoć przez to nieszczęsne uczucie zapisał się do opryczniny. Bojar nachylił się do Srebrnego, chcąc zapewne opowiedzieć mu L szczegółowiej o Wiaziemskim, ale w tym czasie podszedł do nich stolnik i rzekł stawiając przed Srebrnym półmisek z pieczenia: - Masz, Nikita! Wielki gosudar obdarza cię półmiskiem ze swojego stołu! Książę powstał i zgodnie ze zwyczajem nisko pokłonił się carowi. Wtedy wszyscy, którzy siedzieli przy jednym stole z księciem, również wstali i pokłonili się Srebrnemu, winszując mu łaski carskiej. Srebrny musiał każdemu podziękować osobnym pokłonem. Tymczasem stolnik wrócił do cara i zameldował mu, kłaniając się nisko: - Wielki gosudarze! Nikita przyjął półmisek i bije czołem! Kiedy zjedzono łabędzie, usługujący wyszli parami z sali i wrócili niosąc trzysta pieczonych pawi, których rozpostarte ogony powiewały nad każdym półmiskiem jak wachlarze. Za pawiami nastąpiły kulebiaki, kurniki, pierogi z mięsem i z serem, bliny wszelkiego możliwego rodzaju, leniwe pierożki i oładki. Gdy goście jedli, służba roznosiła czasze i puchary napełnione miodem wiśniowym, jałowcowym i czeremchowym. Podawano też rozmaite wina zagraniczne: romańskie, reńskie i muszkatel. Osobni stolnicy chodzili tam i z powrotem pomiędzy stołami i wskazywali, gdzie czego brakowało. Naprzeciwko Srebrnego siedział stary bojar, na którego Iwan, jak powiadano, miał gniew. Bojar przewidywał, że spadnie na niego nieszczęście, ale nie wiedział jakie, i spokojnie wyczekiwał losu. Ku zdumieniu wszystkich obecnych, krajczy Fiodor Basmanow własnoręcznie podał mu czaszę wina. - Masz, Wasiłij! - powiedział Basmanow. - Wielki gosudar obdarza cię czaszą! Starzec wstał, pokłonił się Iwanowi i wypił wino, a Basmanow wracając do cara zameldował mu: - Wasilij wypił wino i bije czołem! Wszyscy powstali i pokłonili się starcowi; oczekiwali też na jego ukłon, ale stary bojar stał jak wryty. Zabrakło mu oddechu, drżał na całym ciele. Nagle oczy nalały mu się krwią, twarz zsiniała, i runął na ziemię. - Bojar pijany - rzekł car - wynieście go stąd! Szmer przebiegł po sali, a bojarzy ziemscy spojrzeli po sobie i spuścili oczy, wpatrując się w talerze, nie śmiejąc słowa wymówić. Srebrny zadrżał. Jeszcze przed chwilą nie wierzył opowiadaniom o okrucieństwie Iwana, teraz zaś sam stał się świadkiem jego straszliwej zemsty. i "Czy i mnie nie czeka takiż los?" - pomyślał sobie. Tymczasem starca wyniesiono i obiad ciągnął się dalej, jakby nic nie zaszło. Harfy brzęczały, dzwony dzwoniły, dworzanie głośno rozprawiali i śmiali się. Służba, która dotąd była w aksamitnym ubraniu, zj awiła się teraz w dolmanach z brokatu. Ta przemiana stroju stanowiła jedno z urozmaiceń obiadów u cara. Stoły zastawiono naprzód zimnymi potrawami; potem przeniesiono żurawie w sosie korzennym, koguty w rosole i z imbirem, kurczęta i kaczki bez kości, z ogórkiem. Potem były różne polewki i trzech rodzajów zupa z kury: biała, czarna i szafranowa. Po zupach dano jarząbki ze śmietaną, gęsi z jagłami i cietrzewie z szafranem. Tu nastąpiła przerwa, w czasie której służba roznosiła miody: smrody-niowy, książęcy i bojarski, a z win: alikant, bastr i małmazję. Rozmowy stawały się głośniejsze, śmiechy częstsze, w głowach zaczynało szumieć. Srebrny, przyglądając się twarzom opryczników, dostrzegł za jednym odległym stołem młodzieńca, który przed kilku godzinami ocalił go od niedźwiedzia. Książę zapytał o niego sąsiadów, ale żaden z bojarów ziemskich nie umiał mu powiedzieć, kto zacz. Młody oprycznik, wsparłszy się ; łokciami na stole i opuściwszy głowę na ręce siedział zamyślony i nie brał udziału w ogólnej zabawie. Książę chciał już zwrócić się z pytaniem do przechodzącego sługi, ale raptem usłyszał za sobą: - Nikita! Wielki gosudar obdarza cię czaszą! Srebrny zadrżał. Za nim stał, zuchwale uśmiechnięty, Fiodor Basma-now. W ręku trzymał czaszę. Książę nie zawahał się ani chwili, pokłonił się carowi i wychylił czaszę do dna. Wszyscy spoglądali na niego z zaciekawieniem, on sam spodziewał się niechybnej śmierci i był zdziwiony, że nie czuje działania trucizny. Zamiast dreszczów i zimna błogie ciepło rozlało się po jego żyłach i spędziło z twarzy mimowolną bladość. Napój, przysłany przez cara, był to stary i czysty bastr. Srebrny doszedł do wniosku, że car albo przebaczył mu winę, albo nie dowiedział się jeszcze o jego zatargu z opryczniną. Już cztery z okładem godziny ciągnęła się uczta, a obiad był dopiero w połowie. Popisali się tego dnia carscy kucharze. Nigdy tak jeszcze nie udały się im kalie, czyli specjalny barszcz na cytrynach, nerki z rusztu i karasie z baraniną. Szczególny podziw wywołały olbrzymie ryby, złowione w Morzu Białym i przywiezione do Słobody z klasztoru Sułowieckiego, żywe, w ogromnych beczkach. Droga trwała kilka tygodni. Ryby te ledwo mieściły się na srebrnych i złotych półmiskach, które czterech ludzi razem wnosiło do 60 sali jadalnej. Pomysłowość i umiejętność kucharzy zajaśniała tutaj również pełnym blaskiem. Jesiotry zwykłe i gwiaździste były tak ponacinane, że leżąc na półmiskach wyglądały jak koguty z rozpostartymi skrzydłami albo jak skrzydlate smoki z rozdziawionymi paszczami. Wyborne i smaczne były także zające w makaronie, toteż goście, mimo iż byli nasyceni, nie darowali ani przepiórkom w sosie czosnkowym, ani skowronkom z cebulą i szafranem. Lecz oto na znak dany przez stolników zabrano ze stołów sól, pieprz i ocet oraz wszelkie potrawy mięsne i rybne. Służący wyszli po dwóch w szeregu i wrócili w nowym przebraniu. Zmienili brokatowe dolmany na lekkie kontusze z białego aksamitu, wyszywane srebrnym szychem i lamowane skórkami z soboli. Strój ten był jeszcze bogatszy i piękniejszy niźli dwa poprzednie. Tak ubrani, wnieśli na salę cukrowy zamek, ważący około pięciu pudów, i postawili go na carskim stole. Zamek ten był odlany nader kunsztownie. Zębate mury i wieże, a nawet ludzie na koniach i pieszo byli odrobieni nadzwyczaj starannie. Podobne zamki, tylko znacznie mniejsze, ważące najwyżej ze trzy pudy, stanęły na innych stołach. Po zamkach wniesiono z górą sto złoconych i pomalowanych drzewek, na których zamiast owoców wisiały pierniki zwykłe i lukrowane tudzież kruche ciastka. Jednocześnie zjawiły się na stołach odlane z cukru lwy, orły i różne inne ptaki. Pomiędzy zamkami a ptakami wznosiły się stosy jabłek, jagód i orzechów włoskich. Ale tego wszystkiego już nikt nie ruszał, wszyscy byli syci. Niektórzy dopijali puchary wina raczej ze względów przyzwoitości niźli z pragnienia; inni drzemali wsparłwszy się na łokciach; wielu leżało pod ławkami, a wszyscy bez wyjątku porozpinali pasy i kaftany. Obyczaje każdego jasno się uwydatniły. Car prawie wcale nie jadł. Podczas uczty dość dużo rozprawiał, żartował i łaskawie odpowiadał na pytania najbliższych przy stole. Twarz jego nie zmieniła się aż do końca obiadu. To samo rzec można było o Goduno-wie. Nie odmawiał on sobie, jak się zdawało, ani jednego smacznego kąska, nie uchylał się od czaszy mocnego wina; był wesoły, zabawiał mądrą rozmową cara i jego ulubieńców, ale na chwilę nawet nie stracił panowania nad sobą. Rysy jego twarzy wyrażały teraz, tak samo jąkną początku obiadu, mieszaninę przenikliwości, udanej pokory i pewności siebie. Obrzuciwszy Przelotnie spojrzeniem gromadę pijanych i sennych dworzan, młody Go-dunow uśmiechnął się nieznacznie i pogarda odmalowała się na jego twarzy. Carewicz Iwan pił dużo, jadł mało, milczał, słuchał i nagle przerywał 61 tym, co mówili, jakąś niedelikatną i obraźliwą kpiną. Najwięcej ucierpiał od jego złośliwości Maluta Skuratow, chociaż Grigorij Łukianowieź nie wyglądał na człowieka lubiącego znosić czyjeś żarciki. Sama jego powierzchowność budziła grozę w ludziach odważnych. Czoło miał niskie i przypłaszczone, włosy zarastały je niemal do brwi; mięśnie twarzy i szczęki, w przeciwieństwie, były niezwykle silnie rozwinięte; czaszka z przodu wąska, bez żadnego stopniowego przejścia zmieniała się z tyłu w jakiś szeroki kocioł, a za uszami sterczały takie guzy, że uszy wydawały się jakby zapadłe. Oczy nieokreślonej barwy nie patrzyły na nikogo wprost, ale mrowie przechodziło po tym, kto przypadkowo spotkał się z ich spojrzeniem. Zdawało się, że żadne szlachetne uczucie, żadna myśl, wychodząca poza krąg zwierzęcych pobudek, nie mogła; przeniknąć do tego ciasnego mózgu, pokrytego grubym czerepem i gęstą; szczeciną. W wyrazie tej twarzy było coś nieubłaganego i beznadziejnego. Każay, kto patrzał na Malutę, czuł, że wszelkie staranie, aby odnaleźć w nim jakąś ludzką cechę, musi być daremne. W samej rzeczy, pod względeną moralnym oderwał się Maluta od wszystkich ludzi, żył wśród nich jak samotnik, wyrzekł się wszelkiej przyjaźni i wszelkich życzliwych stosunków; przestał być człowiekiem i zrobił z siebie carskiego psa, który gotów był rozszarpać każdą osobę wskazaną przez cara. Jedyną jasną stroną charakteru Maluty wydawała się jego miłość do syna, Maksyma Skuratowa. Była to jednak miłość dzikiego zwierza, miłość bezświadoma, chociaż dochodząca do szczytu poświęcenia. Podwajała j niezmierna ambicja Maluty. Pochodząc sam z warstwy niższej, będąc chudo-pachołkiem, cierpiał męki zazdrości na widok przepychu i dostojeństw^ i chciał przynajmniej wywyższyć swoje potomstwo, poczynając od syna: Sama myśl, że Maksym, którego tym mocniej kochał, że nie znał innych uczui rodzinnych, będzie zawsze w oczach ludzi stać niżej od tych dumnyi bojarów, których on, Maluta, zgładzał dziesiątkami, doprowadzała go d szaleństwa. Starał się za pomocą złota zdobywać zaszczyty niedostępne mi przez urodzenie i z osobliwą przyjemnością oddawał się zabójstwom: wywie rał w ten sposób zemstę na nienawistnych bojarach, bogacił się ich mieniei a podnosząc się w łaskach carskich, sądził, że podnosi również ukochaneg^ syna. Ale niezależnie od tych względów rozlew krwi stanowił jego potrze i sprawiał mu rozkosz. Wiele śmierci zadał własnoręcznie, a kronika: wspominają, że niekiedy, po dokonaniu egzekucji, sam rąbał toporem martwe ciało i rzucał je psom na pożarcie. Aby uzupełnić charakterystykę te; postaci, trzeba dodać, iż pomimo swojego ograniczonego rozumu, nicz; drapieżne zwierzę, był nadzwyczaj podstępny, w walce odznaczał się szalonym męstwem, w stosunkach z ludźmi przejawiał niezwykłą podejrzliwość, jak każdy niewolnik, którego spotkały niezasłużone zaszczyty, a nikt tak długo nie chował w pamięci doznanych obelg, jak Maluta - Grigorij Łukiano-wicz Skuratow-Bielski. Taki był człowiek, z którego niebacznie szydził carewicz. Szczególny wypadek nastręczył carewiczowi sposobności do drwinek. Maluta, zżerany zawiścią i żądzą zaszczytów, od dawna dopraszał się bojarstwa, ale car, liczący się niekiedy ze zwyczajami, nie chciał takim nadaniem pohańbić godności najwyższego w państwie stanu i nie odpowiadał na prośby ulubieńca. Skuratow postanowił przypomnieć się carowi. W ten sam dzień, w chwili gdy Iwan opuszczał sypialnię, uderzył przed nim czołem, wyliczył wszystkie swoje zasługi i prosił o nagrodę w postaci czapki bojarskiej. Iwan wysłuchał go cierpliwie, roześmiał się i nazwał psem. Teraz przy stole carewicz przypomniał Malucie jego niefortunną czołobitność. Nie wspominałby carewicz o tym, gdyby znał bliżej Grigorija Łukianowicza! Maluta milczał i stawał się coraz bledszy. Car z niezadowoleniem patrzał na starcie pomiędzy Maluta a carewiczem. Aby zmienić temat rozmowy, zwrócił się do Wiaziemskiego. - Af anasij! - powiedział niby życzliwie, ale z odcieniem szyderstwa. -Czy długo będziesz się smucił? Nie poznaję mojego dzielnego oprycznika! Czy już cię do reszty pożarła miłość - żmija okrutna? - Wiaziemski to nie oprycznik - zauważył carewicz. - Wzdycha jak młode dziewczę. Kazałbyś mu, ojcze gosudarze, przywdziać sarafan i zgolić brodę, podobnie jak to zrobił Fied'ka Basmanow, albo kazałbyś mu śpiewać z gęślarzami. Sądzę, że gęsia bardziej do niego pasuje niźli szabla! - Carewiczu! - zawołał Wiaziemski. - Gdybyś miał pięć latek więcej i nie był synkiem gosudara, to bym cię za tę zniewagę wyzwał do Moskwy na Plac Troicki; zmierzylibyśmy się wtedy i sam Bóg by rozsądził, komu łacniej przystoi władać szablą, a komu grać na gęśli! - Afońka! - powiedział surowo car. - Nie zapominaj, gdzie jesteś 1 w czyjej przytomności mówisz! - Trudno, panie mój i dobrodzieju, Iwanie Wasiliewiczu - odpowiedział hardo Wiaziemski - jeżelim zawinił przeciwko tobie, każ mi uciąć głowę. Ale carewiczowi obrażać się nie dam! - Nie! - powiedział już łagodniejszym głosem car, który Wiaziemskie-'flu za jego śmiałość często wybaczał różne wybryki i zuchwalstwa. - Za 63 wcześnie jeszcze ucinać głowę Afońce! Niech jeszcze posłuży carowi. Powiem ci lepiej, Afonia, bajkę, którą mi zeszłej nocy opowiadał ślepy Filka: ,,W sławnym Rostowie, przepięknym mieście, zamieszkiwał dzielny młodzian Alosza Popowicz. I pokochał on nad życie młodą księżnę; nie pamiętam jej imienia. A ta księżna miała męża starego, Tugaryna Żmijewi-cza. Alosza rozbijał się dla niej, ale zawsze dostawał odmowę. "Nie kocham cię, powiada, dzielny młodzieńcze, kocham jedynie starego męża swojego. Tugaryna Żmijewicza." "Czekaj no, powiedział Alosza, będziesz ty i mnie kochała, gołąbeczko!" Wziął z sobą dwunastu dzielnych ludzi spośród służby, włamał się do teremu Żmijewicza i uprowadził jego młodą żonę. "Chwałaż tobie, dzielny młodzieńcze, powiedziała żona, widzę, że mnie kochasz naprawdę, bo umiałeś mnie zdobyć mieczem; za to i ja cię kocham nad życie, a moim starym, wstrętnym mężem Żmijewiczem, pogardzam!"" No co, Afonia - dodał car, badawczo przypatrując się Wiaziemskiemu- jak ci się podoba ta przypowiastka? Wiaziemski chciwie słuchał Iwana Wasiliewicza. Słowa cara zapadły w jego duszę niby iskry w słomę, zapaliła się namiętność w jego sercu, oczy zajaśniały blaskiem. - Afanasij! - mówił dalej car. - W tych dniach jadą modlić się do Suzdala, a ty ruszaj do Moskwy, do bojara Drużyny Morozowa, zapytaj go o zdrowie, powiedz, że ja cię przysyłam, że zdejmuję z niego opałę. A weźże z sobą... - dodał w sposób znaczący - weź z sobą dla wystawności jak najwięcej opryczników! Srebrny widział ze swojego miejsca, jak się zmieniła twarz Wiaziem-skiego, jak dzika radość błysnęła w jej rysach, ale nie słyszał, o czym książę rozmawiał z carem. Gdyby się domyślił Nikita Romanowicz, co tak ucieszyło Wiaziemskie-i go, zapomniałby o obecności gosudara, zerwałby ze ściany ostrą szablę; i rozpłatał Wiaziemskiemu zuchwałą głowę. I siebie by też zgubił Nikitaj Romanowicz, ale uratowały go tym razem gęśle słodkodźwięczne, dzwony! pałacowe i gwary podchmielonych opryczników. Nie dowiedział się, co| ucieszyło Wiaziemskiego. Na koniec Iwan wstał od stołu. Między dworzanami powstał zgiełk i szum, jak w ulu zaniepokojonych pszczół. Kto tylko mógł, zrywał się z miejsca i szedł do cara, aby otrzymać od niego suszone śliwki, którymi,, obdarzał braci własnoręcznie. W tym czasie przeciskał się przez tłum oprycznik, który nie uczestni czył w biesiadzie, i zaczai coś szeptać do ucha Maluty Skuratowa. Maluta aż poczerwieniał z gniewu, twarz mu się złowrogo zmieniła. Nie uszło to bystrych oczu cara. Iwan zażądał wyjaśnień. - Panie nasz i władco! -zawołałMaluta.-Rzeczniesłychana! Zdrada, bunt przeciwko twojej carskiej miłości! Na słowo "zdrada" car zbladł i tylko oczy mu się zaiskrzyły. - Panie nasz - ciągnął dalej Maluta - niedawno wysłałem podjazd dokoła Moskwy, aby się przekonać, jak lud moskiewski spełnia twoje najmiłościwsze ukazy. I nagle jakiś nieznany bojarzyn ze swoją czeladzią napadł na żołnierzy podjazdu. Wielu na śmierć ubito, a mój strzemienny został ciężko poraniony. Przybył tutaj, stoi za drzwiami, ledwo żywy! Każesz go wezwać? Iwan obrzucił wzrokiem opryczników i na wszystkich twarzach przeczytał gniew i oburzenie. Wtedy rysy jego przybrały wyraz jakiegoś dziwnego zadowolenia. Rzekł spokojnym głosem: - Wprowadzić go! Tłum wnet się rozstąpił i do sali biesiadnej wszedł Matwiej Chomiak z obwiązaną głową. ROZDZIALIK Sąd Nie zmył Chomiak krwi ze swojej twarzy, zabrudził nią umyślnie i przewiązkę, i odzież; niechże, powiedział sobie, zobaczy gosudar, jak zbito jego sługę! Zbliżywszy się do Iwana, padł na twarz i oczekiwał pozwolenia, aby mógł mówić. Wszyscy patrzyli na Chomiaka z ciekawością. Car pierwszy przerwał milczenie. - Na kogo wnosisz skargę? - spytał. - Jak to było? Opowiedz porządkiem! - Na kogo wnoszę skargę, sam nie wiem, nadziejo nasza, prawosławny carze! Nie powiedziała mi ta sobaka, jak się nazywa i skąd pochodzi. A biję czołem przed twoją carską miłością i skarżę się, że mnie pobito i poraniono, 1 że bił mnie z wielkim zawzięciem człowiek nieznajomy! 65 Wszyscy obecni podwoili uwagę, wstrzymali dech. Matwiej Chomiak mówił dalej: - Przyjechaliśmy, gosudarze, całym podjazdem do wsi Miedwiediow-ki, gdy nagle ci przeklętnicy wyrwali się skądsiś znienacka, jak grom z jasnego nieba, napadli na nas, pokłuli, porąbali z dziesięciu naszych ludzi, a pozostałych związali; rozbójnik zaś ten, bojarzyn ich, chciał nas wszystkich powiesić. A dwóch rabusiów, których schwytaliśmy przedtem, kazał rozwiązać i puścić na wolność! Umilkł Chomiak i poprawił na głowie krwawą przewiązkę. Szmer niedowierzania rozszedł się między oprycznikami. Opowiadanie wydało się niewiarygodne. Car się zawahał. - Dość! Czy aby prawdę mówisz, chłopcze? - rzekł przenikając na wskroś Chomiaka swoim orlim okiem. - Czy sobie czasem nie zaprószyłeś głowy? Czy nie przy dzbanie nabawiłeś się guza? - Gotów jestem krzyż całować i bożyć się, że mówię prawdę, gosuda| rze! Głową za to ręczę! - A powiedz mi, dlaczego cię nie powiesił ten nieznajomy bojarzyn?1! - Zapewne rozmyślił się; nikogo nie powiesił; kazał tylko wszystkic| wysiec kańczugami. Znowu szmer przebiegł po zebraniu. - A ilu was było w podjeździe? - Pięćdziesięciu; ja pięćdziesiąty pierwszy. - A ich? - Nie ma co grzechu taić; ich było mniej, może ze dwudziestu albo trzydziestu. - I daliście się związać i wychłostać jak baby! Co za strach padł na was? Czy ręce wam pousychały, czy dusza w pięty uciekła? Śmieszna rzecz, doprawdy! I co to za bojarzyn wśród białego dnia napadł na opryczników? Niemożliwe! Wiem, że radzi by oni zniszczyć opryczninę, lecz sił im na to nie starczy! Mnie też by chętnie zjedli, alić jestem dla nich za twardy do zgryzienia! Słuchaj, chłopcze, jeśli chcesz, abym ci uwierzył, wymień imię tego bo jarzyna alibo przyznaj się, żeś nałgał. Gdy nie wymienisz i nie przyznasz się do winy, źle z tobą będzie! - Gosudarze! - odpowiedział strzemienny ze stanowczością. - Bóg mi świadkiem, że mówię prawdę. A życie moje do ciebie należy; śmierci się nie lękam, ale boję się kłamstwa; w tym odwołuję się do wszystkich twoich wiernych wojów! Tu obrzucił wzrokiem opryczników, jakby czekając na ich świadectwo. I nagle wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Nikity Romanowieża. Trudno opisać, co zaszło w duszy Chomiaka. Zdziwienie, wątpliwość, a następnie złośliwa radość odbiły się na jego twarzy. - Gosudarze - powiedział wstając - jeżeli chcesz wiedzieć, kto napadł na nas, porąbał towarzyszów i kazał ich bić kańczugami, rozkaż tamtemu oto bojarzynowi, aby nazwał imię swoje i ojca swojego. Wszystkie oczy zwróciły się na księcia. Car ściągnął bezwłose brwi i uważnie przypatrywał mu się, ale nie wyrzekł ani słowa. Srebrny stał nieruchomo, spokojny, choć blady. - Nikita! - rzekł wreszcie car, powoli wymawiając każde słowo. -Choć tutaj. Stań przede mną i odpowiadaj. Znasz tego człowieka? - Znam, miłościwy panie. - Napadłeś na niego z towarzyszami? - Miłościwy panie, człowiek ten z towarzyszami sam napadł na wioskę... Chomiak przerwał księciu. Żeby zgubić wroga, postanowił nie oszczędzać samego siebie. - Gosudarze - powiedział - nie słuchaj bojarzyna, on wyszczekuje na mnie oszczerstwa, bo jestem nic nie znaczącym człowiekiem; toteż trudno będzie ustalić prawdę między nim a mną; zechciej dać rozkaz, aby wybadano towarzyszów albo niech nas obydwóch wezmą na tortury, bez pobłażania; wtedy prawda wyjdzie na jaw. Srebrny z pogardą spojrzał na Chomiaka. - Miłościwy panie - powiedział - ja się nie wypieram swoich uczynków. Napadłem na tego człowieka, kazałem oćwiczyć go razem z towarzyszami, a uczyniłem to z takiej przyczyny... - Dość! - rzekł surowo Iwan Wasiliewicz. - Odpowiadaj na moje Pytania. Czy wiedziałeś, napadając na nich, że to są moi oprycznicy? - Nie wiedziałem, gosudarze. - A kiedy chciałeś ich wieszać, czy oni sami nie powiedzieli ci, kim są? - Powiedzieli, gosudarze. - Dlaczego rozmyśliłeś się i nie powiesiłeś ich? - Dlatego, gosudarze, aby twoi sędziowie wprzód ich wybadali. .- A dlaczego na samym początku nie odesłałeś ich do sędziów? Srebrny nie znalazł odpowiedzi. 67 Car wlepij w niego badawczy wzrok i starał się przeniknąć w głąb jego f duszy. - Nie dlatego - powiedział - rozmyśliłeś się i nie powiesiłeś ich, aby ich | odesłać do sędziów, ale dlatego, że wyjawili ci, iż są carskimi ludźmi. I ty -mówił dalej car ze wzrastającym gniewem - ty, wiedząc, że oni są moimi ludźmi, kazałeś ich wychłostać? - Miłościwy panie... - Milcz! -zagrzmiał Iwan. -Badanie skończone. Bracia-mówił dalej, \:'l zwracając się do swoich ulubieńców - powiedzcie, na co zasłużył bo jarzyn • książę Nikita? Mówcie, co o tym myślicie; chcę wiedzieć, co myśli każdy z was! Głos Iwana brzmiał pytająco, ale wzrok jego świadczył, że car w sercui swoim już zdecydował o losie księcia i że biada temu, kto usiłowałby zaproponować wyrok łagodniejszy. - Mówcież, ludzie - powtórzył raz jeszcze, podnosząc głos - na co j zasłużył Nikita? - Na śmierć! - odpowiedział carewicz. - Na śmierć! - powtórzyli Skuratow, Griaznoj, ojciec Lewki i obaj Basmanowowie. i - Niech więc ukaran będzie śmiercią! - rzekł Iwan obojętnym głosem^ - Napisano bowiem: kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Ludzie, weźcie go! Srebrny w milczeniu pokłonił się Iwanowi. Kilku zbrojnych niezwłocz-nie otoczyło go i wyprowadziło z sali. Wielu poszło za nimi popatrzeć na egzekucję; inni zostali. Głuchy gwar, rozległ się po sali. Car zwrócił się do opryczników. Wyraz miał uroczysty. - Bracia! - zawołał. - Czy sprawiedliwy sąd mój? - Sprawiedliwy, sprawiedliwy! - jęli krzyczeć najbliżej stojący opry-cznicy. - Sprawiedliwy, sprawiedliwy! - powtórzyli dalsi. - Niesprawiedliwy! - dał się słyszeć jeden głos. Wśród opryczników zapanowało wzburzenie. - Kto to powiedział? Kto wymówił to słowo? Kto twierdzi, że wyrok carski jest niesprawiedliwy?! - wołano ze wszystkich stron. Na wszystkich twarzach malowało się zdziwienie, wszystkie oczyj płonęły gniewem. Jeden tylko człowiek, i to największy okrutnik, nie był?! oburzony. A twarz miał bladą jak śmierć. - Kto powiedział, że niesprawiedliwy sąd mój? - zapytał Iwan, starając się okazać spokój. - Niech ten, kto to rzekł, wystąpi przed moje oblicze! - Gosudarze! - zawołał Maluta, przejęty do głębi. - Między dobrymi twoimi sługami jest teraz wielu pijanych, wielu takich, którzy mówią bez zastanowienia, nie sięgając po rozum do głowy. Nie każ się wyjawiać temu pijanicy, gosudarze! Jak wytrzeźwieje, sam nie uwierzy, co przy chmielu gadał! Car nieufnie spojrzał na Malutę. - Ojcze zakrystianie! - rzekł uśmiechając się. - Od kiedy złagodniało tak twoje serce? - Gosudarze - mówił dalej Maluta - nie każ... Ale już było za późno. Syn Maluty wystąpił naprzód i w pozie pełnej szacunku stał przed Iwanem. Maksym Skuratow był tym samym oprycziji-kiem, który wyratował Srebrnego z łap niedźwiedzia. - Więc to ty, Maksymku, zganiłeś mój wyrok - powiedział Iwan spoglądając ze złym uśmieszkiem to na ojca, to na syna. - Mówże, chłopcze, dlaczego ci się nie spodobał mój sąd? - Dlatego, miłościwy panie, żeś nie wysłuchał księcia, nie pozwoliłeś mu usprawiedliwić się przed tobą, nie zapytałeś nawet, za co chciał powiesić Chomiaka. - Nie słuchaj młokosa, gosudarze - błagał Maluta - widzisz, że jest pijany. Nie słuchaj go! Wynoś się, ty pijanico! Patrzcie, jak sobie podchmielił! Idź precz, unoś całą głowę! - Maksym nie pił ani wina, ani miodu - zauważył złośliwie carewicz. -Cały czas patrzyłem na niego, nawet wąsów nie zmoczył. Maluta spojrzał na carewicza takim wzrokiem, przed którym każdy inny by zadrżał; ale carewicz uważał się za bezpiecznego przed zemstą Maluty. Drugi syn cara Iwana, następca tronu, łączył w sobie prawie wszystkie przywary ojca, a złe przykłady coraz bardziej zagłuszały w nim wszelką wrodzoną dobroć. Młody Iwan już nie znał litości. - Tak - dodał z uśmiechem - Maksym nie jadł i nie pił przy obiedzie. Nie odpowiada mu nasze życie. Mierzwi go cała oprycznina! W ciągu tej rozmowy Borys Cfodunow nie spuszczał oczu z cara. Mogło się zdawać, że badał wyraz jego twarzy. Wreszcie po cichu, przez nikogo nie Postrzeżony, wyszedł z sali biesiadnej. Maluta upadł monarsze do nóg. - Ojcze i władco nasz, Iwanie Wasiliewiczu! - wyjęczał chwytając za poły carskiego odzienia. - Dziś rano ja, głupi osioł, prostak nieokrzesany, prosiłem cię, abyś mnie zrobił bojarem. Gdzie ja zgubiłem rozum? Gdzie podziałem swój rozsądek ludzki? Ja, rab śmierdzący, miałbym nosić czapkę bojarską? Zapomnij, gosudarze, o głupich słowach, każ zdjąć ze mnie kaftan złocony, a ubrać w rogożę, tylko daruj Maksymowi jego winę! Młody jest mój syn, gosudarze, nieoświecony, gada, co mu ślina przyniesie na język! Jeżeli chcesz stracić kogoś, mnie strać za to, że synowi dałem upić się do utraty przytomności! Pozwól, gosudarze, niech sam położę głowę na pniaku! Rozkaż, a sam natychmiast odbiorę sobie życie! Przykro było patrzeć, jak wykrzywiła się twarz Maluty, jak rozpacz odmalowała się w rysach, które nic nigdy nie wyrażały krom zezwierzęcenia. Car roześmiał się. - Nie ma za co tracić ni ciebie, ni twojego syna! - powiedział. -Maksym ma słuszność! - Gosudarze! - zawołał Maluta. - Jakże to? Maksym ma słuszność? Radosne zdziwienie oprycznika wyraziło się w głupkowatym uśmiechu,, ale uśmiech ten od razu znikł, gdyż Małucie wydawało się, że car szydzi \ z niego. '; Te szybkie zmiany w wyrazie twarzy Skuratowa były tak uderzające,' że car, przypatrując mu się, znowu parsknął śmiechem. - Maksym ma słuszność - powtórzył na koniec, powracając do zwykłej swojej powagi! - zanadto się pośpieszyłem. To być nie może, aby Srebrny własnowolnie wystąpił przeciwko monarsze. Pamiętam Nikitę, jakim był jeszcze przed wojną litewską. Zawsze go lubiłem, a on mi wiernie służył. To wy, szubrawcy - ciągnął dalej car zwracając się do Griaznoja i Basmanowów - to wy zawsze podburzacie mnie, abym krew przelewał! Mało wam kaźni i i śmierci! Chcieliście zniszczyć mojego zacnego sługę! Czemu stoicie, bydlę-j ta! Biegnijcie powstrzymać egzekucję! Albo nie, nie chodźcie! Za późno! Pewnie już spadła jego głowa! Zapłacicie mi za tę głowę! - Nie za późno, gosudarze! - powiedział Godunow wracając do sali. -Kazałem wstrzymać egzekucję. Na łaskawość nie ma reguły; a wiem, że jesteś! wielce łaskaw panie nasz i ojcze, że często osądzisz winnego, aby mu potem] przebaczyć. Srebrny położył już głowę na szafocie, kat zdjął kaftan, zakasał rękawy i czeka na twój carski rozkaz! Twarz Iwana rozjaśniła się./ - Borysie - rzekł - chodź do mnie, dobry sługo. Ty jeden znasz mo]e serce. Ty jeden wiesz, że nie dla przyjemności rozlewam krew, lecz po to, aby wytępić zdradę. Ty mnie nie uważasz za krwiopijcę. Podejdź tu, mój drogi, niech cię uścisnę! Godunow skłonił się. Car pocałował go w głowę. - Chodź i ty, Maksymie, dostąpisz mojej łaski. Obyś zawsze tak postępował: jedz i pij, a prawdę tnij! Wydać mu trzy skórki sobole na futro! Maksym pokłonił się do samej ziemi i ucałował carską rękę. - Jaką pobierasz płacę? - zapytał Iwan. - Jak szeregowy żołnierz, gosudarze. - Wyznaczam ci płacę dowódcy. A ponadto stosowny prowiant i wszelkie zaopatrzenie przewidziane dla starszyzny. Ale widzę, że coś masz na języku; mów śmiało, proś, o co chcesz! - Gosudarze! Nie zasłużyłem na twoją wielką łaskę, niegodzien jestem bogatej odzieży, są starsi ode mnie. O jedno cię proszę, miłościwy panie: poślij mnie na wojnę z Litwą, poślij na Inflanty. Albo na Riazań poślij, Turków wojować! Coś jakby podejrzenie błysnęło w oczach Iwana. - Co ci się tak wojaczki zachciało, mój zuchu? Znudziło ci się życie słobodzkie? - Znudziło, gosudarze. - Czemu tak? - spytał Iwan patrząc badawczo na Maksyma. Maluta nie dał synowi odpowiedzieć. - Gosudarze - powiedział - chce mu się, jak widzisz, zasłużyć na twoją łaskę. Chce mu się medalik na złotym łańcuszku otrzymać z rąk twoich carskich. Gorąca w nim krew, gosudarze. Dlatego doprasza się na wojnę z Niemcami i z Tatarami. - Nie na wojnę się doprasza - podchwycił carewicz - ale na to, żeby przy swoim obstać: nie chcę, powiedział sobie, być oprycznikiem i nie będę! Niech będzie po mojej woli, a nie po carskiej! - Taka to sprawa! - rzekł drwiąco Iwan. - Więc ty, Maksymku, chcesz wziąć górę nade mną? Bohater z ciebie! A gdzież ja, biedaczyna, mogę się z tobą równać! Ano, nie życzysz sobie być oprycznikiem, to i dobrze, mogę cię wpisać do żołdaków. - Ech, panie nasz najmiłościwszy! - pośpieszył wtrącić swoje słowo Maluta. - Dokąd go twoja łaska wpisze, wszędzie służyć ci będzie wedle woli twojej! Ale idź no do domu, Maksym, bo już późno; powiedz matce, żeby na mnie nie czekała; mamy dziś robotę w więzieniu: badamy Kołyczewów. Idź, Maksym, idź! 70 71 Maksym odszedł. Car kazał przywołać Srebrnego. Oprycznicy wprowadzili go ze związanymi rękami, bez kaftana, w koszuli rozpiętej na szyi. Za księciem postępował najstarszy kat, Tiereszka, który miał zakasane rękawy i w ręku trzymał błyszczący topór. Tiereszka wszedł, nie wiedząc, czy car przebaczył Srebrnemu, czy też odmienił tylko rodzaj śmierci. - Zbliż się tu, książę! - powiedział Iwan. - Moi chłopcy pomylili się co < do ciebie. Z gorliwości i pośpiechu. Nie gniewaj się na nich. Taki już mają^j zwyczaj. A nie mogą zrozumieć, że co nagle, to po diable, że stracić człowieka i zawsze się zdąży, ale gdy głowa odleci, to jej nikt nie przysztukuje. Podziękuj, Borysowi. Żeby nie on, już by cię wyprawiono na tamten świat; nie byłoby 3 kogo pytać o Chomiaka. Wytłumacz no mi, dlaczego napadłeś na moich ludzi? | - Dlatego, gosudarze, że oni sami, a głównie Chomiak, napadli na j niewinnych ludzi pośród wioski. Nie wiedziałem wtedy, że jest on twoim sługą. I nic aż do tej chwili nie słyszałem o opryczninie. Jechałem z Litwy do Moskwy, powracając ż wojny, kiedy Chomiak z towarzyszami wtargnęli do wsi i zaczęli mordować ludzi. - A gdybyś wiedział, że to moi słudzy, czy także byś ich pobił? Car uważnie przypatrywał się Srebrnemu. Książę zastanowił się chwilę. - I wtedy pobiłbym ich, miłościwy panie - rzekł dobrodusznie - bo nie mógłbym uwierzyć, że oni z twego rozkazu mordują! Iwan obrzucił księcia posępnym wzrokiem i długo nie odpowiadał. Na koniec przerwał milczenie: - Dobra jest twoja odpowiedź, Nikito! -rzekł, przychylnie skinąwszy głową. - Nie po to ustanowiłem na Rusi opryczninę, by słudzy moi mordowali -niewinnych ludzi. Mają być oni jak te psy wierne, co moich owieczek bronią przed żarłocznymi wilkami, iżbym na strasznym Sądzie Bożym mógł powie- ; dzieć słowy proroczymi: "Jam oto jest i dzieci, które dał mi Bóg!" Dobra jest J twoja odpowiedź. Niech wie cały świat, że ty i Borys poznaliście się na mnie. Inni tak nie myślą: nazywają mnie krwiopijcą, a nie wiedzą, że krew wylewając, łzy ronię! Krew widzą wszyscy, bo czerwona, więc każdemu rzuca się w oczy, a serdecznego płaczu mojego nikt nie dojrzy; łzy bezbarwne zapadają w duszę i niby smoła gorąca ją trawią, przepalają na wskroś po wszystkie moje dnie. - Mówiąc to car podniósł wzrok ku niebu z wyrazem wielkiej goryczy. - Jak starożytna ongiś Rachela - ciągnął dalej, wywracając oczy - jak starożytna Racheła opłakiwała dzieci swoje, tak ja, grzeszny wielce, płaczę nad moimi potwarcami i złoczyńcami. Dobra jest twoja odpowiedź, Nikito. Więc ci winę twoją odpuszczam. Rozwiążcie mu ręce. Wynoś się, Tiereszka, nie będziesz potrzebny... Albo nie, poczekaj chwilkę! Iwan zwrócił się do Chomiaka. - Gadaj - rzekł surowo - coście tam swoim niecnym zwyczajem robili w Miedwiediowce? Chomiak spojrzał z ukosa na Tiereszka, potem na Srebrnego, potem podrapał się w głowę. - Trochęśmy chłopom żebra pomacali - objaśnił na pół chytrze, na pół wyzywająco. - Nie ma co grzechu taić; w tym nasza wina, żeśmy ruszyli opalników naszego gosudara. Przecie to była wioska bojarzyna Mo-rozowa. Srogi wyraz twarzy złagodniał. Car się uśmiechnął. - No cóż - powiedział - syt j esteś książęcych batogów? Wystarczy ci na jakiś czas? Niechże więc będzie, że i tobie przebaczę. Wynoś się, Tiereszka, widać już taki dzień wypadł! Przy łaskawych słowach Iwana, zwróconych do Srebrnego, szept zadowolenia rozszedł się wśród bojarów ziemskich. Czujne ucho cara dosłyszało ten szmer, a podejrzliwy umysł wytłumaczył to sobie po swojemu. Kiedy Chomiak i Tiereszka wyszli z sali, Iwan skierował swój wzrok przenikliwy na zgromadzone dość licznie bojarstwo ziemskie. - Wy! - powiedział groźnie. - Patrząc na sąd mój nie myślcie sobie, że wam zacząłem pobłażać! - A w tejże samej chwili w jego niespokojnej duszy zrodziła się myśl, że i Srebrny gotów ułaskawienie swoje przypisać jego słabości. I od razu pożałował, że mu przebaczył, i postanowił naprawić swój błąd. - Słuchaj - wyrzekł patrząc na księcia - ułaskawiłem cię dzisiaj za to, że byłeś szczery, i przebaczenia swojego nie cofnę. Wiedz jednak, że jeśli raz jeszcze okażesz się winny, ukarzę cię za dawne i nowe przewinienie. A wówczas, wiedząc o swoim występku, nie zechciej uchodzić na Litwę albo do chana, jak to niektórzy czynią, i poprzysięgnij mi już teraz, że gdziekolwiek będziesz, stawisz się i będziesz czekał na karę, jaką spodoba mi się na ciebie nałożyć. - Miłości wy panie - powiedział Srebrny - życie moje w twoim ręku. Ukrywać się przed tobą to nie mój obyczaj. Przyrzekam ci, że w razie, gdy zaciąży na mnie jakowaś wina, czekać będę na twój sąd i woli twojej nie ujdę. - Ucałuj ten krzyż na znak przysięgi! - rzekł z powagą Iwan, a podno- 73 sząc misternie rzeźbiony krzyż, zwisający na piersiach, spojrzał z ukosa na ziemskich bojarów. Wśród ogólnego milczenia rozległ się chrzęst złotego łańcucha, gdy Iwan wypuścił z ręki wyobrażenie Zbawiciela, które książę, przeżegnawszy się, ucałował. - Idź teraz - powiedział Iwan - i módl się do Trójcy Najświętszej i do wszystkich świętych Pańskich, aby cię ustrzegli przed nową, chociażby najlżejszą winą! - Wy zaś - dodał patrząc na bojarów - wy, coście słyszeli naszą umowę, nie spodziewajcie się nowego ułaskawienia Nikity i nie myślcie nawet wstawiać się za nim, jeżeli po raz drugi zasłuży na mój gniew! Oblókłszy tym sposobem możność przyszłej samowoli względem księcia w pozór jakiegoś niby prawa moralnego, Iwan wyraził na twarzy swoje zadowolenie. - Odejdźcie wszyscy - powiedział - każdy do swoich zajęć. Bojarzy ziemscy niechaj rozkazy moje spełniają po dawnemu, a oprycznikom, wiernym sługom i obrońcom moim, zlecam dalszą pamięć o przysiędze, którą mi złożyli; niechaj nie smucą się tym, że dzisiaj przebaczyłem Nikicie, nie masz bo w sercu moim stronności ani dla bliższych, ani dla dalszych. Zaczęto się rozchodzić. Każdy skierował się ku domowi; jeden unosił z sobą strach, drugi smętność, inny wreszcie gniew albo różne nadzieje, a niejeden po prostu chmiel w głowie. Słoboda zatonęła w mroku, miesiąc rodził się za lasem. Straszny wydawał się ten ciemny pałac ze swoimi kopułami, poddaszami i kaletnicami. Z daleka wyglądał na smoka zwiniętego w kłębek i gotowego ulecieć w górę. Jedno nie zasłonięte okno świeciło niczym potworne ślepie. Była to carska sypialnia. Tam żarliwie modlił się car. Modlił się o pokój na świętej Rusi, modlił się o to, aby Pan Bóg dozwolił mu wyplenić zdradę i nieposłuszeństwo, aby pobłogosławił mu w dokonaniu ciężkiego trudu: niech się porównają silni ze słabymi, niech się jeden nie wywyższa nad drugiego, niech zapanuje wszędzie równość, a on nad nimi wszystkimi niech stoi sam jeden, jako ten dąb w otwartym polu! Modli się car i bije czołem o ziemię. Patrzą na niego gwiazdy przez ciosane okno, patrzą jasne gwiazdy chmurząc się, jakby myśląc: "O carze, wielki carze Iwanie Wasiliewiczu! Wziąłeś się do dzieła, a nas o radę nie zapytałeś! Dwóch kłosów nawet nie znajdziesz równych, a góry zawsze będą większe od pagórków! Na świecie niepodobna obejść się bez bojarszczyzny!" 74 ROZDZIAŁ X Ojciec i syn Noc już była, kiedy Maluta po mękach zadanych Kołyczewom, krewnym i przyjaciołom usuniętego metropolity, wyszedł z więzienia. Gęste obłoki, niby czarne góry, zawisły nad Słoboda i groziły rozpętaniem się burzy. W domu Maluty wszyscy już spali. Nie spał tylko Maksym. Wyszedł na spotkanie ojca. - Tato - powiedział - czekam ,na ciebie; muszę z tobą pomówić. - O czym? - spytał Maluta i mimo woli odwrócił oczy. Grigorij Łukianowicz nie zadrżał nigdy przed wrogiem, ale w obecności Maksyma czuł się nieswojo. - Odjeżdżam jutro - ciągnął dalej Maksym - chcę się z tobą pożegnać, tato! - Dokąd jedziesz? - spytał Maluta i tym razem podniósł swoje wypeł- złe oczy na Maksyma. - Dokąd wzrok poniesie, tato; ziemia rozległa, miejsca na niej dość! - Czyś ty rozum stracił? Doprawdy w głowie ci się pomieszało! Coś ty dzisiaj narobił przy obiedzie? Jako ci język nie zdrętwiał, kiedy ośmieliłeś się przeczyć carowi! Wiesz, kto on, a kto ty? - Wiem, tato; i wiem, że car mi podziękował. A jednak zostać nie mogę. - Ach, ty baranie! Skąd ci się wzięła ta zachcianka? Co się dziś stało z tobą? Dlaczego umyśliłeś .sobie wyjeżdżać teraz, kiedy car cię raczył nagrodzić, kiedy cię zaliczył do starszyzny? Dlaczego właśnie teraz? - Od dawna już ciężko mi było żyć z wami, tato; wiesz o tym dobrze, ale ja sam sobie nie ufałem; od dziecka nic innego zewsząd nie słyszałem, jak tylko to, że wola cara jest wolą Boga, że grzechem najcięższym - myśleć inaczej niż car. I ojciec Lewki, i wszyscy popi w całej Słobodzie, spowiadając mnie, jako wielki grzech mój wytykali to, że się z wami wszystkimi nie zgadzam. Po niewoli czasem przychodziło mi do głowy wątpienie, czy mam słuszność - ja jeden przeciwko wszystkim? I po niewoli odkładałem wyjazd. Ale dzisiaj - ciągnął dalej Maksym i żywy rumieniec zapłonął na jego twarzy ~ dzisiaj wreszcie pojąłem, że prawda jest po mojej stronie! Kiedy usłyszałem, że książę Srebrny rozbił twój podjazd za mordowanie ludzi i nie wyparł się przed carem swojej sprawiedliwej pomsty, ale jak męczennik poszedł za nią na śmierć, wówczas moje serce zabiło do niego, jak do nikogo jeszcze nie biło; 75 i wątpliwość ustąpiła z moich myśli; i stało się dla mnie jasne niczym słońce, że prawda nie jest z wami! - Ach, więc to on ci pomieszał w głowie! - zawołał Maluta, i tak już rozwścieczony na księcia. - On cię ogłupił! Niech no tylko wpadnie w moje ręce, a długo będzie konał u mnie ten pies! - Pan Bóg uchroni go od twoich rąk - powiedział Maksym czyniąc] znak krzyża - nie dopuści On, aby zostało wytępione na Rusi wszystko, coj dobre! Tak - ciągnął dalej syn Maluty, coraz bardziej się zapalając - ledwom zobaczył księcia Nikitę Romanowicza, zrozumiałem, jak błogo byłoby żyć z nim razem, i zapragnąłem przystać do niego, ale nie miałem śmiałości podejść: oczy moje nie podniosą się na niego, dopóki będę nosił tę odzież. Maluta słuchał syna i dwa uczucia w nim walczyły. Chciał krzyknąć na Maksyma, zatupać na niego nogami i strachem zmusić do posłuszeństwa, alei mimowolny respekt krępował j ego złość. Wyczuwał, że żadną pogróżką nic tu-j nie wskóra, i w podłej duszy swojej zaczął szukać innych środków, aby/ zatrzymać syna. ;i - Maksymku! - zawołał przybierając taki łagodny wyraz twarzy, na | j aki tylko mogła się zdobyć j ego bydlęca f iż j onomia. - Nie w porę wybrałeś się J odjechać! Dziś słowa twoje spodobały się carowi. Chociaż mnie nastraszyłeś, | jednak wstawili się widać za nami święci ugodnicy, zmiękczyli serce naszego ,] ojca-gosudara. Zamiast' skazać na śmierć, pochwalił cię i pensję ci powie- ' kszył, i sobolowym futrem obdarował! Ani chybi bardziej jeszcze pójdziesz w górę! A na razie... czy ci źle tu żyć? Maksym rzucił się do nóg Maluty. - Źle mi żyć, tato, źle mi żyć! Brak mi już sił pozostać doma! Nie do zniesienia jest ten ciągły jęk i płacz po,dniach i nocach, i to, że ojciec mój... Maksym urwał nagle. - No? - rzekł Maluta. - Że ojciec mój sprawuje obowiązki kata! - wyrzekł Maksym i spuścił wzrok, jak gdyby wystraszywszy się, że mógł powiedzieć ojcu takie słowo. Ale Maluta nie poczuł się dotknięty nazwą. - Kat katowi nierówny! - odparł, patrząc z ukosa w kąt pokoju. - Insza prosty szeregowiec, a insza naczelnik, insza zwykłych złodziejów tracić, insza bojarów, co podkopują carski tron i państwu całemu zgubę chcą < przynieść. Ja w rozbójnicze sprawy się nie mieszam; mój topór ścina jedynie J zdradzieckie głowy bojarskie! - Przestań, ojcze! - rzekł powstając Maksym. - Nie rozgoryczaj mi serca taką mową! Któryż z tych, co głowę oddali pod topór, zamierzał przeciwko carowi? Któryż z nich pokój zamącił w państwie? Nie dla ich win, ale dla złości swojej ucinasz głowy bojarskie. Gdyby nie ty, car byłby miłosierniejszy. Ale wy szukacie zdrady, torturami wymuszacie zeznania, wy, wy jesteście winni wszystkiej krwi przelanej! Nie, ojcze, nie obrażaj Boga, nie rzucaj oszczerstw na bojarów; powiedz lepiej, że chcesz do cna wytępić cały ród bojarski! - A dlaczego ty się za nimi ujmujesz? - spytał ze złośliwym uśmiechem Maluta. - Czy tak ci przyjemnie, że chociaż jesteś postawny i przystojny, zawsze stoisz niżej od nich wszystkich? A czym jest lepszy od ciebie którykolwiek z nich? Czymże się oni pysznią przed nami? Czy Pan Bóg z innej gliny ich ulepił? Jeżeli bogactwem się pysznicie, to poczekajcie no trochę, wielmożni panowie! Car nie zapomina o swoich wiernych sługach; a jak Kołyczewowie poniosą karę śmierci, dobra ich nikomu innemu się nie dostaną, tylko nam. Dosyć ja się w katowni namęczyłem nad tymi psubratami; twarde juchy, nie ma co mówić! Wściekał się z gniewu Maluta, ale wciąż jeszcze nie tracił nadziei, że zdoła przekonać Maksyma, toteż układał usta w przymilny uśmiech. Nie do twarzy było Malucie z tym uśmiechem, a Maksyma, który to widział, ogarnęła zgroza. Maluta nie zauważył tego. - Maksymku - znów się odezwał - dla kogóż ja ciułałem grosiwo? Dla kogo trudzę się i pracuję? Nie opuszczaj mnie, zostań ze mną. Młodyś jeszcze, nie podołasz służbie żołnierskiej. Nie odjeżdżaj ode mnie! Pamiętaj, żem twoim ojcem! Gdy spojrzę na ciebie, zaraz mi się dusza rozjaśnia, jakby mnie sam car pochwalił albo rękę dał do całowania; a gdyby cię ktoś obraził, zdaje się, że zjadłbym go żywcem! Maksym milczał. Maluta usiłował twarzy swojej nadać jak najczulszy wyraz. - Czyżbyś mię wcale nie kochał, Maksymku? Czy serce twoje dla mnie się nie wzruszy? - Nie, ojcze! Maluta stłumił w sobie gniew. - A co rzeknie car, kiedy się dowie o twoim odjeździe; gotów pomyśleć, że uciekłeś przed nim! - Bo też uciekam od niego, ojcze. Strach mię ogarnia. Wiem, że Bóg nakazał go miłować, ale gdy nieraz popatrzę, co on wyprawia, wnętrzności się we mnie przewracają. Chciałbym go miłować, ale sił nie staje. Gdy wyjadę ze Słobody i nie będę miał wciąż przed oczami niewinnie rozlewanej krwi, może, Bóg da, pokocham znowu cara. A jeżeli mi się to nie uda, i tak mu służyć będę, tylko nie w oprycznikach. - A co się stanie z twoją matką? - spytał Maluta, chwytając się już ostatniego środka. - Nie przeżyje takiego nieszczęścia! Zabijesz niebogę!' Wiesz przecie, jaka jest, biedaczka, słabowita! - Bóg miłosierny nie opuści matki mojej - odparł z westchnieniem chłopak. - Matka mi wybaczy. Maluta zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem. Kiedy zatrzymał się przed Maksymem, łagodny wyraz, do którego przymusił twarz swoją, znikł najzupełniej. Prostackie oblicze jego tchnęło niezłomną wolą. - Słuchaj młokosie - zawołał zmieniając głos i postawę - dotąd prosiłem, ale teraz powiem wprost: nie daję ci na drogę błogosławieństwa! Nie pOzwolę ci odjechać! A jeśli się nie ukorzysz, zaraz jutro zmuszę ciebie, abyś własnymi rękami tracił złoczyńców carskich! Może, kiedy sam się okrwawisz, przestaniesz być piękniczkiem białorękim i nie będziesz czuł wstrętu do rodzonego ojca! Zbladł Maksym na takie słowa Maluty i nic nie odrzekł. Znał twardość charakteru Grigorija Łukianowicza i wiedział, że nie przełamie woli ojcowej. - Patrzcie no - mówił dalej Maluta - zagadałem się z tobą: niedługo późna noc, czas iść do cara, zanieść klucze więzienne. A tu deszcz leje! Podaj mi terlik. Patrzcie no, jaki się zrobił gorący! Odjadę, żyć tu nie mogę! Dać mu tylko wolę, a gotów i mnie na swój ład przekabacić. Nie, bratku, za wcześni skrzydła rozpostarłeś. Ja nie takich jak ty poskramiałem. Nauczę ja cit posłuszeństwa! Ale pogoda, ale pogoda! Podaj mi czapkę. Ale błyskawice, oj błyskawice! Jakby się niebo rozwarło, jakby cała Słoboda stanęła w ogniuj Zasłoń okno i kładź się spać, może do jutra głupstwa wyparują ci z głowy, A twoim księciem już ja się zajmę! Już ja mu to przypomnę. ; Maluta wyszedł. Maksym, zostawszy sam, zamyślił się. Cicho byłoj < w domu; tylko na dworze huczała burza, tylko wiatr, wpadłszy przez okno,: poruszał kajdany i łańcuchy wiszące na ścianie, a one, uderzając o siebie, wydawały złowieszczy brzęk żelaza. Maksym zbliżył się do schodów, które wiodły na górne piętro, do pokojów jego matki. Na górze też było cicho. Maksym ostrożnie stąpał po krętych schodach i zatrzymał się przed drzwiami, za którymi spała matka. "Boże, mój Boże! - mówił w duchu Maksym. - Widzisz serce moje, znasz myśli moje! Wiesz, Boże, iż nie przez dumę ani przez krnąbrność działam wbrew woli ojca! Przebacz mi, że naruszam przykazanie T woj e! I ty, matko moja, przebacz mi! Opuszczam cię bez twojej wiedzy, odjeżdżam bez twojego błogosławieństwa; Wiem, że ci serce łamię, ale ty byś nie puściła mnie po dobrej chęci! Daruj mi, matko, nie ujrzysz mnie więcej!" Maksym przypadł do progu świetlicy i ucałował go. Potem kilka razy przeżegnał się, zstąpił ze schodów i wyszedł na podwórze. Deszcz lał tak ostro, jakby się złościł na cały boży lud. Na podwórzu nie było żywej duszy. Maksym wszedł do stajni. Parobcy stajenni spali. Sam wyprowadził ulubionego wierzchowca i osiodłał go. Duży pies łańcuchowy, przykuty do słupa, wylazł z budy i zaczął skomleć a wyrywać się, jakby przeczuwając rozstanie. Był to kudłaty pies z rodzaju pasterskich wilczarzy. Długie i szorstkie jego kudły ciemnopopielatej maści spadały w nieładzie na czarną mordę, tak że prawie wcale nie było widać zmyślnych jego oczu. Maksym pogłaskał psa, a ten oparł mu swoje czarne łapy na ramionach i zaczął lizać go po twarzy. - Bądź zdrów, Bujanie - powiedział Maksym. -Pilnuj naszego domu, wiernie służ matce! - Wskoczył na siodło, wyjechał za wrota i pomknął w dal od rodzinnego domu. Jeszcze nie dojechał do wału ziemnego, gdy posłyszał za sobą głośne szczekanie i ujrzał Bujana, który skakał dokoła konia, ciesząc się, że urwał łańcuch i może towarzyszyć swojemu panu. ROZDZIAŁ XI Procesja nocna Podczas gdy Maluta rozmawiał z synem, car wciąż się modlił. Już pot spływał z jego twarzy; już krwawe znaki, odbite na wysokim czole na skutek dawnych uderzeń głową o ziemię, jaśniej zarysowały się od nowych sińców, gdy nagle jakiś szelest w pokoju zmusił Iwana do odwrócenia głowy. Zobaczył swoją mamkę, Onufriewnę. Stara była to mamka. Wziął ją do pałacu jeszcze świętej pamięci książę Wasilij Iwanowicz; służyła jeszcze Helenie Glińskiej. Iwan urodził się na jej ręku; na jej też ręku błgosławił go umierający ojciec. Powiadano o Onufriew-nie, że wie o różnych takich rzeczach, których nikt się nawet nie domyślał. W czasie małoletności cara Glińscy bali się jej, a Bielscy i Szujscy starali się pozyskać jej względy, O wielu tajemnych sprawach dowiadywała się Onufriewna z wróżb i nigdy się nie myliła. Kiedy książę Tielepniew znajdował się u szczytu powodzenia i wielkości - Iwan miał wtedy cztery lata - przepowiedziała księciu, że zginie śmiercią głodową. I tak się stało. Wiele lat upłynęło od tego czasu, a starzy ludzie wciąż jeszcze pamiętali tę przepowiednię. Teraz Onufriewna dobiegała bodaj czy nie dziesiątej dziesiątki. Zgięła się prawie we dwoje; skóra na jej twarzy była tak pomarszczona, że przypominała korę drzewną, a jak na starej korze mech występuje, tak na brodzie Onufriewny wyrastały kępki siwych włosów. Zębów od dawna już nie miała, oczy, rzekłbyś, nie mogły widzieć, głowa trzęsła się nerwowo. Onufriewna wspierała się kościstą ręką na zakrzywionym kiju. Dł patrzyła na Iwana, tuląc pożółkłe wargi, jakby coś żuła albo szeptała. - No co? - powiedziała wreszcie głuchym, brzęczącym głosem. Modlisz się, ojczulku? Módl się, módl, Iwanie Wasiliewiczu! Dużo ma jeszcze do odmodlenia! Gdybyż tylko stare grzechy obciążały ci duszę! P; miłosierny; może by i darował! Ale u ciebie co dzień to nowy grzech; a cza i dwa, i trzy grzechy dziennie! - Daj spokój, Onufriewna - rzekł car powstając - sama nie wiesz, mówisz! - Nie wiem, co mówię! Czy już rozum straciłam, czy co? I martwe oczy starej nagle zabłysły. - Coś ty dzisiaj zrobił przy obiedzie? Za co otrułeś człowieka? Myślą-.) łeś, że się nie dowiem? Co? Czego brwi ściągasz? Poczekaj, niech wybije twoja;; śmiertelna godzina; poczekaj tylko! Przylgną do ciebie twoje grzechy i zacią-1 żą ci jak tysiące tysięcy pudów, i zwalą cię na dno piekielne! A diabły] podskoczą i wezmą cię na widły! Stara znów zaczęła groźnie poruszać ustami. s Gorąca modlitwa usposobiła cara do nabożnych myśli. Chorobliwa; wyobraźnia nieraz już malowała mu obraz przyszłej kary, ale Iwan siłą woli przemagał zawsze grozę zagrobnych męczarni. Wmawiał w siebie, że strach ten, a nawet wyrzuty sumienia pochodzą od wroga ludzkości, który poma- ; zańca bożego chce odwlec od wielkich zamiarów. Przeciwko podstępom • 80 co: diabła car bronił się modlitwą; często jednakże upadał pod silnym naciskiem majaków. I wtedy rozpacz chwytała go w żelazne szpony. Bezprawie czynów swoich widział wtedy w całej nagości i rozwierały się przed nim straszliwe otchłanie piekieł. Ale niedługo to trwało. Wkrótce Iwan żałował swojej małoduszności. A w gniewie na siebie samego i na ducha mroków znowu, na złość piekłu, na przekór sumieniu, prowadził dalej swoje krwawopłodne dzieło i nigdy okrucieństwo jego nie dochodziło do takiego stopnia, jak po każdym mimowolnym upadku sił. Teraz myśl o piekle, ożywiona zbliżającą się burzą i proroczym głosem Onufriewny, przejęła go na wskroś i przyprawiła o gwałtowne dreszcze. Usiadł na łóżku. Zęby mu szczękały. - No co, ojczulku? - powiedziała Onufriewna łagodząc głos. - Co ci jest? Czyś zasłabł? Widocznie zasłabłeś. A tom cię nastraszyła! Aleniebój się, ojczulku, nabierz ducha; wielkie są twoje grzechy, jednak miłosierdzie Boże jeszcze większe! Tylko się pokajaj i nie grzesz więcej. Oto i ja się modlę, modlę się za ciebie i w dzień, i w nocy, a teraz jeszcze więcej modlić się będę! Co tu dużo mówić! Wolę sama do raju nie pójść, a ciebie odmodlić! Iwan spojrzał na mamkę; ta jakby się uśmiechnęła, ale uśmiech ten nie wyglądał mile na jej surowym obliczu. - Dziękuję ci, Onufriewna, dziękuję, już mi lżej; idźże sobie zBogiem! - A! Lżej ci! Kiedy nadzieja błysnęła, zaraz i strach przepadł! I zaraz umyśliłeś mnie wypędzić! "Idźże sobie -powiadasz -z Bogiem!" Nie licz za bardzo, ojczulku, na Bożą długocierpliwość! Dla ciebie nawet Bogu cierpliwości zabraknie. Odwróci się on od ciebie, zobaczysz, a wtedy szatan się ucieszy i szust! - wejdzie w ciebie. O, znów drżeć zacząłeś! Napij się zbyteniu! * To ci dobrze zrobi. Bywało, że i rodzic twój, Panie świeć nad jego duszą, popijał zbyteń na noc; i mateczka twoja, Panie, świeć nad jej duszą, lubiła zbyteń. I do zbyteniu trucizny jej dodali przeklęci Szujscy Stara jak gdyby wpadła w rozmarzenie. Oczy jej zaszły mgiełką, znów zaczęła ruszać ustami, jakby coś żując, i bez przerwy kiwała głową. Nagle coś zastukało do okna. Car drgnął. Stara przeżegnała się niepewną ręką. - Patrz no - rzekła - jak deszcz się puścił! I błyskać się zaczyna! O, i piorun uderzył! Panie, zlituj się nad nami! i * Zbyteń - gorący napój z miodu i koraeni. 81 Burza wzmagała się z każdą chwilą i wkrótce rozpętała się na dobre; grzmoty i błyskawice następowały po sobie bez przerwy. Przy każdym piorunie Iwan drżał. - Patrz no, jak cię to trzęsie, ojczulku! Peczekaj troszkę, każę ci zgotować zbyteniu. - Nie trzeba, Onufriewna, zdrów jestem. J - Zdrów! A czemu się tak zmieniłeś na twarzy? Położyłbyś się do | łóżka, kołdrą się nakrył. A co ty masz za łóżko?! Dalibóg, gołe deski! Że też ci | się chce tak sypiać! Czy to przystoi carowi? To dobre dla mnicha, a co z ciebie Ą za mnich! Iwan nic nie odpowiedział. Przysłuchiwał się czemuś. - Onufriewna! - rzekł nagle przestraszony. - Kto tam chodzi po sieni? Słyszę czyjeś kroki! - Bóg z tobą, ojczulku! Kto by teraz chodził! Przesłyszałeś się! - Idzie, idzie ktoś! Idzie tu! Zobacz, Onufriewna! Stara otworzyła drzwi. Zimny wiatr wleciał do pokoju. Za drzwiami ukazał się Maluta. - Kto tam?! - zawołał car zrywając się z miejsca. - Twój rudy pies, ojczulku - odpowiedziała mamka, gniewnie spoglądając na Malutę. - Griszka Skuratow. A to nam stracha napędził, przeklęty! - Łukianowicz! - powiedział car, ucieszony przyjściem ulubieńca. -Witam cię! Skąd idziesz? - Z turmy, gosudarze; byłem przy badaniu; przyniosłem klucze. -Maluta nisko pokłonił się carowi i spojrzał spod oka na mamkę. - Klucze! - mruknęła stara. - W piekle cię będą przypiekać rozpalonymi kluczami, ty mordowniku! Dalibóg, duszę masz zbójecką i gębę zbójecką! Kto jak kto, ale ty nie unikniesz ognia wiecznego! Będziesz lizał, Griszka, f gorące patelnie za wszystkie swoje oszczerstwa! Będziesz się w smole J gotował; zapamiętaj, co ci rzekłam! Błyskawica oświetliła grożącą staruchę; straszna była starucha ze wzniesionym kijem i błyszczącymi oczami. • Sam Maluta stropił się i stchórzył; ale Iwanowi dodała otuchy obecność , ulubieńca. - Nie słuchaj jej! - powiedział. - Rób swoje i nie zważaj na babskie gadanie. A ty idź sobie, głupia starucho, zostaw nas samych! Oczy Onufriewny znowu błysnęły. 82 - Głupia starucho? - powtórzyła. - Ja głupia starucha? Przypomnicie wy mnie sobie na tamtym świecie, obydwaj przypomnicie! Wszyscy twoi służalcy, Wania, odbiorą należną im zapłatę, odbiorą jeszcze w tym życiu; i Griaznoj, i Basmanow, i Wiaziemski - każdemu się dostanie wedle jego zasług. Ale ten - ciągnęła dalej wskazując kijem na Malutę - ten nie odbierze zapłaty, bo za jego postępki nie ma dostatecznej męczarni na ziemi; na dnie piekielnym dopiero czeka go męczarnia, tam gotowe dla niego miejsce; diabli na niego wyglądają,! z góry się radują! I dla ciebie jest tam miejsce, Wania, duże, ciepłe miejsce! Stara wyszła powłócząc nogami i stukając kijem. Iwan był blady jak ściana. Maluta nie wyrzekł ani słowa. Milczenie trwało dość długo. - Co, Griszka - odezwał się nareszcie car - przyznali się do winy Kołyczewowie? - Jeszcze nie, gosudarze. Ale przyznają się, to pewna; u mnie sią nie wykręcą! Iwan zaczął wypytywać o szczegóły śledztwa. Rozmowa o Kołycze- wach nadała inny kierunek jego myślom. Zdało mu się, że będzie mógł zasnąć. Odprawił Malutę, położył się na łóżku i zapadł w drzemkę. Zbudziło go jak gdyby gwałtowne szturchnięcie. Mrok w pokoju dość słabo rozpraszały lampy oliwne wiszące przed ikonami. Promień księżyca, przenikając przez niskie okno, ślizgał się po malowanych rzeźbach łoża. Za łożem świerkotał świerszcz. Mysz gryzła gdzieś drzewo. Pośród tej ciszy Iwana znów strach ogarnął. Nagle zwidziało mu się, że jedna z desek podłogi unosi się i wyłazi spod niej otruty bojarzyn. Takie zwidzenia Iwan miewał dość często. Przypisywał je diabelskim sztukom. Ażeby odpędzić widmo, przeżegnał się. Ale widmo nie znikło, jak to bywało dawniej. Zmarły bojarzyn nie . przestawał patrzeć na niego spode łba. Oczy starca były tak samo wybałuszone, twarz tak samo sina, jak przy obiedzie, kiedy wypił trunek przysłany przez cara. "Znów majak! - pomyślał Iwan. -Ale nie poddam się urokowi szatana, odeprę zakusy diabelskie. Niech zmartwychwstanie Bóg i niech rozproszą się nieprzyjacioły Jego!" Upiór z wolna wydostał się spod deski i zbliżył się do Iwana. ,i Car chciał zakrzyczeć, ale nie mógł. W uszach okropnie mu szumiało. Upiór pokłonił się carowi. - Pozdrawiam cię, Iwanie! - zawołał jakimś przytłumionym, nieludzkim głosem. - Biję przed tobą czołem, iżeś mnie zgładził bez żadnej winy mojej! Słowa te odezwały się echem w głębi Iwanowej duszy. Sam nie wiedział, czy je słyszy na skutek uroku, czy też własna jego myśl wyraziła się dźwiękiem dosłyszalnym dla ucha. Ale oto podniosła się druga deska; wyjrzała spod niej twarz okolnicze-go Daniły Adaszewa, uśmierconego z rozkazu cara cztery lata temu. Adaszew także wydostał się spod podłogi, pokłonił się carowi i rzekł: - Pozdrawiam cię, Iwanie! Biję przed tobą czołem, iżeś mnie kazał stracić bez żadnej winy mojej! Po Adaszewie zjawiła się bojarzyna Maria, na śmierć skazana razem ze wszystkimi swoimi dziećmi. Wyszła spod podłogi, a za nią wyszło pięciu jej synów. Pokłonili się wszyscy monarsze i każdy z osobna wyrzekł: - Pozdrawiam cię, Iwanie! Biję przed tobą czołem! Potem ukazali się: książę Kurlatiew, książę Oboleński, Nikita Szere-mietiew tudzież inni skazani na śmierć albo własnoręcznie zabici przez Iwana. Pokój wypełnił się upiorami. Wszyscy składali carowi pokłon do ziemi, wszyscy mówili: - Pozdrawiamy cię, Iwanie, pozdrawiamy! Bijemy przed tobą czołem! Oto z martwych powstali mnisi, starcy pobożni, zakonnice, wszyscy w czarnych szatach, wszyscy bladzi i ubroczeni krwią. Oto nadciągnęli woje, którzy z carem dobywali Kazania. Wszyscy byli okryci strasznymi ranami, ale nie w bitwie otrzymanymi, tylko przez kata zadanymi. Oto zjawiły się panny w podartej odzieży i młode żony z niemowlętami przy piersiach. Dzieci wyciągały do cara okrwawionę rączki i szczebiotały: - Pozdrawiamy cię, pozdrawiamy cię, Iwanie, iżeś zatracił nasze niewinne duszyczki! W pokoju kłębił się już wielki tłum upiorów. Car nie był zdolny odróżnić przywidzenia od rzeczywistości. Słowa widziadeł powtarzały się w tysiącznych echach. W tym samym czasie tuż nad uchem Iwana rozległy się pienia żałobne i modlitwy cmentarne. Włosy na głowie stanęły mu dębem. - W imię Boga żywego! - zawołał. - Jeżeli jesteście biesy, nasłane przez siłę nieczystą, zgińcie! Jeżeli zaś naprawdę jesteście duszami skazanych przeze mnie - czekajcie na Sąd Ostateczny! Pan mnie i was osądzi! Zawyli nieboszczycy i krążyć jęli wokół Iwana niczym jesienne liście wichrem pędzone. Jeszcze posępniej zabrzmiały pienia żałobne; deszcz znów zastukał w okno i poprzez wiatru szum niebosiężny wydało się carowi, że słyszy dźwięk trąby i głos, który go wzywa: - Iwanie, Iwanie! Na sąd, na sąd! Car krzyknął głośno. Słudzy, czuwający w sąsiednich pokojach, wbiegli do sypialni. - Wstawać! - zawołał car. - Któż teraz śpi?! Nadszedł ostatni dzień, bije ostatnia godzina! Wszyscy do cerkwi! Za mną! Dworzanie rozbiegli się po pałacu, budząc pogrążonych we śnie. Zabrzmiał dzwon na wieży. Oprycznicy, słysząc znajomy sygnał, zrywali się z posłań i szybko wdziewali odzież. Niektórzy z nich ucztowali u Wiaziemskiego. Siedzieli przy szkleni-cach i śpiewali junackie pieśni. Na odgłos dzwonu poubierali się w czarne riasy, kładąc je dla prędkości na swoje bogate ubrania, a głowy ponakrywali wysokimi kapturami. Cała Słoboda była w ruchu. Cerkiew Matki Bożej była rzęsiście oświetlona. Zatrwożeni mieszkańcy rzucili się do wrót i ujrzeli mnóstwo świateł błądzących po pałacu, z pokoju do pokoju. Potem światła te utworzyły długi łańcuch i wyszła procesja, wijąc się niczym wąż, przez zewnętrzne galerie, które łączyły pałac ze świątynią Pańską. , Wszyscy Oprycznicy, ubrani jednakowo w kaptury i czarne riasy, nieśli smolne pochodnie. Blask ich przedziwnie igrał na rzeźbach kolumn i malowidłach ściennych. Wiatr rozwiewał powłóczyste szaty, a jaśń miesiąca wraz ze światłami pochodni odbijała się w złocie, perłach i drogich kamieniach. Na przedzie kroczył car, ubrany jak zakonnik, bił się w piersi, głośno szlochał i wznosił błagania: - Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Zlituj się nad psem śmierdzącym! Zlituj się nad moją złoczynną głową! Wieczne odpoczywanie daj wszystkim duszom ludzi niewinnie straconych z mej woli! W przedsionku cerkwi Iwan upadł ze słabości. Pochodnie oświetliły staruchę, która siedziała na schodach. Wyciągnęła do cara drżącą rękę. - Wstań, ojczulku! - rzekła Onufriewna. - Pomogę ci. Dawno już czekam na ciebie. Chodźmy, Wania, będziemy się razem modlili! Dwóch opryczników ujęło cara pod ręce. Car wszedł do cerkwi. ;.i Nowe procesje, również w czarnych szatach i spiczastych kapturach; j podążały ulicą z zapalonymi głowniami. Wrota cerkwi wchłaniały coraz to S nowych opryczników, a oczy olbrzymich świętych patrzyły na nich z wyso-| kości murów i kopuł, miotając gniewne iskry. Wśród nocy, dotąd milczącej, słychać było śpiew kilkuset głosów i hen, daleko rozchodził się jęk dzwonów i słowa psalmów pokutnych. Więźniowie po turniach zrywali się, dzwoniąc łańcuchami, i nasłuch!^ wali. - To car odprawia jutrznię! - mówili. - Zmiękcz, Panie, serce jego natchnij litością jego duszę! Małe dzieci w słobodzkich domach, śpiące obok swoich matek, budź się ze strachu i uderzały w płacz. Niejedna matka długo nie mogła utulić swojego dziecięcia. , - Cicho bądź! - mówiła w końcu. - Cicho bądź, żeby Maluta ni$ usłyszał! I na wzmiankę tego imienia dziecko przestawało płakać, z lękiem; < przyciskało się do matki, a wśród ciszy nocnej znowu rozbrzmiewały tylko^ psalmy opryczników i nieustanne bicie dzwonów. ROZDZIAŁ XII Potwarz Słońce wzeszło, ale bynajmniej nie radosny ranek nastał dla Maluty. Wróciw-l szy do domu, nie znalazł syna i zaraz się domyślił, że Maksym na zawsze-i opuścił Słobodę. Wielka była wściekłość Grigorija Łukianowicza. Na wszyst-i kie strony rozesłał pogoń. Stajennych, którzy przespali wyjazd Maksyma, kazał natychmiast wtrącić do lochu. ; Zmarszczywszy brwi i zacisnąwszy zęby jechał ulicą i zastanawiał się,;| 86 czy donieść o wszystkim carowi, czy też ukryć przed nim ucieczkę Maksyma. Wtem za jego plecami rozległ się tętent koni i wesoły gwar. Maluta obejrzał się. Carewicz z Basmanowem i chmarą młodych junaków powracał i rannej przejażdżki. Pulchna ziemia rozmiękła od deszczu; konie stąpając grzęzły w błocie po same pęciny. Ujrzawszy Malutę carewicz puścił swojego rumaka w skok i obryzgał błotem Grigorija Łukianowicza. - Biję przed tobą czołem, bojarzynie Maluto! - rzekł carewicz zatrzymując konia. - Dopiero cośmy spotkali twą pogoń. Widać bardzo musiałeś dopiec Maksymowi, że dał drapaka z domu. A może ty sam go wysłałeś do Moskwy po czapkę bojarską i potem rozmyśliłeś się, hę? Carewicz wybuchnął śmiechem. Maluta wedle zwyczaju zsiadł z konia. Stojąc z gołą głową, ścierał dłonią błoto z twarzy. Wydawało się, że jego jadowite oczy chcą przeszyć carewicza. - Po co on ściera błoto? - zauważył Basmanow, chcąc się przypodobać carewiczowi. - Na kim jak na kim, ale na nim błota nie znać! Basmanow mówił półgłosem, jednakże Skuratow go usłyszał. Kiedy gromada jeźdźców, śmiejąc się i gwarząc, pomknęła za carewiczem, Maluta włożył czapkę na głowę, znów dosiadł konia i wolno ruszył w stronę pałacu. "Dobrze! Niech i tak będzie! -myślałpo drodze. -Dajciemi tylko czas, panowie, dajcie mi tylko czas!" I pobladłe usta jego wykrzywił uśmiech,' a w sercu, i tak już rozdrażnionym ucieczką syna, po trochu dojrzewała niechybna zemsta nad ludźmi, którzy go nieopatrznie dotknęli. Kiedy Maluta wszedł do pałacu, Iwan Wasiliewicz siedział sam jeden w swoim pokoju. Twarz miał bladą, oczy mu się iskrzyły. Czarną riasę zamienił na żółty, wcięty w pasie kaftan pikowany i podbity grubym niebieskim krośniakiem. Osiem j edwabnych tasiemek do związywania, z długimi chwastami, wisiało wzdłuż rozcięcia. Posoch i kołpak, ozdobiony wielkim szmaragdem, leżały przed carem na stole. Widziadła nocne, modlitwy kolanopokłonne i brak snu nie osłabiły cara, doprowadziły go tylko do skrajnego przeczulenia. Wszystko, czego doznał w nocy, wydało mu się znowu majakiem spowodowanym przez diabła. Car wstydził się swojego strachu. "Wróg imienia Chrystusowego - myślał sobie - uparcie staje mi na Przekór i dopomaga moim bezecnym niedrugom. Nie pozwolę wszakże, aby S1ę naigrywał ze mnie! Jego omamy mnie nie nastraszą! Pokażę mu, iż nie Uradzi ze mną walczyć!" I postanowił car po dawnemu karać izmienników, i skazywać na śmien| nieprzyjacioły swoje, chociażby miało ich być tysiące. I zaczął myślą przebiegać swoich poddanych, i między nimi szukaij winowajców. Każde spojrzenie, każdy ruch wydawał mu się teraz podejrzany. Przypomniał sobie różne słowa wyrzeczone przez swoich najbliższyc__ i w słowach tych szukał klucza do spisków. Nawet członkowie rodziny nie uniknęli jego podejrzeń. Maluta zastał go w stanie podobnym do gorączkowej maligny. - Gosudarze - zawołał pomilczawszy trochę Grigorij Łukianowicz -" kazałeś badać Kołyczewów, aby wskazali, kto jest nowym zdrajcą. Polegaj mnie. Na torturach wszystko mi opowiedzą. Jednej tylko rzeczy nie zdoła .,, nie potrafię zmusić ich, aby rzekli, kto jest twoim największym przeciwni* kiem! Car, zdziwiony, spojrzał na ulubieńca. W oczach Maluty świecił jakiś niezwykły blask. - Taka to sprawa, gosudarze - mówił dalej Skuratow zmienionym! głosem - taka to sprawa, że i oko widzi, i ucho słyszy, a język kołkiem staje, kiedy ma o tym powiedzieć. Car patrzył na Malutę pytającym wzrokiem. - Ty na przykład, gosudarze, wielu już skazałeś na śmierć złoczyńców,; a zdrady z Rusi nie wykorzeniłeś. I drugie tyle każesz jeszcze stracić, i nawet dziesięć razy tyle, a izmienników się nie pozbędziesz! Car słuchał i niczego się nie domyślał. , - A dlatego, gosudarze, nie możesz pozbyć się izmienników, że odci-| nasz sęki i gałęzie zdrady, a sam pień i korzenie pozostają nie naruszone! Car wciąż nie pojmował, o co tu chodzi, ale słuchał ze wzrastającą^ ciekawością. ' - Widzisz, gosudarze, jak by ci to wytłumaczyć... Przypomniej sobie na ten przykład, jak leżałeś chory śmiertelnie, daj ci Boże wiele lat zdrowia, a bojarowie przeciwko tobie, słabemu uknuli spisek. Wszak mieli wtedy starszego nad sobą, nie przymierzając, brata twojego Włodzimierza Andrie-jewicza! i "A! - pomyślał car. - Więc to znaczyły nocne widziadła! Szatan chciał;! zamglić mój rozum, abym się uląkł i nie próbował nawet zniweczyć zamysłów; brata. Ale stanie się inaczej. Nie pożałuję i brata!" -> - Mów - rozkazał surowo Malucie - mów, co wiesz o Włodzimierzu Andriejewiczu! - Nie, gosudarze, nie idzie teraz o Włodzimierza Andriejewicza. Nie widzę już teraz, aby knował on coś przeciwko tobie. I bojarowie na niego nie liczą. Dawno już zaniechał podkopywania się pod twoją władzę monarszą. Nie o nim chcę mówić... - A o kim? - spytał car zdziwiony i po obliczu przebiegły mu raptowne skurcze. - Widzisz, gosudarze... Wprawdzie twój brat porzucił myśl o uchwyceniu władzy nad państwem, ale bojarowie nie porzucili tej myśli. Powiedzieli sobie tak: nie udało nam się posadzić na tronie tego, to posadzimy... Maluta urwał. - Kogo? - zapytał car i oczy mu błysnęły gniewem. Maluta zzieleniał. - Panie miłościwy, nie wszystko godzi się wymawiać. Lepiej myśleć i odgadywać, a język trzymać za zębami. - Kogo? - powtórzył Iwan wstając z miejsca. Maluta zwlekał z odpowiedzią. Car schwycił go za kołnierz obiema rękami, przysunął twarz jego do swojej twarzy i wpił się w nią oczami. Nogi zaczęły się uginać pod Maluta. - Gosudarze! - odezwał się półgłosem. - Nie miej mu za złe... on tego sam nie umyślił! - Mów! - wyrzekł Iwan zduszonym szeptem i jeszcze mocniej zacisnął w rękach kołnierz Maluty. - Jemu by to do głowy nie przyszło - ciągnął dalej Maluta unikając carskiego wzroku - ale widać inni go podżegli. Kto przy nim najbliżej stoi ten był doradcą. A on, grzeszny człowiek, zaczął rozumować: trochę później, trochę wcześniej, zawszeć na tym się musi skończyć. Car zaczął się domyślać. Stał się jeszcze bledszy. Palce jego rozluźniły się i wypuściły kołnierz Maluty. Maluta odetchnął. Zrozumiał, że nadeszła pora na zadanie stanowczego ciosu. - Gosudarze! - powiedział nagle i ostro. - Nie szukaj zdrady daleko. Twój przeciwnik siedzi blisko ciebie, pije z tobą z jednego dzbana, je z tobą z jednego półmiska, odzienie nosi jednakiej z tobą miary! 88 l 89 Zamilkł Skuratow i, pełen oczekiwania, odważył sięskierować na cara swoje krwawe oczy. Car też zamilkł. Ręce mu opadły. Zrozumiał na koniec Malutę. W tejże chwili rozległy się na dziedzińcu radosne okrzyki. Właśnie wówczas jeszcze, kiedy zaczęła się gawęda cara ze Skurato-wem, carewicz ze swoimi towarzyszami wjechał na dziedziniec, gdzie czekali na niego różni czarnosecinni kupcy,* którzy przybyli z chlebem i solą, i czołobitnią od moskiewskiego ludu targowego. Ujrzawszy carewicza, wszyscy padli na kolana. - O co prosicie, kupczyki? - zyptał niedbale carewicz. - Opiekunie nasz! - odrzekli najstarsi. - Przyszliśmy błagać twojej łaski. Bądź naszym orędownikiem! Ulituj się nad nami! Rujnują nas doszczętnie oprycznicy, prześladują nas i nasze żony, nasze dzieci! - Widziałeś taką ciemnotę? - rzekł carewicz zwracając się z uśmie-.chem do Basmanowa. - Chcieliby i żony, i towar trzymać wyłącznie dla siebie! No i czegoście się tak rozchlipali? Ruszajcie do domu; kto wie, może poproszę ojca za wami, durniami! - Ojcze ty nasz, niech ci Pan Bóg da setne lata! - wołali kupcy. Carewicz siedział na koniu. Tuż obok znajdował się Basmanow. Proszący klęczeli przed nim. Najstarszy trzymał oburącz półmisek z chlebem i solą. Maluta wszystko to widział przez okno. - Miłościwy panie - szepnął do cara - ani chybi podmówił go jedeJ z tych, co są teraz przy nim. Patrz no, już lud pozdrawia go jak cara! I jak czarownik, bojący się złych potęg, które sam wywołał, Malu zląkł się zmiany, jaką słowa jego sprawiły na twarzy Iwana. Z oblicza tego zniknął wszelki wyraz ludzki. Tak strasznym nigd; jeszcze nie widział go Maluta. Minęło kilka chwil. Nagle Iwan roześmiał się. - Grisza - powiedział kładąc obie ręce na ramionach Maluty - jakeś^ dopiero co mówił? Że odcinam sęki i gałęzie, a pień stoi zdrowiuteńki? Grisza - ciągnął dalej car, powoli wymawiając każde słowo i patrząc na Malutę z jakąś straszliwą ufnością - czy podejmujesz się wyrwać zdradę z korze niem? Złośliwa radość wykrzywiła usta Maluty. * Czarnosecinni kupcy - kupcy najniższej kategorii, którzy płacili najmniejsze podatki. - Dla twojej łaski, gosudarze, gotów jestem się podjąć - wyszeptał drżąc jak liść. Wyraz twarzy Iwana raptem się odmienił. Uśmiech znikł i rysy jakby skamieniały w zimnej nieugiętości. Oblicze jego stało się jakby wykute z marmuru. - Nie traćmy czasu! - powiedział zwięźle i rozkazująco. - Nikt nie powinien o tym wiedzieć. On dziś będzie na polowaniu. I niech dziś jeszcze znajdą go w lesie. Powiedzą, że spadł z konia i zabił się. Czy znasz Bagno Pogańskie? - Tak, gosudarze. - Niech go przy tym bagnie znajdą, rozumiesz? - Car wskazał drzwi. Maluta wyszedł i w sieni odetchnął swobodniej. Car długo stał nieruchomy. Potem z wolna podszedł do ikon i padł przed nimi na kolana. Ze wszystkich pomocników Maluty najodważniejszy i najroztropniej-szy był jego strzemienny, Matwiej Chomiak. Nigdy nie unikał niebezpieczeństwa, lubił zwady i najazdy, a w zwierzęcej srogości ustępował tylko swojemu panu. Czy trzeba było spalić jakąś wioskę, czy podrzucić list, za który później gardłem płacił bojar, czy należało porwać komu żonę, zawsze wysyłano Chomiaka. I Chomiak puszczał z dymem wsie, podrzucał pisma, a zamiast jednej białogłowy przywoził ich kilka. I teraz do Chomiaka właśnie zwrócił się Grigorij Łukianowicz. O czym z sobą gadali, tego nikt nie słyszał. Ale o tym samym ranku, kiedy psy gończe carewicza zanosiły się gwałtownym szczekaniem w okolicach Moskwy, a uwagę myśliwych, którzy zajęli swoje stanowiska, zaprzątała oczekiwana zwierzyna, tak iż każdy z nich, wytężając wzrok, nie troszczył się o to, co robi jego najbliższy towarzysz - w tym samym czasie drogą boczną i odludną, oddalając się od miejsca łowów, śpieszyli konno Chomiak i Maluta, a między nimi, ze związanymi rękami, przytroczony do siodła, jechał ktoś trzeci, ktoś, czyją twarz zasłaniał czarny baszłyk, nasunięty aż po brodę. Na jednym ze skrętów drogi przyłączyło się do nich ze dwudziestu może zbrojnych oprycz-ników, po czym wszyscy razem jęli pędzić dalej, nie mówiąc ani słowa. Tymczasem polowanie szło swoim trybem i nikt nie zauważył nieobecności carewicza, z wyjątkiem dwóch strzemiennych, którzy teraz konali ^ parowie, pokłuci nożami. O jakie trzydzieści wiorst od Słobody, wśród drzemiącej puszczy, 2najdowało się grząskie i nieprzebyte bagno, które lud przezwał Bagnem 91 Pogańskim. Wiele niezwykłych rzeczy opowiadano o tym trzęsawisku. Drwale o zmierzchu nie odważali się podejść do niego. Twierdzili, że podczas nocy letnich nad wodą ukazywały się i skakały ogniki - dusze ludzi zabitych przez zbójców i utopionych w bagnie. Nawet w biały dzień bagno to stanowiło ponury i tajemniczy zakątek. Olbrzymie drzewa, pozbawione na dole gałęzi, wznosiły się z wody mętnej i czarnej. Odbijając się w niej, niby w zamglonym zwierciadle, przybierały dziwaczny wygląd jakichś potwornych ludzi i baśniowych zwierząt. W bliskości bagna nie słyszało się nigdy ludzkiego głosu. Stada dzikich kaczek przylatywały czasem popluskać się w błotnistej wodzie. W szuwarach rozlegał się żałosny krzyk derkacza. Czarny kruk przelatywał nad wierzchołkami drzew i złowieszcze jego krakanie powtarzało się stokrotnym echem. Czasem gdzieś bardzo, bardzo daleko słychać było ciukanie siekier, trzask nadrąba-nego drzewa i głuchy łoskot upadku. Kiedy jednak słońce zachodziło za puszczę, kiedy nad trzęsawiskiem wzbijał się powiewny i przezroczysty opar, odgłosy siekier milkły i dzienne dźwięki ustępowały nocnym. Zaczynało się jednostajne kumkanie żab, na-samprzód ciche i niepewne, potem donośne, chóralne i ciągłe. Im bardziej gęstniały ciemności, tym wrzaskliwiej odzywały się gady. Głosy ich tworzyły jakby jeden nieprzerwany i długotrwały zgiełk, tak że ucho przyzwyczajało się i rozróżniało przez niego dalekie wycie wilków i lament sowy. Mrok stawał się coraz czarniejszy; przedmioty traciły swój dawny wygląd i oblekały się w now^ą postać. Woda, gałęzie drzew i smugi oparów zlewały się w jedną całość. Obrazy i dźwięki mieszały się w sposób niedostępny dla rozumu ludzkiego. Bagno Pogańskie stawało się domeną nieczystej siły. Do tego przeklętego miejsca, jednak nie ciemną nocą, ale słoneczn; rankiem, skierował swój bieg Skuratow z oprycznikami. W tym samym czasie, kiedy ci oprycznicy śpieszyli się i poganiali kon"| inni mołodźcy o złych wejrzeniach gromadzili się w drzemiącej pusze: niedaleko Bagna Pogańskiego. ROZDZIAŁ XIII Wania Pierstień i jego towarzysze Na rozległej polanie, otoczonej prastarymi dębami i nieprzebytym rumowiskiem, stało kilka lepianek, a między nimi na przewróconych pniakach i wyrwanych z ziemi korzeniach, na kupach siana i suchych liści leżało i siedziało mnóstwo ludzi różnego wieku i w różnym odzieniu. Zbrojni ludzie bez przerwy wychodzili z głębi lasu i łączyli się z towarzyszami. Wielka wśród nich panowała różnorodność. Były tam siermięgi, ferezje i sukmany. Jedni w podartych łachach, drudzy w strojach kapiących od złota ukazywali się skroś gałęzie drzew. Jedni mołodźcy mieli przywieszone do bioder szable, drudzy wywijali kościeniami, a jeszcze inni wspierali się na szerokich berdyszach. Niemało tu było blizn, zmarszczek, rozczochranych głów i nie czesanych bród. Zuchowata owa zbieranina dzieliła się na kilka pomniejszych kółek. W samym środku polany warzono kaszę i pieczono mięso wołowe na rożnach. Nad trzaskającym ogniem wisiały kotły; dym niebieskawą chmurą oddzielał się od zielonego mroku, który otaczał polanę jak gdyby szczelnym ogrodzeniem. Kucharze pokasływali, przecierali sobie oczy i odwracali się od dymu. Nieco dalej starzec z siwą kudłatą głową i długą brodą opowiadał młodym jakąś bajkę. Mówił stojąc, wsparty na toporze o długiej rękojeści. W tej pozycji było mu poręczniej przemawiać, niż gdyby siedział. Mógł się i wyprostować, i obracać na wszystkie strony, i w odpowiednim miejscu machnąć toporem, i świsnąć po junacku. Młodzi słuchali go z prawdziwą przyjemnością. Uszy ponastawiali i usta porozdziawiali. Jedni przykucnęli, inni wgramolili się na drzewa, a jeszcze inni zwyczajnie rozkraczyli nogi i wytrzeszczyli oczy; większość jednak leżała na brzuchach, oparłszy się łokciami o ziemię a podbródkiem o dłonie: tak im było najdogodniej. Opodal dwaj barczyści młodzieńcy okładali się nawzajem pięściami. Gra polegała na tym, kto pierwszy prosić będzie o zmiłowanie. Żadnemu z przeciwników nie chciało się ustąpić. Już obaj zaczerwienili się jak dwa kuraki, ale twarde pięści nie przestawały walić po głowach jak młoty po kowadłach. - Może dosyć masz, Chłopko? - spytał ten, który wydawał się słabszy. - Nie bój się, Andriusza, jak będę miał dosyć, to powiem. Ale ty zaraz °berwiesz za swoje! 92 I ciosy dalej się sypały, - Patrzcie, chłopcy, Andriusza ino patrzyć, jak upadnie - mówi widzowie. - Nie, nie upadnie! - odpowiadali inni. - Dlaczego miałby upaść, kiedyj łeb ma zdrowy! - Zobaczysz, że się przewróci i nie wstanie! i Andriuszy w istocie nie uśmiechała się przegrana. Przyczaił się więc] i miast uderzyć przeciwnika w górną część głowy, palnął go z całej siły w skroń. Chłopko rozłożył się jak długi. Niektórzy z widzów zaczęli się śmiać, ale reszta była oburzona. - To nieuczciwie! To nieuczciwie! - zawołali. - Andriusza użył chy trości! Wsypać mu baty! I natychmiast Andriuszę wychłostano. - A skąd to Bóg prowadzi? - zapytał stary bajarz kilku parobczaków, którzy zbliżyli się do ognia i bojaźliwie rozglądali się dokoła. | Przywiódł ich tęgi wyrostek z szerokim nożem u pasa. Jegopodkomen+j dni nie mieli broni,widać byli nowicjuszami. i - Słyszycie sokoliki? - powiedział, zwracając się do nich, wyrostek; przywódca. - Dziadek Korszun zapytuje, skąd was Bóg prowadzi? Odpowiedzcie dziadkowi! - Ano, niby znakiem tego, tak to jest, że ja spod Moskwy! - odrzekł jeden z młodzieńców, trochę się zacinając. • - A czemużeś to swoje gniazdo opuścił? Czy ci mróz dokuczył, czy też j za gorąco się zrobiło? - spytał znowu Korszun. l - Za gorąco! - powiedział parobczak. - Kiedy opryczniki chatę podpa- l liii, to najpierw było gorąco, a kiedy chata zgorzała, to i mróz chwycił na* dworze! ; - Takie to sprawy. Niegłupi z ciebie chłopak. No, a ty po coś przyszedł? >• - Szukać rodziny! Rozbójnicy wybuchnęli śmiechem. - Patrzcie, co mu do łba strzeliło! O jaką ci chodzi rodzinę? - Kiedy opryczniki ojca, matkę, siostry i braci zamordowali, smutno mi się zrobiło samemu na świecie. Pomyślałem sobie: trzeba iść do dobrych ; ludzi, oni mnie nakarmią, napoją, będą mi za ojców i za braci! Spotkałem w karczmie tego młodzieńca i poprosiłem, żeby mnie wziął z sobą. 94 - Zuch jesteś! - rzekli rozbójnicy. - Siadaj z nami, masz chleb i sól, będziemy twoimi braćmi! - A ten tam czego stoi ze zwieszonym nosem, jakby się zaraz miał rozpłakać? Hej, ty, mazgaju, czegoś wargi nadął? Skąd jesteś? - Spod Kołomny! - odparł, leniwie poruszając językiem, rosły i krzepki drągal, który ze smutną miną stał za innymi. - Czy i ciebie oprycznicy skrzywdzili? - Narzeczoną mi porwali! - odrzekł parobczak niechętnie i przeciągle. - Opowiedz, jak to było! - Co tu opowiadać! Napadli i porwali. - A potem? - Co potem! Nic. - Czemużeś nie odbił narzeczonej? - Jakże ją miałem odbić? Jak napadli, to i porwali. - A tyś na nich patrzał z rozdziawioną gębą? - Nie, ale dopiero jak uciekli, tom się tak okrutnie rozgniewał, że niech Pan Bóg broni! - Widać, chłopie, że ciebie niełatwo rozruszać! Parobczak zrobił głupkowatą minę i nic nie odpowiedział. - Ej, ty, głąbie kapuściany! - odezwał się jeden z rozbójników. Wzięli ci narzeczoną, to jeszcze nie bieda! Znajdziesz sobie inną! Drągal patrzył, otworzywszy usta, i nic nie mówił. Twarz jego wydała się rozbójnikom zabawna. - Słuchaj no, kiedy się z tobą rozmawia! - zawołał jeden i szturchnął go w bok. Parobczak milczał. Rozbójnik szturchnął go mocniej. Parobczak spojrzał na niego tak głupkowato, że wszyscy znowu parsk-nąli śmiechem. Kilku rozbójników podeszło do niego i nuż go trącać a popychać. Parobczak nie wiedział czy ma się gniewać, czy nie; ale jeden szturchaniec, silniejszy od innych, wytrącił go z równowagi. - Nie pchajcie no się! -powiedział.-Co ja jestem dla was, worek mąki czy co? Przestańcie, bo się rozsierdzę! Rozbójnicy zaczęli się śmiać do rozpuku. Parobczak w samej rzeczy gotów był się rozgniewać, ale wrodzone lenistwo i ospalstwo przemogły jego gniew. Zdawało mu się, że nie warto z byle powodu brać się do bitki. A przecież chodziło o drobnostkę. - Sierdź się, durniu! - wołali rozbójnicy. Czemu się nie sierdzisz? - Spróbójcie mnie ino szturchnąć jeszcze raz! - Patrzcie go, jaki łasy na szturchańce! A masz! A masz! - Spróbujcie ino mocniej! - Masz mocniej! - No to teraz trzymajcie się! - powiedział drągal, rozgniewany wreszcie nie na żarty. Zakasał rękawy, plunął w garście i dalej grzmocić winnych i niewinnych, kto mu się tylko nawinął pod rękę. Rozbójnicy nie spodziewali się takiego napadu. Ci, co stali blisko, migiem poprzewracali się i pozwalali z nóg towarzyszów. Cała wataha jęła się cofać w stronę ogniska; kocioł spadł i wszystek kapuśniak wylał się na węgle. - Wolnego diable jeden! Czegożeś się tak rozjuszył? Wolnego, mówią ci, wolnego! - darli się rozbójnicy. * Ale parobczak już nic nie słyszał. Machał pięściami na prawo i lewo i za każdym uderzeniem przewracał jednego, czasem nawet dwóch rozbójników. - A to niedźwiedź! - wołali ci, którym udało się odskoczyć na bok. Wreszcie parobczak się upamiętał. Przestał młócić rękami i stanął pośród powywracanych i potłuczonych garnków, drapiąc się za uchem, jakby chciał powiedzieć: "Co też ja doprawdy narobiłem!" - No, bracie - rzekli rozbójnicy podnosząc się z ziemi i rozcierają^ żebra - żebyś się był w porę rozgniewał, to by ci opryczniki nie zabrał narzeczonej! Można powiedzieć, że jesteś drugi Ilja Muromiec! - A jakże się zowiesz? - zapytał rozbójnik. - Ano.,.Mit'ka! - Zuch Mifka! Niech go diabli! - Chłop jak się patrzy! - Bracia! - zawołał podbiegając do nich jeden z rozbójników. -Ataman znowu opowiada o swoim życiu na Wołdze. Wszyscy przestali śpiewać i bajek słuchać, siedzą wokół atamana. Chodźmy prędzej, bo nie będzie gdzie usiąść! - Chodźmy, chodźmy słuchać atamana! - zakrzyknęli rozbójnicy. Na ściętym pniu, pod starym olbrzymim dębem, siedział barczysty, średniego wzrostu młodzieniec w bogatym żupanie ze złotymi haftami. Na 9o głowie miał misiurkę, czyli okrągłą żelazną czapkę, w rodzaju mycki, zwanej także naramiennikiem. Do czapki przytwierdzona była pierścieniowata, opadająca na ramiona siatka stalowa, chroniąca od uderzeń pałasza tył głowy, szyję i uszy. Młodzieniec trzymał w ręku czekan, to jest młot zaostrzony na końcu i osadzony na toporzysku. W tym przebraniu nikt by nie poznał dawnego naszego znajomego, Wańki Pierstienia. Oczy mu biegały na wszystkie strony. Spod krótkich czarnych wąsów połyskiwały zęby tak olśniewającej białości, iż zdawały się rozświetlać całą jego twarz. Rozbójnicy milczeli i słuchali. - Tak więc, bracia -"mówił Pierstień - to żadna osobliwość zatrzymać tabor albo ograbić bojarzyna, kiedy jest was dziesięciu na jednego. Ale byłoby osobliwością, gdyby jeden z was zatrzymał i ograbił z pięćdziesięciu ludzi, a może i więcej! - Też wymyślił! - odezwali się rozbójnicy. - Czego rmi się zachciewa! Spróbuj no sam zatrzymać! - Mówiłem nie o sobie, ale znam zucha, który sam jeden potrafił napaść na tabor. - Może to znowu ten twój bohater znad Wołgi? - Właśnie on. "Kiedyś, choćby, ciągnięto na linie stateczek spod Astrachania w górę po matuszce-Wołdze. Ludzi na stateczku było co się zowie sporo: sami kupcy, junacy nie gorsi od naszych, z rusznicami, z szablami, kaftany rozpięte, czapki na bakier. A wieźli: złoto, drogie kamienie, perły, różne towary astrachańskie i wiele innych różności - co niemiara! Brzeg wysoki, lina cieniutka, a pośrodku Wołgi wyspa: goła skała, a tu jeszcze przeciw prądowi, jak nóż, sterczy cypel, taki ostry, że niech Bóg broni! Dowiedział się nasz junak, z czym płyną kupcy. Nie rzekłszy nikomu ani słowa poszedł wczesnym rankiem, zaszył się w krzaki, siedzi i pary z ust nie puszcza. Mija godzina, mija druga; pokazują się wreszcie zmęczeni oryie, chyba ze dwunastu. Idą gęsiego, napierają na rzemienne pasy; aż charczą, powysuwawszy języki. Stateczek widać nielekki, a przy tym ludzi wiezie huk! Mój zuch siedzi i czeka, aż oni odpłyną od ostrej skały na jekieś Pięćdziesiąt sążni. Wtedy wyskoczył z krzaków i szablą przeciął linę. Oryle, Jak szli, biedacy pochylenii, tak wszyscy padli nosami na ziemię. Wtedy on jednego łupnął pięścią, drugiego dziobnął kiścieniem; kto mógł, ten zerwał się i uciekł. Prąd poniósł statek z powrotem; prosto na skałę. Wystraszyli się kupcy; nawet nie myślą o strzelaniu; tylko o tym myślą, jak uniknąć rozbicia 97 o ostrą skałę. A mój zuch jedną ręką chwycił linę, a drugą objął pień drzew| i zatrzymał statek. . | "Hej, wy, kramarze, kupcy, dzielni mołodźcy! Rzucajcie do wód;" szable i strzelby, grzecznie was proszę, bo jak nie rzucicie, puszczę li i wszyscy z całym waszym towarem pójdziecie na dno!" Kupcy wycelowali na zucha rusznice, ale zaraz opuścili; myślą: kto będzie trzymał linę, jak go zabijemy! Nie ma rady, powrzucali broń do rzeki, ale nie wszystką; myślą: czekaj bratku, jak wejdziesz na pokład, żeby ograbić statek, wtedy się z tob rozprawimy! Ale nasz zuch nie był w ciemię bity. "Dobrze - powiada - lubeńkie kupczyki, wrzuciliście do wody broń,j skaczcie teraz sami, gdzie wam się podoba! A mówiąc inaczej: skaczcie statku do wody głowami na dół!" Kupcy się zawahali, a on, chłopcy, zaczepił linę za drzewo, chwyć; strzelbę i posłał im kulę. Wtedy wszyscy powskakiwali do wody jak żaby. A on woła: : "Nie płynąć tutaj, płynąć do tamtego brzegu, bo wszystkich powystrze lam jak kaczki!"" - No co, chłopcy, jak wam się podoba ten zuch? - Prawdziwy zuch! - powiedzieli rozbójnicy. - Najprawdziwszy, jaki może być! A cóż on zrobił ze statkiem? - Ze statkiem? Nawinął sobie linę na rękę, jak nitkę od latawca, i wyciągnął statek na mieliznę. - To chyba musiał być wielkolud? - Nawet nie wielkolud. Wzrostu tego co ja, tylko w ramionach trochę szerszy. - W ramionach szerszy od ciebie? Jakże on w takim razie wygląda? - Jak chłop na schwał: głowa kudłata, broda czarna, z lekka przygarbiony, twarz płaska. Tylko oczy takie, że strach spojrzeć! - Wola twoja, atamanie; mówisz o nim jak o jakimś cudzie, a nam się to nie wydaje możliwe. Bo przecie większego zucha od ciebie nikt z nas nie widział. - Nie widzieliście zucha większego ode mnie? Coście w takim razie widzieli, głupcy! A czy wiecie - mówił dalej z zapałem - czy wiecie, że ja nawet się równać z nim nie mogę? Po prostu nic nie znaczą przy nim, i tyle! - A jakże się zwie ten twój bohater? 98 - Zwie się, bracia, Jermak Timofiejewicz! - Cóż to za imię! Czy on sam chodzi na rozbój, bez szajki? - Nie, nie sam. I nie tylko szajkę ma porządną, ale i wiernych esaulików. Tylko że rozgniewał się na nich car prawosławny, wysłał na Wołgę żołnierzy, aby rozbili tych zuchów, a jednemu esaulikowi, nazwiskiem Iwan Kolco, kazał uciąć głowę i przywieźć do Moskwy. - No i co, złapali go? - Złapali carscy ludzie Kolco,* ale ono przesmyknęło im się między palcami i potoczyło się po świecie. Bóg wie, gdzie teraz jest; myślę jednak, że wkrótce dotoczy się znów do Wołgi. Kto zakosztował życia na Wołdze, ten długo nie wytrzyma w innych stronach. Umilkł ataman i zamyślił się. Zamyślili się i rozbjnicy. Opuścili bujnie owłosione głowy na piersi mocarne, gładzili w milczeniu wąsy długie i brody szerokie. O czym tak rozmyślali zuchy nad zuchami, siedząc na polanie w lesie drzemiącym? Czy o młodości swojej utraconej, kiedy byli jeszcze spokojnymi wieśniakami i prawymi wojami? Czy o rzece srebrzystej, o matuszce-Wołdze7 Czy o podziwu godnym bohaterze, o którym opowiadał Pierstień? Czy też o choromach wysokich wśród pola czystego, o dwóch słupach z belką poprzeczną, o których w godzinie smutku myślała w owym czasie każda zawadiacka, potępieńcza głowa? - Atamanie! - zawołał nagle jeden z rozbójników, podbiegając do Pierstienia, srodze zadyszany. - Drogą riazańską, o jakieś pięć wiorst od tego miejsca, jedzie ze dwudziestu konnych w bogatych strojach i z piękną bronią! Argamaki i bachmaty pod nimi, każdy wart ze sto rubli, a może i więcej! - Dokąd jadą? - zapytał Pierstień zrywając się z miejsca, - Dopiero co skręcili w stronę Bagna Pogańskigo. Jakem ich dojrzał, zaraz tu pobiegłem ścieżką na przełaj przez błoto i las. - No, chłopcy! - krzyknął Pierstień. - Dosyć tego wylegiwania się! Dwudziestu ludzi za mną! - A ty, Korszun - ciągnął dalej, zwracając się do starego rozbójnika - weź drugich dwudziestu i zróbcie zasadzkę koło krzywego dębu; przetnijcie im drogę, gdybyśmy się, co nie daj Boże, spóźnili. Żywo do broni! Pierstień machnął czekanem i błysnął oczami. Stał się groźnym wodzem karnych żołnierzy. Kolco oznacza po rosyjsku pierścień. Iwan Kolco, rozbójniczy watażka kozacki (daty ur. i śm. Weznane), jest postacią historyczną. Brał udział w wyprawie Jermaka na Syberię. 99 Znikła dotychczasowa poufałość w stosunkach między nim a rozbójn| karni; zastąpiła ją bezgraniczna uległość. ,-j ;'j Czterdziestu zbrojnych ludzi migiem oddzieliło się od tłumu, stają w dwóch oddziałach. - Hej, Mifka! - rzekł Korszun do młodego parobczaka spod Kołomny. - Weź no ten kijek i chodź z nami, a staraj się poczuć gniew. Mifka zrobił głupią minę, obojętnie wziął z rąk starca ogromną pałę dębową, zarzucił ją sobie na ramię i kaczkowatym krokiem poszedł za swoim oddziałem do krzywego dębu. Drugi oddział, pod wodzą Pierstienia, podążył ku Bagnu Pogańskie aby przeciąć drogę nieznajomym jeźdźcom. ROZDZIAŁ XIV Policzek W tym samym czasie, kiedy Maluta i Chomiak, otoczeni oddziałem opryczni-ków, wieźli nieznajomego w stronę bagna, książę Srebrny prowadził przyjacielską pogawędkę z Godunowem, siedząc przy stole zastawionym kielichami. - Powiedz mi, Borysie Fiodorowiczu - mówił Srebrny - co się carowi stało dziś w nocy? Dlaczego cała Słoboda poszła się modlić o tak późnej porze? Czy to u was często bywa? Godunow wzruszył ramionami. - Wielki nasz monarcha - odrzekł - często z żalem opłakuje tych, których kazał kiedyś ukarać za złoczyństwo; często też modli się za ich dusze. A że nas o północy wezwał na modlitwę do cerkwi, temu dziwić się nie należy. Sam Bazyli Wielki w drugim liście do Grzegorza Nazjanzeńskiego powiada: co dla innych rano, to dla zbożnie pracujących o północy. Wśród ciszy nocnej, kiedy ani oczy, ani uszy nie dopuszczają do serca rzeczy szkodliwych, przystoi umysłowi ludzkiemu obcować z Bogiem. - Borysie Fiodorowiczu! Zdarzało się i mnie dawniej widzieć, jak car , się modlił; ale to było co innego. Wszystko teraz uległo zmianie. I opryczniny też pojąć nie mogę. To nie mnisi, tylko rozbójnicy. Przed niewieloma dniami wróciłem do Moskwy, a o tylu sprawach szalonych nasłyszałem się, na tyle 100 strasznych rzeczy napatrzyłem się, że po prostu trudno dać wiarę. Widocznie ktoś naszego monarchę wprowadził w błąd. Otóż ty, Borysie Fiodorowiczu, któryś jest tak blisko cara, któremu car tak ufa, powinieneś mu otworzyć oczy na opryczninę. Godunow uśmiechnął się na tę naiwność Srebrnego. - Car darzy łaską nas wszystkich - powiedział z udaną pokorą i skromnością - i mnie też nagradza ponad zasługi. Nie ja mam sądzić o sprawach państwowych, nie ja mam udzielać carowi pouczeń. A opryczninę pojąć nietrudno: cały kraj jest własnością monarchy, wszyscy znajdujemy się w jego dostojnym ręku; co monarcha weźmie na swoje potrzeby, to jest jego, a co nam zostawi, to nasze; komu rozkaże być przy sobie, ten jest mu bliższy, a komu nie rozkaże, ten jest mu dalszy. Na tym polega cała oprycznina. - Tak, Borysie Fiodorowiczu, kiedy mówisz, wszystko wypada gładko, a tymczasem widzi się co innego. Oprycznicy mordują ludzi ziemskich i czynią nad nimi gwałty iście tatarskie. Nie masz na nich żadnego sądu. Cały kraj przez nich upada! Powiedziałbyś o tym carowi. On by ci uwierzył! - Drogi książę, Nikito Romanowiczu, wiele jest zła na świecie. I nie dlatego ludzie zabijają ludzi, że jedni są oprycznikami, a drudzy nimi nie są, tylko dlatego, że jedni i drudzy - to tylko ludzie! Przypuśćmy, że powiem carowi; cóż z tego wyniknie? Wszyscy na mnie powstaną i sam car się rozgniewa! - No to co? Niech się rozgniewa, a ty zrobisz, co ci sumienie nakazuje, powiesz carowi prawdę! - Nikito Romanowiczu! Prawdę niedługo się mówi, trzeba więc umieć ją powiedzieć. Gdybym zaczął sprzeciwiać się carowi, dawno już by mnie tu nie było, a jak by mnie tu nie było, kto by cię wczoraj wybawił od topora? - Co prawda, to prawda, Borysie Fiodorowiczu! Daj ci Boże zdrowie! Zginąłbym bez twojej pomocy! Godunow doszedł do wniosku, że udało mu się przekonać księcia. - Widzisz, Nikito Romanowiczu - ciągnął dalej - dobrze i ładnie jest bronić prawdy, ale jeden żołnierz nie stanowi wojska. Cóż byś na przykład zrobił, gdyby w twojej obecności ze czterdziestu zbójów zaczęło kogoś mordować? - Co bym zrobił? Chwyciłbym za szablę i uderzyłbym na wszystkich Czterdziestu, i biłbym się z nimi dopóty, aż bym duszę Bogu oddał! Godunow popatrzył na niego ze zdziwieniem. - I oddałbyś duszę, Nikito Romanowiczu, na piątym, a co najwyżej na IŁ 101 dziesiątym łotrze; pozostali jednak zabiliby niewinnego. Nie, lepiej ich ni ruszać; tylko gdy zaczną obdzierać trupa, krzyknąć, że Stiopka więcej wziął od Miszki, wtedy sami się powyrzynają! Srebrnemu jakoś nie po sercu była taka odpowiedź. Spostrzegł to Godunow i zmienił temat rozmowy. - Spójrz no - powiedział wyglądając przez okno - któż to pędzi tutaj na złamanie karku? Patrz, książę, czy to aby nie twój strzemienny? - Chyba nie - odrzekł Srebrny - Micheicz za moim zezwoleniem udał' : się na pielgrzymkę pobożną do miejsca oddalonego stąd o dwadzieścia wiorst. Ale wpatrzywszy się dokładniej w jeźdźca, książę istotnie poznał Micheicza. Starzec blady był jak śmierć. Jechał na oklep, bez siodła; najwidoczniej wskoczył w pośpiechu na pierwszego lepszego konia, jaki mu się nawinął pod rękę, i teraz, wbrew należnemu respektowi, wpadł na dziedziniec pod same okna paradnych komnat. - Nikito Romanowiczu! -wołał już z daleka. - Siedzisz, delektujesz się jadłem i piciem, i chłodem mieszkania, a o nieszczęściu nic nie wiesz! Dopiero co napotkałem, o tam, za cerkwią, Malutę Skuratowa z Chomiakiem; jechali konno, a między nimi, skrępowany powrozem... kto by to pomyślał! ...sam carewicz! Sam carewicz, Nikito Romanowiczu! Włożyli mu na głowę czarny baszłyk. te łotry, tylko że wiatr zawiał, odsłonił baszłyk i poznałem carewicza! Spojrzał na mnie, jakby prosił o pomoc, a Maluta, kurza noga, doskoczył zaraz i znów mu baszłyk nacisnął na głowę! Srebrny zerwał się z miejsca. - Słyszysz, Borysie Fiodorowiczu?! Słyszysz?! -zawołał sypiąc iskry z oczu. - Czy mamy czekać, aż się łotry pokłócą z sobą?! -1 wybiegł na ganek. - Dawaj konia! - krzyknął wyrywając uzdę z rąk Micheicza. - Ależ to - rzekł Micheicz - koń nie dla ciebie, ojczulku, to licha szkapa, i bez siodła... jakże na takim koniu pojedziesz do cara? Ale książę już dosiadł konia i pomknął nie do cara, tylko w pogoń za Maluta Jest starodawna pieśń, może współczesna Iwanowi, która na swój sposób opowiada o przytoczonym tutaj wydarzeniu: Kiedy nastała Moskwa murowana. Rządy nastały cara Iwana, Cara Iwana, gosudara Wasiliewicza. Poszedł car z wojskiem pod miasto Kazań, Pod miasto Kazań i pod Astrachań: Miasto Kazań zdobył mimochodem, Wziął do niewoli króla z królową. Potem wyplenił zdradę ze Pskowa, Ze Pskowa i z Nowogrodu. A chciał też zdradę wyplenić z białokamiennej Moskwy! I rzekł Maluta, srogi Skurłatowicz: "Hej, carze prawosławny, gusudarze sławny, Hej, Iwanie nasz Wasiliewiczu! Nie wyplenisz zdrady do końca życia! Siedzi twój przeciwnik naprzeciwko ciebie, Je z tobą z jednego półmiska, Pije z tobą z jednego dzbana, Te same nosi ubrania!" I car od razu wszystko pomiarkował, Na carewicza zemstę zgotował. "Hej, wierni moi książęta i bojarzy! Weźcie carewicza pod ręce białe, Przyodziejcie go w suknie czarne, zawieźcie go na błoto grząskie, Czyli na Bagno Pogańskie. Tam niech carewicz zginie szybką śmiercią!" , I rozbiegli się wszyscy bojarzy, Został tylko Maluta srogi; v Wziął carewicza za ręce białe, Przyodział go w suknie czarne, Zawiózł na błoto grząskie, Czyli na Bagno Pogańskie. I dowiedział się o tym sługa Nikity Romanowicza, Wsiadł na szkapę od wożenia wody, Skoczył do swojego pana: "Hej, książę, dobroczyńco mój, Nikito Romanowiczu! Siedzisz i delektujesz się jadłem i piciem, i chłodem mieszkania, A o nieszczęściu nic nie wiesz! Spadnie gwiazda z nieba wysokiego, Zgaśnie jasna świeca woskowa, Żyć przestanie carewicz młody!" Wystraszył się Nikita Romanowicz, Wsiadł na szkapę od wożenia wody, Pomknął na owo błoto grząskie, Na owo Bagno Pogańskie. I uderzył Malutę w twarz: "Hej, Maluto, Maluto Skurłatowiczu, Nie do swojego wziąłeś się kęsa, Ty się tym kęsem udławisż!..." 103 Pieśń ta może nawet nie jest zgodna z faktycznymi wydarzeniami, ale zgodna jest z duchem tamtych czasów. Niedokładnie i niejasno dochodziły do ludzi wieści o tym, co działo się na dworze carskim albo w kręgu ludzi stojących blisko cara, jednak wówczas, gdy stany społeczne jeszcze nie różniły się zbytnio obyczajami i nie żyły we wzajemniej izolacji, wieści te. nawet zniekształcone, nie wychodziły z granic prawdopodobieństwa i nosiły na sobie piętno powszechnego życia i powszechnych pojęć. Czy taki byłeś, książę Nikito Romanowiczu, jakim sobie wyobrażam ciebie - o tym wiedzą tylko mury Kremla i stare dęby moskiewskich okolic! Ale taki zjawiłeś mi się w godzinie cichych marzeń, w godzinie zmierzchu, gdy pola zasnuwały się mrokiem, w dali zamierał zgiełk i hałas pracowitego dnia, w pobliżu zaś wszystko tonęło w milczeniu i tylko wiatr szeleścił w liściach, i tylko chrabąszcz brzęczał przelatując obok. Smutek i gorycz budziła we mnie miłość ojczyzny; jasno wyłaniały się z mgły stuleci nasze szczęsne i nieszczęsne dzieje, jak gdyby wewnątrz mnie zamiast zwykłego wzroku; nie mogącego przebić ciemności, zaczynało działać jakieś utajone oko, dla którego czas i przestrzeń nie stanowiły przeszkody. Taki oto zjawiłeś mi się, Nikito Romanowiczu, i wyraźnie ujrzałem cię, jak biegłeś konno w pościgu za Maluta, i przeniosłem się do twojej straszliwej epoki, w której nie było nic niemożliwego. Zapomniał Serbrny, że jest bez szabli i pistoletów, i nie zwracał uwagi' na to, że koń pod nim stary. A był to kiedyś dobry koń, wysłużył chyba ze dwadzieścia lat na wojnie i w pochodach, tylko nie wysłużył sobie spokoju na starość; wysłużył uprząż do beczki na kołach, siano zgniłe i uderzenia pałką! Teraz poczuł na sobie rycerskiego jeźdźca i wspomniał dawne dnie, kiedy nosił witeziów dzielnych na krwawe boje, kiedy karmiono go doskona-, łym owsem i pojono miodową sytą. Więc rozdął chrapy i wyciągnął szyję, i mknie w pościgu za Maluta Skuratowem. Pędzi Małuta przez drzemiącą puszczę ze swoimi oprycznikami. Przynagla ich bieg, by prędzej dotrzeć do Bagna Pogańskiego; poprawia baszłyk na carewiczu, by oprycznicy nie widzieli, kogo wiozą na śmierć. Gdyby się."j dowiedzieli, odstąpiliby od Maluty, pochowaliby się jeden za drugiego,:;? większy za mniejszego. Oprycznicy jednak myślą, że między Chomiakiem a Maluta jedzie zwykły człowiek, i tylko dziwią się, że dla zadania mu śmierci trzeba jechać aż tak daleko. Przynagla Maluta opryczników, złości się na konie, wali je pletnią po wydatnych żebrych. 104 - A bodaj was wilki pożarły! Leniwce! Pasibrzuchy! Żeby tylko car się nie rozmyślił i nie wysłał za nami gońców! i Pędzi niecny Maluta przez drzemiącą puszczę. Patrzą na niego ptaki wyciągając szyjki, -lecą nad nim kruki czarnopióre - już niedaleko Bagno Pogańskie. - Słyszysz? - mówi Maluta do Chomiaka. - Za nami jakby cudze podkowy stukają! - Nie - mówi Chomiak - to naszych koni tętent rozchodzi się po lesie. Jeszcze bardziej przynagla swoich opryczników Maluta, częściej bije konie po tęgich zadach. - Słyszysz? - odzywa się znów do Chomiaka. - Coś jakby krzyki za nami! - Nie - odpowiada Chomiak - to nasze słowa echo powtarza. I złości się Maluta na konie. - A bodaj was wilki pożarły! Leniwce! Pasibrzuchy! Oj, żeby za nami carscy ludzie nie gonili! Wtem słyszy Maluta za sobą: - Stój, Grigoriju Łukianowiczu! Srebrny już dopędzał Skuratowa. Nie zawiódł księcia stary koń woziwody. _ Stój, Maluta! - powtórzył Srebrny i, zrównawszy się ze Skuratowem, wyciął mu siarczysty policzek. Silne było uderzenie Nikity Romanowicza. Rozległo się klaśnięcie głośne jak wystrzał z rusznicy; zaszumiała puszcza drzemiąca, posypały się liście z drzew; zwierzęta co sił w nogach biegły do kniei; z dziupli frunęły sowy o wyłupiastych oczach; a chłopi, którzy gdzieś daleko obdzierali korę, spojrzeli po sobie i rzekli, dziwując się: - Słyszysz, jak trzasnęło? Czy to aby nie stary dąb się nadłamał przy Bagnie Pogańskim? Maluta wyleciał z siodła. Biedny stary koń Nikity Romanowicza potknął się, zachwiał i padł nieżywy. - Maluta! - zawołał książę, zerwawszy się z ziemi. - Nie do swojego wziąłeś się kęsa! Ty się tym kęsem udławisz! Wyrwał z pochwy szablę Maluty i zamierzył się, by mu łeb rozwalić. Wtem druga szabla świsnęła nad głową księcia. Matwiej Chomiak przyskoczył na pomoc swojemu panu. Wywiązała się walka pomiędzy Cho-ttuakiem a Srebrnym. Oprycznicy natarli również z szablami w ręku na księcia, ale drzewa i wykroty osłoniły Nikitę Romanowicza, nie dozwoliły otoczyć go nagle ze wszystkich stron. "Ano,,- myślał książę odbijając uderzenia - chyba oddam żywot i ca-; rewicza nie wybawię! Żeby Pan Bóg dał utrzymać się jeszcze z pół godziny,? może by jakaś pomoc skąd nadeszła!" ::! I zaledwie o tym pomyślał, gdy raptem rozebrzmiał w lesie przeraźliwy! świst; odpowiedziały mu głośne krzyki. Jeden z opryczników, który zamachnął się szablą na księcia, upadł na ziemię z rozwaloną głową, a nad jego trupem zjawił się Wania Pierstień, wywijający okrwawionym czekanem. W tej chwili rozbójnicy jak gromada wilków napadli na ludzi Maluty i rozpoczęli walkę wręcz. Chciał Maluta ze swoimi dać zgodny odpór napastnikom, ale nie miał się gdzie rozpędzić, dokoła stały drzewa, na ziemi było pełno chrustu. Wielu opryczników legło na miejscu; inni jednak rychło opanowali się, krzyczeli: "Hojda!" - i jęli gromić zuchwałą wolnicę*. Sam Pierstień, raniony w rękę, słabiej już raził swoim czekanem, gdy w lesie znów się rozległ świst. - Trzymajcie się, chłopcy! - Zawołał Pierstień. - Dziadek Korszun idzie nam w pomoc! Zaledwie wymówił te słowa, gdy Korszun ze swoją watahą uderzył na ;| opryczników i rozpoczął się między nimi bój wielki, zacięty, na pięści i noże. :•$ Trudno było jeźdźcom walczyć wśród drzew z pieszymi. Konie stawały ;' dęba, przewracały się i przytłaczały sobą jeźdźców. Oprycznicy bili się na i śmierć i życie. Szabla Chomiaka świszczała jak wicher, lśniąc niczym < błyskawica nad jego głową. Nagle walczący jak gdyby zawahali się. Duży Mifka rozpychał tłum, | i toczył się wprost na Chomiaka, tłukąc bez wyboru i swoich, i wrogów. :J Poznał tego, który mu porwał narzeczoną. Ujął oburącz dębową pałkę i i grzmotnął nią wroga. Chomiak uchylił się; cios trafił w głowę konia; koń padł na miejscu, a pałka pękła. \; - Poczekaj! - zawołał Mifka rzucając się na Chomiaka. - Teraz mi nie .: \ uciekniesz! j Walka się skończyła. Nie było już z kim się bić; wszyscy oprycznicy , polegli, tylko Maluta uszedł na rączym argamaku. Zaczęli rozbójnicy rachować swoich i wielu się nie dorachowali. Ich też sporo padło. * Wolnica - ludzie wolni, przeważnie chłopi, którzy zbiegli od poddaństwa i utrzymywali się z rozbojów. 106 l - No... - rzekł Pierstień podchodząc do Srebrnego i ocierając z czoła pot. - No, bojarze, kto by pomyślał, że się tu spotkamy! Srebrny zaraz po pierwszym ukazaniu się rozbójników podbiegł do carewicza i odprowadził jego konia na stronę; carewicz był przywiązany do siodła. Srebrny szablą rozciął powrozy, pomógł carewiczowi zsiąść i odwiązać chustę, która mu kneblowała usta. W czasie całej walki książę nie odstępował go ani na chwilę, zasłaniając swoją osobą. - Carewiczu! - rzekł widząc, że stanicznicy* zabierają się już do obdzierania trupów i chwytania rozbiegłych koni. - Bitwa skończona, wszyscy twoi nieprzyjaciele zginęli, tylko Maluta uciekł, ale sądzę, że i on dostanie za swoje, kiedy go car każe odszukać. Usłyszawszy imię carewicza, Pierstień cofnął się w tył. - Jak to! - zawołał. - To sam carewicz? Syn gosudara? Więc jego Bóg nam pozwolił wyratować? Jego te psy przeklęte wiozły w powrozach na śmierć? Przywódca rozbójników padł do nóg Iwana Iwanowicza. Wieść o carewiczu szybko rozeszła się pomiędzy zbójcami. Wszyscy poniechali wywracania kieszeni zabitych i przyszli złożyć hołd pomazańcowi bożemu. _ Dziękuję wam, dobrzy ludzie! - powiedział carewicz łagodnie, bez zwykłej swojej dumy. - Ktokolwiek jesteście, dziękuję wam! - Nie ma za co, gosudarze! - odpowiedział Pierstień. - Gdybym wiedział, że to ciebie wiozą, przyprowadziłbym z sobą nie czterdziestu, ale ze dwie setki mołodźców; wtedy nie umknąłby nam Skuratowicz; wzięlibyśmy go żywcem i przy tobie podciągnęli wysoko w górę. Zresztą mamy tu, jak się zdaje, jego pomocnika; stary to mój znajomy, a na bezrybiu i rak ryba... Hej, zuchu, czy to ty go trzymasz? - Ja - odpowiedział Mifka leżąc na brzuchu i nie wypuszczając spod siebie swojej ofiary. - Dawaj go"tu; nie bój się, nie ucieknie! A wy, chłopcy, rozłóżcie ogień do badania i przygotujcie ładny postroneczek, nie pożałujcie nawet rzemiennego paska. Mifka wstał. Spod niego wydobył się tęgi parobczak, ale gdy tylko odwrócił się twarzą do rozbójników, wszyscy krzyknęli ze zdziwienia. - Ależ to Chłopko! To Chłopko! - rozległy się głosy. - On Chłopkę przygniótł zamiast oprycznika! Stanicznicy - członkowie watahy kozackiej; rozbójnicy. Mit'ka patrzył z rozdziawi Chłopko ledwie zipał. . - <* i--- * czeństwie zaczął wracać do daWnych swoich sposobów obchodzenia się ludźmi. - Czekaj no! Powiedz mi naprzód, z jakiego to jesteś bojarskiego rodu, że nosisz złocisty żupan? - Gosudarze - odpowiedział skromnie Pierstień - dużo jest wśród nas bojarów bez imienia i bez nazwiska, wielu kniaziów bez rodu. Ubieramy się, jak możemy. ' - A czy wiesz - ciągnął srogo carewicz - że takim kniaziom jak ty stawia się wysokie choromy na placach i że ty sam niewart jesteś swojego żupana? Gdybyś mi dzisiaj nie oddał przysługi, kazałbym żołnierzom, co nadchodzą, powyłapywać was wszystkich i odstawić do Słobody. Ale przez wzgląd na dzisiejszą potrzebę w niepamięć puszczam dawne twoje łotrostwa i ojcu mojemu, carowi, zaniosę prośbę o łaskę dla ciebie, o ile czołem przed nim uderzysz i skruchę okażesz! - Dziękuję ci za dobroć, miłościwy panie, bardzo ci dziękuję; ale nie nadszedł jeszcze czas, bym prosił cara o przebaczenie. Ciężkie moje grzechy przed Bogiem, wielkie winy przed carem; nie wiem, czy mi kiedy przebaczy nasz gosudar, a choćby i przebaczył, nie przystoi mi opuszczać towarzyszów! - Jak to! - zawołał zdziwiony carewicz. - Nie chcesz porzucić swoich lotrowskich sprawek, skoro ja ci obiecuję wstawiennictwo u cara? Widocznie większa jest korzyść z rabunku na drogach niźli z uczciwego życia! Pierstień pogładził czarną brodę i,, chytrze się uśmiechając, pokazał dwa rzędy równych i białych zębów, przy których jego ogorzała twarz zaznaczyła się jeszcze mocniejszą śniadością. - Gosudarze! - powiedział. - Po to szczupak w morzu, aby karaś nie drzemał! Nie przywykłem ani do dyscypliny wojskowej, ani do zajęć kupieckich. Bądź zdrów, gosudarze! Oto już obłok kurzu przybliżył się; czas nam opuścić to miejsce; ryba wypatruje, gdzie woda głębsza, a nasz brat - gdzie bezpieczniej. I Pierstień zniknął w krzakach, uprowadzając za sobą konia. Rozbójnicy jeden po drugim przepadali gdzieś między drzewami, a carewicz sam tylko ze Srebrnym pojechał do Słobody. Niebawem napotkali oddział jazdy pod wodzą Borysa Godunowa, Co robił car w tym czasie? Posłuchajmy, co mówi pieśń, i jak ta pieśń wyraża ludowe pojęcie owych czasów. I tako rzecze groźny car: " Hej, wierni moi książęta i bój arzy! Przywdziejcie suknie czarne, 109 Gotujcie się do jutrzni ciemnej, Carewicza śmierć opłakiwać! Ja was, bojarzy, wszystkich w kotle uwarzę!" Wystraszyli się wszyscy bojarzy, Do cerkwi się przyeotowpK " ..".,".,,>, wMyscyooji Do cerkwi się przygotowali, Suknie czarne przywdziali, Carewicza śmierć opłakiwać. Przyjechał Nikita Romanowicz, Włożył na siebie suknie barwne, Przywiózł z sobą carewicza młodego, Postawił go za drzwiami siewiernymi. I tako rzecze groźny car; "Hej, sługo, wierny, Nikito Eomanowiczu! Chcesz ze mnie w żywe oczy drwić? Że spadła gwiazda z nieba wysokiego, Że zgasła jasna świeca woskowa, Że carewicz młody przestał żyć!" I rzecze Nikita Romanowicz: "Hej, nadziejo nasza, prawosławny carze! Nie będziemy carewicza opłakiwać, Będziemy śpiewać modlitwę dziękczynną do Boga!" Wziął carewicza młodego za ręce białe, Zza drzwi siewiernych* go wyprowadził, I tako rzecze groźny car: "Hej, Nikito, Nikito mój Romanowiczui Jakże ja cię wynagrodzę, sługo wierny? Czy ci mam połowę carstwa dać? Czy monet złotych tyle, ile trzeba?" "Hej, carze prawosławny, Iwanie Wasiliewiczu! Nie dawaj mi monet złotych ni carstwa połowy, Daj mi tylko złoczyńcę Skurłatoi Chcę go zawieźć na błoto grząskie, Czyli na Bagno Pogańskie!" I tako rzecze groźny car: "Weź Malutę, weź złoczyńcę Skurłatowa, Rób z nim, co chcesz!" 1H .... ...... _ -"S^J Tak mówi pieśń; Ale nie tak było w rzeczywistości. Kroniki ukazują nam Malutę w wielkim poważaniu u Iwana Wasiliewicza długo jeszcze po 1565 roku. Wielu ulubieńców różnymi czasy padło ofiarą carskiej podejrzliwości. Nie stało Basmanowów, Griaznoja, Wiaziemskiego, ale Maluta nigdy nie zaznał opały. Tak jak przepowiedziała stara Onufriewna, nie odcierpiał *Dr7wi cio.."-- wal * Drzwi siewierne - w cerkwi drzwi u sameg ołtarza. zasłużonej kary w życiu doczesnym i umarł śmiercią ludzi uczciwych. yf księgach monasteru Św. Józefa Wołockiego, gdzie pochowano jego ciało, figuruje zapis, że poległ w służbie cara pod Pajdą. Jak Maluta zdołał usprawiedliwić się ze swojej potwarzy - nie wiemy. Może Iwan, gdy już nieco uspokoiła się jego wzburzona podejrzeniami dusza, przypisał postępek ulubieńca przesadnej gorliwości; a może niezupełnie wyzbył się podejrzeń co do carewicza. Jakkolwiek było, Skuratow nie tylko nie utracił carskiego zaufania, ale od tego czasu stał się jeszcze droższy Iwanowi. Dotąd tylko kraj nienawidził Maluty, teraz zaś zaczął go nienawi-dzieć i sam carewicz. Iwan był odtąd jedyną tarczą dla Maluty. Powszechna nienawiść stanowiła dla cara rękojmię jego wierności. Napomknienie o Basmanowie nie przeszło bez skutku. W sercu Iwana pozostał zarodek podejrzenia i chociaż nie zaraz puścił kiełki, to jednak znacznie ostudził życzliwość cara dla krajezego; car bowiem nigdy nie przebaczał temu, kogo się kiedy obawiał, chociażby nawet przekonał się później, iż obawy jego były płonne. 110 ROZDZIAŁ XV Obrzęd pocałowania Czas nam powrócić do Morozowa. Zmieszanie Heleny w obecności Srebrnego nie uszło uwagi bojarzyna. Wprawdzie z początku pomyślał sebie, że przyczyną tego było spotkanie z Wiaziemskim, potem jednak nowe podejrzenie zrodziło się w jego duszy. Pożegnawszy się z księciem i odprowadziwszy go do sieni, Morozow wrócił do pokoju. Krzaczaste brwi jego groźne się ściągnęły; głębokie zmarszczki zarysowały się na czole; czuł wzrastającą gorączkę, było mu duszno. "Helena teraz śpi - pomyślał sobie - nie będzie czekała na mnie; przejdę się po ogrodzie, może mnie to orzeźwi". Wyszedł. W ogrodzie było ciemno. Zbliżając się do ogrodzenia, dostrzegł białą ferezję. Jął się wpatrywać. Nagle do uszu jego doszły wyznania miłosne. Starzec zatrzymał się. Poznał głos żony. Za palisadą na tle gwiezdnego nieba ciemniała mglista 111 ' postać jeźdźca. Nieznajomy nachylił się do Heleny i coś do niej mówił. Morozow utaił dech w piersiach, ale powiew wiatru zatrząsł wierzchołkami drzew i stłumił głos i słowa nieznajomego. Kto to mógł być? Czyżby Wiaziem- skiemu udało się swoją wytrwałością skłonić Helenę ku sobie? Serce kobiety pełne jest zagadek! Dzisiaj podoba mu się to, co wczoraj wzbudzało jego! nienawiść! A może Srebrny wyznaczył schadzkę jego żonie? Kto wie? ByCj może, iż książę, którego przyjął jak rodzonego syna, wyrządził mu natych* miast krwawą zniewagę - jemu, co najlepszym był przyjacielem jego ojca;| jemu, co gotów był narazić własne życie, aby go ukryć przed gniewem cara.; "Jednak nie - pomyślał Morozow - to nie Srebrny! To jakiś oprycznikj nowy ulubieniec carski. Dla nich to nie dziwota pohańbić imię rodowitego1] szlachcica. A żona - istna żmija! Czy jej nie kochałem? Czy nie hołubiłem jak' córki rodzonej? I czy nie z dobrawoli wyszła za mnie? Czy nie okazywała mi l wdzięczności, obłudnica? Nie przysięgała mi na wierność? Nie, nie wierz, * bojarzynie, przysięgom kobiety. Wierność kobieca -to wysoki terem, dębowe J drzwi i żelazne zamki! Pośpieszyłeś się zbytnio, bojarzynie, zawierzając/, białogłowie swój honor! Odurzyło cię, starego, serce gorące! Wyprowadziła^ cię w pole żona, młoda żmija; będą się śmieli z ciebie ludzie moskiewscy!" ••( Tak rozmyślał Morozow i gubił się w domysłach. Miał ochotę rzucić się naprzód. Ale jeździec mógł uciec i bojarzyn nie poznałby swojego wroga.; Postanowił czekać. . ,;: Jakby naumyślnie wiatr w tę noc nie przestawał szumieć, a miesiąc ni^ wychodził zza chmur. Morozow nie poznał ani twarzy, ani głosu jeźdźca^ l .Dosłyszał tylko, że bojarzyna powiedziała mu przez łzy: - Kocham cię ponad życie, ponad słońce jasne! Nikogo prócz ciebi kochałam i kochać nie będę! Wkrótce Helena przeszła obok Morozowa, ale go nie spostrzegła. Z wolna podążył za nią Drużyna Andriejewicz. Nazajutrz nie dał poznać po sobie, że podejrzewa o coś Helenę. Był dla niej po dawnemu grzeczny i dobry. Czasami tylko, gdy nie zwracała na niego uwagi, zapominał się, marszczył brwi i groźnie na nią patrzył. Straszliwe myśli przechodziły mu wtedy przez głowę. Zastanawiał się nad tym, jak wykryć swojego wroga. Minęły cztery dni. Morozow siedział w belkowanej izbie za dębowym stołem. Na stole spoczywała rozwarta księga, oprawna w czerwienny aksamit, ze srebrnymi klamrami i ozdobami. Ale bojarzyn myślał nie o czytaniu. Oczy jego błądziły po jaskrawych nagłówkach i wzorzystych iluminacjach 112 stronicy, a wyobraźnia wciąż go przenosiła od żoninej alkowy do palisady w ogrodzie. W wigilię tego dnia Srebrny powrócił ze Słobody i, zgodnie z danym przyrzeczeniem, odwiedził Morozowa. Helena, wymawiając się chorobą, nie wyszła w tym dniu ze swoich pokojów.-Morozow w niczym nie zmienił postępowania względem Nikity Romanowicza. Ale winszując mu szczęśliwego powrotu i uczciwie racząc -drogiego gościa, nie przestawał wnikać w wyraz jego twarzy, chcąc w niej dostrzec jakoweś oznaki zdrady. Srebrny był zamyślony, ale po dawnemu szczery i otwarty. Morozow niczego się nie dowiedział. I o tym właśnie wspominał sobie teraz, siedząc przy stole nad rozwartą księgą. Rozmyślania jego przerwał sługa, który wszedł, ale widząc zachmurzone czoło Morozowa, zatrzymał się z respektem. Morozow spojrzał na niego pytająco. - Panie! - powiedział sługa. - Jadą carscy ludzie, a na ich czele książę Af anasij Iwanowicz Wiaziemski. Są już dość blisko. Czy każesz ich powitać? W tejże chwili rozległo się huczenie bębna, w który walił skórzaną pletnią idący przed jeźdźcami pachołek, żeby rozpędzać ludzi i oczyszczać drogę przed panem. - Wiaziemski jedzie do mnie? - rzekł Morozow. - Zwariował? A może tylko przejeżdża? Idź do wrót i czekaj; jeżeli tu skręci, powiedz' mu, że dom mój nie jest karczmą, że opryczników nie znam i nie zadaję się z nimi! Idź! Sługa zawahał się. - Co jeszcze? - spytał Morozow. - Bojarze, tyś mój pan, ty mi rozkazujesz, ale ja nie powtórzę Wiaziem-skiemu twoich słów! - Idź! - krzyknął Morozow i tupnął nogą. - Bojarze! - zawołał wbiegając dwornik. - Książę Wiaziemski z opry-cznikami zbliża się do naszych wrót! Powiada, że sam gosudar go tu wysłał! - Gosudar? Wyraźnie powiedział, że gosudar? Otworzyć wrota na oścież! Podać złoty półmisek z chlebem i solą! Cała czeladź niech wystąpi na powitanie gosudarowego posła! Tymczasem odgłos bębna rozlegał się coraz bliżej i bliżej; ze dwudziestu jeźdźców, a przed nimi książę Wiaziemski na pysznym ciemnogniadym ogierze ze srebrnym rzędem, wyjechali stępa na dziedziniec Morozowa. Książę był ubrany w biały atłasowy kaftan. Spod nisko wyciętego kołnierza 113 widać było perłowy naszyjnik koszuli. Perłowe zapinki szczelnie ściągały ^ u kiści szerokie rękawy kaftana, niedbale przepasanego jasnoczerwonym jedwabnym sznurem ze zwisającymi z obu końców złotymi chwastami, z zatkniętymi po bokach wzorzystymi rękawiczkami. Szkarłatne aksamitne spodnie wpuszczone były w żółte safianowe buty, ze srebrnymi podkówkami na obcasach, z perłowymi wyszyciami na cholewach zmarszczonych w drobne fałdki do połowy łydek. Na kaftan książę miał narzuconą lekką jedwabną opończę złocistej barwy, zapiętą na piersiach podwójną brylantową broszą. Głowę księcia nakrywała czapeczka z białego brokatu, z giętą brylantową kitą, która chwiała się przy każdym ruchu, igrając promieniami słońca. Czarne kędziory Afanasija Iwanowicza wymykały się spod czapki i mieszały się z jego brodą, krótką i kędzierzawą. Lekki zarost nad górną wargą tworzył nie czarne pasmo wąsów, tylko jakby ciemny cień. Książę był wysoki i smukły; wyglądał młodo i wesoło. ' Stosownie do zbytkownej mody ówczesnej piesi stajenni prowadzili za nim sześć koni wierzchowych w całkowitym stroju; z tych jeden był kary, jeden bułany, jeden stalowej maści, a trzy zupełnie białe. Na łbach koni kołysały się barwne pióropusze, a na ich grzbietach pstrzyły się skóry zwierząt albo złotolite czapraki i czałdary, czyli końskie pancerze nabijane drogimi kamieniami. Cała szóstka dzwoniła w chodzie mnóstwem srebrnych brzękadełek, albo złotymi ażurowymi jabłkami, dobranymi harmonijnie w tonie i zwisającymi z obydwóch stron nałebków niczym długie, obfite grona. Zaledwie ukazał się Drużyna Andriejewicz, wszyscy oprycznicy, nie'J wyłączając Wiaziemskiego, pozsiadali z koni. '? Morozow ze złotym półmiskiem powoli kroczył w ich stronę, a za nim szli znajomi bojarzy, dworzanie stołowi i czeladnicy. - Książę - powiedział Morozow - jesteś wysłannikiem gosudara. Spieszę więc z chlebem i solą, aby powitać ciebie i twoich towarzyszów! Siwe włosy bojarzyna spadły mu na oczy przy niskim pokłonie. - Bojarze - odpowiedział Wiaziemski - wielki nasz gosudar kazał ci J objawić swój carski ukaz. Drużyno Andriejewiczu! Car i wielki książę wszystkiej Rusi Iwan Wasiliewicz poniechał gniewu swojego względem ciebie, zdejmuje z głowy twojej carską opalę, oznajmia swoją łaskę i przebacza ci wszystkie przewinienia. Masz tak jak dawniej, bojarze, cieszyć się jego .j życzliwością i służyć wielkiemu gosudarowi teraz i nadał z zachowaniem wszystkich swoich poprzednich honorów! Wygłosiwszy te słowa Wiaziemski włożył jedną rękę za pas, drugą pogładził brodę, przybrał godną postawę i utkwił w Morozowie orli swój wzrok, czekając na odpowiedź. Przy pierwszych od razu słowach Wiaziemskiego stary bojarzyn padł na kolana. Teraz dworzanie podnieśli go pod ręce. Blady był jak chusta. - Niechaj Święta Trójca i wszyscy cudotwórcy moskiewscy błogosławią naszego wielkiego gosudara! - wyrzekł drżącym głosem. - Niechaj Bóg szczodrobliwy i miłosierny przedłuży bez rachuby jego carskie dni! Nie ciebie spodziewałem się, książę, ale jesteś wysłannikiem cara, wejdź tedy w dom mój! Wejdźcie, panowie oprycznicy! Wejdźcie z łaski swojej! A ja pójdę odprawić nabożeństwo dziękczynne, potem zaś z wami usiądę, by ucztować do późnej nocy! Oprycznicy weszli. Morozow zawołał sługę. - Siadaj na konia, pędź do księcia Srebrnego, kłaniaj mu się ode mnie i powiedz, że proszę go, aby dzień dzisiejszy zechciał uświęcić ze mną. Powiedz, że car okazał mi najwyższą łaskawość, że raczył zdjąć ze mnie opałę! Wydawszy ten rozkaz i wprowadziwszy gości do sieni, Morozow udał się przez dziedziniec do cerkwi domowej; przed nim szli znajomi bojarzy i chlebojedźcy szlacheccy, a za nim liczna czeladź. W domu pozostał tylko dwornik* z kilkoma ludźmi do usługiwania gościom. Podano rozmaite zakąski i nalewki, ale obiad miał nastąpić później. Wkrótce przyjechał Srebrny, również w asyście znajomych bojarów i czeladzi, podówczas bowiem uważano za ujmę dla czci bojarskiej podróżowanie w ważnych okolicznościach samopas albo z nielicznym orszakiem. Stół już był nakryty w wielkiej izbie, słudzy stali na miejscach, wszyscy czekali na gospodarza. Drużyna Andriejewicz, odprawiwszy nabożeństwo, wszedł w uroczystym stroju, w kaftanie ze złotogłowiu, trzymając w ręce czapkę z soboli. Siwe kędziory mial~rowho przystrzyżone, brodę starannie uczesaną. Pokłonił się gościom, a oni mu się odkłonili, po czym wszyscy zasiedli do jedzenia. Rozpoczęła się wystawna uczta, zadzwoniły puchary i szklenice, a zarazem rozległ się po cichu inny dźwięk, bynajmniej nie harmonizujący * Dwornik - rządca dworu, ochmistrz. z dźwiękami wesołej biesiady. Pod kaftanami opryczników zadzwoniły niewidoczne zbroje. Ale Morozow nie słyszał tego złowieszczego dźwięku. Inne zajmowały go myśli. Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że jego nocny obraziciel ucztuje z nim przy jednym stole, i bojarzyn wynalazł wreszcie sposób, aby go wykryć. Sposób ten w jego mniemaniu był niezawodny. Już wiele kieliszków wysuszyli goście; pili zdrowie gosudara i carycy, i całego domu carskiego; pili za pomyślność metropolity i całego rosyjskiego duchowieństwa; pili na cześć Wiaziemskiego, Srebrnego i dostojnego gospodarza; przepijali do każdego gościa z osobna. Kiedy wszystkie toasty były spełnione, powstał Wiaziemski i wzniósł zdrowie młodej bojarzyny. Na to czekał Morozow. - Drodzy goście - zawołał - nie uchodzi pić zdrowia gospodyni bez niej samej!... Idźcie... - mówił dalej, zwracając się do sług - idźcie po bojarzynę, niech przyjdzie uczęstować gości własnoręcznie! - Tak należy! Tak należy! - jęli krzyczeć goście. - Bez gospodyni miód nie smakuje! Po niejakim czasie zjawiła się Helena w towarzystwie dwóch panien służebnych, wystrojona w bogaty sarafan; w ręku trzymała złotą tacę z jednym tylko kielichem. Goście wstali. Dwornik napełnił kielich potrójnie oczyszczoną gorzałką. Helena dotknęła ustami wódki i zaczęła ją obnosić dokoła, częstując gości i wedle "małego zwyczaju" składając każdemu pół-ukłon. W miarę jak goście wychylali kielich, dwornik napełniał go na nowo. Kiedy Helena obeszła wszystkich bez wyjątku, Morozow, który pilnie; ją śledził, zwrócił się do gości. - Drodzy goście - powiedział - teraz pradawnym rosyjskim zwyeza jem proszę was, abyście uszanowali dom mój, abyście nie zganili mojego gospodarstwa; proszę was, drodzy moi, abyście nie wzgardzili pocałunkiem mojej żony!... Heleno, stań na widoku i odwzajemniaj wszystkie pocałunki, każdemu z kolei! Goście dziękowali gospodarzowi. Helena z drżeniem serca stanęła przy piecu i spuściła oczy. - Przystępuj, książę! - zachęcił gospodarz Wiaziemskiego. - Nie, nie, tak jak zwyczaj każe! - jęli krzyczeć goście. - Niech gospodarz najpierw pocałuje gospodynię! Niech się stanie zadość zwyczajowi, który nam zostawili przodkowie! - Niechże będzie podług zwyczaju - rzekł Morozow, podszedł do żony i pokłonił się jej do nóg. Gdy się całowali, usta Heleny płonęły ogniem, a jak lód zimne były usta Drużyny Andriejewicza. Za Morozowem podszedł Wiaziemski. Morozow zdwoił uwagę. Oczy Afanasija Iwanowicza błyszczały niczym rozżarzone węgle, twarz Heleny jednak została nieruchoma. Przy mężu, przy Srebrnym nie obawiała się zuchwałego księcia. "To nie on" - pomyślał Morozow. Wiaziemski ukłonił się bardzo nisko i pocałował Helenę, ale gdy pocałunek jego trwał nieco dłużej, niż wypadało, bojarzyna odwróciła się z widocznym gniewem. "Nie, to nie on!" - powtórzył w myśli Morozow. Za Wiaziemskim przystąpiło z kolei kilku opryczników. Kłaniali się "wielkim zwyczajem" aż do ziemi, a potem całowali Helenę; jednak Drużyna Andfiejewicz nic nie mógł wyczytać z twarzy swojej żony prócz pewnego lęku. Kilka razy długie jej rzęsy podnosiły się i wzrok jej jakby ze strachem szukał kogoś pomiędzy gośćmi. "On tu jest!" - pomyślał Morozow. Nagle strach owładnął Heleną. Oczy jej spotkały się z oczami męża i z właściwą sercu kobiecemu domyślnością odgadła jego myśli. Pod tym ciężkim, nieruchomym wzrokiem wydało się jej rzeczą niemożliwą pocałować Srebrnego i zarazem nie zdradzić się ze swoimi uczuciami. Wszystkie szczegóły rozmowy w ogrodzie podczas pierwszej bytności Nikity Romano-wicza żywo stanęły w jej pamięci. Obecną swoją sytuację i czekający ją pocałunek skłonna była zrozumieć jako karę Bożą za tamto występne spotkanie, za tamten występny pocałunek. Uczuła w sobie chłód przejmujący. - Niedobrze się czuję... - szepnęła. - Puść mnie, Drużyno Andrieje-wiczu... - Zostań, Heleno - powiedział spokojnie Morozow - poczekaj trochę, nie możesz teraz odejść; byłaby to rzecz niewidziana, niesłychana; trzeba dokończyć obrzędu, I przeszywał żonę badawczym wzrokiem. - Na nogach nie mogę ustać!... - niemal jęknęła Helena. - Co? - rzekł Morozow, jakby nie dosłyszawszy jej słów..- Duszno ci? Tonie takiego! - Proszę was, panowie, podchodźcie, nie słuchajcie żony! To jeszcze prawie dziecko, bardzo nieśmiała, a obrzęd ten jest dla niej pierwszyzną! A przy tym trochę jej duszno. Podchodźcie, drodzy moi, bardzo was prosię! "Ale gdzie się podział Srebrny?" - pomyślał Drużyna Andriejewicz przebiegając oczami gości. Książę Nikita Romanowicz stał na uboczu. Nie ukryła się przed nim uwaga, z jaką Morozow przypatrywał się żonie i każdemu zbliżającemu się do niej gościowi. Z jej twarzy wyczytał strach i niepokój. Nikita Romanowie?, zawsze stanowczy w działaniu, kiedy sumienie nic mu nie wyrzucało, teraz nie wiedział, co robić. Bał się podejść do Heleny, żeby nie zwiększyć jej pomieszania; bał się zostać na miejscu, żeby nie wzbudzić podejrzeń męża. Gdyby mógł powiedzieć jej nieznacznie choć jedno słowo, dodałby jej odwagi i może przywróciłby jej utraconą siłę; Helenę jednak otaczali goście, mąż nie spuszczał z niej wzroku; trzeba się było na coś zdecydować. Srebrny podszedł, pokłonił się Helenie, ale nie wiedział, czy umyślnie unikać jej wzroku, czy też spojrzeć jej w oczy. To wahanie wydało księcia. Helena ze swej strony nie wytrzymała okrutnej próby, której poddał ją mąż.; Helena oszukała męża nie przez lekkomyślność i nie wskutek popędu zepsutego serca. Oszukała go z tej prostej przyczyny, że sama błąd popełniła, sądząc, iż będzie zdolna pokochać .Drużynę Andriejewicza. Kiedy w nocy przy parkanie ogrodowym zapewniła Srebrnego Q swojej miłości, słowa wyrywały sję z jej ust mimo woli; nie liczyła się z wyrazami i gdyby wtedy ujrzała za sobą męża, z całą otwartością przyznałaby się do wszystkiego. Helena miała niezmiernie żywa wyobraźnię, a obyczaje skromne. Po nocnej rozmowie ze Srebrnym nie przestawały jej dręczyć wyrzuty sumienia. Do nich przyłączyła się jeszcze śmiertelna trwoga o losy Nikity Romanowicza. Serce jej rozdzierały najsprzeczniejsze uczucia; miała ochotę paść do nóg mężowi i prosić go o radę i przebaczenie, ale bała się jego gniewu, bała się o Nikitę Romanowicza. Ta walka wewnętrzna, te męczarnie, ten lęk przed mężem, dobrym i łagodnym, ale nieubłaganym w rzeczach dotyczących honoru, wszystko to zgubnie oddziałało na jej siły fizyczne. Kiedy usta Srebrnego dotknęły jej ust, zadrżała jak w febrze, nogi się pod nią ugięły, a z ust wyrwały się słowa: - Matko Najświętsza, zlituj się nade mną! Morozow podtrzymał Helenę. - Ach! - powiedział. - Takie to zdrowie kobiece! Jak się popatrzy, to krew z mleldem, a wystarczy trochę zaduchu, żeby już nogi nie mogły ' *ia utrzymać. Ale to nic, to przejdzie. Podchodźcie, drodzy goście! Głos i obejście Morozowa nie uległy nawet najmniejszej zmianie. \Vydawal się tak jak dotąd spokojny, tak jak dotąd uprzejmy i życzliwy. Srebrny pozostał w niepewności: czy Morozow istotnie odgadł jego tajemnicę? Kiedy obrzęd się skończył i Helena, wsparta na ramieniu dziewcząt, odeszła do swych pokojów, goście zaproszeni przez Morozowa znów siedli do stołu. Drużyna Andriejewicz wszystkich usilnie częstował z poprzednią pieczołowitością i nie zapominał o żadnym z tych drobnych obowiązków, które podówczas zjednywały gospodarzowi sławę człowieka gościnnego. Było już późno. Wino zapaliło umysły i od czasu do czasu dziwne jakieś słowa rozbrzmiewały znienacka w rozmowach opryczników. - Książę! - odezwał się jeden z nich do Wiaziemskiego. - Czas by już wziąć się do roboty! - Milcz! - odpowiedział szeptem Wiaziemski. - Stary gotów usłyszeć! - Choć i usłyszy, to nie zrozumie! - ciągnął dalej na głos oprycznik z uporem właściwym pijanemu. - Milcz! -powtórzył Wiaziemski. • - A ja ci, książę, powiadam, że już czas! Dalibóg czas! Dam znak! I oprycznik usiłował wstać. Wiaziemski silną ręką przygniótł go do ławki. - Uspokój się - rzekł mu do ucha - bo jak nie, to ci ten nóż wbiję w gardło! - Oho! To ty jeszcze grozisz! - zawołał oprycznik podnosząc się z miejsca. - Patrzcie no! Zawsze mówiłem, że ci nie można ufać! Tyś nie nasz brat! Już ja bym was wszystkich, panowie książęta i bojarzy, co nam zjadacie żołd!... Ale poczekaj tylko, zobaczymy, kto będzie na wierzchu. Wyrzuć no Pancerz spod kaftana! Weź szablę w garść! Zobaczymy, kto zwycięży! Słowa te były wypowiedziane plączącym się językiem, wśród ogólnej wrzawy i zgiełku; ale niektóre z nich dobiegły do uszu Srebrnego i zbudziły tego czujność. Morozow ich nie słyszał. Widział tylko, iż między gośćmi wybuchła sprzeczka. - Drodzy goście! - powiedział wstając od stołu. - Na dworze ciemna n°c. Czy nie pora na spoczynek? Dla wszystkich przygotowane są i poduszki Puchowe, i miękkie pierzyny! Oprycznicy wstali, podziękowali gospodarzowi, ukłonili się i wyszli do Urządzonych na dziedzińcu sypialni. 119 Srebrny też chciał się oddalić. Morozow przytrzymał go za rękę. - Książę! - powiedział szeptem. - Zaczekaj tu na mnie! I zostawiwszy Srebrnego udał się do pokoju żony. ROZDZIAŁ XVI Porwanie W czasie obiadu dokoła domu działy się niezwykłe rzeczy. Gdy tylko zapadł zmierzch, coraz to nowi oprycznicy zacz zjawiać po jednemu pod palisadą ogrodu, pod płotem otaczającym nieć i wreszcie na samym dziedzińcu. Ludzie Morozowa nie zwrócili na nich uwagi. H Kiedy nadeszła noc, dom był ze wszystkich stron otoczony przez opryczników, Strzemienny Wiaziemskiego wyszedł z izby biesiadnej niby dla napojenia koni. Ale nie dochodząc do stajni, jął się oglądać na wszystkie strony, wreszcie skręcił ku wrotom i zbliżywszy się do nich, zagwizdał w jakiś szczególny sposób. Ktoś natychmiast podszedł do niego ukradkiem. - Wszyscy na miejscu? - spytał strzemienny. - Wszyscy - odpowiedział tamten. - Wielu was jest? - Pięćdziesięciu. - Dobrze, czekajcie na znak. - A rychło to? Znudziło się nam czekać. - O tym wie tylko książę. Ale słuchaj no, Chomiak, książę nie pozwala ni palić, ni rabować domu. - Nie pozwala! A cóż to on mój pan czy co? - Widać pan, jeżeli Grigorij Łukianowicz oddał ciebie dzisiaj pod jeg° rozkazy. - Mogę mu posłużyć, ale tylko jemu, nie bojarzynowi. Pomogę księclU wywieźć bojarzynę, a potem już niechaj nikt mi tu nie rozkazuje! - Uważaj, Chomiak, z księciem nie ma żartów! - Cóż z tego? -powiedział Chomiak uśmiechając się złośliwie. - Książę księciem, a ja sam sobie jestem też panem. Jeżeli chce mi się pohulać, to tylko moja rzecz. W tym samym czasie, kiedy ta rozmowa toczyła się przy wrotach, jyiorozow, zostawiwszy Srebrnego, wszedł do połowy domu zajmowanej przez Helenę. Bojarzyna jeszcze nie udała się na spoczynek. Na głowie nie miała już kokosznika. Gęste, na pół rozpuszczone włosy spadały jej na białe ramiona. Letnik był rozpięty na piersiach. Helena zamierzała się rozebrać, ale wtuliła głowę w ramiona i wpadła w zamyślenie. Myśli jej błądziły w przeszłości. Wspominała pierwszą znajomość ze Srebrnym, swoje ówczesne nadzieje, rozpacz, propozycję Morozowa i daną przysięgę. Wskrzesły w jej pamięci chwile, gdy na radunicę*, przed samym ślubem, wedle zwyczaju sierot poszła na grób matki i postawiła pod krzyżem czaszę' z malowanymi jajkami, w myśli dzieląc się nimi z matką i prosząc ją o błogosławieństwo na związek małżeński z Morozowem. Wówczas wierzyła w to, że przezwycięży pierwszą swoją miłość, że będzie szczęśliwa z Drużyną Andriejewiczem, a teraz... Przypomniała sobie obrzęd pocałunkowy i dreszcz zimny ją przeniknął. Tymczasem, nie dostrzeżony przez nią, wszedł Morozow i stanął w drzwiach. Twarz j ego była surowa i smutna. Przez jakiś czas patrzał w milczeniu na Helenę. Była jeszcze tak młoda, tak niedoświadczona, tak niewytrawna w oszukiwaniu, że Morozow uczuł mimowolną żałość. - Heleno! - powiedział. - Dlaczego tak się zmieszałaś w czasie obrzędu? Helena drgnęła i skierowała na męża oczy pełne strachu. Miała ochotę Paść mu do nóg i wyjawić całą prawdę, ale wnet pomyślała, iż Drużyna Andriejewicz może nie ma jeszcze podejrzeń względem Srebrnego, a bała się bC1ągnąć na księcia zemstę małżonka. - Czego się zmieszałaś?'- powtórzył Morozow. - Poczułam się słabo•- odrzekła szeptem Helena. - Tak. Poczułaś się słabo, ale nie w ciele, tylko w duszy. Twoja słabość stamtąd płynie. Gubisz swoją duszę, Heleno! Bojarzy na drżała. , adunica - zaduszki u prawosławnych, odprawiane w tygodniu następującym po święcie Paschy; :'*ycza J ten utrzymał się od czasów pogańskich. - Kiedy dziś rano - ciągnął dalej Morbzow - Wiaziemski z oprycznijja mi przybył do naszego domu, czytałem Pismo święte. Czy wiesz, co BIJ! mówi o niewiernych żonach? - Boże! - zawołała Helena. - Czytałem - mówił Morozow - o karze za cudzołóstwo. - Panie! - błagała Helena. - Miej litość nade mną, nie jeste winna, jak myślisz... Nie zdradziłam cię. Morozow groźnie ściągnął brwi. ,,., - Nie kłam, Heleno! Nie szukaj wybiegów. Nie powiększaj swaj||o grzechu obłudną mową. Nie zdradziłaś mnie, bo do zdrady potrzebna chociażby krótka wierność, a ty nigdy wierna mi nie byłaś. ' - Drużyno Andriejewiczu, zlituj się... : " - Nigdy nie byłaś mi wierna! Kiedy nam ślub dawano, kiedy ty krzywo przysięgałaś całując krzyż, kochałaś innego... Tak! -ciągnął dalej, podnosząc głos. - Boże! Mój Boże! - szeptała Helena zasłaniając rękami twarz. - Powiedzże mi, powiedz, Dmitriewno, dlaczego zataiłaś przede mną, że kochasz innego? Helena płakała i nic nie odrzekła. - Kiedy cię zobaczyłem w cerkwi, bezbronną sierotę, w tym dniu, kiedy chciano cię gwałtem wydać za Wiaziemskiego, postanowiłem ocalić ciebie od nienawistnego męża, ale żądałem przysięgi, że nie okryjesz hańbą moich siwych włosów. Dlaczego dałaś mi tę przysięgę? Dlaczego nie przyznałaś się do wszystkiego? Słowami byłaś ze mną, ale sercem i myślą z innym! Gdybym był wiedział o twojej miłości, czyliż bym cię brał? Ukryłbym cię gdziekolwiek w jakimś głuchym zakątku, daleko od Moskwy, albo zawiózł do monasteru, ale nie ożeniłbym się z tobą, Bóg mi świadkiem, że nie! Lepiej było odejść od świata, niźli oddać się nie kochanemu. Czemu nie odeszłaś od świata? Dlaczego zasłoniłaś się moim nazwiskiem jak murem, aby potem szydzić ze mnie w towarzystwie kochanka? Myśleliście sobie: Morozow niedołęga, łatwo go ocyganić! - Panie mój, nie, nie! - krzyknęła szlochając Helena i padła na kolana. - Nigdy tak nie myślałam! Ani mi to w głowie nie postało! A poza tym o" wtedy był na Litwie. Na to słowo o n oczy Morozowa zaiskrzyły się, ale zapanował nad sob3 i gorzko się uśmiechnął. - Tak. Wyście się nie wtedy zeszli, tylko później, kiedy on wróci' 121 rjeszliście się w nocy, w ogrodzie, przy parkanie, tego samego wieczoru, kiedy powitałem go i przyjąłem jak rodzonego syna. Powiedz, Heleno, czy wrzeczy samej myśleliście, że nie wykryję waszych knowań, że dam się wywieść \v pole, że nie potrafię ukarać wiarołomnej żony i złoczyńcy mojego, a jej uwodziciela? Czy naprawdę myślał ten młokos, że jego nikczemny postępek ujdzie mu na sucho? Czy nie wie, co napisane jest w księdze Lewitów? .Jeśliby kto cudzołożył z żoną drugiego, a cudzołóstwa się dopuścił z żoną bliźniego swego, śmiercią niechaj umrą i cudzołożnik, i cudzołożnica!" Helena ze zgrozą spojrzała na męża. W jego oczach była zimna stanowoczość. - Drużyno Andriejewiczu! - powiedziała wylękniona. Co chcesz /robić? Bojarzyn wydobył spod opończy długi pistolet. - Co ty czynisz?! - krzyknęła bojarzyna i w tył się cofnęła. Morozow uśmiechnął się. - Nie bój się! - rzekł obojętnie. - Ciebie nie zabiję. Weź świecę i idź naprzód. Obejrzał pistolet i zbliżył się do drzwi. Helena nie ruszała się z miejsca. Morozow odwrócił się do niej, - Świeć mi! - powtórzył rozkazująco. W tej chwili na dziedzińcu wybuchła wrzawa. Kilka głosów mówiło naraz. Ludzie Morozowa nawoływali jeden drugiego. Bojarzyn jął nasłuchiwać. Hałas się zwiększał. Wydawało się, iż jacyś ludzie usiłują wtargnąć do domu. Rozległ się wystrzał. Helena wyobraziła sobie, że zabito Srebrnego z rozkazu Morozowa. Oburzenie przywróciło jej siły, • - Bojarze! - krzyknęła, i wzrok jej zapałał ogniem. - Mnie zabij! Ja tylko jestem winna! Ale Morozow nie zwracał uwagi na jej słowa. Słuchał, schyliwszy głowę, a twarz jego wyrażała zdziwienie. , - Zabij mnie! - prosiła w rozpaczy Helena. - Nie chcę, nie mogę go przeżyć! Zabij mnie! Oszukałam cię! Szydziłam z ciebie! Zabij! Morozow popatrzył na Helenę i gdyby ktoś wtedy spojrzał na niego, nie poznać czy litość, czy oburzenie przeważa w jego wzroku. - Drużyno Andriejewiczu! - rozległ się głos z dołu. - Zdrada! Podstęp! znicy dobijają się do twojej żony! Strzeż się, bojarze! Był to głos Srebrnego. Poznała go Helena i w nieopisanej radości rzuciła się ku drzwiom. Morozow odepchnął żonę, zamknął zasuwę i umocnij drzwi żelaznym ryglem. Pośpieszne kroki zadudniły na schodach, potem dał się słyszeć szcz pałaszów, potem przekleństwa, walka, głośny krzyk i upadek. Drzwi zaczęły trzeszczeć pod gwałtownymi ciosami. - Bojarze! - krzyczał Wiaziemski. - Otwórz, bo inaczej cały don, rozniosę na kawałki! - Nie daję temu wiary, książę! - odpowiedział z godnością Morozow Nie widziano jeszcze na Rusi, żeby gość hańbił gospodarza, żeby włamywja się do teremu jego żony. Mocny był widać miód mój, uderzył ci do głowy. Icf książę, wyśpij się, jutro o wszystkim zapomnimy. Nie zapomnę tylko, że jestjś moim gościem. - Otwieraj!-powtórzył książę naciskając drzwi. .i - Afanasiju Iwanowiczu! Pamiętaj, kim jesteś! Przecie nie żądny! rozbójnikiem, ale bojarem i księciem! . ' ,! - Jestem oprycznikiem! Słyszysz? Oprycznikiem! Straciłem bojarską cześć. Spodobała mi się twoja żona, słyszysz? Nie boję się sromotnego czynu całą Moskwę spalę, a Helenę zdobędę! Wtem cała izba jasno się oświetliła. Morozow ujrzał przez okno, że płoną dachy służebnych oficyn. W tejże chwili drzwi zatrzęsły się od silnych uderzeń, padły z łoskotem, a na progu, w blasku łuny, ukazał się Wiaziemsfc z przełamana szablą w ręku. Jego białe atłasowe odzienie było poszarpane i zbroczone krwią. Wi nie bez walki dotarł do świetlicy. Morozow strzelił do Wiaziemskiego, ale ręka go zawiodła; kula w futrynę drzwi: książę rzucił się na Morozowa. Niedługo trwała między nimi walka. Silnie uderzony rękojeścią szabli, Morozow padł na wznak. Wiaziemski podbiegł do Heleny; zaledwie jednak skrwawionymi rękami dotknął jej odzienia, bojarzyna krzyknęła rozpaczliwie i straciła przytomność. KSJJĘŻŚ chwycił ją na ręce i zbiegł w dół po schodach, zamiatając stopnie rozpusz^0' nymi jej włosami. ': Przy wrotach czekały konie. Książę wskoczył na siodło i pomknął L na pół martwą bojarzyna, a za nim, szczękając bronią, pocwałowali jego lu/f| Weseli ludzie W głębokim i ciemnym więzieniu, którego mokre ściany pokryte były pleśnią, siedział książę Nikita Romanowicz Srebrny, mając ręce i nogi zakute w kajdany - i czekał na śmierć. Nie wiedział dokładnie, ile dni upłynęło od czasu, gdy go schwytano, ponieważ światło znikąd nie przenikało do podziemia; ale od czasu do czasu dochodził jego uszu oddalony dźwięk dzwonów wzywających na nabożeństwo i według tych głuchych i słabych odgłosów obliczył sobie, że siedzi w turmie przeszło trzy dni. Rzucony mu kawałek chleba dawno już zjadł, a postawione naczynie z wodą dawno opróżnił; głód i pragnienie zaczynały mu doskwierać, gdy nagle niezwykły szmer zaprzątnął jego uwagę. Nad jego głową otwierano zamek. Zaskrzypiały pierwsze, zewnętrzne drzwi więzienia. Łoskot rozległ się bliżej. Zgrzytnął drugi zamek i zaskrzypiały drugie drzwi. Wreszcie otwarto drzwi trzecie i dały się słyszec 144 kroki jakichś ludzi, zstępujących do podziemia. Przez szczeliny ostatnich drzwi błysnęło światło; klucz przekręcił się z piskiem; odsunięto kilka zasuw, jęknęły zardzewiałe zawiasy i jasne, rażące światło oślepiło księcia. Kiedy opuścił ręce, którymi odruchowo zasłonił oczy, ujrzał, że przed nim stoją Maluta Skuratow i Borys Godunow. Towarzyszący im kat trzymał wysoko nad ich głowami smolną pochodnię. Maluta, skrzyżował ręce na piersiach, patrzył, uśmiechając się, w twarz Srebrnego, a źrenice jego zdawały się zwężać i rozszerzać. - Witam cię, jaśnie książę! - wymówił takim głosem, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał Nikita Romanowicz, głosem przymilnie rozciągłym i złowieszczo łagodnym, przypominającym krwiożercze miauczenie kota, kiedy zbliża się do pułapki, w której siedzi złapana mysz. Srebrny mimowolnie zadrżał, ale widok Godunowa dodał mu otuchy. - Borysie Fiodorowiczu -rzekł odwracając się od Maluty-dziękuję ci, żeś mnie odwiedził. Teraz mi nawet umrzeć będzie lżej! I wyciągnął do niego okutą w kajdany rękę. Ale Godunow w tył się cofnął i'na jego zimnym obliczu ani jeden rys nie wyjawił współczucia dla księcia. Ręka Srebrnego, brzęcząc łańcuchem, opadła na kolana. - Nie sądziłem, Borysie Fiodorowiczu-powiedział tonem wyrzutu-iż mnie odstąpisz. Czy przyszedłeś tylko popatrzyć na moją każń? - Przyszedłem - odrzekł spokojnie Godunow- aby razem z Grigorijern Łukianowiczem być przy badaniu. Odstępować nie mam od czego, nigdy nie byłem z tobą jednej myśli i tylko znając miłosierność naszego gosudara, powstrzymałem wtedy zasłużoną przez ciebie karę! Serce Srebrnego ścisnęło się boleśnie, a przemiana, jaka się dokonała w Godunowie, wydała mu się cięższa od samej śmierci. - Czas miłosierdzia przeszedł - ciągnął dalej Godunow obojętnie. -Pamiętasz przysięgę, jaką złożyłeś gosudarowi? Ukorz więc się teraz przed Jego świętą wolą, a jeśli wyznasz nam wszystko bez żadnych zatajeń, unikniesz tortur i poniesiesz rychłą śmierć... Przystąpmy do badania, Grigo-riju Łukianowiczu! - Chwileczkę, jeszcze chwileczkę! - odpowiedział Maluta z uśmiechem. - Mam ja z jego miłością osobne rachunki... Skróć mułańcuchy, Foma! ~ zwrócił się do kata. Kat wetknął pochodnię w żelazne kółko wmurowane w ścianę i podciągnął ręCe więźnia do samej ściany, tak że nie mógł nimi ruszyć. 145 Wtedy Maluta zbliżył się do niego i długo przypatrywał się księciu, nie zmieniając uśmiechu. - Dobrodzieju, książę Romanowiczu! - odezwał się wreszcie. - Nie odmawiaj mi swojej wielkiej łaski! Uklęknął i pokłonił się Srebrnemu do ziemi. - My, książę dobrodzieju - ciągnął dalej z szyderczą pokorą - my wobec ciebie jesteśmy małymi ludźmi; takich wielkich, jak ty, bojarów, nigdyśmy jeszcze swoimi rękami nie torturowali i nie tracili! Toteż po prostu nie mam śmiałości przystąpić do badania! Wszak powiadają, żenię jednaka krew płynie w naszych żyłach. Maluta zatrzymał się, a uśmiech jego stał się jeszcze zjadliwszy i oczy rozszerzyły się więcej, źrenice szybciej jęły biegać. - Pozwól, książę dobrodzieju - mówił dalej, nadając swojemu głosowi ton niemal błagalny - pozwól przed badaniem, dla odwagi, popatrzyć na twoją krew bojarską! Wyjął zza pasa nóż i przyczołgał się na kolanach do Srebrnego. Nikita Romanowicz szarpnął się w tył i spojrzał na Godunowa. Twarz Borysa Fiodorowicza była nieruchoma. - A potem... - jął znowu mówić Maluta podnosząc głos - potem pozwól, abym ja, chudopachołek z twojego książęcego grzbietu pas wykroił! Pozwól, abym ja, prostak, t woj ą bojarską skórę ściągnął z ciebie i zrobił z niej czaprak na konia! Pozwól, abym ja, smrodny rab, wielmożnym mięsem twoim psy me nakarmił! Głos Maluty, zazwyczaj gruby, stał się teraz cienki jak skowyt szakala, podobny na pół do płaczu, na pół do chichotu. Srebrnemu włosy dębem stanęły. Kiedy Iwan po raz pierwszy skazał go na śmierć, odważnie szedł na rusztowanie, ale tu w ciemnicy, skuty łańcuchami, wycieńczony głodem, nie był zdolny znieść tego głosu, tego spojrzenia. Maluta czas jakiś rozkoszował się sprawionym wrażeniem. - Dobrodzieju! Książę! - pisnął nagle, odrzucając nóż i powstając z klęczek. - Pozwól mi przedtem uczciwie spłacić swój dług! I, ścisnąwszy zęby, podniósł rękę, i zamierzył się na Nikitę Rornano-wicza. Krew spłynęła Srebrnemu do serca; do jego oburzenia dołączył ste jeszcze wstręt, jaki wywołuje w nas zbliżenie się nieczystego gada, grożącego nam swoim dotknięciem. Pełnym rozpaczy wzrokiem spojrzał na Godunowa. 146 W tej samej chwili podniesiona ręka Maluty zatrzymała się w trzu, uchwycona przez Borysa Fiodorowicza. - Grigoriju Łukianowiczu - rzekł GodunoW nie tracąc swojej zimnej krwi - jeśli go uderzysz, roztrzaska sobie głowę o mur i nie będziemy mieli kogo badać. Ja znam Srebrnego. - Precz! - ryknął Maluta. - Nie przeszkadzaj mi się nim pobawić! Nie przeszkadzaj zapłacić mu za Bagno Pogańskie! - Upamiętaj się, Grigoriju Łukianowiczu! Obaj odpowiadamy za niego przed gosudarem! Godunow złapał Malutę za ręce. Ale jak dziki zwierz, co krew poczuje, Maluta na nic już nie zważał. Z krzykiem i przekleństwami wpił się w^Godunowa i usiłował przewrócić go, aby potem dopaść swojej ofiary. Rozpoczęła się między nimi walka; pochodnia, trącona przez jednego z nich, upadła na ziemię i zgasła pod nogą Godunowa. Maluta ochłonął. - Powiem gosudarowi - rzekł ochrypłym głosem, ledwie oddychając -powiem, że ty się ujmujesz za zdrajcą! - A ja - odpowiedział Godunow - powiem carowi, żeś ty chciał zabić jego złoczyńcę bez badania, bo się lękasz zeznań więźnia! Coś jakby głośne rzężenie wyrwało się z piersi Maluty; oprycznik gwałtownie wybiegł z lochu, przyzywając za sobą kata. Tymczasem gdy oni obydwaj omackiem wychodzili po schodach, Srebrny uczuł, że jego łańcuchy zostały rozluźnione i że znowu może się poruszać. - Nie rozpaczaj, książę! - szepnął mu do ucha Godunow, silnie ściskając jego rękę. - Najważniejsza rzecz to zyskać na czasie. I pobiegł za Maluta, zamknąwszy uprzednio drzwi i starannie zasunąwszy rygle. - Grigoriju Łukianowiczu - powiedział do Skuratowa, dopędziwszy S° przy wyjściu i oddając mu klucze w przytomności straży - nie zamknąłeś lochu. Tak czynić nie należy; ludzie gotowi pomyśleć, że trzymasz ze Srebrnym! Podczas gdy to się działo w więzieniu, Iwan siedział w swoim teremie, tępiony i niezadowolony. Nie znane mu uczucie owładało nim coraz "ardziej. Uczuciem tym był mimowolny szacunek dla Nikity Romanowicza, tórego odważne postępki oburzały jego samowładne serce, a jednak nie 14* podpadały pod jego własne pojęcia o zdradzie. Dotychczas Iwan spotykał się albo z jawną samowolą, jak u bojarów, którzy swoimi zwadami omroczyli czasy jego dzieciństwa, albo z dumnym nieposłuszeństwem, jak u Kurbskie-go, albo też z niewolniczą uniżoriością, jak u wszystkich otaczających go obecnie. Ale Srebrny nie należał do żadnej z tych kategorii. Podzielał przekonania swojego wieku o boskiej nienaruszalności prą w Iwana; rozumowo ulegał tym przekonaniom i, jako człowiek czynu raczej niż myśli, nigdy świadomie nie wychodził z granic uległego oddania carowi, którego uważał za namiestnika Bożego na ziemi. Mimo to jednak za każdym razem, kiedy stykał się z wyraźną niesprawidliwością, dusza jego wrzała oburzeniem, a wrodzona prawość brała górę nad zasadami przyjętymi na wiarę. Ta , szlachetna niekonsekwencja przeczyła wszelkim wyobrażeniom Iwana o lu- ; dziach i wywracała jego wiedzę o ludzkim sercu. Otwartość Srebrego, jego niezachwiana prostoduszność oraz niezdolność gonienia za osobistymi korzyściami były widoczne nawet dla Iwana. Pojmował aż nadto dobrze, iż j Srebrny go nie oszuka, że z większą ufnością może polegać na nim niż na l którymkolwiek z przysięgłych opryczników, i miał ochotę przybliżyć go do f siebie, i uczynić z niego swoje narzędzie; ale zarazem czuł, iż narzędzie to, t samo przez się dość pewne, może niespodziewanie wyśliznąć mu się z ręki, | a na samą myśl o takiej możliwości przychylność jego dla Nikity Romanowi-1 cza zmieniała się prawie w nienawiść. Aczkolwiek zmienna wrażliwość f Iwana kazała mu niekiedy wyrzekać się krwawych rozpraw i pogrążać się | w nabożnej skrusze, zdarzało się to jednak wyjątkowo; zazwyczaj car był f przepojony wiarą w swoją nieomylność, w boskie źródło swojej władzy, | i zazdrośnie chronił ją przed wszelkimi pobocznymi zamachami; a zamachem f wydawało mu się każde, nawet milczące potępienie. Tak było i teraz. Myśl przebaczenia Srebrnemu przemknęła przez głowę Iwana, ale natychmiast ustąpiła miejsca przekonaniu, że Nikita Romanowicz należy do tych ludzi, których nie powinno się tolerować w państwie. ,,Kiedy - pomyślał sobie - całe stado idzie właściwą drogą, a jedna tylko owca wciąż skręca w bok, pasterz tę owcę powinien odłączyć od stada i oddać na zabicie!" Tak pomyślał Iwan i rozstrzygnął w duszy los księcia Srebrnego. Wyznaczył mu śmierć na dzień następny, ale kazał z więźnia zdjąć kajdany i posłał mu wina tudzież potraw ze swojego stołu. Tymczasem, aby rozproszyć wrażenia zbudzone walką wewnątrzną, wrażenia niezwykłe, które go bardzo trapiły, postanowił przejechać się po otwartym polu i zarządził wielkie polowanie z ptakami. Ranek był piękny. Sokolniczy, podsokolniczy, starszyzna dworska i wszyscy myśliwi carscy wyjechali na koniach, paradnie wystrojeni, z sokołami, krzeczotami i rarogami na rękawicach, i czekali na gosudara w polu. Nie darmo z dawien dawna powiadano, że zabawa myśliwska pociesza smutne serca, a zdobycz myśliwskiego ptaka radosnym weselem napełnia ludzi i starych, i młodych. Jakkolwiek nachmurzony był car, kiedy wyjeżdżał ze Słobody ze swoimi oprycznikami, teraz na widok świetnej gromady myśliwców twarz mu się rozjaśniła. Jako punkt zborny wyznaczono rezerwat bagien i kniej o dwie wiorsty od Słobody w kierunku Włodzimierza. Sokolniczy, w czerwonym aksamitnym kaftanie ze złotymi naszywkami i sznurami, w brokatowej czapce, w żółtych butach i strojnych rękawicach, zsiadł z konia i podszedł do Iwana razem ze swoim pomocnikiem, który niósł na ręku białego krzeczota w kapturku z dzwoneczkami. . Pokłoniwszy się do ziemi, sokolniczy zapytał: - Czy już czas, gosudarze, aby nastąpiła zabawa? - Czas - odrzekł Iwan - zaczynaj zabawę! Wtedy sokolniczy podał carowi bogatą rękawicę, całą pokrytą wyszywanymi złotem sentencjami, i wziąwszy krzeczota od podsokolniczego, posadził go na ręce Iwana. - Zacni i godni myśliwi! - rzekł sokolniczy zwracając się do tłumu opryczników. - Bawcie się i cieszcie sławnym, pięknym i rozumnym polowaniem, niech znikną wszystkie smutki i rozradują się serca wasze! Potem zwrócił się do sokolników: - Dobrzy i pilni sokolnicy! - rzekł. - Wypuszczajcie i zdobywajcie! Wtedy cały pstry tłum myśliwych rozproszył się po polu. Jedni z krzykiem rzucili się do kniei, drudzy pocwałowali do niewielkich jezior, porozrzucanych jak ułamki zwierciadła między krzewami. Niebawem stada dzikich kaczek wyfrunęły z zarośli i poszybowały w górę. Myśliwi wypuścili sokoły. Kaczki zrazu nawróciły do jezior; ale tam zagrodziły im drogę inne ptaki myśliwskie; więc kaczki w strachu rozleciały się na różne strony. Sokoły, drzemliki i rarogi, zachęcane krzykami naganiaczy, polowały na kaczki, goniąc je albo przecinając im drogę, albo spadając jak kamień, z góry na dół, na szyję ofiary. Odznaczały się tego dnia i Biedraj, i Smielaj, syberyjskie rarogi, i Arbas, i Anpras, sokoły-dziwoki, i Choriak, i Chidziak, i Malec, i Palec, 149 gniazdowce. Oberwały od nich i kaczki, i cietrzewie, które naganiacze wypłaszali biczami z zarośli. Wspaniały i godny podziwu był lot różnego rodzaju sokołów. Cietrzewie bez ustanku spadały, koziołkując w powietrzu. Kilka razy kaczki w rozpaczy rzucały się koniom pod nogi i były chwytane przez myśliwych żywcem. Nie obeszło się bez strat. Młodziutki Gamajun, rzuciwszy się z wysokości na starego kosacza, lecącego bardzo nisko, uderzy piersią o ziemię i zabił się na miejscu. Astrec i Sorodum, dwa kazańskie maiże, odfrunęły daleko i zginęły z oczu myśliwych, mimo iż naganiacze gwizdali na nie i machali gołębimi skrzydłami. Ale największą sławę i uznanie zdobył sobie carski białozór, przezwiskiem Adragan. Dwa razy wypuszczał go car i dwa razy ptak pozostawał długo w powietrzu, niechybnie strącał każdą ofiarę, kaczkę czy cietrzewia, i nasyciwszy żądzę polowania, zlatywał znów na złotą rękawicę cara. Za trzecim razem Adragan wpadł w taką wściekłość, że zaczął napadać nie tylko na polne ptactwo, ale i na same sokoły, które niebacznie przelatywały obok niego. Sokół Smyszlaj i raróg Krużok padły na ziemię z podciętymi skrzydłami. Próżno car i wszyscy sokolnicy, którzy byli przy nim wabili Adragana czerwonym suknem i skrzydłami ptaków. Białozór zataczał po niebie olbrzymie kręgi, wzbijał się tak wysoko, że przestawał być widoczny, a potem jak piorun spadał na zdobycz; zamiast jednak wracać z nią na ziemię, po każdym nowym zwycięstwie znów odlatywał daleko. Sokolniczy, straciwszy nadzieję, że się uda złapać Adragana, czym prędzej podał carowi drugiego sokoła. Ale car lubił Adragana i bardzo się zasmucił, że zginął jego najlepszy myśliwski ptak. Spytał sokolniczego, który z podległych mu pachołków miał pod swoją pieczą Adragana. Sokolniczy odpowiedział, że Triszka. , Iwan kazał sprowadzić Triszkę. Triszka, czując coś złego, zjawił s: blady. - Człowiecze - rzekł do niego car - tak to pilnujesz sokoła? Na co ma wabidło, kiedy nie potrafisz przymanić ptaka? Słuchaj, Triszka, w twoje ręce składam twój własny los: jeżeli złapiesz Adragana, wynagrodzę cię hojnie, jak nikogo dotąd nie nagradzałem, a jeżeli ptak zginie, to, wybacz głowę ci każę uciąć - na przestrogę innym! Dawno już zauważyła że moi sokolnicy nie sprawiają się rządnie i przepada uciecha ptasiej zabawy! Przy ostatnich słowach Iwan spojrzał z ukosa na samego sokolniczego 150 który z kolei pobladł, gdyż wiedział, że car na nikogo nie zezuje okiem po. próżnicy. Triszka nie tracąc czasu wskoczył na konia i pomknął szukać Adraga na, modląc się do swojego patrona, świętego ugodnika Trifona, żeby mu pomógł odnaleźć zaginionego ptaka. Polowanie tymczasem ciągnęło się dalej. Niejedną już godzinę zabawiał się car i już niemało wszelakiej zwierzyny przytroczono do siodeł, gdy nowe widowisko zwróciło uwagę Iwana. Włodzimierskim gościńcem wlokło się dwóch ślepców: jeden w średnim wieku, drugi stary, z siwą, kudłatą głową i długą brodą. Mieli na sobie białe, zniszczone koszule, a na ręcznikach, przerzuconych na krzyż przez ramiona, wisiał z jednej strony worek do zbierania datków, a z drugiej podarty kaftan, zdjęty z powodu gorąca. Resztę rzeczy, jak to: gęśle, bałałajki i torbę z chlebem władowali na młodego dryblasa, który im służył za przewodnika. Najpierw młodszy ze ślepców trzymał się za ramię przewodnika, a sam taszczył za sobą starca. Ale młody dryblas zagapił się widać na polowanie i zapomniał o towarzyszach. Ślepi pozostali w tyle za widzącym. Trzymając się jeden drugiego, macali ziemię wysokimi kosturami i często się potykali. Iwan Wasiliewicz, patrząc na nich, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Podjechał do nich bliżej. W tym czasie ślepiec, który szedł na przedzie, pośliznął się, wpadł w kałużę i pociągnął za sobą towarzysza. Obaj wstali ubłoceni, po czym jęli pluć dokoła siebie i pomstować na przewodnika, który z rozdziawioną gębą patrzył na świetną gromadę myśliwców. Car śmiał się głośno. - Kto wy jesteście, mołodźcy? - zapytał. - Skąd i dokąd idziecie? - Idź precz! - odpowiedział młodszy ślepiec, nie zdejmując czapki. Za dużo chciałbyś wiedzieć! - Durniu! - zawołał jeden z opryczników. - Czy nie widzisz, kto przed tobą? - Sam jesteś dureń! - odpowiedział ślepiec wytrzeszczywszy na °porucznika białka swoich oczu. - Jakże mam widzieć, kiedy jestem ślepy? Ty to co innego, widzisz daleko i szeroko; powiedz, kto przede mną, to będę wiedział! Car dał znak oprycznikowi, aby ten milczał, i łagodnie powtórzył swoje Pytania. - My jesteśmy ludzie weseli - odpowiedział ślepiec - dużośmy wiosek siół minęli; idziemy z Muromia do Słobody, nie czynimy żadnej szkody, 152 Stary rozbójnik pochylił kudłatą głowę i przesunął dłonią po czole. Chciał mówić, ale trudno mu było zacząć. - Widzisz, atamanie - rzekł wreszcie - w swoim życiu nazabijałeiB dość dużo ludzi, nie ma co nawet mówić! Już za młodu spodobała mi się czerwona koszula! Bywało, kupiec się nawinie czy baba zapiszczy, dźgnę nożem w bok - i koniec. Nawet i teraz, kiedy potrzeba wyprawić kogoś na tamten świat, ręka mi nie zadrży! Ciebie zresztą nie muszę przekonywać; tyś też niemało ludzi zakatrupił; dla ciebie to nie nowina, wszak prawda? - No to co z tego? - odrzekł Pierstień z wyraźnym niezadowoleniem, - A to, że ani ty, ani ja, nie jesteśmy babami, nie jesteśmy panienkami;' wiele mamy krwi na sumieniu. Powiedz mi jednak, atamanie, czy wydarzyło ci się kiedy zrobić coś takiego, że na samo wspomnienie o tym serce ci się z bólu łamie, jakby je kto cęgami ściskał, zimno i gorąco przez ciebie przebiega od stóp do głowy, i gorycz taka cię zalewa, że wolałbyś się wcale nie urodzić? - Co ci to do głowy przychodzi, wujaszku! Nie czas w tej chwili na takie rozmowy. - Otóż - ciągnął dalej Korszun - o wielu swoich sprawkach dawno zapomniałem, a jednej zapomnieć nie mogę. Będzie temu ze trzydzieści pięć lat, żyliśmy sobie na Wołdze, pływali na dziewięciu strugach; atamanem naszym był Daniło Kot; o tobie jeszcze nikt nawet nie słyszał; mnie zaś już dobrze znano w szajce i nazywano Korszunem. Rozbijaliśmy i statki bogate, i przystanie grabili, a co zdobędziemy, bywało, dzielimy między siebie po równo. Daniło Kot na żadne kłótnie nie pozwalał. Czego więcej człowiekowi trzeba? Życie swobodne, wszyscy zawsze najedzeni, dobrze przyodziani. Bywało, jak się wystroimy w barwne kaftany, jak zsuniemy czapki na bakier, jak naciśniemy wiosła i zaśpiewamy junacką pieśń - ludzie ze wsi i z miast od razu walą tłumnie na brzeg, popatrzeć na zuchów, sokołami jasnymi polubo-wać się! A my sobie wiosłujemy i śpiewamy, gardeł nie żałujemy, z rusznic na wiatr palimy, do pięknych dziewczyn uśmiechamy się! A niekiedy znowu, jak zasiądziemy z pikami i rohatynami, to strugi wyglądają, jakby porosły lasem. Wesołe było życie, ale podkusił mnie bies przeklęty. Pomyślałem sobie od razu pewnego: cóż, wysilam się więcej niż inni, a zysk mają wszyscy jednaki-I umyśliłem sobie odłączyć się i działać na własną rękę, zdobywać łupy i nie dzielić się z nikim, brać wszystko dla siebie. Przebrałem się za żebraka, nie przymierzając jak teraz, zawiesiłem torbę na szyi, wsadziłem nóż za onucę i powlokłem się drogą do miasta - może będzie ktoś przejeżdżał. Czekam, czekam, a tu ani taboru, ani kupca, nikogo nie widać. Złość mnie zdjęła. Dobrze - powiedziałem sobie - nie nadarza Bóg dobrego interesu, to teraz ktokolwiek będzie przechodził, bodaj nawet rodzony ojciec, obedrę go do czysta!" Ledwiem to wyrzekł, idzie drogą uboga kobieta i niesie coś-w kobiałce; kobiałka była okryta płótnem. Gdy tylko zbliżyła się do mnie, wyskoczyłem zza krzaka. Wołam: "Stój, babo! Dawaj kobiałkę!" A baba mi buch do nóg: ,,Co chcesz, zabieraj, a kobiałki nie rusz!" "Aha - pomyślałem sobie -pewno ukryłaś w kobiałce pieniądze!" I chwyciłem kobiałkę. A baba w płacz; dalejże wymyślać mi i gryźć po ręku. Już i tak byłem strasznie zły, że mam cały dzień stracony, więc rozsierdziłem się jeszcze okropniej. Bies mnie trącił w bok; wydobyłem nóż i wpakowałem babie w gardło. Gdy się powaliła na ziemię, strach mnie ogarnął. Zacząłem uciekać, ale się opamiętałem i wróciłem po kobiałkę. Myślę sobie, kiedym babę zabił, niechże to nie będzie darmo! Wziąłem kobiałkę i, nie otwierając jej, pobiegłem do lasu. Oddaliłem się nie więcej jak na psie szczekanie, a tu nogi chwieją się pode mną. Usiądę, pomyślałem sobie, odpocznę trochę i zobaczę, czy dużo zdobyłem pieniędzy. Odwinąłem kobiałkę z płótna, patrzę, a w niej leży małe dzieciątko, żywe jeszcze, ale ledwie zipiące. "Ach, ty, diabełku! - pomyślałem. - To przez ciebie baba nie chciała oddać kobiałki! Przez ciebie, przeklętniku, wziąłem grzech na swoją duszę!" Korszun chciał mówić dalej, umilkł jednak i pogrążył się w zadumie. - Co zrobiłeś z dzieckiem? - zapytał Pierstień. - Miałem je niańczyć? Co zrobiłem! Wiadomo co! Stary znów zamilkł. - Atamanie - odezwał się raptem - jak o tym pomyślę, serce mi się kraje. Osobliwie dzisiaj, kiedy przebrałem się za żebraka, wszystko tak żywo sobie przypomniałem, jakby to było wczoraj. I nie tylko tamte czasy, ale wiele innych rzeczy, nie wiem dlaczego, stanęło mi nagle w pamięci, takich rzeczy, o których dawno już nie myślałem. Powiadają, że to źle, kiedy ni stąd, ni zc"wąd zaczyna się człowiekowi nagle przypominać, co już wyszło z pamięci. Stary ciężko westchnął. Obaj rozbójnicy milczeli. Nagle zaszumiały nad nimi skrzydła i bru-natny korszun upadł u nóg starca. W tym samym czasie białozór Adragan dał Winnego nura w powietrzu i przemknął obok, nie racząc opuścić się na swoją ofiarę. Mifka machnął ręką. Na drodze ukazali się sokolnicy. - Wujaszku! - rzekł szybko Pierstień. - Zapomnij o tym, co przeszło, ' ' 155 Stary rozbójnik pochylił kudłatą głowę i przesunął dłonią po czole, Chciał mówić, ale trudno mu było zacząć. - Widzisz, atamanie - rzekł wreszcie - w swoim życiu nazabijałera dość dużo ludzi, nie ma co nawet mówić! Już za młodu spodobała mi się czerwona koszula! Bywało, kupiec się nawinie czy baba zapiszczy, dźgnę nożem w bok - i koniec. Nawet i teraz, kiedy potrzeba wyprawić kogoś na tamten świat, ręka mi nie zadrży! Ciebie zresztą nie muszę przekonywać; tyś też niemało ludzi zakatrupił; dla ciebie to nie nowina, wszak prawda? - No to co z tego? - odrzekł Pierstień z wyraźnym niezadowoleniem. - A to, że ani ty, ani ja, nie jesteśmy babami, nie jesteśmy panienkami; wiele mamy krwi na sumieniu. Powiedz mi jednak, atamanie, czy wydarzyło ci się kiedy zrobić coś takiego, że na samo wspomnienie o tym serce ci się z bólu łamie, jakby je kto cęgami ściskał, zimno i gorąco przez ciebie przebiega od stóp do głowy, i gorycz taka cię zalewa, że wolałbyś się wcale nie urodzić? - Co ci to do głowy przychodzi, wujaszku! Nie czas w tej chwili na takie rozmowy. - Otóż - ciągnął dalej Korszun - o wielu swoich sprawkach dawno zapomniałem, a jednej zapomnieć nie mogę. Będzie temu ze trzydzieści pięć lat, żyliśmy sobie na Wołdze, pływali na dziewięciu strugach; atamanem naszym był Daniło Kot; o tobie jeszcze nikt nawet nie słyszał; mnie zaś już dobrze znano w szajce i nazywano Korszunęm. Rozbijaliśmy i statki bogate, i przystanie grabili, a co zdobędziemy, bywało, dzielimy między siebie po równo. Daniło Kot na żadne kłótnie nie pozwalał. Czego więcej człowiekowi trzeba? Życie swobodne, wszyscy zawsze najedzeni, dobrze przyodziani. Bywało, jak się wystroimy w barwne kaftany, jak zsuniemy czapki na bakier, jak naciśniemy wiosła i zaśpiewamy junacką pieśń - ludzie ze wsi i z miast od razu walą tłumnie na brzeg, popatrzeć na zuchów, sokołami jasnymi polubo-wać się! A my sobie wiosłujemy i śpiewamy, gardeł nie żałujemy, z rusznic na wiatr palimy, do pięknych dziewczyn uśmiechamy się! A niekiedy znowu, j3^ zasiądziemy z pikami i rohatynami, to strugi wyglądają, jakby porosły lasem. Wesołe było życie, ale podkusił mnie bies przeklęty. Pomyślałem sobie oo razu pewnego: cóż, wysilam się więcej niż inni, a zysk mają wszyscy jednaki-I umyśliłem sobie odłączyć się i działać na własną rękę, zdobywać łupy inl6 dzielić się z nikim, brać wszystko dla siebie. Przebrałem się za żebraka, m6 przymierzając jak teraz, zawiesiłem torbę na szyi, wsadziłem nóż za onutf i powlokłem się drogą do miasta - może będzie ktoś przejeżdżał. Czekai"> czekam, a tu ani taboru, ani kupca, nikogo nie widać. Złość mnie zdjęła. Dobrze - powiedziałem sobie - nie nadarza Bóg dobrego interesu, to teraz ktokolwiek będzie przechodził, bodaj nawet rodzony ojciec, obedrę go do czysta!" Ledwiem to wyrzekł, idzie drogą uboga kobieta i niesie coś-w kobiałce; kobiałka była okryta płótnem. Gdy tylko zbliżyła się do mnie, wyskoczyłem zza krzaka. Wołam: "Stój, babo! Dawaj kobiałkę!" A baba mi buch do nóg: ,,Co chcesz, zabieraj, a kobiałki nie rusz!" "Aha -pomyślałem sobie -pewno ukryłaś w kobiałce pieniądze!" I chwyciłem kobiałkę. A baba w płacz; dalejże wymyślać mi i gryźć po ręku. Już i tak byłem strasznie zły, że mam cały dzień stracony, więc rozsierdziłem się j eszcze okropniej. Bies mnie trącił w bok; wydobyłem nóż i wpakowałem babie w gardło. Gdy się powaliła na ziemię, strach mnie ogarnął. Zacząłem uciekać, ale się opamiętałem i wróciłem po kobiałkę. Myślę sobie, kiedym babę zabił, niechże to nie będzie darmo! Wziąłem kobiałkę i, nie otwierając jej, pobiegłem do lasu. Oddaliłem się nie więcej jak na psie szczekanie, a tu nogi chwieją się pode mną. Usiądę, pomyślałem sobie, odpocznę trochę i zobaczę, czy dużo zdobyłem pieniędzy. Odwinąłem kobiałkę z płótna, patrzę, a w niej leży małe dzieciątko, żywe jeszcze, ale ledwie zipiące. "Ach, ty, diabełku! - pomyślałem. - To przez ciebie baba nie chciała oddać kobiałki! Przez ciebie, przeklętniku, wziąłem grzech na swoją duszę!" Korszun chciał mówić dalej, umilkł jednak i pogrążył się w zadumie. - Co zrobiłeś z dzieckiem? - zapytał Pierstień. - Miałem je niańczyć? Co zrobiłem! Wiadomo co! Stary znów zamilkł. - Atamanie - odezwał się raptem - jak o tym pomyślę, serce mi się kraje. Osobliwie dzisiaj, kiedy przebrałem się za żebraka, wszystko tak żywo sobie przypomniałem, jakby to było wczoraj. I nie tylko tamte czasy, ale wiele innych rzeczy, nie wiem dlaczego, stanęło mi nagle w pamięci, takich rzeczy, 0 których dawno już nie myślałem. Powiadają, że to źle, kiedy ni stąd, ni zowąd zaczyna się człowiekowi nagle przypominać, co już wyszło z pamięci. Stary ciężko westchnął. Obaj rozbójnicy milczeli. Nagle zaszumiały nad nimi skrzydła i bru-natny korszun upadł u nóg starca. W tym samym czasie białozór Adragan dał Winnego nura w powietrzu i przemknął obok, nie racząc opuścić się na swoją ofiarę. Mifka machnął ręką. Na drodze ukazali się sokolnicy. - Wujaszku! - rzekł szybko Pierstień. - Zapomnij o tym, co przeszło, 755 przecie myśmy teraz nie rozbój nicy, tylko ślepi baj arze. Biegną ku nam carscy ludzie, za chwilę tu będą. Żywo, wujaszku, zrób godną minę, zasyp ich powiastkami. - Nieszczęście mnie spotka - rzekł pokazując zabitego korszuna. - To mnie strącił białozór. Patrz, nie ma go już. Zabił i odleciał. Pierstień przypatrzył mu się uważnie, potem gniewnie podrapał się w głowę. - Słuchaj, wujku - powiedział - kto cię tam wie, co się dziś z tobą stało! Ale ja cię przymuszać nie będę. Mówią, że serce jest wieszcze. Może i w twoim sercu zbudziło się przeczucie nieszczęścia. Zostań, sam pójdę do Słobody. - .Nie - odrzekł Korszun - nie do tego zmierzałem. Jeżeli już tak mi pisane, abym w Słobodzie głowę położył, to nie ma co zostawać. Swojego losu się nie uniknie. Chodziło mi o inną sprawę. Czy znasz, atamanie, nad Wołgą sioło Bogorodzickie? - Ą jakże, znam. - I za tym siołem, o jakie pięć wiorst, miejscowość która się zwie Koło Popowe? - Znam i Koło Popowe. - A na Kole Popowym pamiętasz stary dąb? - I dąb pamiętam, tylko że już go nie ma, bo został ścięty. - Drzewo zostało ścięte, ale pień nie ruszony. - Cóż z tego? ^ - Zaraz ci powiem. Ja matuszki-Wołgi już nigdy nie zobaczę, a ty może wrócisz jeszcze do stron rodzinnych. Kiedy znajdziesz się nad Wołgą, idź na Koło Popowe. Odszukaj pień starego dębu. Jak odszukasz pień, odlicz osiemdziesiąt stóp w stronę zachodu słońca. Jak odliczysz stopy, zacznij kopać ziemię w tym miejscu. Tam - ciągnął dalej Korszun zniżonym głosem -w dawnych czasach zakopałem bogaty skarb. Dosyć tam leży złotych kora-blenników i czerwieńców, i srebrnych rubli. Co odkopiesz, wszystko będzie twoje. Nie zabiorę przecie skarbu na tamten świat. Kiedy czasem pomyślę, że trzeba tam będzie zdać rachunek z tego, co się tu robiło, to w porze nocnej mróz człowieka przechodzi! Ty, atamanie, jak mnie już nie będzie, zamów za moją duszę nabożeństwo. Zawszeć to pewniej. I nie żałuj na to pieniędzy. Zapłać popowi hojnie, aby odprawił panichidę jak należy, aby nic nie opuścił. Na imię mam, jak ci wiadomo, Amelian. Tylko ludzie przezwali mnie Korszunem. Ale na chrzcie świętym dostałem imię Ameliana, niechże więc 156 panichida będzie za Ameliana. A dobrze zapłać popowi, nie żałuj groszy, atamanie! Zostawiam ci bogaty skarb, wystarczy na całe twoje życie! Korszunowi przerwali nadjeżdżający na koniach sokolnicy. - Hej, wy, dziady! - zawołał jeden z nich. - Mówcie, dokąd uciekł białozór? - Rad bym powiedzieć, kochani - odpowiedział Pierstień - ale już czterdzieści lat oczy mam zaprószone! - Jak to? - Poszedłem raz w góry, żeby z kamieni łyko drzeć, widzę, dąb rośnie, a w dziupli piszczą pieczone kurczęta. Wlazłem do dziupli, zjadłem kurczęta, zgrubiałem, wyjść nie mogę! Co tu robić? Pobiegłem do domu po siekierę, obciosałem dziuplę i wylazłem; tylko gdy rąbałem siekierą drzewo, pewno wiórkami zaprószyłem sobie oczy; ód tego czasu nic nie widzę; czasami, gdy jem kapuśniak, pakuję łyżkę do ucha; nos mnie swędzi, a ja się drapię po plecach! - A, to wy jesteście - powiedział śmiejąc się sokolnik - to wy jesteście ślepcyj którzy rozmawiali z carem! Bojarzy jeszcze teraz śmieją się z waszych powiastek. No, bracia kochani, myśmy we dnie zabawiali gosudara, a wam przyjdzie północy rozśmieszać jego carską miłość. Ponoć gosudar bardzo jest waszych skazek ciekawy. - Daj Boże zdrowie jego carskiej miłości - podchwycił Korszun, nagle zmieniając ton - czemu by nie miał posłuchać! Jeśli do nocy nie zwichniemy sobie języków, możemy opowiadać bez przerwy aż do rana! - Dobrze, dobrze - powiedzieli sokolnicy - innym razem pogwarzymy z wami. Teraz jedziemy białozora szukać, towarzysza ratować. Jeżeli Triszka nie znajdzie Adragana, da pod topór głowę; nasz car dobrodziej nie żartuje! Sokolnicy pocwałowali w pole. Pierstień i Korszun znów się uczepili Mifki i poczłapali drogą do Słobody. Nie doszli jeszcze do pierwszego z brzegu domostwa, gdy zobaczyli dwóch pieśniarzy, którzy brząkali na bałałajkach i śpiewali na całe gardło: U naszego, u sąsiada Jest zabawa i biesiada! Kiedy rozbójnicy zbliżyli się do nich, jeden ze śpiewających, rudy parobczak, z pawim piórem na czapce, schylił się do Pierstienia: - Twój książę już od pięciu dni w turmie! - rzekł szeptem, nie przestając grać. - Siedzi w większej turmie, naprzeciwko domu Maluty. Z której strony puścić kura? - Z tej! - odpowiedział Pierstień skinąwszy głową w kierunku przeciwnym do turmy. * Rudy śpiewak uderzył wszystkimi palcami w struny bałałajki, odwrócił się od Pierstienia, jakby z nim wcale nie rozmawiał, i ciągnął dalej piskliwym głosem: U naszego, u sąsiada Jest zabawa i biesiada! ROZDZIAŁ XXI Skazki Iwan Wasiliewicz, zmęczony polowaniem, udał się wcześniej niż zwykle do swojej sypialni. Wkrótce zjawił się Maluta z więziennymi kluczami. Na zapytanie cara odrzekł, że nic nowego nie zaszło, że Srebrny przyznał się, iż stanął w obronie Morozowa nad rzeką Moskwą,zabił siedmiu opryczników i rozpłatał Wiaziemskiemu głowę. - Ale - dodał Maluta - nie chce się przyznać, że nastawał na twoje carskie zdrowie, i przeciwko Morozowowi też nie chce świadczyć. Po jutrzni, będziemy go badać na mękach, a jeżeli wytrzyma próbę ognia i tortury i nie| wyda Morozowa, to nie ma co czekać, wtedy można z nim skończyć. Iwan milczał. Maluta chciał mówić coś jeszcze, ale do sypialni weszła f stara rńamka Onufriewna. - Ojcze gosudarze - powiedziała - tyś z rana przysłał tu dwóch| ślepców; bajarze to, czy co? Czekają w sieni. Car przypomniał sobie ranne spotkanie i kazał przywołać ślepców. - A czy ty ich, ojcze gosudarze, znasz? - zapytała Onufriewna. - Bo co? - Czy to na pewno ślepi? - Jak? - powiedział Iwan i od razu zbudziła się w nim podejrzliwość. - Posłuchaj mnie, ojcze gosudarze - ciągnęła dalej mamka - strzeż się tych ludzi; czuję, że oni coś złego uknuli; strzeż się ich, ojcze, posłuchaj mnie! 158 - Co wiesz o nich? Mów! - rzekł Iwan. - Nie pytaj mnie, ojcze gosudarze. Tego, co wiem, nie da się wyrazić słowami: wyczuwam, że to źli ludzie, a dlaczego wyczuwam, powiedzieć nie potrafię. Na próżno nigdy nikogo nie ostrzegałam. Gdyby twoja mama nieboszczka słuchała mnie, do dziś dnia by żyła! Maluta popatrzył na mamkę ze strachem. - Czego tak na mnie oczy wytrzeszczasz? - powiedziała Onufriewna. -Tylko niewinnych gubisz, ale złoczyńców rozpoznać nie umiesz. Na to ci węchu nie starczy, ty rudy psie! - Gosudarze! - zawołał Maluta. - Dozwól mi tych ludzi wziąć na spytki! Wnet się dowiem, co to za jedni i kto ich nasłał! - Nie trzeba - powiedział Iwan - ja ich sam wybadam. Gdzie oni są? - Tu, ojcze gosudarze, za drzwiami - odrzekła Onufriewna - stoją w sieniach. - Podaj mi, Maluta, kolczugę ze ściany i idź niby do domu, a kiedy tamci wejdą, wróć do sieni i przyczaj się z żołnierzami w pobliżu tych drzwi. Gdy tylko zawołam, wpadajcie i łapcie ich. Onufriewna, daj mi posoch. Car wdział kolczugę, na wierzch na nią włożył czarny stychar, wyciągnął się na łóżku i położył obok siebie posoch podobny do włóczni, ten sam, którym niedawno przebił nogę gońcowi księcia Kurbskiego. - Teraz niech wejdą! - rozkazał. Maluta umieścił klucze pod carskim wezgłowiem i wyszedł razem z mamką. Lampki oliwne przed ikonami słabo oświetlały komnatę. Car z wyrazem zmęczenia na twarzy spoczywał na łóżku. - Wejdźcie, ubodzy - powiedziała mamka - car kazał. Pierstień i Korszun weszli, ostrożnie przesuwając nogi i macając wokół siebie rękami. Jednym bystrym rzutem oka Pierstień obejrzał cały pokój i znajdujące się w nim przedmioty. ' Na lewo od drzwi była leżanka; między leżanką a łóżkiem wybite było w ścianie okno, którego nigdy nie zasłaniano okiennicą, gdyż car lubił, aby pierwsze promienie słońca przedostawały się do jego sypialni. Teraz przez okno to patrzył księżyc i srebrny połysk igrał na kolorowych kaflach leżanki. - Jak się macie, ślepi kałasznicy muromscy, powsinogi! - powiedział car, badawczo, choć nieznacznie wpatrując się w twarze rozbójników. - Długich lat zdrowia życzymy twoje j carskie j miłości! -odpowiedzieli Pierstień i Korszun, kłaniając się do samej ziemi. - Niech cię obroni i zbawi, l niech cię ma zawsze w swojej opiece Matka Najświętsza za to, że się ulitowałeś nad nami biedakami, kalekami, co po ziemi chodzimy, po wodzie brodzimy i świata bożego nie widzimy! Niech nad tobą czuwają święty Piotr i Paweł, święty Jan Złotousty, Koźma i Damian, chutyńscy cudotwórcy i wszyscy święci ugodnicy! Niech ci Pan Bóg da wszystko, czego pragniesz i o co prosisz! Obyś wiecznie w złocie chodził, smacznie jadł i pił, słodko spał! A złoczyńcy twoi żeby zawsze czkawkę mieli, żeby głód cierpieli, żeby ich co dzień w pałąk zginało, baranim rogiem dźgało! - Dziękuję wam, ubodzy ludzie! - rzekł Iwan nie przestając wpatrywać się w rozbójników. - Czy to już dawno, jak oślepliście? , - Za młodu, miłościwy panie - odrzekł Pierstień kłaniając się i zgina-nąc kolana - obaśmy za młodu oślepli! Nie pamiętamy już, kiedy słoneczko boże widzieliśmy! - A któż was nauczył pieśni śpiewać i skazki prawić? - Sam Pan Bóg, gosudarze, sam Pan Bóg takowy dar nam uczynił jeszcze w starodawnych czasach! - Jakże to? - Nasi starcy opowiadają - rzekł Pierstień - i gęślarze o tym śpiewają: w starodawnych to było czasach, kiedy Chrystus w niebo wstępował; rozpłakali się biedni, nieszczęśliwi, ślepi, chromi, całe, słowem, nędzarskie pospólstwo. "Dokąd, Chryste Panie, ulatujesz? Z kim nas pozostawiasz? Kto nas będzie karmił, poił?" I powiedział im Chrystus, król niebieski: "Dam wam, mówi, górę złotą, rzekę miodową, sady-winogrady, jabłonie kwitnące; będziecie syci i uchmieleni, będziecie obuci i przyodziani!" I ozwał się Iwan Bogomówca: "Zbawicielu nasz miłosierny! Nie dawaj im gór złotych, ni rzek miodowych, ni sadów-winogradów, ni jabłoni kwitnących. Nie potrafią z nich korzystać; przyjdą do nich silni i bogaci, odbiorą im to wszystko. Ty zaś, Chryste, daj im pieśni słodkie, opowieści uroczne o dawnych, pradawnych czasach i o ludziach bożych. Pójdą nędzarze po świecie, będą mówili opowieści wielkie, każdy ich przygarnie, przyodzieje, chlebem i solą przY" jmie, ugości." I ozwał się Chrystus, król niebieski: "Niech będzie po twojemu. Iwanie! Niech będą dla nich pieśni słodkie, gęśle dźwięczne, opowiesz uroczne; a kto ich nakarmi, napoi, od ciemnej nocy obroni, temu dam w raju miejsce, ten drzwi do raju będzie miał otwarte!" - Amen!-powiedział Iwan.-Jakież umiecie skazki? - Różne umiemy, gosudarze, jakich tylko twoja miłość posłuch raczy. Mogę ci Opowiedzieć o Jerszu Jerszowiczu Szczecinnikowie, o si 160 giemionach, o smoku Goryniczu, o gęślach-samograjach, o Dobryni Nikity- czu, o Akundynie... - Cóż to! - przerwał Iwan. - Czy ty sam tylko umiesz bajać? A stary po co z tobą przyszedł? Pierstień spostrzegł się, że Korszun prawie cały czas milczał, aby więc wyrwać go z tej nienaturalnej jak na bajarza ponurości, nagle zmienił postawę i zaczai jak z rękawa sypać krotochwilami. - Ten stary? - rzekł następując nieznacznie na nogę Korszunowi. - To mój towarzysz Amelian Gudki; brodę ma długą, a rozum krótki; gdy mam przemowę tłustą, nie postną, o tym, jak gruszki na wierzbie rosną, on mi potakuje, on mi przygwizduje; czasem pochwala, czasem pomrukuj e... Prawda, wujku, biała brodo, kacza łapo, kurza stopo? Zeszliśmy na śliską drogę! - To prawda, to prawda - podchwycił Korszun, który się już połapał, o co chodzi - pełna czara to rzecz godna; kto nalewa po brzegi, niech pije do dna! Tak, wujaszku, koguci głosie, krecie oko, chodźmy prosto, żebyśmy nie zaszli wysoko! - Aj, luli tara bum, robią kozy wielki szum! - powiedział Pierstień przestępując z nogi na nogę. - Kozy tańczą, muchy orzą, a babce Eufronii w lewym uchu dzwoni! - Aj, luli tara bak! - przerwał mu Korszun, również przestępując z nogi na nogę. - Aj, luli tara bak, na mieliźnie siedzi rak, wcale się tym nie frasuje, tylko w kułak,poświstuje; jak przybierze woda, skończy się niewygoda! - Ech, miłościwy gosudarze - zakończył Pierstień kłaniając się do ziemi - nie patrz na nas krzywo, to nie powiastka, to przypowiastka! - Dobrze - powiedział Iwan ziewając - lubię mołodźców za godny obyczaj. No, ubodzy, zaczynajcie skazkę o Dobryni; może, słuchając was, zasnę! Pierstień jeszcze raz się pokłonił, odkaszlnął i jął mówić: - U Włodymira, kniazia kijowskiego, na kniażym zamku uczta wspaniała, biesiada huczna dla sławnych kneziów, możnych bojarów i bohatyrów Potężnych. A dzień już miał się ku wieczorowi i uczta dość długo już trwała, i y nagle wszyscy dziw posłyszeli: surma bojowa zagrała! I tako się odezwał °aymir Kniaż, słoneczko Światosławicz: "Hej, kniazie, bojarzy, mocarni satyrowie! Poślijcie paru dzielnych wojaków, niech się dowiedzą, kto to iłował stanąć pod grodem, pod naszym grodem kijowskim? Kto to ował trąbić na kniazia na stołecznego kniazia Włodymira?" 161 Rychło a gwarno zebrali się dzielni mołodźcy napośród dziedzińca; zadzwoniły miecze bułatowe po kutych biodrach; zastukały palice żelazne przed gankiem krasnym; cisnęli mołodźcy czapki do góry, w podniebie. Wkładają koniom dzielni witezie rzędy bojarowe, dosiadają rączych rumaków, w pole czyste wyjeżdżają... - Poczekaj no! - przerwał mu Iwan, aby jakoś uprawdopodobnić swoją chęć słuchania bajek. - Ja tę skazkę znam. Opowiedz mi lepiej o Akundynie! - O Akundynie? - powtórzył Pierstień, zmieszany, przypomniawszy sobie, że w tej skazce wysławia się nienawistny carowi Nowgorod. -O Akundynie, miłościwy gosudarze, to nieładna skazka, mużycka, wymyślili ją ciemni chłopi nowgorodzcy; a ja nawet, gosudarze, tak jakbym ją przepom-niał... - Opowiadaj, ślepcze! - rozkazał groźnie Iwan. - Opowiadaj wszystko, jak jest, i nie waż się opuścić ani słowa! Car uśmiechnął się w myśli z kłopotliwego położenia, w jakim postawił opowiadacza. Pierstień, chociaż zły był na siebie, że sam wymienił tę skazkę, i nie wiedział, czy dokładnie znana jest carowi, postanowił jednak zaryzykować i opowiedzieć ją w całości, nic nie wyrzucając. - W prastarym to było grodzie - zaczął - w starym Nowgorodzie. Tam na posadzkiej stronie dzielny młodzieniec żył, zwał się Akundyn. I ten Akundyn, młody mołodziec, ni piwa nie warzył, ni wódki nie pędził, ni na targowym placu nie targował; chodził Akundyn z wołnicą, hulał Akundyn po rzece, po Wołchowie, na bystrolotnych stateczkach. Wchodzi Akundyn na statek dobrze wyporządzony, kładzie wiosełka klonowe w dulki dębowe,: a sam zasiada na rufie przy styrze. Popłynął statek po rzece, po Wołchowie,: i przybił do brzegu stromego. A w onej porze tym brzegiem stromym idzie wędrowny, ubogi bohatyr. I Akundyna za ręce białe bierze bohatyr, wiedzie na kurhan, kurhan wysoki, i tam, stanąwszy na samym szczycie, tako mu rzecze: "Popatrz no, młody mołodźcu, popatrz na miasto, miasto Rościsławl nad rzeką Oką, a popatrzywszy, powiedz mi, młody mołodźcu, co się takiego dzieje w tym mieście?" - Spojrzał Akundyn, młody mołodziec, spojrzał na miasto, miasto Rościsławl, a tam nieszczęście, tam bieda wielka: wierni j wojacy młodego kniazia, kniazia riazańskiego, Gleba Olegowicza, stojs napośród rynku, chcą miasto wojną obronić, ale im sił nie starcza. A rzeką Oką płynie do miasta potwór niewidziany, skrzydlaty smok Tugaryn. Dłu-| gości miał ten smok ze trzysta sążni. Ogonem tłucze wojów riazańskich, grzbietem rozwala mury wysokie, wciąż się domaga starej daniny. I Akundyna za ręce białe bierze bohatyr wędrowny, i tako rzecze: "Hej, dobry mołodźcu, jak się nazywasz, skąd jesteś rodem?" A na te słowa mówi Akundyn: "Zwą mnie Akundyn Akundynowicz, a z Nowgorodu, miasta sławnego, pochodzę." "Na ciebie to, Akundynie, czekałem trzydzieści lat i trzy lata; jam ci to stryjaszek rodzony, zwą mnie Zamiatnia Putiatycz; mój to brat, Akundyn Putiatycz, jest twoim rodzicielem! Ojca twojego wręczam ci oto miecz cudotworny!" Nie dokończywszy tych swoich wieści, zaczął umierać Zamiatnia Putiatycz, ze światem się zaczął rozstawać, i tak, umierając, głosił po raz ostatni: "Hej, Akundynie najdroższy, luba dziecino! Gdy będziesz w sławnym grodzie tym, Nowgorodzie, bij czołem przed Nowgoro-dem i powiedz, powiedz sławnemu Nowgorodowi: "Niech Bóg ci da, abyś przez wieki, przez wiek wieków żył i rozkwitał, dziateczkom twoim sławy przysparzał, potęga twoja niechaj wciąż rośnie, twoje bogactwo niech się pomnaża..."" - Dosyś! - przerwał z gniewem car,'zapominając o swoim zamiarze śledzenia opowiadaczy. - Zaczynaj drugą skazkę! Pierstień, jakby przestraszony, zgiął kolana i pokłonił się do ziemi. - Jakiejże skazki życzysz sobie, miłościwy gosudarze? - zapytał z udanym, a może nawet z prawdziwym lękiem. - Czy ci opowiedzieć o Babie Jadze? Albo o Czuryle Plenkowiczu? Albo o Iwanie Jeziorze? Albo świątąbli- wą jakąś powiastkę? Iwan przypomniał sobie, że nie powinien budzić podejrzeń w ślepcach, ziewnął więc jeszcze raz i spytał już sennym głosem: - A cóż ty znasz świątobliwego, ubogi człecze? - O Aleksieju, człowieku bożym, miłościwy panie, o Jegoriju Chrobrym, o Józefie Pięknym i o Gołębiej Księdze. - No - rzekł Iwan, który zdawał się już zasypiać -opowiedz o Gołębiej Księdze. Lepiej będzie, abyśmy, grzeszni, posłuchali na noc o czymś pobożnym! Pierstień po raz wtóry odkaszlnął, wyprostował się i zaczął śpiewnie: - Jako po tuczy było groźnej, po groźnej tuczy strachowitej nastawała Pogoda boża; przy onej li pogodzie bożej wypadła znieba Księga Gołębia. Do tej li to Księgi Gołębiej zjechało czterdziestu carów i carewiczów, czterdziestu królów i królewiczów, czterdziestu kniaziów z kniaziewiczami, czterdziestu popów z popowiczami, mnogo bojarów, ludzi wojskowych, ludzi wojsko- 162 wych różnych i maluczkich chrześcijan prawosławnych. A pięciu było carów największych: car Isaj, car Wasylej, car Konstantyn, car Włodymir; i by} najmędrszy z carów Dawid Jewsyjewicz. I tako ozwał się Włodzimir car: "Kto z was, bracia, w naukach sposobny? Kto przeczytałby Księgę Gołębią? Kto nam o bożym świecie powiedziałby: Skąd wzięło się słońce krasne? Skąd wziął się młody miesiąc świetlisty? Skąd wzięły się gwiazdy czyste? Skąd wzięły się wiatry bujne? Skąd wzięły się noce ciemne? Jak ludzie poczęli się na świecie? Jak na ziemi poczęli się carowie? Jak poczęli się bojarzy-kniaziowie? Jak poczęli się chłopi prawosławni?" Na to wszyscy carowie, królowie i kniaziowie przycichli. Tylko jeden ozwał się, najmędrszy z carów, przemądry Dawid car: "Ja wam, bracia, opowiem o tym, o tej Księdze Gołębiej: jest to niemała księga, czterdzieści sążni długa, dwadzieścia sążni szeroka, podnieść tej księgi nie zdoła nikt, na rękach trzymać nie zdoła nikt, przejrzeć do końca nie zdoła nikt; wszystkich kart jej odwrócić też nikt nie zdoła, a przeczytać tej księgi - nie ma kto. Pisał zaś ją Iwan Bogomówca, czytał zaś ją prorok Isaj, czytał trzy lata i przeczytał tylko trzy stronice. Jakże ja mam przeczytać tę książkę bożą! I księga sama rozkładała się, karty same odwracały się, same słowa odczytywały się. Powiem wam teraz, bracia, nie patrząc w księgę, powiem wam, bracia, nie według pisma, nie według liter, powiem wam, bracia, wszystko z pamięci: o sprawach starych i starodawnych powiem wam, bracia, tak, jak działo się, jakby o tym było napisane! Słońce krasne wzięło się ze światłego oblicza Bożego; młody miesiąc świetlisty wziął się z jego piersi; gwiazdy liczne - z oczu Bożych; zorze rumiane - z jego ryzy; wiatry bujne - to oddech Boży; tucze groźne - dumy Boże; ciemna noc - Boży płaszcz. Ludzie na świecie poczęli się od Adama; carowie poczęli się od jego głowy; bojarzy i kniaziowie - od jego kości; chłopi prawosławni - od kolan; a od żebra począł się niewieści ród!" Pokłonili mu się carowie wszyscy: "Dziękujemy ci, gospodynie jasny, przemądry carze, najmądrzejszy z carów; Dawidzie Jewsyjewiczu! Oświeć nas jeszcze, powiedz nam jeszcze, o takich rzeczach powiedz, gospodynie: Który car jest carem nad carami? Jaka ziemia jest matką wszystkich ziem? Które morze jest matką wszystkich mórz? Która rzeka jest matką wszystkich rzek? Jaka góra matką wszystkich gór? Jakie miasto matką wszystkich miast?" Tu Pierstień ukradkiem popatrzył na Iwana Wasiliewicza, który, zdawało się, zapadał w coraz głębszy sen. Od czasu do czasu jak gdyby z trudem otwierał oczy i znów je zamykał, ale za każdym razem nieznacznie rzucał na opowiadacza przenikliwe, badawcze spojrzenie. Pierstień porozumiewawczo mruknął na Korszuna i ciągnął dalej: - I odpowiedział im przemądry car, najmędrszy z carów, Dawid Jewsyjewicz: "Ja wam, bracia, i o tym rzeknę, i oświecę was; w Księdze Gołębiej napisano: "Biały car jest carem nad carami; wiarę ten car wyznaje chrzestną, chrzestną bogomodlną, wierzy w Matkę Bożą, Bogarodzi-cę i w Trójcę Świętą wierzy Nierozdzielną. Jemu hordy wszystkie pokłoniły się, języki wszystkie przed nim ukorzyły się, carstwo jego na całą ziemię rozciąga sir na całą ziemię, na cały świat! Wrzechwładna jego ręka carska, prawowierna i świątobliwa. Ku Białemu carowi wszyscy przykłaniają się, bo jest on carem nad carami! A Święta Ruś jest matką wszystkich ziem; sto j ą na niej cerkwie apostolskie, bogomodlne i soborne! Ocean-morze jest ojcem wszystkich mórz; z niego wyszła cerkiew soborna, a w onej cerkwi spoczywają kości popa rzymskiego, popa rzymskiego Klimientija; otoczyło to morze calutki świat, wszystkie rzeki zbiegły się do tego Oceanu-morza, wszystkie ku niemu przykłoniły się! Rzeka Jerdań jest matką wszystkich rzek; w onej sławnej rzece ochrzcił się sam Jezus Chrystus, niebieski król! A góra Tabor jest matką wszystkich gór; na onej sławnej górze przemienił się sam Jezus Chrystus, ukazał chwałę swoją uczniom swoim! A miasto Jeruzalem jest matką wszystkich miast- wznosi się miasto ono pośrodku ziemi i w mieście tym jest cerkiew, cerkiew soborna, a w niej Chrystusa Pana grób: tam ryzy jego spoczywają, dymy kadzideł obok snują się i nie gasnące świece palą się..."" Tu Pierstień znowu spojrzał na Iwana. Oczy jego były zamknięte, oddech miarowy. Zdawało się, że car już zasnął. Ataman trącił Korszuna łokciem. Stary postąpił dwa kroki naprzód. Pierstień mówił dalej śpiewnym głosem: - Pokłonili mu się wszyscy monarchowie: "Dziękujemy ci, gospodynie jasny, przemądry carze, Dawidzie Jewsyjewiczu! Powiedz nam jeszcze, gospodynie, powiedz nam jeszcze o tym: Która ryba jest matką wszystkich ryb? Który ptak jest ojcem wszystkich ptaków? Który zwierz jest zwierzem nad zwierzami? Który kamień jest ojcem wszystkich kamieni? Które drzewo jest matką wszystkich drzew? Jaka trawa jest matką wszystkich traw?" I odrzekł im przemądry car: "Powiem wam, bracia, jeszcze i to wam powiem: "Wieloryb jest ojcem wszystkich ryb; cała ziemia stoi na trzech 164 l ^y 165 wielorybach! Ptak Jestrafil jest ojcem wszystkich ptaków, i żyje ten ptak na morzu niebieskim; kiedy ptak skrzydłami zatrzepoce, morze niebieskie całe rozkołysze się, korabie kupieckie toną, statki przybrzeżne rozbijają się. A kiedy Jestrafil skrzydła rozpostrze o drugiej po północy, zapieją koguty na całej ziemi, cała ziemia wtedy oświetli się..."" Pierstień rzucił okiem na Iwana. Car leżał z zamkniętymi oczami; usta miał otwarte jak śpiący. W tejże chwili, jakby stosownie do swoich słów, Pierstień zobaczył przez okno, że cerkiew pałacowa i dachy sąsiednich budynków oświetliły się blaskiem dalekiej łuny. Z lekka szturchnął Korszuna, który przysunął się jeszcze o krok do śpiącego cara. . " • - Zwierz Indra jest zwierzem nad zwierzami - ciągnął dalej Pierstień -i chodzi ten zwierz po podziemiu jako słoneczko po niebie, i rogiem swoim ten zwierz kopie matkę-ziemię, wykopuje źródła głębokie, wypuszcza rzeki, rzeczułki, oczyszcza strumienie i strumyczki, daje ludziom wodę pijną, pijną i myjną! Kamień Ałatyr jest ojcem wszystkich kamieni; na onym białym kamieniu sam Jezus Chrystus kiedyś odpoczął, sam król niebieski rozmowę wiódł z dwojenastoma apostołami, i chrześcijańską wiarę umacniał, i głosił wiarę na tym kamieniu, rozsiewał ziarna po całej ziemi! Cyprys jest ojcem wszystkich drzew; z tego li drzewa cyprysowego zrobion był cudny pokłonny krzyż, a n& tym krzyżu, na krzyżu onym żywotworzącym, ukrzyżowany był Chrystus Pan, sam Jezus Chrystus, sam król niebieski pomiędzy dwoma łotrami wisiał, pomiędzy dwoma rozbójnikami! A trawa płakun jest matką wszystkich traw; kiedy na krzyżu był Chrystus Pan, szła Matka Boża, szła Krasna Pani do Syna swego umęczonego; z oczu jej gorzkie kapały łzy i z onych gorzkich przeczystych łez ono się cudo-ziele zrodziło, płakun się zrodził; z korzenia jego u nas na Rusi robią krzyżyki; starzy czerńcy je noszą i doźrzali mężowie prawosławni! Tu Iwan Wasiliewicz głęboko westchnął, ale nie otworzył oczu. Łuna pożaru stawała się coraz jaśniejsza. Pierstień zaczął się obawiać, że alarm wybuchnie wcześniej, niż oni zdążą wydostać klucze. Sam nie mogąc zmienić miejsca, żeby car nie zauważył jego ruchu po głosie, wskazał Korszunowi pożar, potem śpiącego Iwana i ciągnął dalej: - Pokłonili mu się carowie: "Dziękujemy ci, gospodynie jasny, przemądry Jewsyjewiczu! Sposobnyś mówić z pamięci, a mówisz jak z księgi!" I ozwał się Włodymir car: "Mądry, przemądry carze, Dawidzie Jewsyjewiczu! Powiedz mi jeszcze, oświeć mnie jeszcze, co to ma znaczyć: Nie spało mi się dzisiejszej nocy, niewiele spało się, dużo zwidziało się; jakoli zeszły się dwa zwierze, jeden biały zwierz, drugi szary zwierz; jakoli pobiły się ze sobą te zwierze, a biały przemógł szarego!" I odrzekł mądry car, przemądry car Dawid Jewsyjewicz: "Hej, carze, prawosławny carze. Włodymirze Włodymi-rowiczu! To nie zwierze dwa zeszły się i pobiły się; u nas to było, na ziemi naszej, na naszej ziemi, na Rusi Świętej: zeszły się z sobą prawda i krzywda, biały zwierz - prawda, szary zwierz -krzywda; i prawda krzywdę odpędziła; prawda poszła do nieba, krzywda została na ziemi. I każdy, kto u nas prawdą żyć będzie - pójdzie do carstwa niebieskiego, a kto będzie krzywdą, czyli nieprawdą żył - do piekieł pójdzie na męki wieczne!" Tu dało się słyszeć lekkie chrapanie Iwana. Korszun wyciągnął rękę do carskiego wezgłowia, Pierstień zaś przysunął się bliżej do okna; żeby jednak raptownym umilknięciem nie przerwać snu Iwana, ciągnął dalej swoją opowieść tym samym jednostajnym głosem: - Carowie wszyscy pokłonili mu się: "Dziękujemy ci, gospodynie jasny, przemądry carze, najmądrzejszy z carów, Dawidzie Jewsyjewiczu! Powiedz nam jeszcze, gospodynie, powiedz nam o tym: Dla jakich grzechów jest przebaczenie, a dla jakich grzechów nie ma przebaczenia?" I taką im odpowiedź dał przemądry car, najmędrszy z carów, Dawid Jewsyjewicz: "Wszystkie grzechy mogą być przebaczone, ale dla trzech grzechów ciężka jest pokuta: jeśli kto zbliżył się z kumą chrzestną, jeśli kto złorzeczy ojcu i matce, jeśli..." Wtedy car otworzył oczy. Korszun cofnął rękę, ale już było późno: wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Iwana. Przez pewien czas obydwaj nieruchomo patrzyli na siebie, jakby skrępowani czarodziejską siłą. - Ślepcy - zawołał nagle car i szybko zerwał się z łóżka. - Powiem wam trzeci grzech: jeśli kto przebiera się za żebraka i wchodzi do sypialni cara! Przy tych słowach pchał Korszuna ostrzem posochu w piersi. Rozbójnik chwycił za posoch, zachwiał się i upadł. - Hej - krzyknął car wyszarpując ostrze z piersi Korszuna. Wpadli oprycznicy szczękając bronią. - Bierzcie ich obydwóch! - rozkazał Iwan. Jak zajadły pies rzucił się Maluta na Pierstienia, ale ataman z niezwykłą zręcznością zdzielił go w dołek, wybił nogą ramę okienną i wyskoczył do ogrodu. - Otoczyć ogród! Łapać rozbójnika! - ryczał Maluta zgiąwszy się od bólu i trzymając obiema rękami za brzuch. 167 Tymczasem oprycznicy podnieśli Korszuna. Iwan w czarnym stycharze, spod którego błyskała kolczuga, stał z drżącym posochem w ręku, wlepiwszy groźne oczy w rannego rozbójnika. Przestraszeni słudzy trzymali zapalone świece. Przez wybite okno widać było pożar. W Słobodzie wszczął się ruch; w oddali huczał dzwon na trwogę. Korszun stał, ściągnąwszy brwi, spuściwszy oczy, podtrzymywany przez opryczników; krew szerokimi plamami barwiła jego koszulę. - Ślepcze! - zawołał car. - Mów, kto jesteś i co zamyślałeś przeciwko mnie? - Nie mam co taić! - odpowiedział Korszun. - Chciałem dobyć klucze od twojego skarbca, a przeciwko tobie nic nie zamyślałem! - Kto cię nasłał? Jakich masz wspólników? Korszun spojrzał na cara nieulęknionym wzrokiem. - Nadziejo nasza, prawosławny carze! Byłem kiedyś młody i śpiewałem sobie piosenkę Me szum, matko, ciemna dąbrowo. W tej to piosnce car zapytuje dzielnego junaka: "Z kim wespół trudniłeś się rozbojem?" A junak mu powiada: "Czterech miałem towarzyszów: już to pierwszym moim towarzyszem była ciemna noc, a drugim towarzyszem..." - Dosyć! - przerwał mu Maluta. - Zobaczymy, co zaśpiewasz, jak cię zaczną w dybach szarpać, na okrak sadzać! Ale ki diabeł! - ciągnął dalej wpatrując się w Korszuna. - Chyba gdzieś już widziałem ten kudłaty łeb! Korszun uśmiechnął się i złożył głęboki ukłon Malucie. - Widzieliśmy się, dobrodzieju, Maluto Skuratowiczu, widzieliśmy się, jeżeli sobie przypominasz, nad Bagnem Pogańskim. - Chomiak! - zwrócił się Maluta do swojego strzemiennego. - Weź tego starca, porozmawiaj z nim, poproś ładnie, żeby ci powiedział, po co przyszedł do jego carskiej miłości. Ja sam zaraz przyjdę do katowni! - Choźmy staruszku! - rzekł Chomiak chwytając Korszuna za kołnierz. - Choźmy, pięknie sobie pogadamy! - Czekaj! - powiedział Iwan. - Oszczędź mi tego starca, Maluta; nie powinien skończyć na mękach. Wymyślę mu koniec przykładny, niebywały i niesłychany, taką kaźń wymyślę, że sam się za głowę złapiesz, ojcze zakrystianie! - Podziękujże carowi, ty psie! - powiedział Maluta do Korszuna, popychając go. - Będziesz jeszcze trochę żył, jak widać. Tej nocy powykręcamy ci tylko stawy! I razem z Chomiakiem wyprowadził rozbójnika z sypialni. Tymczasem Pierstień, korzystając z ogólnego zamieszania, przełazi przez ogrodowy częstokół i dobiegł do placu, gdzie znajdowało się więzienie. Plac był pusty; ludzie hurmą ruszyli do pożaru. Idąc chyłkiem wzdłuż muru więzienia, Pierstień natknął się na coś miękkiego i, nachyliwszy się, namacał zwłoki ludzkie. - Atamanie! - szepnął zbliżając się do niego ten sam rudy pieśniarz, który go był z rana zatrzymał. - Wartownika zarżnąłem! Dawaj żwawo klucze, otworzymy turmę i do widzenia! Pójdę do pożaru, będę grabić z chłopcami! A gdzie Korszun? - W ręku cara! - odrzekł szorstko Pierstień. - Wszystko przepadło! Zbieraj chłopców i chodu! Cicho, a to kto? - Ja! - odrzekł Mifka oddzielając się od muru. - Wynoś się durniu! Nogi za pas! Wszyscy wynoście się co duch ze Słobody! Punkt zborny koło krzywego dębu! - A książę?... - zapytał Mifka przeciągle. - Dureń! Słyszysz, wszystko przepadło! Dziadek złapany, kluczy nie dostaliśmy! - Przecie turma nie zamknięta. - Nie zamknięta? A któż ją otworzył? '• •• - A ja! - Co ty znów, bałwanie! Mów jasno! - Co tu mówić! Przychodzę, nikogo nie ma, wartownik leży z rozkraczonymi nogami. Mówię sobie: trza spróbować, czy drzwi mocne. Przycisnąłem ramionkiem, a one wyskoczyły same, razern z zawiasami! - A to głupia pała! - wykrzyknął z radością Pierstień. - Prawdę mówią, że głupi ma szczęście! Oj, głupcze, głupcze! Oj, gamoniu, gamoniu! Pierstień chwycił Mifkę za głowę i ucałował w oba policzki; Mifka też, cmokając, wyciągnął swoje grube wargi, a potem obojętnie obtarł się rękawem. - Idźże za mną, taki synu, idź! A ty grajku, czekaj tutaj. Jakby się co stało, gwizdnij! Pierstień wszedł do więzienia. Za nim wpakował się Mifka. Za pierwszymi drzwiami było jeszcze dwoje innych drzwi, ale te, Jako o wiele słabsze, jeszcze łatwiej ustąpiły pod bohaterskim naciskiem Mifki. - Książę! - zawołał Pierstień wchodząc do podziemia. - Wstawaj! Srebrny pomyślał, że już przyszli na śmierć go wyprowadzić. 168 169 - Czy to już rano? - spytał. - Czy też nie możesz, Maluto, doczekać się świtu? - Ja nie Małuta! - odrzekł Pierstień. - Jestem ten, któregoś wybawił od śmierci. Wstawaj, książę! Czas drogi. Wstawaj, wywiodę cię z turmy! - Ktoś ty? - spytał Srebrny. - Nie znam twojego głosu! - I nie dziw, bojarze, jak mógłbyś mnie pamiętać! Ale wstawaj, nie możemy zwlekać! Srebrny nie odpowiedział. Myślał,"że Pierstień jest jednym z oprawców Maluty, i słowa jego wziął za szyderstwo. - Czyżbyś mi nie wierzył, książę? - ciągnął dalej ataman z urazą. -Przypomnij sobie Miedwiediowkę, przypomnij Bagno Pogańskie: jestem Wania Pierstień! Radość zapłonęła w piersi Srebrnego. Serce mu zabiło mocniej i obudziła się w nim miłość życia i wolności. Zamigotały w jego myślach pola i lasy, i nowe sławne bitwy, i jawił mu się jak słońce świetlany obraz Heleny. Już zerwał się z ziemi, już gotów był iść za Pierstieniem, gdy naraz przypomniał sobie daną carowi przysięgę i krew spłynęła mu do serca. - Nie mogę! - powiedział. - Nie mogę podążyć za tobą. Przyrzekłem carowi nie oddalać się bez jego woli i, gdziekolwiek znajdować się będę, oczekiwać na jego sąd! - Książę! - odrzekł zdziwiony Pierstień. - Nie mam czasu na spieranie się z tobą. Ludzie moi czekają, każdą chwilę zwłoki możemy przypłacić głową. Jutro masz być stracony. Teraz jeszcze czas, wstawaj i chodź z nami! - Nie mogę - powtórzył smutnie Srebrny - krzyż całowałem na potwierdzenie mojej przysięgi! - Bojarze! - zawołał Pierstień, a głos jego zmienił się od gniewu. - Czy sobie szydzisz ze mnie, czy co? Dla ciebie podpaliłem Słobodę, dla ciebie poświęciłem najlepszego swojego towarzysza, dla ciebie może wszyscy, jak tu jesteśmy, głowy położymy, a ty chcesz tu zostać? Na próżno przyszliśmy, czy co? Za błaznów nas masz... czy co? Nie widziałem jeszcze człowieka, który ośmieliłby'się tak żartować ze mnie! Mów, po raz ostatni cię pytam: idziesz czy nie? - Nie! - odrzekł stanowczo Nikita Komanowicz i położył się na wilgotnej ziemi. - Nie? - powtórzył Pierstień ściskając zęby. - Nie? Otóż nie stanie się na twoim! Mifka, bierz go siłą! - I w tej samej chwili ataman rzucił się na księcia i paskiem zakneblował mu usta. 170 - Teraz nie będziesz się spierał! - rzekł ze złością. Mifka zagarnął księcia oburącz i niczym małe dziecię wyniósł z więzienia. - Raz, dwa! Idziemy!-krzyknąłPierstień. Na jednej z ulic spotkali ich oprycznicy. - Kogo niesiecie? - spytali. - Słobodzkiego człowieka; przy pożarze belka go przygwoździła -wyjaśnił Pierstień. - Niesiemy go na grobowisko. Przy wyjściu ze Słobody zatrzymał ich wartownik. Chcieli go minąć; wartownik otworzył usta, by krzyknąć; Pierstień grzmotnął go kiścieniem i nieborak padł na miejscu, nawet nie pisnąwszy. Rozbójnicy wynieśli księcia ze Słobody bez dalszych przeszkód. ROZDZIAŁ XXII Monaster Rozstaliśmy się z Maksymem wówczas, gdy słotną nocą wyjeżdżał ze Słobody Aleksandrowskiej. Kudłaty Bujan szczekał i skakał koło niego, uradowany, że udało mu się zerwać z łańcucha. Maksym, porzucając dom rodzicielski, nie zdążył nakreślić sobie wyraźnego celu. Chciał tylko skończyć z nienawistnym żywotem carskich ulubieńców, z ich nikczemnym weselem i codziennymi prawie kaźniami. Zostawiwszy za sobą straszną Słobodę, Maksym zdał się na los. Z początku popędzał konia, żeby go nie dopadli słudzy ojcowi, gdyby Malucie przyszło do głowy wysłać za nim pogoń. Ale niebawem skręcił na boczną drogę i pojechał stępa. Nad ranem burza ucichła. Wschód się zarumienił i Maksym zaczął wyraźniej dostrzegać przedmioty. Po obu stronach drogi rosły kędzierzawe dęby, wśród nich rozsiadły się krzaki leszczyny. Było chłodnawo; krople deszczu spadały z drzew i leniwie ściekały po szerokich liściach. Wkrótce drobne ptaszki zaczęły fruwać i świergotać w zieleni, dzięcioł zastukał w suche drzewo, a wierzchołki dębów ozłociły się promieniami wschodzącego słońca. Przyroda coraz bardziej się ożywiała; koń stąpałjaźniej. Rozpostarła 171 się przed Maksymem ojczysta Ruś; wesoło mógłby junosza oddychać w jej wolnych przestworzach, ale tęsknica legła mu na sercu, nieobjęta rosyjska tęsknica. Zadumiał się o porzuconej matce, o swoim osamotnieniu, o wielu rzeczach, z których sam sobie jeszcze nie zdał rachunku; zadumał się i w owym zadumaniu jął nucić smętną piosenkę. Cudne i rzewne są rosyjskie pieśni! Słowa bywają nic nie znaczące, stanowią tylko pozór; nie słowami, ale dźwiękami wyraża się głębokie, bezkresne uczucia. Tak, patrząc na zieleń, na niebo, na cały świat boży, Maksym jechał i śpiewał o swojej nieszczęsnej doli, o złotej swobodeńce, o matce dąbrowie zielonej. Nakazywał koniowi, aby go zaniósł do dalekiego obcego kraju, który bez wiatru wysusza, bez mrozu ziębi. Polecał wiatrowi, aby oddał pokłon matce. Zaczynał od pierwszego lepszego przedmiotu, jaki mu wpadał w oczy, i wypowiadał wszystko, co mu przychodziło na myśl, ale głos mówił więcej niż słowa, a gdyby ktoś usłyszał tę pieśń, zapadłaby mu ona w serce i często, w chwili smutku, wracałaby na pamięć. Wreszcie gorycz wezbrała w Maksymie; ściągnął lejce, poprawił czapkę, świsnął, krzyknął i puścił konia galopem. Wkrótce zabielały przed nim mury monasteru. Pustelnia wznosiła się na stoku wzgórza porośniętego dębami. Złote kopuły i wzorzyste krzyże odcinały się na tle błękitu nieba i zieleni drzew. Po drodze Maksym napotkał oddział monasterskich służków w kolczugach i szyszakach. Jechali z wolna i śpiewali psalm: "Będę cię miłował, Panie, mocy moja!" Usłyszawszy nabożne słowa Maksym zatrzymał konia, zdjął czapkę i przeżegnał się. Pod wzgórzem płynęła niewielka rzeczka. Kilka młynów obracało nią. swoje koła. Na brzegr pasły się gromady pstrokatych krów. Wszystko wokół pustelni tchnęło takim spokojem i ciszą, że wysyłanie zbrojnego podjazdu wydawało się zbyteczne. Nawet ptaki na dębach szczebiotały jakby półgłosem, wiatr nie szeleścił w liściach, i tylko pasikoniki, przyczajone w trawie, cykały bez ustanku. Trudno było wyobrazić sobie, żeby źli ludzie mogli zamącić ten spokój. "Tu odpocznę! -pomyślał Maksym. - Za tymi murami spędzę kilka dni, póki ojciec nie przestanie mnie szukać. Przełożonemu monasteru wyznam wszystko na spowiedzi i może udzieli mi przytułku na jakiś czas." Nie zawiódł się Maksym. Sędziwy igumen z długą siwą brodą, z łagodnym spojrzeniem, w którym malowała się zupełna nieświadomość rzeczy 172 świeckich, przyjął go życzliwie. Dwóch służków wzięło za uzdę zmęczonego konia. Trzeci wyniósł chleba i mleka dla Bujana; wszyscy gościnnie krzątali się koło Maksyma. Igumen zaprosił go na obiad, ale Maksym wyraził chęć wyspowiadania się przedtem. Starzec spojrzał na niego badawczym wzrokiem, o ile na to pozwalały jego dobroduszne oczy, i nie rzekłszy ani słowa, poprowadził go przez obszerny dziedziniec do niskiej, jednokopułowej cerkwi. Szli mimo krzyżów mogilnych i długiego szeregu cel obsadzonych kwiatami. Braciszkowie zakonni po drodze kłaniali im się w milczeniu. Płyty nagrobne dzwoniły od stąpnięć Maksyma; wysoka trawa przebijała się między płytami i na poły zakrywała napisy pełne pobożnej pokory; wszystko przypominało o zniko-mości życia, wszystko nawoływało do modlitwy i skupienia. Cerkiew, do której igumen prowadził Maksyma, stała wśród wiekowych dębów, a ich konary prawie zupełnie zasłaniały wąskie a długie okna, przepuszczające światło przez zakurzoną mikę, oprawioną w drobne ołowiane ramki. Kiedy weszli, objęła ich ciemność, owionął chłód. Tylko przez jedno okno, mniej od innych zasłonięte, ukośne słupy światła padały na malowidło ścienne przedstawiające Sąd Ostateczny. Inne części cerkwi wydawały się wskutek tego jeszcze mroczniejsze, ale gdzieniegdzie odbijały jaskrawym blaskiem srebrne jabłka wieloramiennych wiszących świeczników, korony na obrazach tudzież krzyże i słowa hymnów cerkiewnych, wyszywane srebrem na czarnym aksamicie pokrywającym grobowce książąt Worotyńskich, założycieli klasztoru. Pozłota na ażurowych liściach ikonostasu podobna była miejscami do węgli żarzących się pod warstwą popiołu i gotowych wybuchnąć ostrym płomieniem. Pachniało pleśnią i kadzidłem. Oczy Maksyma powoli oswajały się z półmrokiem i rozróżniały inne szczegóły świątyni: nad carskimi wrotami widać było triumfującego Zbawiciela w otoczeniu cherubinów i serafinów, a nad nim szesnaście władczych, czyli Chrystusowych świąt. Święty Jan Chrzciciel na dużym obrazie, wprawionym u dołu w ikonostas, ze skrzydłami u ramion, trzymał na tacy własną uciętą głowę. Na bocznych drzwiach wymalowane były licho i po prostacku: przypowieść o synu marnotrawnym, spór śmierci z żywotem oraz śmierć grzesznika i śmierć człowieka poczciwego. Ponure te obrazy wywarły na Maksymie głębokie wrażenie; wszystkie Przykazania o pokorze ducha, o bezwzględnej uległości względem rodziców, Wszystkie zasady, w których był wychowany, odżyły w nim znowu. Ogarnęła go wątpliwość, czy dobrze postąpił wyjeżdżając z domu wbrew woli ojca. Ale sumienie odpowiadało mu, że miał prawo tak postąpić; tymczasem jednak 173 'V gryzły go wyrzuty sumienia. Obraz Sądu Ostatecznego przygnębiająco działał na jego wyobraźnię. Kiedy cień liści dębowych, poruszony przez wiatr za oknami, kołysał się na ścianie, wydawało mu się, że grzesznicy i szatani, których wizerunki wielkości człowieka widniały na obrazach, oddychają i czynią ruchy. Nabożny strach przeniknął jego serce. Maksym padł do nóg igume-nowi. - Ojcze mój - zawołał - być może, iż jestem Wielkim grzesznikiem! - Módl się - odpowiedział łagodnie starzec - wielkie jest miłosierdzie Boga, wiele ci dopomoże skrucha, mój synu! Maksym zebrał wszystkie siły. - Ciężki mój występek - zaczął drżącym głosem. - Słuchaj mnie, ojcze! Straszno mi to wyznać. Umarła moja miłość dla cara, odwróciło się od niego moje serce! Igumen ze zdziwieniem spojrzał na Maksyma. - Nie odpychaj mnie, ojcze mój! - ciągnął dalej Maksym. - Wysłuchaj mnie! Długo walczyłem sam z sobą, długo modliłem się przed świętymi ikonami. Szukałem w sercu miłości dla cara i nie mogłem jej znaleźć! - Synu mój - rzekł igumen, patrząc ze współczuciem na Maksyma -zapewne jakieś sztuczki szatańskie zaćmiły twój rozsądek, spotwarzasz sam siebie. To być nie może, abyś znienawidził cara. Wielu ciężkich przestępców spowiadałem, w tej świątyni: byli tu i złodzieje cerkiewni, byli i mordercy okrutni, ale nie było takiego, który obwiniłby się sam o brak miłości dla gosudara! Maksym zbladł. - Czyli że jestem większym zbrodniarzem niż ci, co okradają cerkwie i mordują ludzi! - zawołał. - Ojcze mój, cóż mam czynić? Naucz, objaśnij mnie, serce mi się łamie! Starzec popatrzył na spowiadającego się i coraz większe uczuwał zdziwienie. Regularne oblicze Maksyma nie ukazywało ani jednego rysu złego czy występnego. Była to twarz skromna, pełna dobroci i odwagi, jedna z tych twarzy rosyjskich, które dziś jeszcze spotkać można często pomiędzy Moskwą a Wołgą, w okolicach położonych z dala od wielkich traktów, dokąd jeszcze nie przeniknęły wpływy miasta. - Synu mój - ciągnął dalej igumen - nie wierzę ci, sam świadczysz zbrodnię przeciwko sobie! Nie wierzę, abyś wcale nie miał serca dla monar- chy. To niemożliwe. Pomyśl sam: car to dla nas więcej niźli ojciec, a piąte przykazanie nakazuje czcić ojca. Powiedz mi, synu, czy wypełniasz przykaz- nia Boże? Maksym milczał. - Synu mój, wszak czcisz ojca swego? - Nie! - odrzekł Maksym ledwo dosłyszalnym głosem. - Nie? - powtórzył igumen i cofnąwszy się, uczynił znak krzyża świętego. - Nie kochasz cara? Nie czcisz ojca? Któż ty jesteś? - Jestem... - powiedział młody oprycznik - jestem Maksym Skuratow, syn Skuratowa-Bielskiego! - SynMaluty? - Tak! - powiedział Maksym i zaszlochał. Igumen nic nie odpowiedział. Z wyrazem smutku na twarzy stał przed Maksymem. Nieruchomo spoglądały na nich posępne oblicza ugodników. Potępieńcy na obrazie Sądu Ostatecznego żałośnie wznosili ręce do nieba, ale wszystko pogrążone było w milczeniu. Ciszę świątyni przerywały tylko łkania Maksyma, świergot jaskółek pod sklepieniami i niekiedy jakieś głośniejsze słowo modlitwy, którą po cichu szeptał igumen. - Synu mój - rzekł wreszcie starzec - opowiedz mi wszystko po porządku, nic przede mną nie ukrywając: jak doszedłeś do swojej niemiłości dla gosudara? Maksym opowiedział o swoim życiu w Słobodzie, o ostatniej rozmowie z ojcem i o swoim nocnym odjeździe. Mówił wolno, dobitnie, namyślając się, żeby niczego nie opuścić i nic nie ukryć przed spowiednikiem. Skończywszy opowiadanie, spuścił oczy i długo nie śmiał spojrzeć na igumena, czekając na wyrok. - Czy wszystko mi wyznałeś? - zapytał igumen. - Czy nie obciąża coś jeszcze twojej duszy? Czy nie umyśliłeś czego przeciw carowi? Może co zamierzyłeś przeciw świętej Rusi? Oczy Maksyma błysnęły. - Ojcze mój, prędzej dam sobie uciąć głowę, niźli zamierzę coś przeciwko ojczyźnie. Winien jestem niemiłości dla gosudara, alem nie winny zdrady! Igumen nakrył go stułą. - Oczyszczony już rab boży, Maksym! - powiedział. - Odpuszczone są mu grzechy świadome i nieświadome! 175 .i1. Cicha radość wstąpiła do duszy Maksyma. ' - Synu mój - rzekł igumen - twoja spowiedź cię oczyściła. Cerkiew święta nie winuje cię za to, że opuściłeś Słobodę. Uciekać od zgorszenia może i powinien każdy. Ale strzeż się pokus wroga rodzaju ludzkiego. Nie czyń tak jak Kurbski, który przestał być wysokim bojarem rosyjskim, a zrobił się narzędziem szatana! Przemiłosierny Bóg - mówił dalej z westchnieniem starzec - za wielkie grzechy nasze zesłał nam ciężkie czasy. Nie my swoim słabym rozumem ludzkim sądzić mamy o Jego niezbadanych wyrokach. Kiedy Pan Bóg dotyka nas głodem i chorobami, cóż nam innego pozostaje, jak modlić się i korzyć przed Jego świętą wolą. Takoż i teraz: nastał nad nami car nielitościwy, groźny. Nie wiemy, za co nas karze i traci, ale wiemy, że jest pomazańcem Bożym, schylamy więc pokornie głowę nie przed Iwanem Wasiliewiczem, ale przed wolą Tego, który go pomazał na cara. Przypomnijmy sobie prorocze słowa: "Jeśli, który kraj sprawiedliwy jest przed obliczem Pana, daje mu Pan monarchę i sędziów sprawiedliwych, i pomyślność wszelką mu daje; jeśli zaś który kraj nagrzeszy przeciwko Bogu, daje mu Bóg monarchę i sędziów niesprawiedliwych, i zsyła na ten kraj wszelakie zło!" Zostań u nas, mój synu, posiedź z nami. A kiedy przyjdzie pora twojego odjazdu, wonczas będziemy wszyscy tutaj, ja i cała bracia zakonna, modlić j się za ciebie, gdziekolwiek pójdziesz, aby Bóg naprostował drogę twoją! A teraz... - ciągnął dalej z dobrocią igumen zdejmując z siebie stułę - teraz pójdziemy do trapezy. Po duchownym pokarmie nie gardźmy cielesnym. | Mamy tu nie lada jakie szczupaki, są i karasie; spróbujesz naszej bryndzy, wypijesz miodu czeremchowego za zdrowie cara i najświątobliwszego władyki! I tak po przyjacielsku gawędząc, starzec zaprowadził Maksyma do trapezy. Rozdział XXIII Droga Spokojnie i jednostajnie płynęło monasterskie życie. W chwilach wolnych zakonnicy zbierali zioła lecznicze. Inni zajmowali się malarstwem, rzeźbili z cyprysu krzyże albo ikony, barwili i złocili drewniane czasze. Maksym przywiązał się do zacnych mnichów. Nie dostrzegał upływającego czasu. Ale minął tydzień i młodzian postanowił odjechać. Jeszcze w Słobodzie słyszał o nowych napadach Tatarów na riazańską ziemię i dawno już pragnął razem z riazańcami popróbować szczęścia w orężnych starciach z najeźdźcą. Kiedy powiadomił o tym igumena, starzec się zasmucił. - Dokąd będziesz jechał, mój synu? - powiedział, - Wszyscy cię tu kochamy, wszyscyśmy do ciebie przywykli. Kto wie... może i na ciebie spłynie łaska Boża i na zawsze pozostaniesz z nami! Posłuchaj, Maksym, nie odjeżdżaj od nas! - Nie mogę, ojcze! Los już dawno wola mnie w dalekie strony. Dawno słyszę szczęk tatarskiego łuku, a niekiedy, jak się zamyślę, mam takie czucie, że strzały świszczą koło moich uszu. Ten szczęk, ten świst pociąga mnie i wabi! Nie próbował dłużej igumen zatrzymywać Maksyma, odprawił na jego intencję nabożeństwo, pobłogosławił go, a bracia zakonna z żalem go pożegnała. I znowu znalazł się Maksym na koniu, wśród zielonego lasu. Bujan jak dawniej skakał koło konia i wesoło spoglądał na Maksyma. Nagle zaczął szczekać i pobiegł naprzód. Maksym już chwycił za szablę, spodziewając się jakiegoś nieprzyjemnego spotkania, kiedy zza zakrętu drogi wyłonił się jeździec w żółtym kaftanie, z czarnym dwugłowym orłem na piersiach. Jeździec pomykał kłusem, wesoło pogwizdywał i trzymał na pstrej rękawicy białego krzeczota w kłobuczku z dzwonkami. Maksym poznał jednego z carskich sokolników. - Triszka! -zawołał. - Maksym Grigoriewicz! - odpowiedział wesoło sokolnik. - Zdrowia życzę! Jak się miewasz, Maksymie Grigoriewiczu? Tu cię znajduję! A myśmy w Słobodzie myśleli, że przepadłeś na amen! Twój ojczulek dobrodziej tak się rozsierdził, że niech Pan Bóg broni! Strach było patrzeć! Wiele rzeczy ludzie jeszcze powiadają o twoim ojczulku, o carewiczu i o księciu Srebrnym. Człowiek sam nie wie, czemu wierzyć. No, chwała Bogu, że odnalazłeś się, Maksymie Grigoriewiczu! Dopieroż się mateczka twoja ucieszy! Maksymowi nie na rękę było spotkanie z Triszka. Ale sokolnik był poczciwym chłopcem i w razie konieczności umiał trzymać język za zębami. Maksym spytał go, jak dawno wyjechał ze Słobody. - Będzie już z tydzień, jak Adragan uciekł z pola! - odpowiedział sokolnik pokazując na swojego białozora. - Ale ty chyba o nim nie wiesz, 176 Maksymie Grigoriewiczu! Miałem ja strachu a strachu, kiedy car na mnie rozsrożył się! Ale Bóg mi okazał swoje miłosierdzie, a święty męczennik Trifon uczynił cud i wyratował mnie z biedy! Sokolnik zdjął czapkę i przeżegnał się. - Posłuchaj, Maksymie Grigoriewiczu. Wyjechał nasz gosudar, będzie temu z tydzień, na zabawę z ptakami. Wypuścił Adragana raz i drugi, no i, na nieszczęście, za trzecim razem wariactwo jakieś naszło Adragana. Zaczął bić sokoły, strącił Smyszlaja i Krużka, a potem wziął i frunął, nie wiada gdzie! Nie zdążyłbyś doliczyć do dziesięciu, kiedy ci zniknął z oczu! Chciałem jechać za nim, ale gdzie tam! Przepadł, jakby go wcale nie było. Sokolniczy zameldował carowi, że Adragan uciekł. Car kazał mnie przywołać i z góry na mnie: ty bo, Triszka, głową odpowiadasz za ptaka; znajdziesz go - to cię nagrodzę, nie znajdziesz - to ci każę łeb uciąć! No i co robić! Z carem żartów nie ma! Pojechałem szukać Adragana. Sześć dni przekawęczyłem, w końcu czuję, że coś mi w szyi niedobrze: trzeba będzie, myślę, rozstać się z głową. Zacząłem płakać; płakałem, aż ze zmartwienia zasnąłem w lesie. Ledwom zasnął, przywidziało mi się, że światło jakieś dziwne gorzeje między drzewami i dzwonienie brzmi po całym lesie. I słysząc to dzwonienie a cięgiem śpiąc, mówię sam do siebie: to dzwonią dzwoneczki Adraganowe. Patrzę, a tu przede mną siedzi na białym koniu, cały oblany światłem, młody wojak i na ręku trzyma Adragana. "Triofonie! - powiedział wojak. - Nie tu szukaj Adragana. Wstań, idź w stronę Moskwy, do Uroczyska Łazarzowego. Tam stoi sosna, a na tej sośnie siedzi Adragan." Obudziłem się i, sam nie wiem skąd, od razu przyszło mi do głowy, że wojak ten to był męczennik święty Trifon. Wskoczyłem na konia i dalejże do Moskwy. I czy dasz wiarę, Maksymie Grigoriewiczu? Jak przyjechałem do tego uroczyska, widzę: rzeczywiście stoi sosna, a na niej siedzi mój Adragan, kubek w kubek, jak mówił święty! Głos sokolnika drżał i duże łzy spływały z jego oczu. - Maksymie Grigoriewiczu - dodał ocierając łzy - teraz życie całe poświęcę bez reszty, sam bodaj w niewolę się oddam na wieki, a wybuduję świętemu ugodnikowi kapliczkę! Na tym samym miejscu ją postawię, gdzie znalazłem Adragana. I obraz każę na ścianie wymalować, kubek w kubek, jak mi się pokazał święty: na białym koniu, z ręką podniesioną wysoko i z białyn1 krzeczotem na niej. Dzieciom i wnukom swoim przykażę, aby sławili świętego, aby odprawiali do niego nabożeństwa i stawiali mu świece pisane za to, ze iie zechciał mojej zguby, że uratował od śmierci raba swojego! Patrz - ciągnął dalej sokolnik wskazując na białozora - oto Adragan, calutki i zdro-wiutki! Czekaj no, ptaszku, zdejmę ci kłobuczek! Czego krzyczysz? Latać ci się znowu chce? Nie, bratku, pocierp trochę! Dosyć się nalatałeś, teraz cię nie puszczę! I Triszka drażnił białozora palcem. - Widzisz, jaki złośnik! Jak to łapie! A jak się drze! Chyba o wiorstę go słychać! Opowiadanie sokolnika zapadło w duszę Maksyma. - Weźże i ode mnie ofiarę! - powiedział rzucając garść złotych monet do czapki Trifona. - To wszystkie moje pieniądze, nie są mi potrzebne, a ty musisz dużo jeszcze zbierać na kaplicę. - Niech cię Bóg wynagrodzi, Maksymie Grigoriewiczu! Z twoimi pieniędzmi postawię nie tylko kaplicę, ale całą cerkiew! Jak przyjadę do domu, do Słobody, odprawię nabożeństwo i zjem prosforę za twoje zdrowie! Wiecznie będę twoim rabem, Maksymie Grigoriewiczu! Co chcesz, to rozkazuj! - Słuchaj, Trifonie. Uczyń mi przysługę, nietrudną; jak przyjedziesz do Słobody, nikomu nawet nie piśnij, że mnie tu spotkałeś; dopiero po jakich czterech dniach pójdź do mojej matki i powiedz jej, ale tylko jej samej, żeby nikt więcej nie słyszał, powiedz: syn twój z łaski Boga zdrów i zasyła ci niskie pokłony. - Tylko tyle, Maksymie Grigoriewiczu? - Posłuchaj jeszcze, Trifonie; jadę w daleką drogę. Może nie wrócę prędko. Jeżeli ci to nie sprawi kłopotu, odwiedzaj od czasu do czasu moją matkę i za każdym razem mów: słyszałem od ludzi, że syn twój dzięki Bogu zdrów, i nie potrzebujesz się martwić o niego! A jeżeli matka zapyta, od jakich ludzi to słyszałeś, powiedz jej: słyszałem od ludzi moskiewskich, im zaś inni ludzie mówili, nie wiadomo jacy. Chodzi o to, żeby nikt na mój ślad nie trafił, a matka żeby wiedziała, iż zdrów jestem. - Więc ty, Maksymie Grigoriewiczu, naprawdę nie wrócisz do Słobody? ^' - Czy wrócę, czy nie wrócę, Bóg tylko jeden wie, ale ty nikomu nie powiadaj, żeś mnie widział. - Możesz na mnie polegać, Maksymie Grigoriewiczu, nie powiem nikomu! Ale skoro jedziesz w dalszą drogę, nie wezmę od ciebie twoich Pieniędzy. Bóg by mnie ciężko pokarał! - A na cóż pieniądze? Przecie nie na bisurmańskiej ziemi żyjemy! 178 - Wola twoja, Maksymie Grigoriewiczu, ale ja ich wziąć nie mogę. Co innego, gdybyś jechał do domu. Mam cię jak rozbójnik jaki obedrzeć na drodze? Wola twoja, zarżnij, a nie wezmę! Maksym wzruszył ramionami i wyjął z czapki Trifona kilka pie- .;> niążków. '• - Jeżeli ty nie bierzesz - powiedział - to ktoś inny je weźmie, a mnie '.. one są niepotrzebne. Pożegnał się z sokolnikiem i ruszył dalej. Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi. Długie cienie drzew stawały się coraz dłuższe, stopniowo przykrywając polany. Obok Maksyma ? jechał jego własny cień, niczym ciemny wielkolud. Cień ów to biegł po trą wie, 4o znowu, kiedy las ściśle oblegał drogę, właził na krzaki i drzewa. Bujan wydawał się na cieniu olbrzymim baśniowym zwierzęciem. Po trochu i Bujan, i koń, i Maksym znikli i z trawy, i z drzew; zapadł zmierzch; gdzieniegdzie zabielała wieczorna mgła; chrabąszcze podniosły się z ziemi i, brzęcząc, zataczały w powietrzu ogromne kręgi. Miesiąc wyszedł zza lasu; tu i ówdzie na ciemniejącym niebie zapaliły się gwiazdy; w oddali zasrebrzyło się nieprzejrzane pole. Ojczyzno! Ojczyzno moja! Zdarzało się i mnie o późnej porze przejeżdżać przez twoje bezkresne pustkowia. Raźno stąpał koń, odpoczywając od ślepo w i od upału dziennego; ciepły wiatr roznosił zapachy kwiatów i świeżego siana; i tak mi było słodko, tak mi było smutno, tak myślało się o przeszłości i marzyło o przyszłości... Dobrze, dobrze jest jechać wieczorem przez odludne miejsca, to lasem, to niwami, puścić lejce i zadumać się, patrząc na gwiazdy! Już dobrą godzinę wędrował na koniu Maksym, gdy naraz Bujan podniósł mordę pod wiatr i zaczął machać ogonem. W powietrzu czuć było zapach dymu. Maksym przypomniał sobie o noclegu i przynaglił konia. Wkrótce ujrzał pochyloną ze starości chatkę. Komina nie miała; dym wychodził wprost z dachu. W niziutkim oknie płonęło światło. W chatce rozbrzmiewał monotonny śpiew. Maksym podjechał do okna. Zobaczył wnętrze ubogiej zagrody. Palące się łuczywo oświetlało domowe sprzęty; wszystko było liche i zniszczone. Pod pułapem sterczał ukośnie giętki drąg, a na jego końcu wisiała kołyska. Kobieta wyglądająca na lat około trzydzieści, blada i schorowana, bujała kołyskę i cichutko nuciła. Przy niej siedział chłopek z rzadką bródką i plótł łapcie. U nóg tych ludzi bawiło się dwoje dzieci. Maksymowi wydało się, że kobieta śpiewając wymieniła jego ojca. 180 Z początku myślał, że się przesłyszał, ale wnet do uszu jego wyraźnie doleciało imię Maluty Skuratowa. Pełen zdziwienia, jął się przysłuchiwać. - Śpij, dzieciątko moje śpij! - śpiewała kobieta. Śpij, dzieciątko moje, śpij, Póki groza nie spłynie, Póki bieda nie minie! Baju baj, baju baj, Śpij, dzieciątko moje! Wnet odejdzie bieda luta, Car się zgniewa, spadnie głowa Psa wściekłego, Skuratowa! Baju baj, baju baj, Śpij, dzieciątko moje! Maksymowi wszystka krew napłynęła do twarzy. Zsiadł z konia i przywiązał go do płotu. Głos ciągnął dalej: f Ten li wściekły pies Maluta Zadusił starca naszego, Starca Filipa świętego! Baju baj, baju baj, Śpij, dzieciątko moje! Maksym nie wytrzymał i pchnął nogą drzwi. Na widok bogatego ubrania i złotej szabli oprycznika gospodarze struchleli. - Kto jesteście? - zapytał Maksym. - Dobrodzieju! - odrzekł chłopek kłaniając się i jąkając ze strachu. -Mnie to, daruj... mnie nazywają Fiedotem, a gospodynię, daruj... gospodynię zowią Marią! - Z czego żyjecie, dobrzy ludzie? - Łyka drzemy, dobrodzieju, łapcie pleciemy, a i przetaki robimy. Kupcy, jak przejeżdżają, to kupują czasem. - Chyba niewielu przejeżdża? - Mało, dobrodzieju, całkiem mało! Nieraz i jeść nie ma co. Patrzeć tylko, jak z głodu albo nagości pomrzemy. A konika nie mamy, żeby towar zawieść do miasta. Przeszłego roku wilki go zjadły. Maksym spojrzał ze współczuciem na chłopa i jego żonę i wysypał swoje czerwonce na stół. - Bóg z wami, biedni ludzie! - rzekł i wziął za klamkę, aby wyjść. Gospodarze padli mu do nóg. 181 - Dobrodzieju kochany, ktoś ty? Powiedz nam, ktoś ty? Za kogo mamy modlić się do Boga? - Módlcie się nie za mnie; za Malutę Skuratowa. I powiedzcie mi, czy daleko stąd do riazańskiej drogi? - Toć tu jest właśnie ta riazańska droga, sokole nasz jasny. Mieszkamy na samym rozstaju dróg. O, ta na wprost, to muromska, a na lewo włodzimier-ska, a na prawo riazańska! Ale nie jedź teraz, kochany nasz, nie jedź! Złe są czasy; łotrzyki dokazują na drodze; wczoraj ograbili cały tabor z gorzałką. A do tego jeszcze ponoć Tatarzy się pojawili. Zanocuj u nas, dobrodzieju nasz, ojcze ty nasz; niech Bóg cię zachowa; o nieszczęście nietrudno! Ale Maksym nie miał ochoty pozostać w chacie, w której niedawno jeszcze przeklinano jego ojca. Pojechał szukać innego noclegu. - Dobrodzieju! - krzyczeli za nim gospodarze. - Wróć, kochany, posłuchaj nas, wróć! Na tej drodze w nocy ani chybi spotka cię co złego! Maksym nie posłuchał i pojechał dalej. Niewiele przejechał wiorst, gdy nagle Bujan rzucił się w stronę ciemnych zarośli i zaczął szczekać tak zajadle, tak uporczywie, jakby czuł ukrywającego się wroga. Daremnie gwizdał na niego Maksym. Bujan wciąż rzucał się w krzaki, powracał nastrożony i znów wyrywał się naprzód. Maksymowi sprzykrzyło się przywoływać psa. Dobył szabli i skierowały konia wprost na krzaki. Kilku ludzi z podniesionymi do góry kłonicamij wybiegło przeciwko niemu, a szorstki głos zakrzyknął: - Złaź z konia! - Masz! - powiedział Maksym i wymierzył cios temu, który byłj najbliżej. Napastnik zachwiał się. - To się nie liczy! - ciągnął dalej Maksym i chciał mu zadać drugi cios,! ale szabla jego uderzyła płazem w kłonicę drugiego napastnika i pękła naf dwie części. - Ehe, popatrzcie na jego rząd! Przecie to oprycznik! Brać go żywcem! - zawołał szorstki głos. - Jużci oprycznik! - krzyknął piskliwie drugi. - Dopiero się nad nim j zabawimy z wiarą! - Oj, Chłopko, tyś jedyny do zabawy! I w tejże chwili wszyscy razem natarli na Maksyma i ściągnęli go z konia. 1X2 ROZDZIAŁ XXIV Bunt rozbójników O jakie półtorej wiorsty od miejsca, gdzie dokonany został napad na Maksyma, tłumy uzbrojonych ludzi siedziały dokoła beczek z gorzałką. Beczki rniały poodbijane dna; czarki i czerpaki z kory brzozowej przechodziły z rąk do rąk. Płonące ogniska rzucały poblask na surowe twarze, rozwichrzone brody i różnorodne ubrania. Byli tu i znajomi nasi: Andriuszka, Wasia i rudy pieśniarz; nie było tylko starego Korszuna. Często wspominali o nim rozbójnicy, wychylając czerpaki i osuszając czarki. - Ech - powiedział jeden z nich - co to się teraz dzieje z naszym wujaszkiem? - Wiadomo co - odrzekł drugi - siedzi w dybach, szarpią go cęgami, a może w skroń stukają. - A jednakowoż nie wyda nikogo, stary czort; myślę, że nie piśnie ani słówka! - Wiadomo, że nie piśnie; on nie taki; żeby go na kawałki cięli, nie zdradzi! - Szkoda siwej brody! Ale ataman dobry! Sam calutki wyszedł, a starego zgubił! . - Co z niego za ataman! Czy ataman powinien*gubić na próżno swoich dla jakiegoś księcia? - Widzisz, on z księciem jest w przyjaźni. I teraz, widzisz, siedzą w jednym kureniu. O księciu nic nie mów, bo jak ataman usłyszy, to niech Bóg broni! - Cóż takiego, że usłyszy! W oczy mu powiem, że on nie ataman! Korszun dopiero był prawdziwym atamanem! Toteż Pierstieniowi stał solą w oku, aż się go Pierstień pozbył! - Wiecie, chłopcy, że to możliwe; mógł ataman wydać Korszuna umyślnie! Głuchy szmer przebiegł przez tłum rozbójników. - Umyślnie, umyślnie wydał! - powtórzyło wielu. - A co to za książę? - spytał jeden. - Po co go trzymać? Czy ataman spodziewa się za niego wykupu? - Nie, nie wykupu! - odpowiedział rudy śpiewak. - Księcia, widzisz, car skrzywdził i chciał go uśmiercić, więc książę uciekł od cara do nas; ja was 183 chłopcy, powiada, sam na Słobodę poprowadzę; ja, powiada, wiem, gdziel znajduje się skarbiec. Wszystkich, powiada, opryczników wyrżniemy, a zło-J tem podzielimy się! - To tak! Więc czemu nas nie prowadzi? Już trzecią dobę tu stoimy! - Dlatego nie prowadzi, że nasz ataman baba! - Nie, tego nie mów, Pierstień nie baba! - Jeśli nie baba, to jeszcze gorzej. W takim razie oszukuje nas! - W takim razie - powiedział ktoś - chce on carski skarbiec zagarnąć dla siebie, a nam nie da nawet powąchać! - Tak, tak, Pierstień chce nas sprzedać, jak sprzedał Korszuna! - Nie na głupich traf ił! - Starego nie chce ratować! - Obejdziemy się bez niego! Sami dziadka wyratujemy! - I sami skarbiec zdobędziemy; niech książę nas prowadzi! - Teraz najlepsza pora: car ponoć wybrał się na pielgrzymkę; w Słobo-dzie nie zostało nawet połowy opryczników! - Zapalimy znów Słobodę! - Wyrżniemy słobodzian! - Precz z Pierstieniem! Niech książę nas prowadzi! - Niech książę prowadzi! Niech książę prowadzi! - słychać było zewsząd. Niczym grzmot przewaliły się słowa od gromady do gromady, dosięgły najodleglejszych ognisk; wszyscy powstali i wzburzeni obstąpili kureń, w którym siedział Srebrny, zawzięcie spierając się z atamanem. - Jak chcesz, książę - mówił ataman - gniewaj się albo nie gniewaj, a ja cię jednak nie puszczę! Nie po to cię z turmy wyzwoliłem, żebyś znów głowę położył na pniaku! - Głową swoją sam tylko wolen jestem rozporządzać! -odpowiedział książę z gniewem. - Nie było mnie po co wyciągać z więzienia, abym teraz waszym został jeńcem! - Ech, książę, czas dużo potrafi zdziałać. Car może się rozmyślić, car może zmienić postanowienie, mogą zajść różne inne rzeczy, a jak bieda minie, ruszaj sobie z Bogiem na cztery strony świata. - Cóż robić - dodał widząc wzrastający gniew Srebrnego - pewnikiem od urodzenia tak ci pisane, abyś pożył jeszcze na białym świecie. Krute masz narowy, Nikito Romanowiczu, a ja też mocno się trzymam swojej myśli; widać trafiła kosa na kamień, mój książę! 184 i W tej chwili rozległy się głosy rozbójników przy samym kureniu. - Do Słobody, do Słobody! - krzyczeli pijani junacy. - Puścimy czerwonego koguta na Słobodę! - Uwolnimy Korszuna! - Uwolnimy dziadka! - Wytoczymy'beczki z piwnic! - Wygarniemy złoto! - Wytniemy opryczników! - Wyrżniemy całą Słobodę! - Gdzie książę? Niech nas prowadzi! - Niech prowadzi książę! - A jak nie chce, to na osinę go! - Na osinę! Na osinę! - I Pierstienia na osinę! Pierstień zerwał na osinę! Pierstień - Więc o to im chodzi! z miejsca. - Więc o to im chodzi! - powiedział. - co oni już dawno przysłuchuję się, co oni tam wrzeszczą. To dopiero się rozochocili, psubraty! Teraz ich sam diabeł nie umiarkuje! No, książę, nie ma co, na twoim stanęło; nie trzymam cię dłużej; droga nich, i ty wolny! Wyjdź do nich powiedz, że ich poprowadzisz na Słobodę. Srebrny aż zakipiał z oburzenia. - Żebym j a was poprowadził na Słobodę? - powiedział. - Prędzej mnie na strzępy rozszarpiecie! - Ech, książę! Chociaż udaj, że się zgadzasz. Ludzie są, widzisz, nietrzeźwi, jutro się upamiętają! - Książę! - krzyczały głosy. - Wołają cię! Chodź! - Wyjdź, książę - powiedział Pierstień - jak się wepchają do kurenia, będzie gorzej! - No dobrze - powiedział książę wychodząc z kurenia - zobaczymy, jak to oni mnie zmuszą, żebym ich poprowadził na Słobodę! - Aha! - zaczęli wołać rozbójnicy. - Wylazł! - Prowadź na Słobodę! - Bądź naszym atamanem, bo jak nie, to stryczek na szyję! - Bijemy czołem przed tobą! - wołali inni. - A jeżeli nie zechcesz atamanić nam, to cię powiesimy! 185 - Dalibóg, powiesimy! Pierstień, znając porywcze usposobienie księcia, również czym prędzej wyszedł. - Cóż to, bracia! - zawołał. - Czy objedliście się szaleju? Czego tak zdzieracie gardła? Poprowadzi was książę, dokąd chcecie, poprowadzi skoro świt, ale teraz dajcie wyspać się jego miłości, a i sami idźcie na spoczynek; dosyć już tej zabawy! - Co ty nas tu będziesz uczył! - rzekł ktoś ochrypłym głosem. - Czyś ty j nasz ataman? - Słuchajcie, bracia! - zawołali inni. - On nie chce złożyć atamań-f stwa! - To na osinę go! - Na osinę, na osinę! Pierstień obrzucił wzrokiem całą gromadę i wszędzie napotkał nie-J przyjazne twarze. - Ach, wy, durnie, durnie! - powiedział. - Czy ja tak stoję o wasze atamaństwo?! Postawcie nad sobą, kogo chcecie, a ja sam już nie chcę, pluję na was! - Dobrze!-zawołał ktoś z tłumu. - Krasno mówi! - dodał drugi. - Pluję na was! - powtórzył Pierstień. - Czy to mało takich jak wy? Co mi za honor atamanić wam! Jeśli zechcę, pójdę nad Wołgę i nie takich sobie dobiorę jak wy! - Nie bracie, nic z tego! Nie puścimy cię od siebie; jeszcze wydałbyś nas, tak jak wydałeś Korszuna. Dzikie wrzaski zagłuszyły głos Pierstienia. Rozbójnik olbrzymiego wzrostu podszedł do księcia z czarką w ręku. - Bafko! - powiedział uderzając go szeroką łapą po ramieniu. -Przefrymarczyłeś swoją głowę, stałeś się naszym bratem, więc wypijmy razem i pocałujmy się! Bóg tylko wie, co zrobiłby Srebrny. Może wytrąciłby czarkę z rąk rozbójnika i pijana tłuszcza rozszarpałaby go na kawałki; na szczęście jednak nowe okrzyki odwróciły jego uwagę. - Patrzcie, patrzcie! - rozległo się w tłumie. - Oprycznika nasi złapali! Oprycznika prowadzą! Patrzcie, patrzcie! Z głębi lasu szło kilku ludzi w podartej odzieży, z maczugami w ręku. Prowadzili z sobą związanego Maksyma. Rozbójnik, którego Maksym ude- rzył szablą, jechał na jego koniu. Przodem szedł Chłopko, przyświstując i podskakując. Okaleczony Bujan wlókł się z tyłu. - Hej, bracia! - śpiewał Chłopko prztykając palcami. Przyjechali goście do wdówek do dworków I dobyli do główek toporków!... Chłopko przewracał się na wznak, bił w dłonie i kręcił się jak bąk. Patrząc na niego, rudy pieśniarz nie wytrzymał, chwycił bałałajkę i poszedł w prysiudy, pomagając towarzyszowi. Obaj zaczęli wywijać na przemian nogami i stroić grymasy skacząc wokół Maksyma. - A to czorty! - powiedział Pierstień do księcia. - Nie zabiją oni tego oprycznika, tylko go zamęczą powoli na śmierć; znam ich obydwóch: kiedy już puścili się w tany, to kiepska sprawa, źle będzie z mołodźcem! W samej rzeczy, ujęcie oprycznika było prawdziwym świętem dla całej bandy. Mieli zamiar powetować sobie na Maksymie wszystko to, co wycierpieli od jego towarzyszów. Kilku ludzi o bestialskich twarzach zaraz zajęło się przygotowaniami do jego kaźni. Wbito w ziemię cztery koły, przymocowano do nich poprzeczne żerdzie i rozpalono do czerwoności gwoździe. Maksym patrzył na wszystko spokojnym okiem. Niestraszne mu było umierać wśród mąk; smutno było ginąć bez miecza, ze związanymi rękami, i nie słyszeć w ostatniej chwili ani bojowych okrzyków, ani rżenia koni, słyszeć tylko dzikie pieśni i pijany śmiech swoich katów. "Zawiodło mnie przeczucie - pomyślał - nie takiego spodziewałem się końca. Niechże się ze mną dzieje wola Boga!" W tejże chwili dostrzegł Srebrnego, poznał go i chciał do niego podejść, ale rudy pieśniarz chwycił go za kołnierz. - Łóżko posłane - zawołał - zdejmuj kaftan i kładź się! - Rozwiążcie mi ręce! - odrzekł Maksym. - Nie mogę się przeżegnać! Chłopko jednym zamachem noża przeciął powrozy, którymi związane były ręce Maksyma. - Żegnaj się, byle niedługo! - powiedział, a kiedy Maksym pomodlił się, Chłopko i rudy zdarli z niego odzienie i zaczęli przywiązywać mu ręce i nogi do żerdzi. Tu Srebrny wystąpił naprzód. 186 187 - Chłopcy! - zawołał głosem, który zazwyczaj rozlegał się w szykach bojowych. - Słuchajcie! I dźwięczne słowa ostro przebiegły wśród tłumu i mimo wrzawy doleciały do najdalej stojących rozbójników. - Słuchajcie! -mówił dalej książę. - Czy wszyscy chcecie, żebym wam przewodził? Może są między wami tacy, którzy mnie nie chcą? - Ej! - krzykną ktoś. - Żeby później nie chciał się wycofać! - Słuchaj no! Z nami nie ma żartów! - Dają ci atamaństwo, to bierz! - Przyjmuj honor, pókiś cały! - Podajcież mi atamański czekan! - powiedział Srebrny. - Nareszcie! - zawołali rozbójnicy. - Tak to lepiej, po dobroci || izgodno! Księciu podano czekan Pierstienia. Nikita Romanowicz podszedł wprost do rudego pieśniarza. - Odwiąż oprycznika! - rozkazał. Rudy popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Odwiązuj natychmiast! - powtórzył groźnie Srebrny. - Patrzcie! - powiedział rudy. - Ty się za nim ujmujesz, tak? Sprawdź no, czy twoja własna głowa krzepko siedzi na karku! - Przeklęty! - zawołał książę. - Nie mędrkuj, kiedy ci daję rozkaz! I machnąwszy czekanem rozwalił mu czerep. Rudy padł, nie pisnąwszy. Postępek Srebrnego stropił rozbójników. Książę nie dał im się opamiętać. - Odwiąż ty! - rzekł do Chłopki wznosząc czekan nad jego głową. Chłopko spojrzał na księcia i natychmiast odwiązał Maksyma. - Słuchajcie! - zwrócił się znowu książę do watahy! - Ten młodzieniec nie należy do tych, którzy was krzywdzili; ja go znam; on jest takim samym wrogiem opryczniny jak i wy. Niech Bóg broni, żebyście dotknęli go choćby palcem! A teraz nie ma co zwlekać: bierzcie broń, szykujcie się w sotnie, prowadzę was! Dobitny głos, władcza postawa i nieoczekiwana stanowczość Srebrnego silnie podziałały na rozbójników. - Ehe! - powiedzieli niektórzy półgłosem. - Ten to nie żartuje! - Prawdziwy ataman! - mówili inni. - Każdego ukróci! 188 - Przed nim trzeba się mieć na baczności, nie gadać za dużo! Widzieliście, jak łupnął pieśniarza! Tak mówili między sobą rozbójnicy i nikomu nie przyszło do głowy klepać Srebrnego po ramieniu albo się z nim całować. . - Cześć tobie, książę! - wyszeptał Pierstień, i z szacunkiem patrząc na Nikitę Romanowicza. - Aleś ich wziął w cugle! Tylko nie daj im oprzytomnieć, wiedź ich drogą do Słobody, a dalej zobaczymy, co Bóg da! Srebrny był w trudnym położeniu. Stanąwszy na czele rozbójników uratował Maksyma i zyskał na czasie, ale wszystko byłoby znowu stracone, gdyby porzucił dowództwo nad tą nieokiełznaną gromadą. Książę zwrócił się w myśli do Boga i zdał się na Jego świętą wolę. Już zaczynali stanicznicy gotować się do drogi i tylko przebąkiwali między sobą, że brak jeszcze jakiegoś Fied'ki Poddubnego, który o świcie wyruszył ze swoim oddziałem i dotąd nie wrócił. - Jest Fied'ka! - zawołał ktoś. - O! Idzie ze swoimi! Poddubny był to chuderlawy, ale postawny mołodziec, ślepy na jedno oko i z licznymi szramami na twarzy. Miał na sobie podartą świtę. Stąpał ciężko, zginając nogi w kolanach jak człowiek straszliwie znużony. - Co tam? - spytał jeden z rozbójników. - Chybaście znów oberwali? - dodał drugi. - Kto inny oberwał, niemy! -odrzekł Poddubny siadaj ąc przy ogniu.-Tyle wam powiem, bracia, że wiele grzechów ciążyło na moim sumieniu, ale dzisiaj chyba połowy7 ich się pozbyłem! - Jakim sposobem? Poddubny zwrócił się do swoich podwładnych: - Dajcie tu języka, chłopcy! Do ogniska podprowadzono związanego dryblasa w pasiastym kaftanie. Na potężnej głowie miał wysoką czapę z wygiętymi skrzydłami. Spłaszczony nos, wydatne kości policzkowe i wąskie oczy świadczyły o nierosyjskim jego pochodzeniu. Jeden z towarzyszów Poddubnego przyniósł pikę, sajdak i kołczan, zabrane jeńcowi. - Toż to Tatarzyn! - zawołano w tłumie. - Tatarzyn - potwierdził Poddubny - i jeszcze jaki! Ledwośmy go wzięli, taki osiłek! Żeby nie Mitka, uszedłby nam! Ani chybi! - Opowiadaj, opowiadaj! - zaczęli wołać rozbójnicy. 189 - Ano, bracia, poszliśmy od świtu riazańską drogą, zatrzymaliśmy kupca i dalej go obszukiwać; a on nam mówi: "Nic nie zabierzecie, ludzie kochani, bo nic nie wiozę z sobą! Jadę, mówi, do Riazania; tam całą drogę Tatarstwo zawaliło. Do nitki mnie obdarli, nie mam z czym dowlec się do Moskwy!" - A to rabusie! - zawołał ktoś z tłumu. - Cóżeście z tym kupcem zrobili? - spytał drugi. - Daliśmy mu grzywnę na drogę i puścili wolno - odrzekł Poddubny. -Wnet napotkaliśmy chłopa, który nam opowiedział, że już wczoraj Tatarzy napadli na wioskę i całą spalili. Wkrótce też sami znaleźliśmy się na śladach sporej sokmy*: naliczyliśmy co najmniej z tysiąc koni. Dalej znów idą chłopi z babami i z dziećmi, płaczą i wyrzekają: "Nasze sioło, mówią, też spalili Tatarzy, a przy nim jeszcze zrabowali cerkiew, porąbali święte ikony, z szat cerkiewnych porobili czapraki..." - A, łotry plugawe! - wołali rozbójnicy. - Jakże ich jeszcze święta ziemia nosi! - Popa - mówił dalej Poddubny - przywiązali do końskiego ogona... - Popa? Że tych psich synów grom nie zapalił! - Bogu tylko wiadomo! - A czy Rosjanom rąk brakuje na plugawe Tatarstwo! - O to właśnie chodzi, że rąk mało; wszystkie pułki rozproszone; zostali chłopi, starcy i baby. A bisurmanom w to graj, że nie ma wojaków, że nie ma ich kto przetrzepać jak należy! - Ej, dałbym ja im! - I ja bym dał! - A jakeście dostali języka? - A tak oto. Słyszymy chód koni na drodze. Mówię chłopcom: "Schowajmy się w krzakach, zobaczymy, kto jedzie." Schowaliśmy się, patrzymy: jedzie ze trzydziestu ludzi w takich, o, czapach, z pikami, z kołczanami, z łukami. "Bracia, powiadam, wszak ci to oni, te psubraty! Szkoda, że nas tak mało, bo moglibyśmy ich wytłuc!" Nagle jednemu z nich odtroczył się jakiś worek i upadł na ziemię. Jeździec zatrzymał się, zlazł z konia, podnosi worek i zaczyna go znów przytraczać, a towarzysze jego tymczasem pokłusowali dalej. "Bracia, powiadam, a jakbyśmy się tak rzucili na niego? No, chłopcy, za mną, wszyscy razem!" I to mówiąc nawaliliśmy się na Tatara. Ale gdzie tam-Tatar tylko wstrząsnął ramionami i wszystkich nas pozrzucał. My znów na * "...na śladach sporej sokmy" - na śladach przemarszu dużego oddziału Tatarów. niego, on znów nas obtrząsnął na ziemię i za pikę. Wtedy Mifka odezwał się: "Odejdźcie, mówi, wszyscy na bok, nie przeszkadzajcie mi!" Daliśmy mu miejsce, a on Tatarowi wyrwał pikę, wziął go za kark i przygiął do samej ziemi. Wtedy my mu rękawicę w gębę i związaliśmy go jak barana. - Aj, ten Mifka! - zawołali rozbójnicy. - Nawet byka za rogi złapie i powali! - zauważył Poddubny. - Hej, Mifka - spytał ktoś. - Obalisz ty byka? - Czemuj nie! - odpowiedział Mifka i odszedł na bok, nie chcąc prowadzić dalszej rozmowy. - A cóż było w worku u Tatara? - zapytał Chłopko. - Ano, popatrzcie! Poddubny rozwiązał worek i wyjął kawałek ryzy, bogaty kielich, trzy świece, kosztowne obrazki napierśne i złoty krzyżyk. - A to psiajucha! - zawołali wszyscy. - Toć on ograbił cerkiew! Srebrny skorzystał z oburzenia rozbójników. - Chłopcy! - zawołał. - Widzicie, jak bezecne Tatarstwo urąga się z wiary Chrystusowej? Widzicie, jak bisurmańskie plemię chce zniszczyć świętą Ruś? Cóż to, chłopcy, czyśmy już sami stali się bisurmanami? Czy pozwolimy znieważać święte ikony? Czy damy pogańcom palić rosyjskie wsie i naszych braci wyrzynać? Głuchy szmer przebiegł przez tłum. - Chłopcy! - ciągnął dalej Nikita Romanowicz. - Kto z nas nie zgrzeszył przeciwko Bogu! Więc odkupmy teraz nasze grzechy, zasłużmy sobie na przebaczenie Pana, uderzmy wszyscy, jak tu jesteśmy, na wrogów cerkwi i ziemi rosyjskiej! Słowa księcia silnie podziałały na tłum. Poruszyła mężna przemowa niejedno zatwardziałe serce, w niejednej kosmatej piersi zbudziła uczucie miłości do kraju ojczystego, Starzy rozbójnicy pokiwali głowami z uznaniem, młodzi spojrzeli po sobie. Głośne okrzyki wyrwały się z ogólnej wrzawy. - A cóż! - rzekł jeden z nich. - Toć prawda, że nie godzi się oddawać cerkwi bożych na pohańbienie! - Nie godzi się, nie godzi! - powtórzył drugi. - Raz kozie śmierć! - dodał trzeci. - Lepiej zginąć na polu bitwy niż na szubienicy! - Prawda! - odezwał się stary rozbójnik. - Na polu bitewnym to 1 śmierć krasna. - Ech, było, nie,było: - powiedział występując naprzód oczajdusza. - Nie wiem. jak inni, ale ja pójdę na Tatarów! 191 - I ja pójdę! I ja! I ja! - zawołało wielu. - Mówią o was - ciągnął dalej Srebrny - że zapomnieliście o Bogu, że nie macie ani serca, ani sumienia. Pokażcie więc teraz, że ludzie kłamią, że macie i serce, i sumienie! Pokażcie, że skoro zaszła potrzeba, umiecie stanąć w obronie wiary i Rusi nie gorzej od strzelców, nie gorzej od opryczników! - Staniemy! Staniemy! - krzyknęli jednocześnie wszyscy rozbójnicy. - Nie damy pogańcom pastwić się nad świętą Rusią! - Uderzymy na dzicz nie chrzczoną! - Prowadź nas na bisurmanów! - Prowadź nas, prowadź nas! Bronić będziemy naszej świętej wiary! - Chłopcy! - rzekł książę. - A jak pobijemy pogańców i zobaczy car, żeśmy nie gorsi od opryczników, wtedy odpuści nam nasze winy i powie: niepotrzebna mi już oprycznina, mam i bez niej dużo dobrych sług! - Niech tylko tak powie - zawołali rozbójnicy - a chętnie poświęcimy dla niego nasze głowy! - Przecie nie z dobrawoli poszedłem do staniczników! - odezwał się ktoś. - A ja z dobrawoli? - podchwycił drugi. - Więc polegniemy, jeśli trzeba, za ziemię rosyjską! - zawołał książę. - Polegniemy, jeśli trzeba! -powtórzyli rozbójnicy. - No cóż, chłopcy - mówjł dalej Srebrny - kiedy mamy bić wrogów ziemi rosyjskiej, wypijmy naprzód zdrowie rosyjskiego cara! - Wypijmy! - Weźcie czarki i mnie podajcie czarę! Podano księciu szklenicę; wszyscy rozbójnicy ponalewali sobie czarki. - Niech żyje nasz wielki gosudar, Iwan Wasiliewicz, car wszystkiej Rusi! - zawołał Srebrny. - Niech żyje car! - powtórzyli rozbójnicy. - Niech żyje ziemia rosyjska! - powiedział Srebrny. - Niech żyje ziemia rosyjska!-powtórzyli rozbójnicy. - Niech zginą wszyscy wrogowie świętej Rusi i prawosławnej wiary Chrystusowej! - ciągnął dalej książę. .. - Niech zginie Tatarstwo! Niech zginą wrogowie rosyjskiej wiary! -)' krzyczeli rozbójnicy jeden przez drugiego. ; - Prowadź nas na Tatarów! Gdzie są te bisurmany, co palą naszej cerkwie? - Prowadź nas, prowadź nas! - rozległy się zewsząd głosy. - W ogień Tatarzyna! - zawołał ktoś. - W ogień go! W płomienie! - pochwycili inni. - Zaczekajcie, chłopcy! - rzekł Srebrny. - Wypytamy go naprzód jak należy. Odpowiadaj! - zwrócił się do Tatarzyna. - Czy dużo was? Gdzie stoicie obozem? Tatar zrobił znak, że nie rozumie. - Chwileczkę, książę - odezwał się Poddubny - rozwiążemy mu język! Daj no, Chłopko, ognia. Tak. No co, będziesz mówił? - Będę, baczka! - krzyknął oparzony Tatar. - Dużo was jest? - Dużo, baczka, dużo! - Ile? - Dziesięć tysiąc, baczka; teraz dziesięć tysiąc, a jutro przyszła sto tysiąc! - Toście wy tylko przednia straż! Kto was prowadzi? - Chan. - Sam chan? - Nie sama! Chan przyszła jutro, teraz przyszła szyryński książę Szychmat! - Gdzie jego obóz? Tatar znów pokazał na migi, że nie rozumie. - Ej, Chłopko, ognia! - krzyknął Poddubny. - Bliska obóz, baczka, bardzo bliska! - pośpieszył z odpowiedzią Tatar. - Nie dalej stąd jak dziesięć wiorsta, - Pokazuj drogę! - rzekł Srebrny. - Nie można, baczka! Nie można teraz widzieć droga! Jutro można, baczka! Poddubny przytknął rozpaloną głownię do związanych rąk Tatara. - Znajdziesz drogę? - Znalazł, baczka, znalazł! - Dobrze - powiedział Srebrny -posilcie się teraz, chłopcy, nakarmcie też Tatara, i zaraz ruszamy w pochód! Pokażemy wrogowi, co znaczy siła rosyjska! 293 Rozdział XXV Przygotowanie do bitwy W gromadzie rozbójników powstał taki ruch, bieganina i krzyki, że Maksym nie zdążył nawet powiedzieć Srebrnemu "dziękuję". Kiedy wreszcie stanicz-nicy uszykowali się i wyszli z lasu, Maksym, któremu zwrócono konia i oddano broń, zbliżył się do księcia. - Nikito Romanowiczu - powiedział - odpłaciłeś mi dzisiaj za niedźwiedzia! - Ano - odrzekł Srebrny - po to żyjemy na świecie, żeby sobie nawzajem pomagać. - Książę - wtrącił się Pierstień, jadący również konno obok Srebrnego - patrzyłem na ciebie i myślałem: ech, szkoda, że nie widzi go jeden niżowy mołodziec, który przebywa nad Wołgą! A choć to chudeusz, coś tak jak ja, pokochałbyś go, książę, i on by ciebie pokochał! Nie na obrazę twoją powiem, że jesteście podobni charakterami. Kiedy zacząłeś nam prawić o świętej Rusi, kiedy zapaliły się twoje oczy, wnet sobie przypomniałem Jermaka Timofieje-wicza. Kocha on ojczyznę, kocha całym sercem; cóż z tego, że stanicznik. Nieraz mówił do mnie, że przykro mu deptać po próżnicy świętą ziemię, że; chciałby jakiś pożytek przynieść ojczyźnie. Ech, żeby on teraz szedł z nami na Tatarów! On jeden wystarczy za stu. Kiedy krzyknie; "Za mną, dzieci!" - to człowiekowi zdaje się, że urósł i zmężniał, i nic go już nie zdoła powstrzymać, i wszystko dokoła niego ściera się na proch. Podobnyś do niego, dalibóg, podobny, Nikito Romanowiczu! I nie ma w tym żadnej dla ciebie ujmy! Pierstień zamyślił się. Srebrny jechał ostrożnie, wpatrując się w ciemną dal; Maksym milczał. Głuchy odgłos wydawały kroki idących drogą rozbójników; gwiaździsta noc w milczeniu rozpostarła się nad śpiącą ziemią. Długo szła wataha w kierunku oznaczonym przez Tatara, którego pod szablami prowadzili Chłopko i Poddubny. Nagle doleciały z daleka jakieś dziwne, miarowo powtarzające się dźwięki. Nie był to głos ludzki ani róg, ani gęśle, raczej coś podobnego do szelestu wietrzyka w trzcinach, gdyby trzciny mogły dźwięczeć jak szkło albo struny. - Co to? - spytał Nikita Romanowicz zatrzymując konia. Pierstień zdjął czapkę i pochylił głowę prawie do samego łęku. - Chwileczkę, książę, daj mi się przysłuchać. Dźwięki płynęły jednostajnie i posępnie, to głośnymi srebrzystymi falami, to na podobieństwo szumu drzew leśnych, kołysanych wiatrem... I raptem umilkły, jakby je stłumiło silne dmuchnięcie wiatru stepowego. - Skończył! - rzekł Pierstień ze śmiechem. - Popatrzcie tylko, co za pierś! Chyba z pół godziny dął jednym tchem! - Cóż to takiego? - spytał książę. - Czebuzga! - odpowiedział Pierstień. - U nich to jest mniej więcej to samo, co u nas róg albo żalejka. Muszą to być Baszkirowie. Widać chan prowadzi z sobą różną zbieraninę: i Kazańczyków, i Astrachańczyków, i Nogajców, i wszelkich innych pogańców. Słuchaj, znów zaczęli przygrywać! W oddali powstał jak gdyby nowy strumień wiatru, który zmienił się w przeciągłe, słodkorzewne tony i po pewnym czasie nagle urwał się niczym parsknięcie konia. - Aha! - powiedział Pierstień. - Ta przyśpiewka wypadła krócej. Widać sobie głos naderwał, psubrat! Ale w tejże chwili rozległy się nowe dźwięki, o wiele silniejsze." Zdawało się, iż mnóstwo dzwonków nieustannie dzwoni. - To jest dopiero gardło! - powiedział Pierstień. - Z daleka człowiek sam nie wie, co to może być. A oni to wszystko wyrabiają gardłem. Ale się rozochociły psie syny! Smutne, żałosne dźwięki przeplatały się z wesołymi, ale to nie był rosyjski smętek, to nie było rosyjskie junactwo. Wyrażała się w tych dźwiękach dzika wielkość koczującego plemienia i chód tysiącznych tabunów, i wojownicze nabiegi, i wędrówki narodów z kraju do kraju, i tęsknica za nieznaną, pierwotną ojczyzną. - Książe - powiedział Pierstień - ich obóz musi być niedaleko stąd; myślę, że za tym pagórkiem widać już będzie ogniska. Dozwól mi pójść * wypatrzyć, jak i co tam jest; to dla mnie rzecz zwyczajna, dosyć naspotyka-łem-się z nimi nad Wołgą; tymczasem dałbyś chłopcom odpocząć trochę 1 opatrzyć się. - Ruszaj z Bogiem - powiedział książę, a Pierstień zsiadł z konia i po chwili zniknął w ciemnościach. Rozbójnicy oporządzili się, przejrzeli broń i siedli na ziemi, nie zmie-niając wcale bojowego szyku. Głębokie milczenie panowało wśród watahy. Wszyscy pojmowali wagę rozpoczętej wyprawy i konieczność bezwarunko- 194 195 l wego posłuszeństwa. A dźwięki czebuzgi płynęły po dawnemu, miesią| i gwiazdy oświetlały pole, wszędzie była uroczysta cisza i tylko czasem lei powiew wiatru falował bujną trawę, tworząc na niej srebrzyste strugi. Minęła prawie godzina; Pierstień nie wracał. Książe zaczął już traci^ cierpliwość, gdy naraz o trzy kroki od niego podniósł się z ziemi jal człowiek. Srebrny chwycił za szablę. -ą - Uspokój się, książę, to ja! - odezwał się z uśmiechem Pierstień. -l Zupełnie tak samo przyczołgałern się do Tatarów; wszystko wypatrzyłem;! znam teraz ich obozowisko nie gorzej niż własny kureń. Jeśli pozwolisz, książę, wezmę z dziesięciu chłopców, spłoszę tabun i narobię zamętu wśród Tatarów; a ty tymczasem w odpowiedniej chwili uderz na nich z dwóch stron, o ile możności z porządnym krzykiem. Niech zostanę Tatarem, jeśli ich wtedy z połowę nie wyrżniemy! Mówię tylko o tym, jak zacząć; nocną robotę zrobimy dobrze sami, bo jesteśmy do tego przyuczeni; ale gdy wzejdzie słońce, musisz, książę, pokierować walką, a my będziemy tylko słuchać twoich rozkazów! Srebrny znał przedsiębiorczość i roztropność Pierstienia, pozwolił mu więc działać na własną rękę. - Chłopcy - zwrócił się Pierstień do rozbójników - pokłóciliśmy się trochę, ale kto o tym wspomni, dostanie w oko! Czy jest pomiędzy wami z dziesięciu ochotników, co razem ze mną podeszliby pod obóz tatarski? - Wybieraj, kogo chcesz - odpowiedzieli rozbójnicy - wszyscyśmy gotowi! - Dziękuję wam, chłopcy, a skoro okazaliście mi zaufanie, to wybieram: choć ty, Poddubny, i ty, Chłopko, i ty, Diatieł, i ty, Leśników, i ty, Rieszto, i Stiopka, i Miszka, i Szestopier, i Nakowalina, i Sarancza! A ty gdzie się pchasz, Mifka? Ciebie nie wywołałem; zostań z księciem, do naszej roboty się nie nadajesz. Odpaszcie, chłopcy, szable, z nimi trudno się czołgać, wystarczą nam noże. Tylko, chłopcy, pamiętajcie: słuchać moich słów, beze mnie nawet na krok się nie ruszać! Poszliście na ochotnika, więc róbcie, co powiem. Kto inaczej postąpi, z tym krótko się rozprawię! - Jużci, jużci! - odpowiedzieli wybrani przez Pierstienia. - Co powiesz, to zrobimy. Jakeśmy poszli na świętą sprawę, nie pokpimy jej, możesz być spokojny. - Widzisz, książę, ten spadzisty wzgórek? - ciągnął dalej ataman. - Jak dojdziesz do niego, zobaczysz ogniska tatarskie. Moja rada - czekać pod tym wzgórkiem, dopóki nie usłyszycie gwizdnięcia. Kiedy spłoszę tabun, kiedy 196 rozlegną się piski i krzyki, wtedy walcie psubratów. Nie będą mieli gdzie uciec; konie już się rozbiegną; z jednej strony my, a z drugiej zatrzyma ich bagnista rzeczka. Książe przyrzekł zrobić wszystko według zamysłu Pierstienia. Tymczasem ataman z dziesięcioma zuchami poszedł tam, skąd dolatywały dźwięki czebuzgi. Niebawem wszyscy znikli w wysokiej trawie. Mógłby ktoś sądzić, że skryli się gdzieś w pobliżu; ale bystre oko zauważyłoby chwianie się kawy, niezależne od wiatru i niezgodne z jego kierunkiem. Po upływie pół godziny Pierstień i jego towarzysze znaleźli się już w pobliżu tatarskich kibitek. Leżąc w trawie Pierstień podniósł głowę. O jakie pięćdziesiąt kroków przed nim płonęło ognisko i oświetlało gromadkę Baszkirów siedzących z podwiniętymi nogami. Jedni mieli na sobie pstre chałaty, inni baranice, a jeszcze inni podarte kaftany z wielbłądziej skóry. Wbite w ziemię piki sterczały przy nich, rzucając długie cienie. Tabun, składający się z kilku tysięcy koni, pod okiem straży baszkirskiej pasł się opodal, zbity w gęste stado. Inne ogniska, rozłożone w odległości stu kroków od pierwszych, pozwalały dojrzeć niezliczone mnóstwo wojłokowych kibitek. Niezbyt pilnie strzegli swojego tabunu baszkirscy wojownicy. Przebyli drogę od Wołgi aż do Riazania i nigdzie nie napotkali oporu; wiedzieli, że nasze wojska są rozpuszczone, nie spodziewali się więc nieprzyjaciela; a od wilków, jak mniemali, łatwo jest obronić się czebuzgą i krzykiem. Więc czterej z. nich, oparłszy o górne zęby końce długich fujarek z łopianu i nabrawszy w potężne piersi, ile tylko mogli, powietrza, dęli przebierając palcami, dopóki im tchu starczyło. Inni wspomagali ich gardłowym śpiewem. Ogień oświetlał twarze o wydatnych kościach policzkowych, czerwone z wysiłku. Pierstień przez kilka minut lubował się tym widokiem i zastanawiał się, czy napaść na Baszkirów zaraz z nożami w ręku i nie dając im przyjść do siebie wyrżnąć wszystkich co do jednego, czy też pierwej rozpędzić konie, a potem dopiero zacząć rzeź. Uśmiechało mu się i jedno, i drugie. "Patrzcie no - myślał sobie, zatrzymując dech - co za tabun! Jeśli go zręcznie postraszyć, to swoim rozpędem porozbija wszystkie kibitki; takiego narobi popłochu, że sami siebie nie poznają! A te psubraty siedzą tak spokojnie, tak beztrosko! Tak są pochłonięci śpiewem, że można do nich podczołgać się na dwa kroki!" 197 I nie mógł ataman wyrzec się krwawej igraszki z nie przeczuwającymi niczego wrogami. _ Rieszeto - zwrócił się po cichu do przyczajonego tuż obok towarzysza - czy ci w gardle nie zaschło? Potrafisz gwizdnąć? - A ty sam, to co? - spytał również po cichu Rieszeto. _ Trochę jakbym ochrypł. - No to dobrze, ja gwizdnę. Czy już zaraz? - Czekaj, nie pora jeszcze. Podczołgaj się, jak możesz najbliżej, do tabunu; posuwaj się naprzód, dopóki nie poczują cię konie; dopiero kiedy zaczną strzyc uszami, gwizdnij, ale jak najstraszniej, i pędź je prosto na kibitki! Rieszeto kiwnął głową i znikł w trawie. - No, bracia - szepnął Pierstień do pozostałych towarzyszów - podchodźcie za mną pod Tatarów, tylko cyt, ostrożnie! Toć ich wszystkiego dwudziestu chłopa, a nas dziewięciu; na każdego z was wypada po dwóch a ja na siebie biorę czterech. Jak usłyszycie, że Rieszeto gwizdnął, wtedy wszyscy razem huknijcie na całe gardło i w nich! Gotowi jesteście? - Gotowi! - odparli szeptem rozbójnicy. Ataman głęboko odetchnął, opatrzył się i zaczai powoli wyciągać zza pasa długi nóż. ROZDZIAŁ XXVI Pobratymstwo Gdy się to wszystko działo przy tatarskim obozowisku, Srebrny o jakie pół wiorsty stamtąd oczekiwał niecierpliwie na umówiony znak. - Książę - powiedział do niego Maksym, który nie odstępował go przez cały czas - niedługo będziemy czekać, wkrótce rozpocznie się bój; gdy słońce wzejdzie, wielu z nas nie będzie już w liczbie żyjących, a ja bym chciał cię poprosić... - O co, Maksymie Grigoriewiczu? - Rzecz nietrudna, tylko nie wiem, jak ci ją wyrazić słowami, obawiam się, że... 198 ii - Mów śmiało, Maksymie Grigoriewiczu; jeżeli tylko leży to w mojej mocy... - Powiem ci, książę, całą prawdę! Uszedłem ze Słobody potajemnie, wbrew woli ojca, bez wiedzy matki. Nie mogłem już wytrzymać służby w oprycznikach; takie mnie zdjęło obrzydzenie, że tylko się utopić! Widzisz, bojarze, jestem jedynakiem, brata nigdy nie miałem. Od Pokrowy poszło mi na dziewiętnasty rok, a czy dasz wiarę, że do tej chwili nie miałem z kim zamienić życzliwego słowa. Żyję wśród nich samotniusieńki, nikt mi nie jest towarzyszem, wszyscy są mi obcy. Każdy tylko o tym myśli, jak drugiego zgnębić, a samemu się wywyższyć. Nie ma dnia bez tortur i traceń. Z cerkwi prawie że nie wychodzą, a niszczą ludzi gorzej od rozbójników. Im chodzi tylko o to, żeby mieć jak najwięcej pieniędzy i majątków, a Rosja niechaj sobie ginie! Car, jakkolwiek jest groźny, też czasem słucha prawdy, ale żadnemu z nich język się nie obróci, aby prawdę powiedzieć! Carowi wszyscy tylko przytakują; jak mogą, tak mu się przypochlebiają! Nie uwierzysz, książę, jak się ucieszyłem, kiedy zobaczyłem ciebie; w sercu obudziła się wesołość jak na widok kogoś bardzo bliskiego! Jeszcze nie wiedziałem, kto ty jesteś, a już cię pokochałem. Oczy twoje nie tak patrzą, jak ich oczy, i mowa twoja całkiem inna. Godunow na przykład lepszy jest od innych, a jednak nie dorównuje tobie. Patrzyłem na ciebie, jak stałeś bezbronny naprzeciwko niedźwiedzia; jak Basmanow po otruciu starego bo jarzyna podał i tobie czarę z winem; jak prowadzono cię na rusztowanie; jak dzisiaj rozmawiałeś z rozbójnikami. Tak mnie coś ciągnęło, żeby ci się rzucić na szyję! Nie bierz mi za złe, książę, mojej niedorzecznej gadaniny - dodał Maksym spuszczając oczy - nie narzucam ci się z przyjaźnią, wiem, kto ty jesteś i kto ja jestem; cóż jednak począć, kiedy nie mogę powstrzymać słów, które same wprost cisną mi się na usta, samo serce wyrywa się do ciebie! - Maksymie Grigoriewiczu! - powiedział Srebrny i mocno uścisnął mu dłoń - i ja ciebie pokochałem jak rodzonego brata! - Dzięki ci, książę, dzięki serdeczne! A skoro już tak się zgadało, daj mi od razu wypowiedzieć wszystko, co mam na sercu. Widzę, że mną nie gardzisz, Pozwólże mi, książę, teraz, przed bitwą, starym zwyczajem chrześcijańskim pobratać się z tobą! To jest cała moja prośba; nie bierz mi jej za_złe. Gdybym na pewno wiedział, że będziemy obaj długo jeszcze żyli, nie zwracałbym się z tą prośbą, pamiętałbym, że nie przystoi ci, książę, być moim przybranym bratem; teraz jednak... - Nie mów takich rzeczy, Maksymie Grigoriewiczu, bo to grzech 199 i obraza Boska! - przerwał mu Srebrny. - Dlaczego nie możesz być moim bratem? Wiem, że mój ród jest wyżej postawiony niż twój, ale to sprawa dumna i rozradna*, tu zaś, w obliczu wroga, na polu bitwy, obaj mamy równe prawa; zresztą nie tylko tu, ale wszędzie, gdziekolwiek stoimy przed Bogiem, a nie przed ludźmi. Pobratamy się, Maksymie Grigoriewiczu! Książę zdjął z szyi krzyżyk zawieszony na misternym złotym łańcuszku i podał go Maksymowi. Maksym też zdjął swój krzyżyk, prosty, miedziany, na jedwabnym sznurku, pocałował go i przeżegnał się. - Weź go, Nikito Romanowiczu; błogosławiła mnie nim matka, kiedyśmy jeszcze byli ubogimi ludźmi i nie weszli w łaski gosudara. Strzeż go; ten krzyżyk jest mi droższy nad wszystko. Wtedy obydwaj ponownie przeżegnali się i, wymieniwszy krzyżyki, uściskali się jak bracia. Rozjaśniła się twarz Maksyma. - Teraz - powiedział radośnie - jesteś mi bratem, Nikito Romanowiczu! Cokolwiek by się stało, nie rozłączę się z tobą; kto twoim przyjacielem, ten i moim druhem serdecznym, kto ci wrogiem, ten i mnie wrogiem; będę kochał twoją miłością, zapalał się twoim gniewem, myślał twoją myślą! Teraz i umrzeć mi weselej, i żyć nie gorzko: mam dla kogo żyć, mam za kogo umierać! - Maksymie - rzekł Srebrny, głęboko wzruszony - widzi Bóg, że i ja z całej duszy stałem się twoim bratem; nie chcę rozłączać się z tobą do końca życia! - Dzięki ci, dzięki ci, Nikito Romanowiczu; nie powinniśmy się rozstawać! Jeżeli, da Bóg, zostaniemy przy życiu, pomyślimy razem, poszukamy sposobu, jak tu coś zrobić dla ojczyzny, jak dopomóc naszej świętej Rusi! To być nie może aby wszystko na Rusi zostało zaprzeczone, aby nawet carowi nie można było służyć inaczej niż w oprycznikach! Maksym mówił z niezwykłym ożywieniem, ale raptem zatrzymał się i chwycił Srebrnego za rękę. Przenikliwe gwizdnięcie rozległo się w oddali. Powietrze jak gdyby zadrgało, ziemia się zatrzęsła; niewyraźne okrzyki, niepojęta wrzawa dała się słyszeć od strony obozu tatarskiego; kilka koni z najeżoną grzywą przecwało-wało obok Srebrnego i Maksyma. * Sprawa dumna i rozradna - sprawa dotycząca służby cywilnej i wojskowej, a przede wszystkim porządku i starszeństwa. 200 - Czas już! - powiedział Srebrny dosiadając konia i dobył szabli. -Baczność, chłopcy! Słuchać, co mówię! Nie zbijać się w gromadę, nie rozpraszać się; niech każdy zajmie wyznaczone mu miejsce! Z Bogiem, za mną! Rozbójnicy zerwali się z ziemi. - Czas, czas! - rozległo się w szeregach. - Słuchać księcia. I cała wataha ruszyła za Srebrnym, i przewaliła się przez pagórek, zasłaniający jej dotąd wraże ogniska. Wtedy nowy, niespodziewany widok uderzył ich oczy. Na prawo od obozu tatarskiego pełgał po stepie ogień; ukazujące się w nieregularnych odstępach płomienne strugi stopniowo rozszerzały się i zlewały, coraz bardziej zbliżając się do obozowiska. - Zuch Pierstień! - zawołali rozbójnicy. - Zuchy nasi! Patrzcie no, zapalili step, puścili ogień z wiatrem, prosto na bisurmanów! Pożar rósł z niesłychaną szybkością. Cały step z prawej strony obozu zamienił się w ogniste morze, którego fale pochłonęły niebawem na krańcach stojące kibitki i jaskrawym blaskiem oświetliły obóz podobny do zaniepokojonego mrowiska. Tatarzy, ratując się od ognia, uciekali w popłochu prosto na rozbójników. - Bić ich! - zagrzmiał Srebrny. - Spychać do wody, pędzić w ogień! Zgodny okrzyk odpowiedział księciu, rozbójnicy rzucili się na Tatarów i zawrzał krwawy bój. Kiedy słońce wzeszło, walka jeszcze trwała, pole jednak było już zasłane trupami tatarskimi. Naciskani z jednej strony przez pożar, z drugiej przez watahę rozbójniczą, Tatarzy nie mogli ochłonąć z przestrachu i zaczęli rejterować w stronę grząskich brzegów rzeczki, gdzie wielu utonęło. Inni poginęli w ogniu albo podusili się w dymie. Spłoszone tabuny od razu z początku runęły na obóz, narozbijały mnóstwo wozów i wprawiły Tatarów w takie zamieszanie, że ci dusili jeden drugiego i cięli szablami, sądząc, iż odpierają nieprzyjaciela. Jedna część zdołała przedrzeć się przez ogień i w nieładzie rozpierzchła się po stepie. Druga, zebrana z trudem przez szyryńskiego murze Szychmata, przepłynęła rzeczkę i uszykowała się na drugiej stronie. Tysiące strzał zaczęło padać na triumfujących dotąd Rosjan. Rozbójnicy, nie mając innej broni prócz siecznej, a widząc wrogów strzelających i osłoniętych bagnistą rzeczką, nie wytrzymali i chwiać się zaczęli. 201 Na próżno Srebrny prośbą i groźbą usiłował ich powstrzymać. Już oddziały tatarskie pod osłoną strzał zaczęły z powrotem przepływać rzeczkę zagrażając Rosjanom z tyłu, gdy nagle Pierstień zjawił się obok księcia. Śniada twarz jego rozogniona, koszula podarta; z noża kapała krew. - Stójcie, bracia! Stójcie, sokoły jasne! - krzyknął na rozbójników. -Czy wam oczy bielmem zaszły? Czy nie widzicie, że idzie dla nas pomoc? Istotnie na przeciwległym brzegu posuwał się w stronę Tatarów oddział wojska w szyku bojowym; kopie i berdysze jego połyskiwały w promieniach wschodzącego słońca. - Toć to Tatarzy! - zawołał ktoś. - Sam jesteś Tatar! - krzyknął Pierstień z oburzeniem. - Czy to tak idzie orda? Czy zdarza się kiedy, żeby Tatarzy następ czynili pieszo? Czy widzisz tego, co na szarym koniu jedzie przed nimi? Czy ma na sobie tatarską zbroję? - Prawosławni idą! - rozległo się między rozbójnikami. - Stójcie, bracia! Prawosławni idą nam na pomoc! - Widzisz, książę - powiedział Pierstień - już te wraże syny nie puszczają strzał tak gęsto, widać zmiarkowali, co się tu święci! A jak zetrze się z nimi tamta drużyna, przejdziemy rzeczkę w bród i uderzymy na nich z boku. Bród zaraz ci pokażę. Odsiecz z każdą chwilą zbliżała się coraz bardziej. Już można było odróżnić jej broń i przyodziewek, prawie tak samo rozmaity jak na rozbójnikach. Nad głowami tych wojaków hojdały się cepy, sterczały kosy i rohatyny. Wydawali się oni naprędce uzbrojonymi chłopami, tylko idący w przednich szeregach mieli na sobie jednakowej barwy kaftany, a w rękach berdysze i kopie. Jechało przy nich może ze stu ludzi konno, również w jednakowych kaftanach. Wodzem tej drużyny był wysmukły młodzian. Spod błyszczącego hełmu zwisały kosmyki długich, rudych włosów. Zręcznie kierował koniem srebrzystosiwej maści, który to stawał dęba, to szedł równiutko, jak na paradzie, i rżał na widok nieprzyjaciela. Chmara strzał powitała wodza i jego drużynę. Tymczasem Nikita Romanowicz razem ze swoimi przeszedł rzeczk? w bród i wbił się w sam środek wrogów, na których jednocześnie natarła z drugiej strony nowo przybyła odsiecz. Już z godzinę wrzała zacięta walka. Srebrny na chwilę odjechał do rzeczki, by napoić konia i podciąg0^ popręgi. Maksym zobaczył go i podbiegł do niego. - No, Nikito Romanowiczu - powiedział wesoło - widać Pan Bóg wspomaga świętą Ruś. Nasi biorą górę! - Tak - odrzekł Srebrny - musimy podziękować temu bojarzynowi, który pośpieszył nam z pomocą. Ale rąbie tęgo na prawo i na lewo! Kto to taki? Zdaje mi się, że go skądsiś znam! - Jak to, książę, nie poznałeś go? - A tyś go poznał7 - Jakże mógłbym nie poznać! Bóg z nim! Wiele grzechów darowanych mu będzie za dzisiejszy dzień. Przecie i ty go znasz, Nikito Romanowiczu. To Fied'ka Basmanow. - Basmanow? Ten! Czy to możliwe? - Ten sam. Zrobił się całkiem do siebie niepodobny. Bywało, aż wstyd pomyśleć: w letniku, jak dziewczyna, pląsał. A teraz widać i jego wzięło: zebrał chłopów i czeladź i napadł na Tatarów; pewnie i w nim się odezwała rosyjska krew. No i nie wiedzieć skąd tyle siły w nim się zebrało! Bo zresztą trudno się nie odmienić w taki dzień! - ciągnął dalej Maksym z wielkim ożywieniem, a oczy błysnęły mu radością. - Czy dasz wiarę, Nikito Romanowiczu, że ja sam siebie nie poznaję! Kiedy uszedłem ze Słobody, wciąż mi się zdawało, że niedługo wypadnie mi żyć na świecie. Ciągnęło mnie do walki z pogańcami, ale nie w nadziei pobicia ich, do tego, jak sądziłem, znajdą się lepsi ode mnie; chciałem po prostu zginąć od tatarskiej szabli. Teraz jest co innego, teraz pragnę żyć! Słyszysz, Nikito Romanowiczu: kiedy wiatr odnosi na bok wrzawę bitewną, na niebie skowronki śpiewają! Tak samo wesoło i mnie w sercu śpiewa! Taką czuję w sobie siłę i ochotę, że sto lat życia byłoby dla mnie za mało! O czym tylko nie myślałem od chwili, kiedy zorza wstała! Uprzytomniłem sobie, zrozumiałem jasno, że wiele jeszcze dobrego będę ntógł uczynić w ojczyźnie! Car cię ułaskawi; to być nie może, aby nie ułaskawił. A może cię nawet polubi. Wziąłbyś mnie wtedy do siebie, razem myślelibyśmy i działali, jak Adaszew i Sylwester. Wszystko, wszystko ci wyjawię, co mi przychodzi do głowy, a teraz wybacz, Nikito Romanowiczu, "iuszę wracać do bitwy; zdaje się, że Tatarzy okrążyli Basmanowa. Chociaż '° niedobry człowiek, ale trzeba go wesprzeć! Srebrny popatrzył na Maksyma prawie ojcowskim wzrokiem. - Pilnuj się, Maksymie - powiedział - nie rzucaj się na oślep w wir Walki; patrz, już jesteś ubroczony krwią! - To zapewne krew wroga - odrzekł Maksym popatrzywszy wesoło na 202 swoją koszulę - a ja na sobie nie mam nawet draśnięcia; twój krzyżyk mnil uchronił! W tejże chwili ukrywający się w szuwarach Tatar wylazł na brzeg, naciągnął cięciwę i puścił strzałę w Maksyma. Zawarczał mocny tatarski łuk, jęknęła cięciwa, świsnęła strzała i ugodziła Maksyma w pierś; grot hartowny utkwił tuż pod sercem. Zachwiał się Maksym na siodle, chwycił za końską grzywę; nie chce dosuży j unoszą rozstawać się z życiem, ale dośpiała godzina z rodu mu już sądzona, zwalił się tedy na piasek brzeżny, zostawiając jedną nogę w strzemieniu. Powlókł go koń na czyste pole i Maksym padł na wznak, rozłożył ręce, i kędziorami swoimi zamiata matkę ziemię, i drogę swoją znaczy krwawym śladem. Przyjdzie do Słobody okrutna wieść; rozlamentuje się ma tka dzielnego młodzieńca, że nie będzie miał kto czynić pominków za nią i nikt jej oczu starych nie zamknie na drogę wieczności. Rozpłacze się łzami rzewnymi: nie odzyska już swego dzieciątka miłowanego! Przyjdzie do Słobody okrutna wieść; zazgrzyta zębami Maluta, dopadnie ludzi połonnych, Tatarów, nasiecze w turmach kopy łbów pogańskich i uchmieli się krwią do głębi omartwiałej duszy: nie odzyska już swego dzieciątka miłowanego! Zapomniał Srebrny o bitwie i o Tatarach; nie widzi, jak Basmanow ściga nieprzyjaciela, jak Pierstień i jego towarzysze zagradzają pogańcom drogę ucieczki; widzi tylko, że koń po polu włóczy jego pobratymca. Skoczył więc Srebrny na siodło, pogonił za koniem, chwycił go za uzdę, jednym susem znalazł się na ziemi i wyswobodził Maksyma. - Maksymie! - zawołał uklęknąwszy, podnosząc mu głowę. - Żyw li jesteś, mój przysiężny bracie? Otwórz oczy, daj mi odpowiedź! I Maksym podniósł zamglone oczy, i wyciągnął do niego ręce. - Żegnaj, pobratymcze! Nie sądzone nam było żyć dłużej razem, zrób sam jeden to, co mieliśmy we dwóch. - Maksymie - powiedział Srebrny składając braterski pocałunek na gorącym czole umierającego - może chcesz mi coś zlecić? - Zanieś matce mój ostatni pokłon; powiedz, że w chwili śmierci wspominałem ją... - Powiem, Maksymie, powiem - odrzekł Srebrny, ledwie powstrzymując łzy. - A krzyżyk - ciągnął dalej Maksym - ten, co mam na sobie, wręcz jej.. • a mój noś na pamiątkę po bracie swoim... 204 - Maksymie - spytał Srebrny - czy nie masz jeszcze czegoś na duszy? Czy nie kryjesz jakiej miłości w sercu? Nie wstydź się, mój bracie drogi, powiedz, kogo ci jeszcze żal prócz matki? - Żal mi ojczyzny mojej, żal świętej Rusi! Kocham ją tak samo jak matkę; innej miłości nie znałem! Maksym zamknął oczy. Twarz miał rozognioną, oddech coraz trudniejszy. Po chwili znowu spojrzał na Srebrnego. - Bracie - wyszeptał - chciałbym się napić wody, zimnej jak tylko można! Rzeka była niedaleko; książę poszedł, zaczerpnął wody do hełmu i podał Maksymowi. - Teraz jakby lżej mi się zrobiło - rzekł umierający. - Podnieś mię, pomóż mi się przeżegnać! Książę podniósł Maksyma. Ten potoczył dokoła gasnącym wzrokiem, zobaczył sromotną ucieczkę Tatarów i uśmiechnął się. - Mówiłem, Nikito Romanowiczu, że Bóg stanął w naszej obronie... Patrz, jak się rozproszyli... A mnie już ciemno w oczach... Och, jakże bym pragnął teraz żyć!... Krew rzuciła mu się ustami. - Boże, przyjmij moją duszę! - zawołał i padł nieżywy. ROZDZIAŁ XXVII Basmanow Ludzie Basmanowa i rozbójnicy otoczyli Srebrnego. Tatarzy byli pobici na głowę; wielu z nich dostało się do niewoli, inni uciekli. Maksymowi wykopano grób i pochowano go z honorami. Tymczasem Basmanow kazał rozpiąć nad brzegiem rzeki swój perski namiot, a jego dwornik, jeden z dowódców odsieczy, zameldował Srebrnemu, że bojar zasyła pokłony i prosi nie wzgardzić polowym obiadem. Leżąc na jedwabnych poduszkach, już uczesany i namaszczony pach-nidłami, Basmanow przeglądał się w zwierciadełku, które trzymał przed nim, 205 klęcząc, młody strzemienny. Widok Basmanowa przedstawiał dziwną mie4| szaninę chytrości, pychy, wyrafinowanej rozpusty i beztroskiego zuchwalstwa; a wśród tego wszystkiego przebijała owa nieżyczliwość, która nigdy nie opuszczała oprycznika przy zetknięciu się z człowiekiem "ziemskim". Sądząc, że Srebrny musi nim pogardzać, Basmanow, nawet spełniając obowiązki gospodarza, przemyśliwał zawczasu, jak by się tu zemścić nad gościem, jeżeli ten zechce mu okazać swą wyższość. Gdy Srebrny wszedł, Basmanow powitał go skłonieniem głowy, ale nie ruszył się z miejsca. - Czy cię zraniono, Fiodorze Aleksiejewiczu? - zapytał Srebrny dobrodusznie. - Nie, nie jestem ranny... odrzekł Basmanow, biorąc te słowa za szyderstwo i postanawiając odeprzeć je czelnością - nie jestem ranny, tylko trochę zmęczony, a i twarz mi trochę ogorzała. Jak myślisz, książę - dodał patrząc wciąż w zwierciadełko i poprawiając swoje perłowe kolczyki - jak myślisz, czy prędko zejdzie opalenizna? Srebrny nie wiedział, co odpowiedzieć. - Szkoda - mówił dalej Basmanow - dzisiaj nie zdążymy do łaźni; do mojego majątku będzie ze trzydzieści wiorst; jutro, książę, lepiej cię ugoszczę niż teraz, bądź tylko łaskaw zawitać; zobaczysz mojechorowody; dziewczęta jedna w drugą dobierane, a chłopcy... najstarszy nie ma lat dwudziestu. Mówiąc to Basmanow mocno grasejował. - Dziękuję ci, bojarze, śpieszę do Słobody - odpowiedział sucho Srebrny. - Do Słobody? Przecie ty, o ile mnie pamięć nie zawodzi, uciekłeś z więzienia? - Nie uciekłem, Fiodorze Aleksiejewiczu, ale uprowadzono mnie przemocą. Dawszy słowo carowi, sam bym nie uszedł, a teraz zdaję się znów na jego łaskę i niełaskę. - Zatem chcesz wisieć? Ano, wolna woła! A ja sam nie wiem, czy wrócić. - Dlaczego? - No bo cóż niby -powiedział Basmanow unosząc się ze złością, a może tylko pragnąc wzbudzić ku sobie większą ufność Srebrnego - służy się carowi najwierniej, poświęca się dla niego duszę i ciało, a on ni stąd, ni zowąd sadza człowiekowi na głowę jakiegoś tam Godunowa! - Dla ciebie, jak się zdaje, car jest życzliwy. - Życzliwy! A dotąd nawet okolniczym nie chce zrobić! Chociaż mu 206 jestem oddany jak pies! Godunow inaczej spełnia swoje służby niźli ja; ten się pilnuje, żeby ziemscy o nim źle nie pomyśleli. "Hej, Borys, idź do katowni, wybadaj bojarzyna!" "Idę, gosudarze, ale obawiam się, żeby mnie nie wyprowadził w pole, nie jestem zwyczajny tych rzeczy; każ Malucie iść ze mną!" "Hej, Borys, przy tamtym stole bojarzyn ziemski za mało pije, podaj mu puchar wina, rozumiesz?" "Rozumiem, gosudarze, ale on mnie wciąż podejrzewa o złe zamiary względem niego; poślij lepiej Fied'kę Basmanowa!" a Fied'ka nie wymawia się; dokąd go poślą, tam idzie. Niech tylko car mrugnie okiem, a Fied'ka gotów otruć rodzonego brata i nawet nie spyta za co! Pamiętasz, jak ci przyniosłem czaszę od Iwana Wasiliewicza? Przecie byłem przekonany, że to trucizna, dalibóg, byłem przekonany! Srebrny uśmiechnął się. - A gdzież on... - ciągnął dalej Basmanow, jakby podbechtywany do jeszcze większej bezczelności - gdzież on znajdzie sługę urodziwszego ode mnie? Czyś widział kiedy takie brwi jak moje? Czy to nie sobole brwi? A włosy? Dotknij, książę, pogładź, czysty jedwab... naprawdę jedwab! Wstręt odmalował się na twarzy Srebrnego. Basmanow zauważył to i ciągnął dalej, jakby się drażniąc ze swoim gościem: - A popatrz na moje ręce, książę, czy to nie panieńskie rączki? Tylko je dzisiaj ździebłko sforsowałem. Taki już mam zwyczaj, że w niczym sobie nie folguję!' - Doprawdy nie oszczędzasz siebie - powiedział Srebrny nie mogąc dłużej pohamować swojego oburzenia. - Jeżeli prawda to wszystko, co mówią o tobie... - A cóż o mnie mówią? - przerwał Basmanow, chytrze mrużąc oczy. - Dosyć tego, co sam o sobie rozpowiadasz; a mówią jeszcze, że przed carem, Boże odpuść, tańcujesz, jak dziewczyna, w letniku! Zaczerwienił się gwałtownie Basmanow, ale wnet przyzwał na pomoc zwykły swój bezwstyd. - A i cóż - powiedział przybierając niefrasobliwą minę - a choćbym istotnie tańczył? - W takim razie żegnaj! - powiedział Srebrny. - Wstyd mi nie tylko obiadować z tobą, ale nawet patrzeć na ciebie. - Aha! - krzyknął Basmanow i udana jego spokojność znikła, oczy ^u błysnęły, zapomniał o grasejowaniu. - Aha! Wygadałeś się nareszcie! Wiem, co wy wszyscy o mnie myślicie! Ale ja, widzisz, pluję na was wszystkich! Srebrny ściągnął brwi, położył już nawet rękę na krzyżu szabli, przypomniał sobie jednak, z kim mówi, i tylko wzruszył ramionami. - Za szablę chwytasz? - ciągnął dalej Basmanow. - E! Mnie tym nie zastraszysz! Jak sam się wezmę do pałasza, to jeszcze zobaczymy, kto będzie górą! Wybacz! - powiedział Srebrny i odchylił zasłonę szatru, by wyjść. - Słuchaj! - krzyknął Basmanow łapiąc go za połę kaftana. - Gdyby na mnie kto inny tak spojrzał, dalibóg, nie darowałbym mu, ale z tobą kłócić się nie chcę! Tęgo bo sieczesz Tatarów! - Ty również... - powiedział dobrodusznie Srebrny zatrzymując się| przy wejściu, przypomniawszy sobie, jak Basmanow spisywał się w bitwie. • Ty nie gorzej ode mnie ich rąbiesz. A teraz naszło cię coś, żeby udawać babę! Twarz Basmanowa znowu przybrała wyraz beztroski. - No, nie gniewaj się, książę! Przecie nie zawsze taki byłem; a w Słobo-J dzie, sam wiesz, mimo woli wszystkiego się człowiek nauczy! - Grzech to wielki, Fiodorze Aleksiejewiczu! Kiedy siedzisz na koniu z szablą w ręku, serce raduje się na twój widok. I lubo było patrzeć, jak dzisiaj okazałeś swoje męstwo. Porzuć więc te babskie obyczaje, ostrzyż włosy, jak Bóg przykazał, idź na pielgrzymkę pokutniczą do Kijowa albo na Sołówki i wracaj do Moskwy jako prawy chrześcijanin! - No, nie gniewaj się, nie gniewaj, Nikito Romanowiczu! Siadaj tu, zjedz ze mną obiad, przecie nie jestem żadnym parszywym psem, są gorsi ode mnie; a i nie wszystko to prawda, co o mnie gadają; nie wierz każdemu słuchowi. Bywa i tak, że sam na siebie naplotę! Ucieszył się Srebrny, mogąc sobie wytłumaczyć postępowanie Basmanowa z lepszej strony. - Więc to nieprawda - zapytał spiesznie - że tańcowałeś w kobiecym letniku? - Ech, uczepiłeś się tego letnika! Czy myślisz, że wkładam go z własnej ochoty? Albo to nie znasz cara? A zresztą, czy mam się sposobić do grona świętych Pańskich? Już i tak w Słobodzie dosyć się naposzczę; ani jednej jutrzni nie przespałem; w każdą środę i w każdy piątek po sto razy biję czołem o ziemię; sam się dziwię, że dotąd głowy sobie nie rozwaliłem! Gdyby tak tobie przyszło całymi tygodniami chodzić w stycharze, to i ty byś chyba dla odmiany przywdział suknię kobiecą! - Prędzej poszedłbym na rusztowanie! - rzekł Srebrny. - Ejże? - roześmiał się* drwiąco Basmanow i, rzuciwszy złośliwe 208 spojrzenie na księcia, mówił dalej tonem pufnej szczerości: - Czy sądzisz, Nikito Romanowiczu, że to mi sprawia przyjemność, iż z łaski cara nazywają mnie już nie Fiodorem, ale Fiodorą? I żebym jeszcze miał z tego jakąś korzyść! Ale wszystkie korzyści on zbiera, a mnie zostaje tylko wstyd! Nie tak dawno chociażby jadę skrajem pola obok Słobody Drogomiłowskiej, a tu chłopstwo palcami na mnie pokazuje i z tłumu nawet ktoś krzyczy: "Patrzcieno! Carska Fiodorą jedzie!" Skoczyłem na nich, ale się rozbiegli. Przychodzę do cara, mówię: tak i tak, nie każ, mówię, drogomiłowcom znieważać twojego sługi, jeden mnie już nazwał Fiodorą. "A kto nazwał?" "Gdybym wiedział, nie przyszedłbym naprzykrzać się tobie, sam bym go zarżnął". "No, powiada, weź z moich komór czterdzieści sobolowych skórek na serdak". "A na co mi to! Godunow z pewnością nie zechciałby chodzić w serdaku, a czymże ja jestem gorszy od niego?" "Cóż więc ci podarować, Fiedia?" "Zrób mnie, gosudarze, okolniczym, żeby ludzie palcami nie wytykali sługi twojego!" "Nie, powiada, okolniczym nie zostaniesz nigdy, jesteś moim trefnisiem, a Godunow to mój doradca; ty masz pieniądze, on ma zaszczyty. A że drogomiłowcy nazwali cię Fiodorą, tedy całą Drogomiłowszczyznę nakazuję wpisać do moich dóbr stołowych!" No i masz trefnisia! Chociaż, właściwie biorąc, od czasu, jak wynieślimy się z Moskwy, żadnej wesołości nie było. Wciąż tylko modliliśmy się i pościli. Z nudów odprosiłem się do majątku rodowego, ale i tam mi się sprzykrzyło. Niepodobna wciąż polować na zające i przepiórki. Toteż mimo woli ucieszyłem się, gdy przyszła wieść o Tatarach. A tęgośmy ich wyłupili, dalibóg, tęgo! Dosyć też brańców przypędzimy do Moskwy! Ach, prawie zapomniałem o brańcach! Strzelasz z łuku, książę? - Bo co? - A tak. Po obiedzie przywiążemy Tatara o jakie sto korków i spróbujemy, kto pierwszy trafi w serce. A jeśli nie w serce, to się nie liczy. Jak zdechnie jeden, przywiążemy drugiego. Zasępiło się szlachetne oblicze księcia. - Nie - powiedział - ja do związanych nie strzelam. - No to każemy mu biec; kto pierwszy powali go w biegu. - Tego też nie zrobię, a i tobie nie dam! Tu, chwała Bogu, nie Słoboda Aleksandro wśka. - Nie dasz?! - krzyknął Basmanow i oczy znów mu zapłonęły gniewem; widać jednak nie leżała w jego zamiarach kłótnia ze Srebrnym, gdyż raptem zmienił postawę i rzekł wesoło: - Ech, książę! Nie znasz się na żartach! I w ten letnik zaraz uwierzyłeś! Już pół godziny zabawiam się z tobą, a ty każdziutkie moje słowo bierzesz za prawdę! Mnie jeszcze bardziej niźli tobie obrzydły słobodzkie zwyczaje! Czy sądzisz, że mam dobre stosunki z Griaznojem albo z Wiaziemskim, albo z Malutą? Przysięgam ci, że oni są dla mnie bielmem na oku! Słuchaj, książę - ciągnął dalej tonem przypochlebnym - wiesz co? Pozwól, niech ja pierwszy wrócę do Słobody; wyproszę ci u cara przebaczenie, a kiedy znów pozyskasz jego łaskę, wówczas mnie wyświad- , czysz przysługę. Wystarczy tylko szepnąć carowi naprzód o Wiaziemskim, a potem o Malucie i o innych; zobaczysz, że w niedługim czasie tylko my obaj ~ zostaniemy przy carze. Ja wiem, co mu o każdym powiedzieć, lepiej jednak,' żeby usłyszał to z boku. Nauczę cię, jak masz mówić; będziesz mi wdzięczny! Nieswojo poczuł się Srebrny w towarzystwie Basmanowa. Męstwo tego człowieka i wyrażona po części skrucha z powodu haniebnego prowadzenia się skłoniły ku niemu Nikitę Romanowicza. Gotów był nawet pomyśleć, że Basmanow w rzeczy samej żartował przedtem albo na złość sam siebie f oczerniał. Ale ostatnia propozycja jego, bynajmniej nie żartobliwa, zbudziła •• w księciu poprzedni wstręt. - No - rzekł Basmanow, bezczelnie patrząc mu w oczy - podzielimy się pół na pół carską łaską? Czemu, książę, milczysz? Nie ufasz mi? - Fiodorze Aleksiejewiczu - rzekł Srebrny starając się powściągnąć •; oburzenie i zachować się możliwie najgrzeczniej względem gospodarza - -Fiodorze Aleksiejewiczu, wszak to, co zamierzasz, jest... jakby ci powiedzieć... jest... - Czym? - spytał Basmanow. - Szkaradną sprawą! - powiedział Srebrny i pomyślał sobie, że zniżywszy głos, złagodził wyrażenie. - Szkaradną sprawą! - powtórzył Basmanow tłumiąc gniew i ukrywając go pod maską zdziwienia. - Czy zapomniałeś, o kim ci mówiłem? Czyżbyś trzymał z Wiaziemskim albo z Malutą? - Grom Boży niechaj porazi ich i całą opryczninę! - powiedział Srebrny. - Niech tylko car pozwoli mi mówić, a w ich obecności otwarcie wygłoszę wszystko, co myślę i wiem, ale szeptać mu do ucha nie będę na nikogo, tym bardziej zaś z twojego pomysłu, Fiodorze Aleksiejewiczu! Jadowite spojrzenie błysnęło spod rzęs Basmanowa. - Nie chcesz tedy, byśmy się carską łaską podzielili? - Nie - odrzekł Srebrny. Basmanow zwiesił głowę, chwycił się za nią obiema rękami i jął przechylać się to na jedną, to na drugą stronę. 210 - Oj. sierota ja, sierota! - zaczął wykrzykiwać piskliwym głosem, niby to płacząc. - Sierota ja, biedny, nieszczęśliwy! Od tego czasu, jak wypadłem z łaski cara, każdy tylko przemyśliwa, jak by mnie skrzywdzić! Nikt nie przygarnie, nikt nie przyhołubi; wszyscy po prostu plują na mnie! Znudziłoś mi się ty, sobacze życie! Przywiążę pasek do belki i włożę w pętlę swoją główeczkę nieszczęsną! Srebrny ze zdziwieniem patrzył na Basmanowa, który nie przestawał biadać i lamentować jak baby na pogrzebie, a tylko niekiedy rzucał spode łba swój zuchwały wzrok na księcia, jakby pragnąc przekonać się, co tamten o tym wszystkim myśli. - Tfu! - rzekł wreszcie Srebrny i chciał już wyjść, ale Basmanow znowu złapał go za połę. - Hej! - krzyknął. - Pieśniarzy! Weszło kilku ludzi, zapewne oczekujących zewnątrz. Zagrodzili wyjście Srebrnemu. - Bracia! - zwrócił się do nich Basmanow płaczliwym jak poprzednio głosem. - Zaśpiewajcie mi piosnkę, ale najżałośniejszą; zaśpiewajcie taką, żeby dusza moja roztęskniła się, zerwała do lotu i rozłączyła z ciałem! Pieśnierze zaśpiewali przeciągłą, posępną pieśń, w rodzaju pogrzebowej, a Basmanow nie ustawał w swoim przechylaniu się z boku na bok i dogadywał: - Żałośniej, żałośniej! Jeszcze żałośniej, przyjaciele! Opłakujcie swojego bojarzyna, opłakujcie! O tak! Teraz dobrze! Ale czemu to dusza nie chce wychodzić z ciała? Czy jeszcze nie przyszedł na nią czas? Czy pisane mi męczyć się jeszcze na świecie? Ha, skoro tak pisane, to trzeba się męczyć! Ha, skoro żyć sądzone, to trzeba żyć! Do tańca! - krzyknął nagle, bez żadnego przejścia, i pieśniarze, nawykli do takich zmian, huknęli skoczną piosenkę. -Żywiej! - wrzeszczał Basmanow i chwyciwszy dwa srebrne puchary, zaczął uderzać jeden o drugi. - Żywiej, sokoły! Żywiej, czarcie syny! Ja was. hultaje!... Cała powierzchowność Basmanowa zmieniła się nie do poznania. W jego twarzy nie było już nic zniewieściałego. Był to znowu ten zabijaka i straceniec, który z rana rzucał się w wir najzacieklejszej sieczy i pędził przed sobą całe gromady Tatarów. - Tak, to co innego, tak, to lepiej! - odezwał się książę, zachęcająco kiwnąwszy głową. Basmanow spojrzał na niego wesoło. 211 Rozbójnicy spojrzeli po sobie, odeszli na bok i zaczęli półgłosem radzić. Po pewnym czasie wrócili do Srebrnego. - Pójdziemy z tobą, jeżeli ataman pójdzie! - Nie, chłopcy - powiedział Pierstień - mnie nie ciągnijcie. Nawet jeżeli nie pójdziecie z księciem, drogi nasze rozejdą się. Dosyć pohulałem tutaj, czas wracać w rodzinne strony. Przy tym powaśniliśmy się odrobinę, a z porwanego sznura, żeby nie wiem jak go wiązać, supłów się nie usunie. Idźcie z księciem, chłopcy, albo wybierzcie sobie innego atamana. Najlepiej jednak posłuchajcie mojej rady, idźcie z księciem; nie chce mi się wierzyć, aby po naszym zwycięstwie nad Tatarami car nie miał przebaczyć i wam, i jemu! Rozbójnicy znów się jęli zastanawiać i po krótkiej naradzie podzielili się na dwie części. Większa stanęła przy Srebrnym. - Prowadź nas! - rzekli. - Niech z nami będzie to samo, co i z tobą! - A inni co poczną? - zapytał Srebrny. - Inni wybrali atamanem Chłopkę; my z nim nie chcemy! - Tam poszli wszyscy najgorsi! - szepnął Pierstień księciu - oni nawet wczoraj nie bili się tak jak ci! - A ty - powiedział książę - w żadnym razie nie pójdziesz ze mną? - Nie, książę, ze mną całkiem inna sprawa. Mnie car nie przebaczy, nie tak lekkie są moje przewiny. Muszę się też przyznać, że zatęskniłem za Jermakiem Timofiejewiczem; tyle lat go już nie widziałem. Bądź zdrów, książę, nie wspominaj mnie źle! Srebrny podał Pierstieniowi rękę i mocno go uścisnął. - Bądź zdrów, atamanie - powiedział - żal mi ciebie, żal, że idziesz nad Wołgę; nie takimi powinieneś zajmować się sprawami. - Kto wie, książę - odrzekł Pierstień i mężny wzrok jego zapałał dziwnym blaskiem - Bóg łaskaw, może nie zawsze będę tym, co teraz! Rozbójnicy zaczęli gotować się do drogi. Kiedy wzeszło słońce, nad brzegiem rzeki nie było już widać ani szatni, ani ludzi Basmanowa. Fiodor Aleksiejewicz zwinął swoje obozowisko jeszcze w nocy; chciał pierwszy przynieść carowi wiadomość o odniesionym zwycięs- "•;$$ twie. • ';|| Żegnając się z towarzyszami, Pierstień zobaczył obok siebie Mifkę. ^ - Bądź zdrów i ty, gamoniu! - powiedział wesoło. - Za czterech wczoraj służyłeś carowi, nie odmówi ci car swojej łaski! Ale Mifka, jakby zdziwiony, podrapał się w głowę. - No i cóż? - zapytał Piersteień. 214 - A nic! - odpowiedział leniwie Mifka drapiąc się jedną ręką po głowie, a drugą po krzyżu. - Jak nic to nic! Pierstień już chciał odejść, kiedy Mifka, nabrawszy śmiałości, zawołał przeciągle: - Atamanie, hej, atamanie! - Co takiego? - Nie chcę do Słobody! - Dokądże chcesz? - A... z tobą! - Ze mną nie można; idę nad Wołgę. - No... to i ja nad Wołgę! - Dlaczego nie z księciem? Mifka wysunął jedną nogę naprzód, jakby zmieszany, wlepił wzrok w swój łapeć. - Opryczników się boisz, czy co? - spytał drwiąco Pierstień. Mifka zaczął się drapać to po głowie, to po bokach, to po krzyżu, ale nic nie odpowiedział. - Mało ich widziałeś? - ciągnął dalej Pierstień. - Zjedli cię czy co? - Narzeczoną zabrali! - rzekł ociągając się Mifka. Pierstień roześmiał się. - A to zacięta sztuka! Nie chce się z nimi wdawać! Więc przyłącz się do Chłopki! - Nie chcę! - oświadczył stanowczo Mifka. - Chcę z tobą nad Wołgę! - Nie idę prosto nad Wołgę. - No to i ja nie prosto! - A dokądże? - Dokąd ty, tam i ja! - Ech, przyczepiłeś się do mnie, jak rzep do psiego ogona! Wiedz zatem, że muszę być przedtem w Słobodzie! - Po co? - spytał Mifka i wytrzeszczył oczy na atamana. - Po co! Po co! -powtórzył Pierstień zaczynając tracić cierpliwość. -Zeszłego roku gryzłem tam orzechy i zapomniałem skorupy! Więc muszę po nią iść! Mifka popatrzył na niego ze zdziwieniem, ale natychmiast uśmiechnął się i rozciągnął usta od ucha do ucha, a od oczu puścił po skroniach promieniste zmarszczki i zrobił przy tym nader chytrą minę, jakby chcąc 275 - Rzecz znana głowę za ciebie nadstawiać, gosudarze - ciągnął dalej z tupetem Basmanow - ale nieznana to rzecz, by od ciebie usłyszeć podziękowanie. Chyba Godunow, Maluta i Wiaziemski nie tak ci służą jak ja, a nagród dla nich nie skąpisz. - Prawdę rzekłeś, że nie tak służą jak ty! Gdzie im tak tańczyć, jak ty tańczysz! - Nadziejo nasza, gosudarze - odparł Basmanow tracąc cierpliwość -jeżelim ci niemiły, uwolnij mnie całkiem! Basmanow spodziewał się, że Iwan go zatrzyma; ale nieobecność w Słobodzie zamiast ożywić przychylność cara względem niego, ochłodziła ją jeszcze bardziej; car zdążył odwyknąć od niego, a inni ulubieńcy, zwłaszcza Maluta, dotknięty pychą Basmanowa, wykorzystali ten czas, aby cara przeciwko niemu usposobić. Rachuba Basmanowa okazała się mylna. Widać było, iż car bawi się jego gniewem. - Ano, jak chcesz -powiedział z udanym smutkiem - chociaż przykro mi będzie, sierocie biednemu, bez ciebie, a i sprawy państwa bodaj wiele na tym ucierpią, cóż jednak począć, muszę jakoś radzić sobie słabym swoim rozumem. A ty, Fiedia, idź na cztery wiatry! Gwałtem trzymać cię nie będę! Basmanow nie mógł dłużej ukryć swojej wściekłości; zepsuty dawniej-| szymi stosunkami z Iwanem, nie hamował się wcale. - Dziękuję ci, gosudarze! - powiedział. - Dziękuję ci za chleb i sól, którem dostawał z twojej ręki! Dziękuję ci za to, że wyganiasz mnie, sługę swojego, jako byłbym psem niegodnym! Będę... - dodał niebacznie - będę chwalił się na Rusi twoją łaską! Niechże inni posłużą ci tak, jak służyła Fiodora! Wieloma grzechami obarczyłem duszę służąc tobie, jednego grzechu: zdołałem uniknąć: czarów nie czyniłem! Iwan Wasiliewicz nie przestawał się uśmiechać, ale przy ostatnichj słowach twarz jego się zmieniła. - Czarów? - spytał ze zdziwieniem, które gotowe było obrócić się f w gniew. - A któż tu czary uprawia? - A choćby i twój Wiaziemski! - odpowiedział Basmanow, niespusz-j czając oczu przed carskim wzrokiem. - Tak - ciągnął dalej, nie mieszając siej groźnym wyrazem twarzy Iwana - widać tobie jednemu tylko nie wiadomo, j że ile razy jest w Moskwie, zawsze w nocy jeździ do lasu, do młyna, i zajmuje! się czarami; a po cóż miałby czarować, jeśli nie po to, by zgubić twoją carską J miłość! 218 - Skądże ty wiesz o tym? - zapytał car przeszywając Basmanowa badawczym wzrokiem. Tym razem Basmanowa obleciał strach. - Dopiero wczoraj, gosudarze, dowiedziałem się od jego ludzi - rzekł pośpiesznie - gdybym usłyszał przedtem, zaraz bym doniósł twojej miłości. Car się zamyślił. - Idź - rzekł po krótkim milczeniu - rozpatrzę tę sprawę; a ze Słobody nie wyjeżdżaj, póki ci nie dam rozkazu. Basmanow odszedł, zadowolony, że w podejrzliwym sercu cara zdołał zaszczepić nieufność względem jednego ze swoich rywali, wielce jednak zatroskany chłodem gosudara. Wkrótce potem car wyszedł z sypialni do sali posłuchań, zasiadł w fotelu i, otoczony oprycznikami, zaczął wysłuchiwać kolejno ziemskich bojarów, przybyłych z Moskwy tudzież z innych miast z raportami. Wydawszy każdemu stosowne zarządzenia, porozmawiawszy z niektórymi o potrzebach państwa, o stosunkach z zagranicznymi państwami i o środkach zapobiegających dalszemu następowaniu Tatarów, Iwan spytał, czy nie ma jeszcze kogo, kto prosiłby o posłuchanie. - Bojarzyn Drużyna Morozow - odrzekł jeden ze stolników - bije czołem twojej carskiej miłości i uprasza, abyś go dopuścił przed swoje jasne oblicze. - Morozow? - powiedział Iwan. - Czyż się nie spalił podczas pożaru? Żywotna bestia! Ano, zdjąłem z niego opałę, niechże wejdzie! Stolnik wyszedł; niebawem gromada dworzan rozstąpiła siei Drużyna Andriejewicz, podtrzymywany przez dwóch przyjaciół, zbliżył się do cara i padł przed nim na kolana. Wszyscy obecni zwrócili oczy na starego bojarzyna. Morozow miał twarz bladą, w dużym stopniu pozbawioną zwykłej dorodności; na jego czole widniała blizna od szabli Wiaziemskiego; ale zapadłe oczy wyrażały dawną siłę woli, a w ściągniętych brwiach można było wyczytać dawny nieugięty upór. Wbrew zwyczajowi dworu Morozow był w odzieniu czarnym", pokutnym. Iwan patrzył na mego nic nie mówiąc. Kto by umiał czytać w carskich oczach, ten przeczytałby w nich teraz ukrytą nienawiść i zadowolenie, że widzi przed sobą upokorzonego wroga; zwykłemu jednak spostrzegaczowi Wyraz twarzy Iwana mógł się wydawać życzliwy. 219 - Drużyno Andriejewiczu - rzekł surowo, ale dość łaskawie - zdjąłem z ciebie opałę; dlaczego zjawiłeś się w odzieży pokutnej? - Gosudarze - odpowiedział Morozow, wciąż klęcząc - nie powinien wdziewać złotogłowi ten, komu twoi oprycznicy spalili dom i przemocą uprowadzili żonę. Gosudarze! - mówił dalej mocnym głosem. - Biję tobie czołem i żałuję się tobie na sługę twojego Afońkę Wiaziemskiego! - Wstań! - rozkazał car. - I opowiedz wszystko po porządku. Jeśli który z moich pokrzywdził cię, nie daruję mu, chociażby to był najbliższy mi człowiek. - Gosudarze -mówił dalej Morozow nie wstając - każ wezwać Afońkę. Niechaj przy mnie odpowie twojej miłości. - Ano - rzekł car jakby się trochę namyślając - prośba twoja jest słuszna. Obżałowany powinien wiedzieć, co mówi żałujący. Przywołać Wiaziemskiego! A wy - mówił dalej, zwracając się do przyjaciół Morozowa, którzy z uszanowaniem odstąpili na bok - podnieście bojarzyna i posadźcie na ławie; niech poczeka na obżałowanego. Od czasu napaści na dom Morozowa przeszło z górą dwa miesiące. Wiaziemski zdążył wyleczyć się z ran. Mieszkał po dawnemu w Słobodzie, ale nic nie wiedząc o losach Heleny, której ani jeden z jego wysłańców nie mógł odnaleźć, był jeszcze posępniejszy niż dawniej, rzadko pojawiał się na dworze, niby to z powodu złego stanu zdrowia, nie brał udziału w biesiadach, toteż wielu sądziło, iż dostał pomieszania zmysłów. Iwanowi nie podobała się jego nieobecność na wspólnych modłach i wspólnych zabawach; wiedząc jednak o nieudanym porwaniu bojarzyny, przypisywał zachowanie się Wiaziemskiego męczarniom miłosnym i był dla niego pobłażliwy. Dopiero po rozmowie z Basmanowem to zachowanie się nabrało w oczach cara jakichś podejrzanych cech. Skarga Morozowa dawała mu dogodną sposobność wywiedzenia się o wielu rzeczach przez konfrontację; przyjął więc Morozowa lepiej, niż spodziewali się dworzanie. Wkrótce zjawił się Wiaziemski. Powierzchowność jego tez zna^nie się zmieniła. Jakby postarzał się o kilka lat, rysy jego twarzy stały się ostrzejsze, a całe życie niejako skupiło się w ognistych i niespokojnych oczach. - Zbliż się tu, Afonia - powiedział car. - Zbliż się i ty, Drużyno. Mów, o co się żałujesz. Mów otwarcie, opowiadaj wszystko tak, jak było. Drużyna Andriejewicz podszedł do cara. Stojąc tuż przy Wiaziemskim, ale nie racząc nawet spojrzeć na niego, opowiedział szczegółowo o napadzie- 220 - Czy tak było? - zapytał car zwracając się do Wiaziemskiego. - Tak! -potwierdził Wiaziemski, zdziwiony pytaniem Iwana, któremu od dawna wszystko było wiadome. Twarz cara zachmurzyła się. - Jak mogłeś ważyć się na to? - powiedział wbijając w Wiaziemskiego surowe spojrzenie. - Czyliż ja dozwalam moim oprycznikom zajmować się rozbójstwem? - Wiesz, gosudarze - odparł Wiaziemski, jeszcze bardziej się dziwiąc -że dom został splądrowany nie z mojego rozkazu; a bo jarzynę wywiozłem za twoją zgodą! - Za moją zgodą? - rzekł car, powoli wymawiając każde słowo. -Kiedyż ja się zgodziłem? Tu Wiaziemski spostrzegł, że źle uczynił powołując się na owo niezbyt jasne i stanowcze napomknięcie cara podczas uczty, napomknięcie, którym poczuł się upoważniony do wywiezienia Heleny siłą. Nie odgadując jeszcze celu, w jakim car wypierał się swojego poduszczenia, zrozumiał jednak, że musi inaczej się bronić. Nie z tchórzostwa i nie dla ratowania życia, które przy zmiennym usposobieniu cara mogło się znaleźć w niebezpieczeństwie, postanowił Wiaziemski przyznać się do winy. Nie stracił jeszcze nadziei zdobycia Heleny i wszystkie środki wydawały mu się dobre. - Gosudarze - powiedział zawiniłem względem ciebie; nie dozwoliłeś mi porwać bojarzyny. Rzecz tak się miała. Posłałeś mnie do Moskwy, abym zdjął opałę z bojarzyna Morozowa, a on, jak wiesz, od dawna zawistny jest na mnie o to, że jeszcze przed ślubem znałem się z jego żoną. Kiedy przybyłem do niego do domu, umyślił on razem z Nikitą Srebrnym pozbawić mnie życia. Po przyjęciu biesiadnym obaj ze służbą napadli na mnie w sposób zdradziecki; ja ze swoimi ludźmi dałem im odpór. A bojarzyna Morozowa, wiedząc o zawiści męża, bała się pozostać w jego domu i uprosiła mnie, abym ją wziął z sobą. Odjechała od niego z własnej woli; a kiedy w lesie straciłem przytomność z odniesionych ran, znikła nie wiadomo gdzie, i dotąd nie wiem, co się z nią stało. Zapewne znalazł ją bojarzyn i trzyma gdzieś w zamknięciu, a może nawet zgładził ją ze świata! Nie on... - mówił dalej Wiaziemski rzucając zawistne spojrzenia na Morozowa - nie on powinien skarżyć się na mnie! Ja sam, gosudarze, upraszam ciebie o sprawiedliwość na Morozowa; o karę na niego za to, że napadł na mnie w swoim domu razem z Nikitą Romanowiczem. Car nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Potwarz Wiaziemskiego 221 była widoczna, ale w rachubę Iwana nie wchodziło to, aby ją odkryć. Morozow po raz pierwszy spojrzał na swojego wroga. - Łżesz, psie przeklęty! - rzekł obrzucając go pogardliwym wzrokiem od stóp do głowy. - Każde twoje słowo jest niegodnym kłamstwem. A ja za prawdę swoich słów gotów jestem przysięgać! Gosudarze, każ temu potępieńcowi, aby mi oddał żonę, z którą wziąłem ślub według zakonu chrześcijańskiego. Iwan przyjrzał się Wiaziemskiemu. - Co powiesz na to? - spytał zachowując obojętną twarz sędziego. - Mówiłem ci już, gosudarze. iż uwiozłem bojarzynę na jej prośby; a kiedy po drodze osłabłem wskutek upływu krwi, ludzie znaleźli mnie leżącego bez przytomności w lesie. Nie było przy mnie ani konia mojego, ani bojarzyny; zaniesiono mnie do młyna, do znachora; on też krew zaklął, że przestała uchodzić. Więcej nic nie wiem. Wiaziemskiemu nawet przez myśl nie przeszło, że wspominając o nie, wzmógł podejrzenie Iwana i nadał prawdopodobieństwo podszeptor Basmanowa; ale Iwan nie dał po sobie poznać, iż zwrócił uwagę na okoliczność, tylko zapisał ją w pamięci, aby z niej skorzystać w razie potrzeby; na razie zaś utaił swoje myśli pod maską bezstronności. - Słyszysz? - rzekł do Wiaziemskiego. - Bojarzyn Drużyna gotć zaprzysiąc prawdę słów swoich! Jakże się przed nim usprawiedliwisz? - Bojarzyn może mówić, co chce - odpowiedział Wiaziemski, któr" zdecydował się iść po obranej linii obrony aż do ostatka - może na mnie rzucać oszczerstwa; a ja go skarżę o moje rany i słowa moje gotów jester również potwierdzić przysięga. " Wśród zebranych dał się słyszeć szmer. Wszyscy oprycznicy wiedzieli, jak dopełnił się napad, i chociaż zakamienieli w występkach, nie każdy z nich jednak odważyłby się krzywo przysięgać. Sam Iwan zdziwił się zuchwalstwu Wiaziemskiego; w tej samej jednak chwili zorientował się, że może je obrócić przeciwko nienawistnemu Morozo-wowi, a przy tym zachować postawę surowego, ale sprawiedliwego sędziego. - Bracia! - rzekł zwracając się do zebranych: - Biorę was na świadków, że chciałem ustalić prawdę. Nie leży w rnoich obyczajach sądzić, nie wysłuchawszy usprawiedliwienia. Ale w jednej i tej samej sprawie nie mogą obie strony przysięgać. Jeden z przeciwników musi złożyć fałszywą przysięgę. Ja zaś, jako dobry pasterz, chroniący owieczki swoje, nikogo nie chcę narazić na zatratę duszy. Niechże tedy Morozow i Wiaziemski staną na 222 sąd Boży. Od dziś za dni dziesięć wyznaczam im pole spotkania tu, w Słobo-dzie, na Placu Krasnym. Niechaj się stawią ze swoimi porucznikami i strap-czymi* • Komu Bóg da przewagę, ten i przede mną oczyszczon będzie, kto zaś walki nie strzyma, to choćby nawet został przy życiu, natychmiast śmierć poniesie z ręki kata. Wyrok Iwana silne sprawił wrażenie na zebranych. Wielu z nich sądziło, że dla Morozowa równa się on wyrokowi śmierci. Trudno było przypuścić, aby podstarzały bojarzyn dotrzymał pola młodemu i krzepkiemu Wiaziemskiemu. Wszyscy spodziewali się, że odmówi pojedynku albo przynajmniej prosić będzie o pozwolenie, by mógł dać w zastępstwie swoim najemnego wojownika. Ale Morozow pokłonił się carowi i rzekł spokojnym głosem: - Gosudarze, niech się stanie, jak chcesz! Stary jestem i chory, od dawna nie przywdziewałem zbroi, ale na sądzie Bożym nie siła rozstrzyga, tylko słuszność sprawy! Zdaję się na pomoc Boga, ufam, że nie opuści mnie w tej słusznej sprawie, a przed twoją miłością i przed wszystkimi ludźmi pokaże nieprawość mojego wroga! Usłyszawszy wyrok cara, Wiaziemski ucieszył się; oczy jego już zabłysły nadzieją; ale ta pewność Morozowa trochę go zmieszała. Przypomniał sobie, iż według powszechnie przyjętego mniemania, w pojedynku sądnym Bóg zawsze daje przewagę stronie sprawiedliwej. Zwątpił więc mimo woli w swoją pomyślność. Jednak stłumiwszy chwilowe zmieszanie, również pokłonił się carowi i rzekł: - Niech się stanie, jak chcesz, gosudarze! - Idźcie - powiedział Iwan - szukajcie sobie poruczników, a za dni dziesięć, o wschodzie słońca, bądźcie obaj na Placu Krasnym. Biada temu, kto walki nie strzyma! Rzuciwszy na obydwóch przenikliwe, zagadkowe spojrzenie, car wstał i oddalił się do wewnętrznych pokojów, a Morozow wyszedł z sali posłuchań, pełen godności, w towarzystwie swoich przyjaciół, nie patrząc na otaczających go opryczników. * Porucznikowie i strapczowie - pełnomocnicy (świadkowie) i sędziowie (rozjemcy). ROZDZIAŁ XXX Zaklęcie żelaza Nazajutrz Wiaziemski odjechał do Moskwy. W każdym innym wypadku, gotując się do pojedynku, zaufałby swojej sile i zręczności; ale tu szło o Helenę. Pojedynek nie był zwykłym starciem orężnym; wynik jego zależał od woli Boga; książę zaś wiedział dobrze, iż słuszność nie po jego stronie; jakkolwiek tedy leRce sobie ważył Morozowa przy innym spotkaniu, w obecnym razie lękał się gniewu niebios, bał się, aby w czasie boju ręce mu nie zdrętwiały i nie opadły. Obawa ta była tym silniejsza, że niedawno zasklepione rany sprawiały mu jeszcze ból, często też czuł się słaby i bezsilny. Książę postanowił nie zaniedbać niczego, co by mu mogło zapewnić zwycięstwo; udał się więc do znajomego młynarza, aby dostać ziela na zaklęcie szabli, po to, by jej ciosy stały się nieodparte. Pełen zadumy i niespokojnych uczuć, jechałprzez las powoli, schylając się od czasu do czasu w siodle i badając wzrokiem ścieżki porosłe paprociami. Po wielu skrętach wydostał się na lepiej utorowaną dróżkę, rozejrzał się, dostrzegł na drzewach znaki i puścił konia kłusem. Wkrótce usłyszał szum wody. W miarę zbliżania się do młyna książę prócz szumu zaczął rozróżniać głosy ludzkie. Zatrzymał się, zsiadł z konia, przywiązał go do leszczyny i dalszą drogę odbył pieszo. Przy samym zrębie stał czyjś koń w bogatym rynsztunku. Młynarz rozmawiał z wysokim mężczyzną, ale Wiaziemski nie mógł dojrzeć jego twarzy, gdyż nieznajomy obrócił się ku niemu tyłem, gotując się do wskoczenia na siodło. - Będziesz zadowolony, bojarze - mówił do niego młynarz przytakując głową - będziesz zadowolony, dobrodzieju! Odzyskasz łaskę carską i niechaj tu na miejscu padnę od pioruna, jeżeli nie zginie i Wiaziemski, i wszyscy twoi wrogowie! Bądź spokojny, nikt się nie oprze sile tyrlicza! - Dobrze - powiedział gość wsiadając na konia - a ty, stary diable, pamiętaj naszą umowę: jeżeli mi się nie powiedzie, obwieszę cię jak psa! Głos wydawał się Wiaziemskiemu znajomy, ale koło młyńskie tak huczało, że nie mógł się zorientować, kto to był. - Jak to może się nie powieść, dobrodzieju - ciągnął dalej młynarz, nisko się kłaniając - tylko nie zdejmuj z siebie tyrlicza; a jak będziesz mówił z carem, patrz mu prosto i wesoło w oczy; patrz mu w oczy śmiało, nie okazuj strachu; mów żarciki i przypowiastki, jak dawniej mawiałeś, i niechaj będę przeklęty, jeżeli znów nie dostąpisz zaszczytów! Jeździec zatoczył koniem i, nie dostrzegając Wiaziemskiego, pojechał dalej kłusem. Książę poznał Basmanowa i zazdrosna wyobraźnia jego rozigrała się na dobre. Pochłonięty całkowicie myślą o Helenie, puścił mimo uszu słowa młynarza; dopiero gdy usłyszał swoje nazwisko, pomyślał, że w Basmanowie ma nowego, niespodziewanego rywala. Młynarz tymczasem, powiódłszy oczami za Basmanowem, usiadł na przyzbie i wziął się do rachowania złotych pieniędzy. Błogo uśmiechał się, przekładając je z ręki do ręki, gdy raptem uczuł na swoim ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Drgnął stary, zerwał się na równe nogi i o mało nie umarł ze strachu, kiedy wzrok jego spotkał się ze wzrokiem czarnych oczu Wiaziemskiego. - O czym ty, czarowniku, rozprawiałeś z Basmanowem? - spytał Wiaziemski. - Do.. .do... dobrodzieju! -wybąkał młynarz czując, że nogi się pod nim uginają'. - Dobrodzieju mój, jasny książę, jak raczysz się miewać? - Gadaj! - krzyknął Wiaziemski, chwycił młynarza za gardło i pociągnął w stronę koła. - Gadaj, coście o mnie rozprawiali! I nagiął starca nad kotłującą się wodą. - Ojcze rodzony! -jęknąłmłynarz.- Wszystko wyjawię twojej miłości, wszystko powtórzę, dobrodzieju, nie gub tylko duszy mojej bez pokajania! - Po co do ciebie przyjechał Basmanow? - Po korzeń, dobrodzieju, po korzeń! Ja przecie wiedziałem, że ty tu jesteś, wiedziałem, że wszystko słyszysz, dobrodzieju; dlatego nawet mówiłem głośniej, żebyś się dowiedział, co Basmanow knuje przeciwko tobie! Wiaziemski odepchnął młynarza od stawu. Stary zmiarkował, że książę ochłonął z pierwszego gniewu. - Jaki z ciebie gwałtownik, ojcze kochany! - powiedział wstając. -Mówię ci: wiedziałem, że znajdujesz się blisko; od rana już spodziewałem się tu twojej miłości! - No i czego chce Basmanow? - spytał książę już nieco łagodniejszym tonem. Młynarz tymczasem zdołał przyjść do siebie. - Widzisz - powiedział nadając swojej twarzy wyraz ufności -Basmanow myśli, że car przestał go lubić, że ciebie więcej lubi, że łaska carska spływa tylko na ciebie, na Godunowa i na Malutę. Więc przyczepił 'się do ie, żeby mu dać tyrlicza. Daj mi, powiada, tyrlicza, żebym odzyskał 225 przychylność cara, a ich żeby car przestał lubić i opały na nich rzucił. I co tu z takim robić! Przyłożył nóż do gardła: dawaj, i koniec. Miałem się-kłócić? Dałem mu korzeń, ale jaki korzeń, dobrodzieju! Nicniewarty! Dałem taki, ot, zleżały korzonek, byle mnie przy życiu zostawił. Będę ja mu dawał ziela, żeby car polubił jego na twoją niekorzyść!... - Pal go diabli! - powiedział obojętnie Wiaziemski. - Co mnie to obchodzi, czy car lubi go, czy nie! Przyjechałem tutaj w innym celu. Nie dowiedziałeś się czego, stary, o bojarzynie? - Nic się nie dowiedziałem, jasny książę. Nawet gońcom twoim tłuma- • czyłem, że nic nie można się dowiedzieć. A już jakich dokładałem starań dla waszej miłości! Siedem nocy z rzędu patrzyłem pod koło. Widzę, jedzie bojarzyna, przez las jedzie, samowtór ze starym człowiekiem; smutna taka, a stary człowiek pociesza ją; i nic więcej nie widać; woda skałamuciła się; nic | nie widać więcej! - Ze starym człowiekiem? To chyba z Morozowem, z mężem swoim? - Nie, niemożliwe: Morozow dorodniejszy, a i ubiera się inaczej. Ten zaś ma na sobie zwyczajny kaftan, nie bojarski; zapewne jakiś prosty człowiek! Wiaziemski zamyślił się. - Stary! - powiedział nagle. - A czy ty umiesz zaklinać szable? - Jakże tu nie umieć... umiem. Ale na co ci to potrzebne, dobrodzieju? Żeby szabla cięła dobrze czy też, żeby tępiła się od uderzenia? _ Wiadomo: żeby rąbała, ty czorcie leśny! - Bo przecie bywa i tak, że trza zaklinać szable wrogów, aby tępiły się i łamały o pancerz. - Ja nie wrażą szablę chcę zakląć, tylko swoją. Wystąpić mam w szrankach i muszę za wszelką cenę zabić przeciwnika, słyszysz? - Słyszę, dobrodzieju, słyszę! Jakże tu nie słyszeć! - odrzekł stary i zaraz jął rozważać w myśli: "Z kim to będzie się on bił? Kto jest jego wrogiem? Może Basmanow? Chyba nie! Przed chwilą książę tak pogardliwie wyrażał się o nim, a przecie należy do tych, co nie umieją taić swoich myśli. Może Srebrny?" Ale młynarz wiedział od Micheicza, że Srebrny został wtrącony do więzienia, a od niektórych towarzyszów Pierstienia słyszał, że stanicznicy uwolnili Nikitę Romanowicza i uprowadzili go z sobą; zatem Srebrny nie wchodzi w rachubę. Pozostaje tylko bojarzyn Morozow. Ten za porwanie żony mógł wyzwać Wiaziemskiego. Wprawdzie to już starzec sędziwy, ale w pojedynku sądnym wolno postawić zamiast siebie innego zapaśnika.,, A więc - wykalkulował sobie młynarz - książę będzie się bił albo z Morozowem, albo z jego najemnikiem." - Pozwól, dobrodzieju - rzekł do księcia - że zaczerpnę wody, aby przypatrzyć się twojemu przeciwnikowi! - Czyń jak uważasz - odparł Wiaziemski i siadł w zadumie na zwalonym pniu. Młynarz wyniósł z komory cebrzyk, opuścił go pod samo koło, nabrał wody i postawił obok księcia. _ Ech ech - powiedział nachyliwszy się nad cebrzykiem i uważnie wpatrując się w niego - pokazuje mi się twój przeciwnik, dobrodzieju, ale jakoś mi dziwno, że go widzę! Okropnie stary!... A i ciebie widzę książę, jak się z nim potykasz... - No i?... - spytał Wiaziemski, na próżno usiłując dojrzeć cokolwiek w cebrzyku. - Aniołowie wspomagają starca - ciągnął dalej młynarz tajemniczo i jakby sam zdziwiony tym, co widzi - moce niebieskie stoją za nim; trudno będzie zakląć szablę! - A za mną nikt nie stoi? - zapytał książę z mimowolnym drżeniem. Młynarz patrzył coraz pilniej, oczy mu prawie znieruchomiały; zdawało się, że zacząwszy okpiwać Wiaziemskiego, teraz naprawdę miał jakieś straszliwe widzenie. - Twoja miłość... - wyszeptał - też ma obrońców... A dalej już nic nie widzę, woda ściemniała! Podniósł głowę; Wiaziemski zauważył, że pot kroplisty spływał mu z czoła. - Masz i ty obrońców dobrodzieju - szeptał młynarz dalej - można będzie zakląć twoją broń. - Weź!... - rzekł książę wyjmując z pochwy ciężką szablę. Weź i uczyń zaklęcie! Młynarz odsapnął, wykopał rękami dół i włożył do niego rękojeść szabli. Potem udeptał ziemię, umocował klingę ostrzem do góry i zaczął chodzić dokoła odmawiając na pół głośno: - Wyszło słońce zza Morza Chwałyńskiego, wschodzi miesiąc nad grodem murowanym, a w onym grodzie murowanym powiła mnie mateczka, i powijając mówiła: "Bądźże mi ty, dzieciątko, calutkie i zdrowiutkie, bezpieczne od strzał i mieczów, od wojaków i zabijaków". Przypasała mi mateczka czarowny miecz. "Ty, mój mieczu czarowny, kręć się jak młyński kamień; łam i druzgocz każdy pancerz; tnij żelazo stal i miedź; rąb, przecinaj 227 mięso, kość; wraże ciosy niech od ciebie odskakuj ą j ak kamienie od gładziznjr rzecznej wody; żebyś od nich żadnej szczerby ni draśnięcia nie miał nigdy, an szkody!" Zamawiam raba Afanasija; przypasuję mu zaklęty miecz. Cyt Słowa koniec, dzieła wieniec! Wydobył szablę i podał ją księciu, otrząsnąwszy z rękojeści ziemię i starannie wytarłszy głownię połą. - Bierz dobrodzieju, książę Afanasiju Iwanowiczu! Będzie ci ta szabla dobrze służyła, byleby tylko twój przeciwnik nie zanurzył swojej w święconej wodzie. - A jeśli zanurzy? - Cóż robić, dobrodzieju! Wobec święconej wody zaklęte żelazo traci: swoją czarodziejską moc. Ale i na to jest rada. Dam ci gołębiatkę błotną, noś ją w woreczku na szyi, a odwrócisz od siebie oczv wroga twojego. - Dawaj gołębiatkę! -zawołał Wiaziemski. - Proszę dobrodzieju, proszę; dla twojej książęcej miłości nie pożałuję nawet gołębiatki. Stary udał się znów do komory i przyniósł księciu coś zaszytego w szmatkę. - Z trudem to dostałem - powiedział, jakby nie chcąc wypuścić szmatki z rąk - drogo się opłaca dobywanie tego. Jak się pójdzie na błoto nie we właściwym czasie, takie człowieka opadną strachy, że niech Pan Bóg broni! Książę wziął zaszyty przedmiot i rzucił młynarzowi kiesę pełną złota. - Niech Bóg nagrodzi twoją książęcą miłość! - rzekł stary, nisko się kłaniając. _ Tylko, dobrodzieju, pozwól jeszcze słówko dodać: teraz aż do pojedynku nie bywaj w cerkwi i mszy nie słuchaj; w przeciwnym razie moje zaklęcie może niechcący ześliznąć się z ostrza. Wiaziemski nic nie odpowiedział i skierował się do miejsca, gdzie był przywiązany jego koń; raptem jednak zatrzymał się. - A czy możesz z całą pewnością dowiedzieć się, który z nas przy życiu zostanie? Młynarz zawahał się. - Ano, chyba ty, dobrodzieju. Jakże mógłbyś nie zostać przy życiu! Przecie już dawniej ci mawiałem, że nie od miecza twojej miłości śmierć napisana! - Popatrz no jeszcze raz w cebrzyk! "" 228 _ Po co patrzeć, dobrodzieju! Teraz nic się nie zobaczy, woda już kałamutna. - Zaczerpnij świeżej wody! - rzekł Wiaziemski tonem rozkazu. Młynarz posłuchał niechętnie. - No, co tam widać? _ zapytał książę niecierpliwie. Stary z widoczną odrazą nachylił się nad cebrzykiem. - Ani ciebie nie widać, dobrodzieju, ani twojego przeciwnika! - rzekł bledniejąc. - Widać plac pełen ludzi; wiele głów sterczy na palach; a z boku ogień wygasa i kości ludzkie do słupa przykute! - Czyje głowy sterczą na palach? - zapytał Wiaziemski starając się zapanować nad mimowolnym strachem. - Nie widzę, jasny panie, znowu się wszystko zaciągnęło ćmą; stos tylko wciąż się żarzy i czyjeś kości wiszą na słupie! Młynarz z wysiłkiem podniósł głowę i, zdawało się, z trudem oderwał wzrok od cebrzyka. Chwyciły go skurcze, pot lał się mu z czoła; jęcząc i wzdychając dowlókł się do przyzby i upadł na nią, do reszty wyczerpany. Wiaziemski odszukał swojego konia, dosiadł go i zadumany pojechał do Moskwy. ROZDZIAŁ XXXI Sąd Boży W czasie nieobecności Wiaziemskiego poruczono Malucie bardzo ważną sprawę. Car kazał mu pochwytać najbliższe sługi księcia Afanasija Iwanowi-cza i ostro ich wybadać, czy jeździł ich pan do młynarza na czary, ile razy tam był i co mianowicie zamierza przeciwko jego monarszemu zdrowiu. Większa część sług do niczego się nie przyznała, ale inni nie wytrzymali tortur i wyśpiewali wszystko, co Maluta włożył im w usta. Zaświadczyli, że książę jeździł do młyna po to, aby gusłami ściągnąć na cara niemoc śmiertelną; że wybierał ślady gosudara i palił je na ogniu; a niektórzy zeznali nawet, że Wiaziemski zamyśla o księciu Włodzimierzu Andriejewiczu i chce go osadzić na tronie carskim. Jakkolwiek niedorzeczne były te zeznania, diacy starannie spisywali je podczas tortur i odczytywali carowi. Czy dawał im wiarę Iwan Wasiliewicz, czy nie dawał wiary -Bóg jeden wie! Maluta jednak 229 ' 'i otrzymał surowy naKaz, by po powrocie Wiaziemskiego utaić przed nim i przyczynę, dla której pochwycono sługi i wytłumaczyć mu, że chodzi Jj o podejrzenie kradzieży ze spichrzów carskich. f Jednakże w zeznaniach katowanych ludzi dużo było sprzeczności;* posłał tedy Iwan po Basmanowa: miał Basmano w jeszcze raz powtórzyć to, co słyszał od chłopów Wiaziemskiego i o czym doniósł był carowi. Basmanowa nie znalezino w Słobodzie. Dzień przedtem wyjechał do Moskwy. Car bardzo się rozgniewał o takie nieposzanowanie jego rozkazu. Maluta skorzystał ze sposobności, żeby na samego Basmanowa rzucić podejrzenie. - Kto wie, gosudarze - powiedział Skuratow - dlaczego on nie posłuchał twojej miłości? Może trzyma z Wiaziemskim i tylko dla pozoru doniósł na niego, aby tym pewniej zgubić ciebie! Car nakazał Malucie zachować do czasu milczenie o wszystkim i za powrotem Basmanowa nie dać poznać po sobie, iż nieobecność jego została zauważona. Tymczasem nadszedł dzień pojedynku sądnego. Jeszcze przed wschodem słońca lud stłoczył się na Placu Krasnym; wszystkie okna były zapchane widzami, wszystkie dachy były nimi pokryte. Wieść o mającej nastąpić walce dawno rozeszła się po okolicy. Znamienite nazwiska stron przyciągnęły niezmierny tłum ludzki z różnych siół i miasteczek; nawet z samej Moskwy zjechało dużo ludzi wszelakiego stanu, ciekawych, komu Pan Bóg ześle przewagę w tej potrzebie. < - Nuże, bracie - mówił pewien strojnie przyodziany gęślarz do swojego towarzysza, tęgiego parobczyka o dobrodusznej, ale głupkowatej twarzy -pchaj się naprzód, może zdołasz dotrzeć do kordonu. Ależ się luda nazbierało! Przepuśćcie nas, prawosławni, dajcie i nam, włodzimierzanom, popatrzeć na sąd Boży! Ale jego błagalne wezwania nie odnosiły skutku. Ciżba była tak gęsta, że przy najlepszych nawet chęciach nikt nie miał możności odsunąć i zrobić drogę. - Pchajże się, cielaku! - powtórzył gęślarz szturchając towarzysza w plecy. - Nie umiesz się przecisnąć? - Czemuj nie! - odpowiedział ospałym głosem dryblas. I wystawiwszy naprzód swoje krzepkie ramię jął rozpychać tłum jakby żeleznym klinem. Rozległy się krzyki i pomstowania, ale obaj towarzysze posuwali się naprzód, nie zwracając na nie uwagi. - Trzymaj się prawej strony, trzymaj się prawej strony! - mówił starszy. - Czego skręcasz na lewo, durniu? Przeciskaj się tam, gdzie sterczą kopie! Miejsce, na które wskazywał gęślarz, było przygotowane dla samego cara. Składało się z drewnianego pomostu, pokrytego czerwonym suknem. Stał tam carski fotel, a sterczące dokoła niego kopie i rohatyny należały do opryczników, którzy pełnili straż przy carze. Inni oprycznicy stali wzdłuż łańcucha ograniczającego pole, to jest obszerne miejsce przeznaczone dla zapasów konnych albo pieszych, zależnie od układu stron. Odpędzali oni lud berdyszami i nie dozwalali mu przechodzić za łańcuch. Posuwając się naprzód krok za krokiem, gęślarz i barczysty parobczak dotarli na koniec do samego pola. - Dokąd się pchacie! - zawołał jeden z opryczników i zamachnął się na nich berdyszem. Parobczak rozdziawił usta i ze zdumieniem popatrzył na swojego towarzysza, ale ten zdjął obydwiema rękami sukienny kołpaczek, opasany złotą wstążką z pawim piórem, i kłaniając się raz po raz do samej ziemi, rzekł do oprycznika: - Dozwólcie, zacni panowie, aby gęślarze włodzimierscy obejrzeli sąd Boży! Z samego miasta Włodzimierza przyszliśmy tutaj! Dozwólcie postać i popatrzeć, zacni panowie! I z przymilnym a chytrym uśmieszkiem pokazał spod czarnej brody swoje białe zęby. - Niechże i tak będzie! - zgodził się oprycznik. - Z powrotem już nie przejdziecie; stójcie tu, ale pamiętajcie: ani kroku naprzód, bo łeb rozwalę!' Wewnątrz otoczonego łańcuchem miejsca przechadzali się poruczni-kowie i strapczowie obydwóch stron. Tuż obok stali bojarzyn i okolniczy, przystawieni do pola, oraz dwaj diacy, którzy razem z nimi mieli czuwać nad przebiegiem starcia Jeden z diaków trzymał otwartą księgę praw Włodzimierza Gusiewa*, wydaną jeszcze za wielkiego księcia Iwana Wasiliewicza III, i omawiał z towarzyszem swoim różne obroty, jakie może przybrać sprawa pojedynkowa. - "A jeżeli dosądzą się do pola - czytał wskazując palcem na jedno * Księga praw Włodzimierza Gusiewa - statut, czyli zbiór praw (po rosyjsku - sudiefaniA:) ułożony w r. 1497 z rozkazu cara Iwana Ul przez diaka Włodzimierza Gusiewa. 23! miejsce w księdze - a na polu nie stanąwszy pogodzą się..." - gdy nagle przerwały mu okrzyki tłumu: ,' - Car jedzie! Car jedzie! - wołali wszyscy, czyniąc ruch i zdejmując czapki. : Otoczony liczną gromadą opryczników, Iwan Wasiliewicz podjechał l konno do miejsca pojedynku, zsiadł z konia, wszedł po stopniach na pomost i,; • złożywszy pokłon ludowi, osunął się w fotel z miną człowieka gotującego się,1-] oglądać ciekawe widowisko. Z tyłu i z boków stanęli dworacy. g W tymże czasie zadzwoniły dzwony we wszystkich cerkwiach słobodz- ;| kich i z dwóch przeciwległych krańców wjechali na miejsce obwiedzione J łańcuchem Wiaziemski i Morozow, obaj w rynsztunku bojowym. Morozow :| miał na sobie płatową zbroję, to jest stalowy pancerz z ozdobnych blach, | nabijanych srebrem. Nałokietnice, zarękawia i nagolenniki błyszczały srebr- | nymi deseniami. Głowę nakrywał wysoki szyszak ze srebrem i czernią, a spod wieńca jego spływała na ramiona pierścieniowata siatka, skrzyżowana na piersiach i przytwierdzona okrągłymi srebrnymi blachami. Na misternej >| roboty pasie, spiętym na haczyk, wisiał u boku szeroki, prosty tasak, którego || krzyżowata rękojeść i okucia pochwy były również srebrne. Do prawej strony l siodła przywieszony był, ostrzem na dół, pozłacany buzdygan, oznaka god- f ności i zarazem broń, z którą za dawnych czasów bojarzyn nigdy się nie J rozstawał w swoich sławnych bitwach; teraz zbyt ciężka nie tylko dla jego j ręki. /i Koń pod Morozowem był szerokopierśny, karosrokaty, miejscami j podpalany. Okrywał go aksamitny jasnoczerwony czałdar, cały w srebrnych blachach. Od kutego nałebka spadały na boki czerwone jedwabne chwasty, przewijane srebrnymi nitkami, a spod szyi do samej piersi zwisał taki sam chwast, większy i gęstszy niźli pierwsze. Uzda i lejce składały się ze srebrnych łańcuszków z płaskimi wycinanymi ogniwami, nierównej wielkości. Miarowo stąpał koń, podnosząc kosmate nogi w srebrnych nakolan-kach, wygiąwszy grubą szyję, a kiedy Drużyna Andriejewicz zatrzymał go o pięć sążni od przeciwnika, rumak zaczął potrząsać gęstą, falistą grzywą, sięgającą ziemi, gryźć wędzidła i niecierpliwie rozgrzebywać piasek mocnym kopytem, pokazując przy każdym uderzeniu błyszczące kliny szerokiej podko^wy. Rzekłbyś, ciężki ten koń dobrany był umyślnie dla dorodnego jeźdźca i nawet biała maść jego grzywy odpowiadała siwej brodzie bojarzyna. Uzbrojenie Wiaziemskiego było daleko lżejsze. Cierpiąc jeszcze od 7 T? niedawnych ran, nie przywdział ani napierśnika z naplecznikiem, ani reszty zbroi pancernej, chociaż ta uważana była za najpewniejszą osłonę, ale poprzestał na włożeniu lekkiej kolczugi. Jej kaplerz, podołek i zarękawce mieniły się od drogich kamieni. Zamiast szyszaka księże miał na głowie jerychonkę, to jest niski, ładnie wygięty hełm, nabijany złotem na wieńcu i przy uszach, a na samym szczycie przystrojony wąską kitką ze złotych drucików, drżących i połyskujących na całej długości rubinowymi iskrami. s W daszku hełmu tkwiła pionowo żelazna pozłacana strzała, osłaniająca twarz od poprzecznych ciosów; ale Wiaziemski przez junactwo nie spuścił strzały, przeciwnie, podniósł ją, jak mógł najwyżej, i umocował za pomocą śrubki, tak że blada twarz jego i ciemna broda zostały całkiem odkryte, a strzała podobna była do złotego pióra fantazyjnie wetkniętego w daszek jerychonki. Na pasie, nałożonym na wierzch kolczugi, mocno spiętym na sprzączkę ozdobioną różnymi wisiorkami, kulkami i brzękadełkami, wisiała krzywa szabla wysadzana drogimi kamieniami, ta sama, którą zaklął młynarz, a w której teraz całą nadzieję pokładał Wiaziemski. Przy aksamitnym siodle, fiołkowego koloru, wyszywanym w srebrne grochowate guziki i ze srebrnymi takoż klamerkami, umocowany był toporek bułatowy z fiołkowym aksamitnym trzonkiem w złote paski. Spod ozdobnego podołka kolczugi wyglądała bielutka jedwabna koszula ze złotym haftem, opadająca na jasne atłasowe spodnie, wpuszczone w buty z zielonego safianu; ich wzorzyste cholewy, nie osłonięte nagolennicami, dochodziły do kolan i związane były u kostek tudzież w zgięciach nóg perłowymi tasiemkami. Koń Afanasija Iwanowicza, argamak złocistobułanej maści, obwieszony był od łba do ogona dzwoniącymi łańcuszkami ze srebrnych dętych grzechotek. Zamiast czapraka lub czałdaru grzbiet jego pokrywała skóra rysia. Na nałebku ze szmelcowanej blachy płonęły w złotych gniazdkach wielkie rubiny. Cienkie czarne nogi górskiego bieguna wcale nie były podkute, ale na każdej z nich, pod pęciną, dzwonił srebrny dzwoneczek. Dawno już rozlegało się na placu głośne rżenie argamaka. Teraz, podniósłszy głowę, rozdawszy ogniste nozdrza i trzymając czarny ogon wzniesiony do góry, koń najpierw lekkim chodem, ledwo dotykając ziemi, ruszył na spotkanie wierzchowca, na którym siedział Morozow; kiedy jednak książę, nie zjeżdżając się z przeciwnikiem, ściągnął brzęczące cugle, argamak skoczył w bok i przesadziłby łańcuch, gdyby jeździec zręcznym ruchem ręki nie zmusi go do powrotu na dawne miejsce. Wtedy koń stanął dęba i kręcąc się na tylnych nogach, usiłował przewrócić się na wznak, ale książę schylił się na 233 1 łęk, zwolnił cugle i wbił w boki zwierzęcia ostre kizyłbaskie* strzemiona, j Argamak zrobił skok i stanął jak wryty. Ani jeden włos jego czarnej grzywy .," nie poruszał się. Nalane krwią ślepia strzygły na prawo i na lewo, a po J złocistej sierści biegły spęczniałe żyły, tworząc wzorzystą siatkę. Za ukazaniem się Wiaziemskiego, kiedy ten wjechał, dźwięcząc i błyszcząc, jakby opryskany złotym i diamentowym deszczem, włodzimierski < gęślarz nie mógł powstrzymać się od wyrażenia swego zachwytu; ale podziw jego odnosił się jeszcze bardziej do konia niż do jeźdźca. • - Ech, co za koń! - mówił przytupując i chwytając się w zachwyceniu 1 za głowę. - Jaki koń! No, pomyślcie tylko! W życiu takiego nie widziałem! Różne konie zdarzają się, ale taki jeszcze się nie zdarzył! "?eby tak... doda? (tm) w duchu - żeby tak wtedy jeździec ten, tak jak jest, zjawił się przy Bagnie | Pogańskim!" Słuchaj no - ciągnął dalej wesoło, szturchając łokciem towarzysza - słuchaj, durniu, który koń ci więcej przypada do serca? - A tamten! - odpowiedział parobczak wskazując palcem na konia Morozowa. - Tamten? Dlaczego? - Dlatego, że tęgszy! - wyjaśnił parobczak leniwie. Gęślarz wybuchnął śmiechem, ale w tej samej chwili rozległo się wołanie heroldów. - Ludzie prawosławni! - krzyczeli heroldowie w różne strony placu. -Zaczyna się sądna walka pomiędzy orężnym carskim, księciem Afanasim Iwanowiczem Wiaziemskim, a bojarzynem Drużyną Andriejewiczem Moro-zowem. Prawują się oni o zniewagę czci, o krwawy następ i kalectwo, i uwięzienie bojarzyny Morozowej! Ludzie prawosławni! Módlcie się do Najświętszej Trójcy, aby dała przewagę stronie sprawiedliwej! Na placu zrobiło się cicho. Wszyscy widzowie zaczęli się żegnać, a bojarzyn, przystawiony dla dozoru nad pojedynkiem, zbliżył się do cara \ i zapytał z niskim pokłonem: - Czy zwolisz, gosudarze, rozpoczynać pole? - Rozpoczynajcie! - rzekł Iwan. Przystaw bojarski, okolniczy, porucznikowie, strapczowie i obydwaj diacy odeszli na bok. Przystaw dał znak. Przeciwnicy dobyli oręża. * Kizyłbaskie - perskie, irańskie. 2.54 Za drugim znakiem powinni byli natrzeć na siebie, ale ku zdumieniu wszystkich obecnych Wiaziemski zachwiał się na siodle i wypuścił cugle z ręki. Byłby spadł na ziemię, gdyby porucznik i strapczy nie podbiegli i nie pomogli mu zsiąść z konia. Wraz też doskoczyli koniuchowie i zdążyli schwycić argamaka za uzdę. - Zabierzcie go! - rzekł Wiaziemski spozierając zamglonymi oczami. - Będę się bił pieszo! Widząc, że książę został bez konia, Morozow też zsiadł ze swojego srokacza i oddał go koniuszym. Strapczy Morozowa podał mu duży skórzany szczyt obity miedzianą blachą, przygotowany na wypadek pieszej walki. Strapczy Wiaziemskiego podał mu także puklerz ze szmelcowanej stali ze złotym grawerunkiem i złotymi frędzlami. Ale Af anasij Iwanowicz nie miał dość siły, aby go nadziać na rękę. Nogi się pod nim ugięły i upadłby powtórnie, gdyby go nie podtrzymano. - Co ci jest, książę? - zapytali jednym głosem strapczy i porucznik, ze zdziwieniem patrząc mu w oczy. - Przyjdź do siebie! W polu nie dostać -znaczy to samo, co ulec! - Zdejmijcie ze mnie zbroję! - mówił Wiaziemski, z trudem łapiąc oddech. - Zdejmijcie .zbroję! Korzeń mnie dusi! Zrzucił z głowy jerychonkę, rozerwał obojczyk kolczugi i ściągnął z szyi sznurek, na którym wisiała torebka z gołębiatką błotną. - Bądź przeklęty, czarowniku! - zawołał ciskając sznurek daleko od siebie. - Bądź przeklęty, że mnie oszukałeś! Drużyna Andriej ewicz zbliżył się do Wiaziemskiego z gołym tasakiem. - Poddaj się, sobako! - zawołał wznosząc rękę do góry. - Przyznaj się do swojej zbrodni! Porucznikowie i strapczowie rzucili się pomiędzy księcia i Morozowa. - Nie! - powiedział książę i zamglone oczy jego błysnęły dawnym ogniem. - Jeszcze nie pora, żebym się poddał! Ty, stary kruku, rzuciłeś na mnie czary i odjąłeś mi siły! Zanurzyłeś swój tasak w święconej wodzie! Postawię za siebie szermierza, a wtedy zobaczymy, czyja będzie prawda! Między strapczymi obydwóch stron rozpoczął się spór. Jeden utrzymywał, że sąd został zakończony na korzyść Morozowa; drugi - że sądu wcale nie było, gdyż przeciwnicy nie walczyli. Tymczasem car zauważył ruch Wiaziemskiego i kazał podać sobie rzuconą torebkę. Ciekawie i nieufnie obejrzał ją, za czym przywołał Malutę. 2.15 - Schowaj to! - szepnął mu na ucho. - Trzymaj, póki nie zażądam. -A potem zawołał głośno: - Przyprowadźcie tu Wiaziemskiego! - No co, Afonia - rzekł do niego, uśmiechając się dwuznacznie, kiedy Wiaziemski podszedł do niego - widać Morozow ponad twoje siły? - Gosudarze - odpowiedział książę, którego twarz pokryła się śmiertelną bladością - wróg mój czarami zepsuł mi zdrowie! A przy tym od czasu, gdy mi się polepszyło, ani razu nie wkładałem zbroi. Rany moje otworzyły się: widzisz, jak krew upływa spod kolczugi! Dozwól, gosudarze, obwieścić wezwanie; może znajdzie się ochotnik, który zastąpi mnie w polu! Prośba Wiaziemskiego była sprzeczna z przyjętymi zasadami. Kto nie chciał bić się sam, powinien był uprzedzić o tym zawczasu. Kto już stanął w szrankach nie miał prawa wyręczać się zastępcą. Car jednak, mając na widoku zgubę Morozowa, przychylił się do prośby Wiaziemskiego. - Daj wezwanie - powiedział - może się znajdzie ktoś dzielniejszy od ciebie. A jeżeli nikt się nie znajdzie, Morozow będzie oczyszczony, ty zaś oddany katom. Wiaziemskiego odprowadzono pod ręce i wnet na jego rozkaz heroldowie zaczęli chodzić wzdłuż łańcucha i wołać donośnie: - Kto ze słobodzkich libo moskiewskich, libo inkszych ludzi chce wyjść do pola z bojarem Morozowem? Kto bić się chcę za księcia Wiaziemskiego? Wychodźcie, szermierze, wychodźcie stawać zamiast Wiaziemskiego! Ale na placu panowało milczenie i nie zgłaszał się ani jeden ochotnik. - Głoście się ochotnie, dobrzy wojownicy! - krzyczeli heroldowie. -Głoście się! Kto pobije Morozowa, temu książę odda wszystkie swoje ojcowizny, a jeśli zwyciężycielem będzie prosty człowiek, odda mu książę cały skarb, jaki ma! Nikt się nie odzywał; wszyscy wiedzieli, że sprawa Morozowa jest święta, i car mimo swój ej nienawiści do Drużyny Andriej ewicza gotów był j uż uznać jego prawość, gdy raptem rozległy się krzyki: - Idzie dobrowolnik! Idzie! W tej samej chwili na miejscu, które było otoczone łańcuchem, zjawił się Matwiej Chomiak. - Hoj-da! - zawołał świsnąwszy szablą w powietrzu. - Występuj, bojarze, ja za Wiaziemskiego. Na widok oprycznika Morozow, czekający dotąd z gołym tasakiem, zwrócił się oburzony do przystawów pojedynku. 2.16 - Nie będę bić się z najemcem! - oświadczył wyniośle. - Nie przystoi bojarowi Morozowowi potykać się ze strzemiennym Griszki Skuratowa. I włożywszy tasak do pochwy, podszedł do miejsca, gdzie siedział car. - Gosudarze - powiedział - dozwoliłeś wrogowi mojemu postawić szermierza za siebie, dozwólże i mnie poszukać najemca przeciwko najemco-wi, alibo każ odłożyć pole do innego czasu. Jakkolwiek Iwan Wasiliewicz pragnął zguby Morozowa, musiał jednak prośbę bojarzyna uznać za słuszną. Nie chciał car osławić się stronnością w sądzie Bożym. - - Daj wezwanie! - rzekł gniewnie. - A jeśli nie znajdziesz ochotnika, bij się sam libo przyznaj się do swojej nieprawości i ruszaj na szafot! Tymczasem Chomiak przechadzał się wzdłuż łańcucha, wymachując szablą i śmiejąc się z widzów. - Patrzcie - mówił - tyle was tu jest, samiuśkich wron, a ni masz między wami ani jednego sokoła! Żeby choć jeden wyszedł, mojej szabli popróbował, gosudara ubawił! Widać zboże młócąc pomęczyliście sobie ręce! A na piecu legając bokiście sobie odleżeli! - Ach, ty czorcie! - wyrzekł półgłosem gęślarz. - Już ja bym dał tobie, żebym tylko miał szablę przy boku! Patrz! - ciągnął dalej, szturchając w bok swojego towarzysza. - Poznajesz go? Ale ten nic już nie słyszał. Rozdziawiał usta i jak gdyby wpił się oczami w Chomiaka. - No i co? - wykrzykiwał ten ostatni. -Widać nie masz pomiędzy wami ochotnika? Hej, wy, kupcy, targownicy, sukiennicy, kramarze, przędziarze! Który chce się ze mną zmierzyć? - A ja! - rozległ się raptem głos parobczaka, który uchwyciwszy obiema rękami łańcuch, przerzucił go przez głowę i o mało przy tym nie powyrywał dębowych słupków, do których łańcuch był przytwierdzona. Znalazł się wewnątrz ogrodzenia i sam jakby się dziwił własnej śmiałości. Wybałuszywszy oczy i mając usta wciąż rozdziawione, patrzył to na Chomiaka, to na opryczników, to na samego cara, ale nie mówił ani słowa. - Ktoś ty? - spytał go przystawiony do pojedynku bojarzyn. - Niby ja? - rzekł parobczak i pomyślawszy trochę, uśmiechnął się. - Ktoś ty? - powtórzył bojarzyn. - A, Mifka! - odpowiedział dobrodusznie dryblas, jakby zdziwiony pytaniem. 237 - Dziękuję ci, chłopcze! - rzekł Morozow do parobczaka. - Dziękuję, że się ujmujesz za prawdą. Jeśli pokonasz wroga mojego, nie poskąpię ci pieniędzy. Nie wszystko mi zrabowano; z łaski Boga będę miał jeszcze czym wynagrodzić mojego szermierza! Chomiak widział Mifkę przy Bagnie Pogańskim, gdzie parobczak zabił pod nim konia ciosem maczugi i chąc pochwycić jeźdźca, zwalił się na swojego towarzysza. Ale w ogólnym zamieszaniu, wśród walki, oprycznik nie przypatrzył się jego twarzy, zwłaszcza że w postaci Mifki nie było nic szczególnego. Chomiak nie poznał go teraz. - Czym chcesz się bić? - spytał przystaw patrząc z ciekawością na parobczaka, który nie miał ani zbroi, ani oręża. - Czym bić się? - zapytał Mifka i obejrzał się, szukając oczami gęślarza, aby się z nim naradzić. Ale gęślarz widać odszedł na inne miejsce, bo chociaż Mifka pilnie się rozglądał, nie mógł go nigdzie znaleźć. - No cóż - powiedział przystaw - weź szablę i zbroję i stawaj do pola! Mifka, zakłopotany, zaczął się boczyć. Carowi jego zachowanie wydało się zabawne. - Dać mu broń! - rozkazał. - Zobaczymy, jak się bije! Mifce podano całe uzbrojenie; chociaż jednak czynił duże wysiłki, nie mógł nadziać rękawów kolczugi, a hełm dla niego był tak mały, że się trzymał na samym czubku głowy. W tym stroju Mifka, do reszty zmieszany, obracał się to na prawo, to na lewo, wciąż jeszcze mając nadzieję odnaleźć gęślarza i spytać go o radę. Car, patrząc na niego, zaczął się głośno śmiać. Za jego przykładem poszli naprzód oprycznicy, a potem i widzowie. - Czego gardła drzecie, no czego? - powiedział Mifka z niezadowoleniem. -Ja i bez waszego kołpaka i bez żelaznej koszuli pójdę bić się z tamtym! Pokazał palcem na Chomiaka i zaczął ściągać z siebie kolczugę. Rozległy się nowe wybuchy śmiechu. - Jaką bronią będziesz walczyć? - spytał przystaw. Mifka podrapał się w głowę. - Nie macie kłonicy? - spytał przeciągle, zwracając się do oprycz-ników. - Cóż to za dureń! - zawołali oni w odpowiedzi. - Skąd się tu wziął? Kto go tu wepchnął? Czy myślisz, bałwanie, że my się po chłopsku bijemy kłonicami? 238 Ale Iwana Wasiliewicza bawiła postać Mifki, nie pozwolił go tedy przepędzić. - Dać mu drąg - rozkazał - niech się bije, jak umie! Chomiak obraził się. - Gosudarze! - zawołał. - Nie dozwól, aby muzyk smrodliwy na życie sługi twojego nastawał! Ja twojej carskiej mości uczciwie służę w opryczni-kach i jeszcze, jak żyję, na drągi się nie biłem! Ale car był w nader wesołym usposobieniu. - Możesz bić się szablą - powiedział - a chłopak niech się bije po swojemu. Dać mu drąg. Zobaczymy, jak się muzyk ujmie za Morozowa! Przyniesiono kilka drągów. Mifka brał powoli w ręce jeden po drugim, oglądał każdy i przerzuciwszy wszystkie, zwrócił się wprost do cara. - Nie ma czegoś krzepciejszego? - wyrzekł leniwym głosem, patrząc pytająco na Iwana Wasiliewicza. - Przynieście mu hołoblę - rozkazał car, ciesząc się zawczasu na widowisko, które go czekało. Niebawem Mifka w samej rzeczy otrzymał ciężką hołoblę, którą oprycznicy dla śmiechu wyciągnęli ze stojącego na bazarze wozu. - Dobra będzie? - zapytał car. - Czemuj nie! - odpowiedział Mifka. - Chyba dobra! -1 chwyciwszy hołoblę za koniec, dla próby machnął nią w powietrzu tak mocno, że powstał wiatr dokoła i wzbił się tuman kurzu. - A to ci diabeł! - wyszeptali oprycznicy spojrzawszy po sobie. Car zwrócił się do Chomiaka. ; - Stawaj! - rzekł rozkazująco i dodał z uśmiechem. - Zobaczę, jak się wywiniesz od mużyckiego drąga! Mifka tymczasem zakasał rękawy, splunął w obie ręce i ująwszy nimi hołoblę, potrząsnął nią, patrząc na Chomiaka. Jego nieśmiałość znikła. - No, ty! Stajesz czy nie! - powiedział z groźną stanowczością. -Nauczę ja ciebie kraść narzeczone! Położenie Chomiaka, wobec niezwykłej broni i niepospolitej siły Mitki, było dość trudne; widzowie oczywiście wzięli stronę młodego osiłka i zaczęli już wyśmiewać się z oprycznika. Zmieszanie strzemiennego weseliło cara. Spoglądał już na obecną walkę z tą samą ciekawością, jaką budziły w nim przedstawienia skomoro-chów albo szczucie niedźwiedzi. - Zaczynajcie walkę! - zawołał widząc, że Chomiak się waha. Wtedy Mifka podniósł hołoblę do góry i zaczął nią wywijać, podskakując do Chomiaka. Próżno Chomiak usiłował skorzystać z chwili, żeby ugodzić Mifkę l szablą. Nie zostawało mu nic innego, jak odstąpić na bok albo wywijać się od | hołobli, która zataczała olbrzymie kręgi dokoła Mifki i czyniła go niedosiężnym. Ku wielkiej radości widzów i niemałej uciesze cara Chomiak zaczął się-i cofać, myśląc już tylko o własnym ocaleniu; ale Mifka z niedźwiedziąt zręcznością wciąż do niego doskakiwał, a hołobla jak burza huczała nad jego;? głową. '• - Ja ciebie nauczę kraść narzeczone! -powtarzał wpada jąć stopniowo; l w gniew i starając się grzmotnąć Chomiaka w głowę, w nogi lub w co:j popadnie. " Współczucie widzów dla Mifki wyrażało się w zachęcających okrzy-j kach, a w końcu przeszło w zapał. - Tak! Tak! - krzyczał lud zapominając o obecności cara. - Dobrze goj Ale zuch! Broń Morozowa, broń słusznej sprawy! Mifka jednak myślał nie o Morozowie. - Ja ciebie nauczę! Narzeczone będziesz kraść! - dogadyws wywijając hołobla i ścigając Chomiaka, który uskakiwał na wszystkie strony. Oprycznicy, którzy stali wzdłuż łańcucha, kilka razy musieli przysiąść, żeby uniknąć niechybnej śmierci, kiedy hołobla furcząc przemykała nad ich głowami. Raptem dało się słyszeć głuche uderzenie i Chomiak, trafiony w bok, j odleciał o kilka sążni i gruchnął na ziemię, rozłożywszy ręce. Plac rozbrzmiał krzykiem radości. Mifka od razu rzucił się na Chomiaka i zaczął go dusić. - Dosyć! Dosyć! - wołali oprycznicy. A Maluta czym prędzej nachylił się do Iwana Wasilewicza i rzekł mu z zatroskanym wyrazem twarzy: - Gosudarze, rozkaż powstrzymać tego diabła! Chomiak jest najlep-j szym człowiekiem w całej opryczninie. - Wlec niemrawe za nogi! - zawołał car. - Zlać go wodą, jeno pomiernie, żeby nie umorzyć! Z trudem zdołali oprycznicy oderwać Mifkę, ale kiedy podnieśli Chomiaka, ten już nie żył. Podczas gdy uwaga wszystkich zwrócona była na posiniałą twarz oprycznika, obok Mifki znalazł się raptem gęślarz włodzi-mierski i szarpnąwszy go za połę, powiedział szeptem: - Chodź, durniu, za mną! Unoś głowę! I obaj znikli w tłumie ludu. Rozdział XXXII Amulet Wiaziemskiego Iwan Wasiliewicz kazał przywołać Morozowa. Na placu znów zapanowała cisza. Wszyscy w oczekiwaniu zwrócili oczy na cara i zatrzymali oddech. - Bojarze Drużyno! - rzekł uroczyście car powstając ze swojego miejsca. - Sądem Bożem oczyszczony jesteś przede mną. Bóg przez pokonanie wroga twojego ukazał twoją prawość, więc i ja takoż nie cofnę swojej łaski. Nie wyjeżdżaj ze Słobody bez mój ego rozkazu. Ale to-ciągnął dalej posępnie Iwan - stanowi tylko połowę sprawy. Właściwy sąd jeszcze się nie odbył. Sprowadzić tu Wiaziemskiego. Kiedy Wiaziemski stanął przed carem, ten długo przypatrywał mu się trudnym do określenia wzrokiem. - Afonia - rzekł wreszcie - wiadomo ci, że ściśle dotrzymuję słowa. Zapowiedziałem, że ten z was, kto sam libo przez swego szermierza placu nie dostoi, na śmierć oddań będzie. Szermierz twój, Afonia, został pokonany! - Cóż - odparł Wiaziemski z determinacją - każ mi uciąć głowę, gosudarze! Dziwny uśmiech prześliznął się po ustach Iwana. - Tylko głowę uciąć? - wyrzekł złośliwie. - Myślisz, że ci tylko głowę utnę? Tak by się stało może, gdybyś odpowiadał tylko za zniewagę Morozowa, ale obwiniony jesteś o inną jeszcze nieprawość, o inną zbrodnię. Maluta, podaj tu jego amulet! I wziąwszy z rąk Maluty rzucony przez Wiaziemskiego woreczek, car wziął go za jeden koniec i podniósł do góry. - A to co? - spytał przeszywając księcia straszliwym spojrzeniem. Książę chciał odpowiedzieć, ale car nie dał mu przyjść do słowa. 241 - Rabie łukawy! - zawołał groźnie, aż zimny dreszcz przejął obecnych. - Rabie podstępny! Zbliżyłem cię do tronu mojego, wywyższyłem .cię nad innych i obsypałem łaskami, a tyś co uczynił? Tyś w swoim plugawym sercu, jak potwór jaki, zamyślił zgubę carowi swojemu i czarnoksięstwem chciałeś mi zdrowie odebrać; zapewne po to tylko przystąpiłeś do opryczniny! A cóż to jest oprycznina? - ciągnął dalej Iwan ozierając się dokoła i podnosząc głos, żeby wszystek lud mógł go słyszeć. - Jako włodarza nad winnicą ustanowił mnie Pan Bóg nad krajem moim, abym uprawiał winograd mój. Bojarowie zaś moi, dumni ludzie i doradcy moi, nie zechcieli mi pomagać i zamyślili mi zgubę; wtedy wziąłem od nich winnicę i dałem innym upfawcom. I to jest właśnie oprycznina! Zazwani przeze mnie na ucztę nie przyszli, tedy posłałem na targowice i na rozstaje dróg, i nakazałem wzywać wszystkich człeków, jacy li tam się znajdą. I to jest takoż oprycznina! Pytam teraz: na co zasłużył sobie gość, który przyszedł na ucztę* ale się nie przyoblekł w szaty godowe? Co powiedziano o nim w Piśmie Świętym? "Zwiążcie mu ręce i nogi, a weźcie go i wtrąćcie w otchłań ciemności: tam będzie płacz i zgrzytanie zębów!" Tak mówił Iwan, a lud słuchał w milczeniu tej bezpodstawnie użytej sentencji ewangelicznej, nie współczując Wiaziemskiemu, ale głęboko wstrząśnięty gwałtownym upadkiem wpływowego faworyta. Żaden z opryczników nie śmiał albo nie chciał wymówić słowa w obronie księcia. Na wszystkich twarzach malowała się groza. Tylko Maluta w swoich zwierzęcych oczach nie okazywał nic prócz gotowości natychmiastowego wykonania poleceń carskich; no i twarz Basmanowa wyrażała złośliwą uciechę, chociaż starał się ukryć ją pod maską obojętności. Wiaziemski nie uważał za stosowne usprawiedliwiać się. Znał Iwana i postanowił cierpliwie znieść oczekujące go męczarnie. Wyraz twarzy miał stanowczy i nieugięty. < - Odprowadzić go! - rozkazał car. - Wyznaczę mu kaźń na równi i z onym stanicznikiem, co wdarł się do mojej sypialni i teraz czeka na przyjęcie l mzdy. A czarownika, z którym się pokumał, odszukać i ściągnąć do Słobody. | Niechaj w przykładanych mękach da jeszcze nowe zeznania. Wielką zieje | złobą książę tego świata, książę ciemności - ciągnął dalej Iwan wznosząc oczy ku niebu - na podobieństwo lwa łykającego chodzi dokoła i szuka pożreć mnie, i nawet w synklicie* moim znajduje sobie gorliwe sługi. Alić ja ufność pokładam w miłosierdziu Bożym i z pomocą Boga nie dopuszczę, żeby zdrada ukorzeniła się na Rusi! * Synklit - kapituła cerkiewna. Tu w znaczeniu: rada carska. Iwan zszedł z pomostu i dosiadłszy konia udał się z powrotem do pałacu, otoczony milczącym tłumem dworaków. Maluta zbliżył się do Wiaziemskiego z powrozem w ręku. - Daruj, książę! - powiedział z uśmiechem, krępując mu ręce z tyłu. -Pan każe, sługa musi! I otoczywszy Wiaziemskiego strażą, odprowadził go do więzienia. Ludzie zaczęli się rozchodzić w milczeniu albo szepcząc z sobą o tym, co zaszło, i tak ludny jeszcze do niedawna plac wkrótce opustoszał. ROZDZIAŁ XXXIII j Amulet Basmanowa Wiaziemskiego wzięto na spytki, ale największe męczarnie nie wydobyły z niego ani słowa. Z niezwykłą siłą woli znosił bez jęku nadludzkie katusze, którymi Maluta chciał na nim wymusić przyznanie się do zamachu na cara. Przez dumę i pogardę albo dlatego, że mu życie obrzydło, nie próbował nawet umniejszyć potwarzy Basmanowa, zeznając, że to jego właśnie spotkał on we młynie. Na rozkaz cara schwytano młynarza i tajemnie sprowadzono do Słobody, ale na męki jeszcze go nie wzięto. Basmanow nadzwyczajne powodzenie swojej denuncjacji przypisywał działaniu tyrlicza, który zawsze nosił na sobie, a tym bardziej przekonał się o jego czarodziejskiej sile, że Iwan nie okazywał żadnych podejrzeń, i chociaż po dawnemu żartował sobie z niego, był dlań przecież dosyć łaskawy. Rozprawiwszy się z jednym ze swoich rywali i coraz większą dla siebie widząc życzliwość Iwana, a nie domyślając się nawet, że młynarz siedzi już w słobodzkiej turmie, Basmanow jeszcze bardziej spyszniał. Idąc za daną mu nauką, śmiało patrzył carowi w oczy, gawędził z nim swobodnie i odpowiadał zuchwale na jego docinki. Iwan Wasiliewicz wszytko znosił cierpliwie. Pewnego razu, w czasie jednej ze swoich zwykłych przejażdżek, car w towarzystwie najbliższych ulubieńców, a w tej liczbie i obydwóch Basma-nowów, po wysłuchaniu nabożeństwa porannego w pobliskim monasterze Wstąpił do celi przeora i raczył przyjąć od niego poczęstunek. 243 Car siedział na ławie pod obrazami; ulubieńcy, z wyjątkiem Skurato-wa, który nie brał udziału w przejażdżce, stali pod ścianą, a igumen, kłaniając się nisko, stawiał na stole plastry miodowe, różne konfitury, kubki z mlekiem i świeże jajka. Car był w dobrym humorze, kosztował z każdego półmiska, łaskawie rzucał żartami i wiódł rozmowy duszozbawcze. Dla Basmanowa był życzliwszy niż zazwyczaj i Basmanow jeszcze bardziej utwierdził się w mniemaniu o nieprzepartej mocy tyrlicza. W tym czasie za parkanem rozległ się tętent koński. - Fiedia - rzekł Iwan - popatrz no, kto tam przyjechał. Basmanow nie zdążył jeszcze wyjść za drzwi, gdy te otworzyły się i na progu stanął Maluta Skuratow. Wyraz jego twarzy był tajemniczy i przebijała w nim złośliwa radość. - Wejdź Łukianowiczu! - powiedział car przychylnie. - Z jaką to wieścią Bóg cię sprowadza? Maluta przestąpił próg i, zamieniwszy spojrzenia z Iwanem, jął żegnać się przed obrazem. - Skąd przybywasz? -zapytał Iwan, jakby wcale się go nie spodziewał. Ale Maluta, nie śpiesząc z odpowiedzią, najpierw złożył mu pokłon do ziemi, a potem podszedł do igumena. - Pobłogosław mnie, ojcze! - powiedział nachylając się, a jednocześnie spojrzał z ukosa na Fiodora Basmanowa, którego tknęło złe przeczucie. - Skąd przybywasz? - powtórzył Iwan mrugnąwszy nieznacznie na Skuratowa. - Z turmy, gosudarze; badałem czarownika. - No i co? - zapytał car i prześliznął się wzrokiem po Basmanowie. - Wciąż bełkocze, trudno go zrozumieć. Jednośmy pojęli, kiedy mu kości łamano: "Nie tylko Wiaziemski przyjeżdżał do mnie; przyjeżdżał też j Fiodor Basmanow i korzeń brał u mnie, i nosi go teraz na szyi." I znów Maluta spojrzał bokiem na Basmanowa. Basmanow zmienił się na twarzy. Zuchwalstwo go opuściło. i - Gosudarze! - zawołał czyniąc nadzwyczajny wysiłek, aby okazać się spokojnym. - Zapewne on dlatego mnie oskarża, że go wydałem przed twoją carską miłością! - A kiedy zaczęto - ciągnął dalej Maluta - przypiekać mu podeszwy, wonczas zeznał, że Basmanow za pomocą tego korzenia chciał ci uszkodzić twoje gosudarskie zdrowie. Iwan badawczo popatrzył na Basmanowa, który zachwiał się pod tym spojrzeniem. - Miłościwy panie nasz i ojcze! - zawołał. - Że też chce ci się słuchać, co plecie młynarz! Gdybym się z nim wdawał, czy mógłbym na niego donosić? - Ano, zobaczymy! Rozepnij kaftan, pokaż, co masz na szyi! - Cóż innego prócz krzyżyka i obrazków świętych, gosudarze! -wyrzekł Basmanow głosem, który już stracił dawniejszą pewność siebie. - Rozepnij kaftan! - powtórzył Iwan Wasiliewicz. Basmanow kurczowo rozpiął górne pętlice kaftana. - Oto jest - rzekł podając Iwanowi łańcuszek z obrazkami. Ale car oprócz łańcuszka zdążył zauważyć jeszcze jedwabny sznurek na szyi Basmanowa. - A to co? - zapytał, sam odpinając rubinową spinkę od kołnierza i wyciągając spod koszuli sznurek z amuletem. - To - odrzekł z cicha Basmanow, czyniąc ostatni, rozpaczliwy wysiłek - to, gosudarze, jest... matczyne błogosławieństwo. - Obaczymy błogosławieństwo! - Iwan skinął na stojącego obok Griaznoja i oddał mu amulet. - Masz, rozpruj to, Wasia! Griaznoj rozpruł nożem woreczek i rozwinąwszy zaszyty w nim kawałek płótna, wysypał coś na stół. - I cóż to takiego? - zapytał car, a wszyscy ciekawie schylili się nad stołem i zobaczyli jakieś korzonki pomieszane z żabimi kostkami. Igumen przeżegnał się. - Tym błogosławiła cię matka? - zapytał szyderczo Iwan Wasiliewicz. Basmanow padł na kolana. - Polituj się, gosudarze, nad wiernym sługą twoim! - zawołał w strachu. - Widząc twoją niemiłość dla mnie, bolałem w sercu, iżby zaś twoją łaskę odzyskać, wyprosiłem od młynarza te korzonki. Jest to tyrlicz, gosudarze! Młynarz dał mi go, abyś znów przychylność swoją ku mnie nakłonił; a źle ci nie zamyślałem, Bóg świadkiem, że nie! - A żabie kostki? - zapytał Iwan bawiąc się rozpaczą Basmanowa, którego zuchwalstwo dawno mu się sprzykrzyło. - O kostkach nic nie wiedziałem, gosudarze! Przebóg, nie wiedziałem! Iwan Wasiliewicz zwrócił się do Maluty. - Powiadasz - rzekł - iż czarownik zeznaje na Fied'kę?,Iż Fied'ka jeździł do niego po to, by mnie umorzyć? - Tak, gosudarze! 245 Maluta wykrzywił usta, ciesząc się z nieszczęścia człowieka, który odj dawna był mu wrogiem. - No cóż, Fiedia - ciągnął dalej z uśmiechem car - trzeba cię postawid oko w oko z czarownikiem. Jego już badano; spróbujże i ty katowni, bo inaczej ludzie powiedzieliby, że car tylko ziemskich na męki bierze, a opryczJ ników swoich oszczędza. Basmanow rzucił się Iwanowi do nóg. - Słoneczko moje krasne! - zawołał chwytając za połę carskiej delii. -Świecie mój, gosudarze, nie gub mnie! Słoneczko moje, miesiączku mójj sokoliku, gronostajku! Przypomnij sobie, jak ci służyłem, jak od spełnienia twojej woli nigdy się nie uchylałem! Iwan odwrócił się. Basmanow w rozpaczy rzucił się do swojego ojca. - Ojczynku! - jęknął. - Uproś gosudara, aby mi darował życie! Niech włożą na mnie już nie sarafan, ale błazeński strój! Rad będę jego carskiej miłości służyć za błazna! Ale stary Basmanow był wyzuty zarówno z uczuć rodzinnych, jak i z wszelakiej litości. A przy tym drżał ze strachu, aby ujmując się za synem, nie ściągnąć także na siebie niełaski cara. - Precz - powiedział odpychając Fiodora - precz, niegodziwcze! Kto źle gosudarowi służy, ten nie jest moim synem! Idź, dokąd cię posyła jego carska miłość! - Świątobliwy ojcze igumenie!... - zawołał z płaczem Basmanow, wlokąc się na kolanach od swojego ojca do igumena - świątobliwy ojcze, błagaj za mną gosudara! Ale igumen stał sam zmieszany, oczy spuścił i drżał na całym ciele. - Daj spokój ojcu igumenowi! - rzekł zimno Iwan - Iżeli zajdzie potrzeba, odprawi po tobie panichidę. Basmanow powiódł wkoło błagalnym wzrokiem, ale wszędzie widział nieprzyjazne albo wystraszone twarze. Wtedy w sercu jego zaszła zmiana. Pojął, że nie zdoła uniknąć katuszy, które srogością swoją równały się śmierci i zwykle na niej się kończyły; pojął, że nic już nie ma do stracenia, a przekonanie to wróciło mu jego czelność. Wstał, wyprostował się, założył rękę na pas i spojrzał z zuchwałym uśmieszkiem na Iwana. - Nadziejo, gosudarze! - powiedział wyzywająco, wstrząsnąwszy gło- 246 wą, aby poprawić roztargane włosy. - Miłościwy panie! Z twojego rozkazu idę na męki i śmierć. Pozwólże mi raz ostatni podziękować tobie za wyświadczone łaski! Nie zamyślałem na ciebie nic złego; grzechy zaś mam te same, co i ty! Jak poprowadzą mnie na kaźń, wszystkie co do jednego wyznam przed ludem! A ty, ojcze igumenie, wysłuchaj teraz mojej spowiedzi! Oprycznicy i sam Aleksy Basmanow nie dali mu więcej mówić. Wywlekli go z celi na dwór, a tam Maluta związał go, wsadził na konia i natychmiast zawiózł do Słobody. - Źrzysz, ojcze - powiedział Iwan do igumena - jeliko mam w okrąg siebie wrogów jawnych i ukrytych! Módl Boga za mnie, niegodnego, by błogosławił moim poczynaniom i zwolił mnie, grzesznemu, korzeń zdrady wyrwać do cna! Car powstał, przeżegnał się przed obrazami, za czym podszedł do igumena i przyjął jego błogosławieństwo. Igumen i cała bracia zakonna z lękiem odprowadzili go za bramę, gdzie carscy ludzie czekali z bogato wystrojonymi końmi; i długo jeszcze potem, jak car ze swoimi wojami zniknął w tumanie kurzu i nie słychać już było dźwięku końskich kopyt, mnisi stali, spuściwszy oczy i nie śmiać podnieść głowy. ROZDZIAŁ XXXIV Błazeński kaftan Tegoż samego poranku do Morozowa, który zgodnie z wolą cara został w Słobodzie, przybyło dwóch stolników z zaproszeniem do carskiego stołu. Kiedy Drużyna Andriejewicz1 przyjechał do pałacu, wszystkie pokoje pełne już były opryczników, stoły ponakrywane, a służba w paradnych ubiorach przygotowywała zakąski. Bojarzyn, rozpatrzywszy się, spostrzegł, że oprócz niego nie ma nikogo z ziemskich, i przyjął to jako szczególne wyróżnienie ze strony cara. I oto zadzwoniły dzwony pałacowe, zagrzmiały trąby i Iwan Wasilie-wicz z życzliwą i uprzejmą twarzą wszedł do sali w towarzystwie czudow-skiego archimandryty Lewika, Wasyla Griaznoja, Aleksego Basmanowa, Borysa Godunowa i Maluty Skuratowa. Przyjąwszy i oddawszy pokłony, zasiadł przed swoim nakryciem i wszyscy przy tym stole zajęli miejsca stosownie do rang. Zostało jedr wolne miejsce za Godunowem. - Siadaj, bojarzynie Drużyno! - powiedział przyjaźnie car, wskazując na nie zajęte miejsce. Twarz Morozowa zaczerwieniła się. - Gosudarze - odparł - jak Morozow przez całe życie czynił, tako czynić będzie do śmierci. Za stary jestem, gosudarze, aby przejmować nowe obyczaje. Narzuć znowu opałę na mnie, odpędź mnie z oczu swoich, ale nie każ mi siadać niżej Godunowa! Ja tam nie usiądę! Wszyscy spojrzeli po sobie, zdumieni. Ale car jakby czekał tej odpowiedzi. Wyraz twarzy jego był wciąż spokojny. - Borysie - rzekł do Godunowa - wkrótce dwa lata minie, jak za odpowiedź taką bojarzyna Drużynę wydałem w twoje ręce. Aliż widać czas, bym odmienił moje obyczaje. Zapewne już nie my ziemskim, ale ziemscy nam będą rozkazywać! Zapewne już nie jestem panem w swoim domu! Przyjdzie mi, biedakowi, zabrać swoje manatki i z ludźmi swoimi uciekać gdzie bądź najdalej! Wypędzą mnie, kalikę przechodniego, jak wypędzili z Moskwy! - Gosudarze - powiedział kornie Godunow pragnąc ratować Morozowa - nie do nas, ale do ciebie należy wybór miejsca. Starzy ludzie mocno są przywiązani do starych obyczajów, więc nie gniewaj się na bojarzyna za to, że pamięta dawne rozrady. Jeśli dozwolisz, gosudarze, usiądę niżej Morozowa; przy twoim stole wszystkie miejsca są dobre! Zrobił ruch, jakby chcąc powstać, ale Iwan powstrzymał go wzrokiem. - Prawdziwie, stary jest bojarzyn! - rzekł z całkowitą flegmą i to jego umiarkowanie wobec jawnego nieposłuszeństwa zwróciło uwagę wszystkich obecnych. Wszyscy czuli, że gotuje się coś niezwykłego, tylko nikt nie mógł odgadnąć, jak się objawi carski gniew, którego wybuch zapowiadały lekkie skurcze na twarzy, podobne do dalekich błyskawic. Wszyscy czuli ucisk w piersi, jakby przed zbliżającą się burzą. - Tak-ciągnął dalej Iwan spokojnie-bojarzyn iście stary, aliż rozum ma młody nieodpowiednio do wieku. Wielmie lubi krotochwilić. Ja takoż lubię wesołość, a w chwilach wolnych od pracy i modłów nie gardzę zabawą. Od czasu jednak, gdy umarł mój błazen Nogtiew, nie ma mnie kto ucieszać. Drużynie, jak widzę, rzemiosło to jest po sercu; iże zaś obiecałem darzyć go swoją łaską, mianuję go tedy moim nadwornym błaznem. Podać tu kaftan Nogtiewa i wdziać na bojarzyna! Skurcze na twarzycara zaigrały częściej, ale głos pozostał spokojny jak przedtem. . ' Morozow stał jak rażony piorunem. Purpurowa j^go twarz pobladła, krew spłynęła mu do serca, oczy zaczęły sypać iskrami , lorwi z początku jęły się poruszać, a potem ściągnęły się tak groźnie, że n_awet wobec Iwana Wasiliewicza wydawały się straszne. Jeszcze nie wietrzył swoim uszom, powątpiewał, czy car istotnie zamierza zbezcześcić ]jprzy ludziach jego, Morozowa, dumnego bojara, którego zasługi i staroćŁawne męstwo były powszechnie znane. Stał milcząc, utkwiwszy w Iwanie wzrok nie:ruchomy, badawczy, jakby oczekiwał, iż pn się namyśli i cofnie swoje słowa . ^Ąle Wasilij Griaznoj na znak cara powstał zza stołu i podszedł do Drużyny Andriejewicza, trzymając w rękach pstry kaftam, na pół złotolity, na pół siermiężny, z mnóstwem łat, dzwoneczków i brzękadełek. - Wdziewaj, bojarzynie! - powiedział Griaznojj. - Wielki gosudar obdarza cię tym kaftanem, który nosił dawniej jego błsa^en Nogtiew. - Precz! - zawołał Morozow odpychając Griazimoja. - Nie waż się, piekielniku, dotykać bojara Morozowa, którego przodlK - Bądź zdrów, bojarze - powiedział - wkrótce noc zapadnie! . - Dokadże to śpieszysz, Nikito Romanowiczu? Zostań u mnie, zanocuj; jutro car przyjedzie, doniosę mu o tobie! - Niestety, Borysie Fiodorowiczu, muszę do swoich powracać! Obawiam się, żeby nie wszczęli jakowejś bójki. Gdyby car był w Słobodzie, 264 265 poszlibyśmy wprost do niego z pokajaniem i niechby się stało, co Bóg zesłać raczy. Ale tutejszych mordowników trudno się ustrzec. Choć zatrzymaliśmy się z boku, tuż pod lasem, może jednak wpaść na nas który z podjazdów! - No, bądź zdrów, Nikito Romanowiczu! Pamiętaj więc, nie wchodź carowi w oczy, zaczekaj, aż przyślę po ciebie. Ale zaraz, nie tędy musisz iść -dodał Godunow widząc, że Srebrny kieruje się do paradnych drzwi. Wziąwszy go za rękę, przeprowadził na tylny ganek. - Żegnam cię, książę -powtórzył obejmując Srebrnego. - Bóg łaskaw, może jakoś szczęśliwie zakończy się twoja sprawa! I poczekawszy, aż książę dosiadł konia i wyjechał na boczną drogę, Godunow powrócił do komnaty, bardzo zadowolony, że Srebrny nie przyjął zaproszenia na nocleg w jego domu. Nazajutrz car odbył uroczysty wjazd do Słobody, jakby po jakim zwycięstwie. Oprycznicy towarzyszyli mu krzycząc: "Hojda! Hojda!" -od rogatki aż do samego pałacu. Tylko stara mamka Onufriewna przyjęła go złorzeczeniami. - Ty potworze! - powiedziała witając go na ganku. - Że też święta ziemia nosi cię jeszcze, ty drapieżco! Krwią od ciebie pachnie, zbrodniarzu! Jak śmiałeś do świętego ugodnika Siergieja przyjść po swojej moskiewskiej rozprawie? Grom Boży porazi ciebie, ty, przeklętniku, razem z twoim wojskiem diabelskim! Tym razem jednak wyrzuty mamki nie dały żadnego skutku. Na dworze nie było ani grzmotów, ani burzy. Słońce wspaniale błyszczało na bezchmurnym niebie; jaskrawo mieniły się barwy i złocenia na pstrych teremach i cudacznych kopułach pałacu. Iwan nie odrzekł ani słowa i przeszedł obok staruchy do swoich komnat wewnętrznych. - Czekaj, czekaj! _ ciągnęła dalej mamka patrząc za nim i stukając o podłogę kosturem. - Rozpęta się zawierucha nad twoim teremem, wypali do cna grom Boży twoją nieczęściwą Słobodę! Starucha oddaliła się do swojej świetlicy, stąpając powoli i rzucając gniewne spojrzenia na dworaków, którzy rozstępowali się przed nią, zdjęci zabobonnym strachem. Tegoż samego dnia, po obiedzie, Godunow widząc, że car wesół i zadowolony i wbrew zwyczajowi gotuje się do spoczynku, podążył za nim do sypialni. Życzliwość, okazywana mu przez cara, upoważniała go do tego; zwłaszcza, że miał powiedzieć o czymś, co nie każdy powinien był słyszeć. W sypialni cara stały dwa łóżka: jedno z gołych desek, na którym kładł się Iwan Wasiliewicz dla umartwienia ciała w chwilach niepokoju duszy i serdecznej skruchy, i drugie, o wiele szersze, pokryte miękkimi baranicami, piernatem i jedwabnymi poduszkami. Na tym łóżku car spoczywał, kiedy nic nie trwożyło jego myśli. Co prawda zdarzało się to rzadko; drugie łóżko przeważnie pozostawało nietknięte. Trzeba było dobrze znać Iwana Wasiliewicza, żeby nie omylić się co do jego usposobienia. Nie zawsze w czasie udręk moralnych skłonny był do aktów miłosierdzia. Częstokroć udręki te przypisywał wpływom szatana, który usiłował przeszkadzać mu w tępieniu zdrady; i wtedy, zamiast łagodnieć sercem, na złość diabłu modlił się coraz żarliwiej i popełniał coraz większe okrucieństwa. Nie zawsze też spokój odmalowany na jego twarzy L mógł wiarygodnie świadczyć o pogodzie ducha. Ów spokój bywał często pozorny, a Iwan, posiadający dar niezwykle rzadkiej przenikliwości i zdolny niemal czytać cudze myśli, lubił nieraz zawodzić oczekiwania tego, z kim rozmawiał, i zaskakiwać go raptownym wybuchem gniewu wówczas, gdy liczył on na łaskę. Godunow jednak zdołał poznać do gruntu najsubtelniejsze odcienie carskiego charakteru i z niezwykłym wyczuciem odgadywał i tłumaczył sobie nieuchwytne dla innych zmiany w jego twarzy. Poczekawszy, aż Iwan położy się na puchowym łóżku, i nie dostrzegając w jego rysach nic prócz zmęczenia, Borys Fiodcrowicz powiedział bez żadnych przygotowań: - Czy ci wiadomo, gosudarze, iż twój opalnik znalazł się nareszcie? - Jaki opalnik? - zapytał Iwan ziewając. - Nikita Srebrny; ten sam, co szablą usiekł zdrajcę Wiaziemskiego i do turmy był wprawion. - Aha! - rzekł Iwan. - Złapali ptaszka! Kto go wziął? _ Nikt, gosudarze. Sam przyszedł i wszystkich staniczników przyprowadził, którzy z nim pod Riazaniem pobili Ordyńców. Przyszli pokajać się twojej carskiej miłości i głowy swoje tobie oddać. - Upamiętali się! - rzekł Iwan. - No i co, widziałeś go? - Widziałem, gosudarze; przyjechał prosto do mnie; myślał, że przebywasz w Słobodzie, i prosił, żebym tobie o nim powiedział. Chciałem go już wziąć pod straż, ale pomyślałem, że Grigorij Łukianowicz posądzi mnie, iż pod nim dołki kopię, a Srebrny i tak nie ujdzie, kiedy sam się do ciebie zgłasza i głowę oddaje. Godunow mówił śmiało, z otwartą twarzą, bez najmniejszego zakłopo- 267 tania, jakby nie miał w sobie cienia chytrości ani odrobiny litości dla Srebrnego. Kiedy w przeddzień wyprowadził go z domu przez tylny ganek, uczynił tak nie po to, aby ukryć przed carem jego odwiedziny (byłoby to zbyt ryzykowne), tylko żeby ktoś z mieszkańców Słobody nie uprzedził Iwana i, jako pierwszy powiadamiacz, nie usposobił go przeciwko samemu Goduno-wowi. Wzmiankę zaś o Wiaziemskim, przedstawiającą Srebrnego w roli nieprzyjaciela straconego księcia, Borys Fiodorowicz obmyślił i przygotował zawczasu. Car ziewnął jeszcze raz, ale nie odrzekł nic, i Godunow, śledzący każde drgnienie jego twarzy, nie dostrzegł na niej żadnych objawów ani widocznego, ani ukrytego gniewu. Przeciwnie, zauważył, iż carowi spodobał się zamiar! Srebrnego zdania się na jego łaskę i niełaskę.' Iwan, przelewając krew i budząc powszechną grozę, chciał jednocześnie, aby go uważano za sprawiedliwego, a nawet miłosiernego; zabójstwa jego były zawsze obleczone w szatę najściślejszej sprawiedliwości, a wiara w jego wspaniałomyślność tym bardziej mu pochlebiała, że niezbyt często widział jej objawy. Poczekawszy trochę, Godunow odważył się wydobyć z Iwana stanowczą odpowiedź. - Jak rozkażesz, gosudarze - zapytał - czy mam wezwać do ciebie Grigorija Łukianowicza? Ale ostatnie egzekucje dostatecznie już nasyciły Iwana; kilka dodatkowych głów nie mogło zwiększyć jego zadowolenia, ani też zbudzić w nim uśpionej żądzy krwi. Badawczo popatrzył na Godunowa. - Czy myślisz - powiedział surowo - że ja bez zabójstwa nie mogę żyć? Insza rzecz złoczyńcy, którzy podkopują państwo, a co innego Nikita, który Afońkę usiekł. Ze staniczników zobaczę kogo ukarać, a nad kim się zmiłować. Niechaj wszyscy razem z Nikita zbiorą się przed krasnym gankiem na dworze. Jak wyjdę ze spalni, zastanowię się co z nimi robić. Godunow złożył carowi życzenia dobrego wypoczynku i oddalił się z niskim pokłonem. Wszystko zależało teraz od tego, w jakim usposobieniu Iwan się zbudzi. 268 ROZDZIAŁ XXXVII Przebaczenie Powiadomiony przez Godunowa, Nikita Romanowicz zjawił się na carskim dziedzińcu ze swoimi stanicznikami. Okryci ranami, obdarci, w najrozmaitszych łachmanach, jedni w suk-manach, drudzy w kożuchach, jedni w łapciach, drudzy boso, wielu z obandażowanymi głowami, wszyscy bez czapek i bez broni, stali w milczeniu jeden koło drugiego i czekali na przebudzenie cara. Nie po raz pierwszy widzieli mołodźcy Słobodę; przychodzili tutaj jako gęślarze i żebracy, i niedźwiednicy. Niektórzy brali też udział w ostatnim pożarze, kiedy Pierstień i Korszun przyszli uwolnić Srebrnego. Dużo było pomiędzy nimi znanych nam twarzy, ale i wiele z nich zaginęło. Brakło tych, którzy w obronie ziemi rosyjskiej padli niedawno na riazańskich polach oraz tych, co po zwycięstwie, miłując nade wszystko uroki koczowniczego żywota, nie chcieli głów swoich oddać na łaskę i niełaskę cara. Nie było tu ani Pierstienia, ni Mifki, ni rudego pieśniarza, ni dziadka Korszuna. Pierstień, zjawiwszy się w Słobodzie po raz ostatni w dzień sądnego pojedynku, znikł nie wiadomo gdzie; Mifka poszedł w jego ślady; pieśniarza jeszcze przedtem zarąbał Srebrny, a Korszuna teraz pod kremlowskim murem rozszarpywały psy i dziobały kruki... Już dwie godziny chyba czekali mołodźcy, stojąc ze spuszczonymi oczami i nawet nie podejrzewając, że car patrzy na nich przez małe okienko, wycięte tuż nad gankiem i ukryte wśród teremkowych ozdób. Żaden z nich nie rozmawiał ni z towarzyszem, ni ze Srebrnym, który stał z boku, zamyślony, i nie zwracał uwagi na mnóstwo ludzi tłoczących się przy bramie i przy furtkach. W liczbie ciekawych znajdowała się też mamka gosudara. Stała na ganku, wsparta o kostur, i spoglądała na wszystko martwymi oczami, czekając na ukazanie się Iwana, może po to, by swoją obecnością powstrzymać go od nowej zbrodni. Iwan Wasiliewicz, napatrzywszy się do woli przez ukryte okienko na swoich opalników i nasyciwszy się przekonaniem, że stoją oni teraz pomiędzy życiem a śmiercią i że z pewnością nie jest im lekko na sercu, ukazał się nagle na ganku w otoczeniu kilku stolników. Na widok cara, ubranego w złotogłów i opierającego się na rzeźbionym posochu, rozbójnicy padli na kolana i pochylili głowy. 269 Iwan czas jakiś milczał. - Witajcie obdartusy! - odezwał się wreszcie i popatrzywszy na Srebrnego dodał: - A ty po co zawitałeś do Słobody? Za turmą ci się cni? - Gosudarze - odrzekł skromnie Srebrny - z turmy sam nie uszedłem, ale uprowadzili mnie przemocą stanicznicy. I oni też na głowę pobili szyryńskiego murze Szychmata, o czym twojej miłości powinno już być wiadomo. Razem wojowaliśmy Tatarów, razem zdajemy się na twoją wolę; ukaraj nas śmiercią alibo przebacz nam; jak twoja carska miłość postanowi tak będzie! - To wyście dla niego przyszli do Słobody ostatnim razem? - spytał Iwan rozbójników. - Skądże wy go znacie? _ Panie nasz, gosudarze najmiłościwszy - odpowiedzieli półgłosem rozbójnicy - książę ocalił naszego atamana, kiedy go w Miedwiediowce oprycznicy chcieli powiesić. Więc ataman uprowadził go z turmy! - W Miedwiediowce? - powiedział Iwan i uśmiechnął się. - To chyba j wtedy, kiedy Chomiaka i jego towarzyszy wytrzepał batogami? Pamiętam ten j wypadek. Darowałem ci pierwszą winę, natomiast byłeś wprawiony do ciemnicy za drugą, kiedy ponownie napadłeś na moich ludzi w domu Morozowa. Co ty na to? Srebrny chciał odrzec, ale uprzedziła go mamka. - Dałbyś spokój z wyliczaniem jego win! - odezwała się gniewnie do Iwana. - Miast go wynagrodzić za to, że bisurmanów pobił, cerkiew Chrystu* sową obronił, ty tylko patrzysz, jak by się w nim winy doszukać. Mało ci było katowni w Moskwie, ty, wilku nienasycony! - Milcz, stara! - rzekł surowo Iwan. - Nie twoja babska sprawa, żebyś mnie pouczała! Ale, gniewając się na Onufriewnę nie chciał jej drażnić; odwrócił się tedy do Srebrnego i powiedział do klęczących rozbójników: - Gdzie wasz ataman, wisielcy? Niech wystąpi naprzód. Srebrny objaśnił wyręczając rozbójników. - Ich atamana nie ma tu, gosudarze! Oddalił się natychmiast po riazańskiej bitwie. Przyzywałem go, żeby szedł z nami, ale nie chciał. - Nie chciał! - powtórzył Iwan. - Zdaje mi się, że ten ataman to tenże ślepiec, który do mnie do spalni przyszedł ze starcem. Słuchajcie, obdartusy! Ja waszego atamana każę odnaleźć i wbić na pal! - Ciebie - mruknęła mamka - ciebie samego na tamtym świecie diabli na pal wbiją! ' Car udał, że nic nie słyszy, i ciągnął dalej, patrząc na rozbójników. - A was za to, że sami zdaliście się na moją wolę, ułaskawiam. Wytoczyć im pięć beczek miodu na dziedziniec! No co? Zadowolona jesteś, stara wiariatko? Mamka poruszyła ustami. - Niech żyje car! - krzyknęli rozbójnicy. - Będziemy ci służyli, miłościwy panie! Zasłużymy swoimi głowami na twoją łaskę! - Wydać - mówił dalej Iwan - po dobrym kaftanie na każdego i po jednej grzywnie. Wpiszę ich do opryczniny. Chcecie, obdartusy, służyć w oprycznikach? Niektórzy z rozbójników zawahali się z odpowiedzią, ale większość wykrzyknęła: - Radzi jesteśmy służyć tobie, gosudarze, gdzie tylko zechce twoja carska miłość! - Jak myślisz - spytał księcia Iwan, wielce zadowolony - czy zdadzą się oni do służby w szeregach? - Do szeregów zdadzą się - odrzekł Nikita Romanowicz - ale, gosudarze, nie wpisuj ich z łaski swojej do opryczniny! Car pomyślał, że Srebrny uważa rozbójników za niegodnych tak wielkiego zaszczytu. - Kiedy j a komuś okazuję łaskę-wyrzekł uroczystym tonem-nigdy nie czynię tego połowicznie! - Jakaż to łaska, gosudarze! - wyrwało się Srebrnemu. Iwan popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Ci ludzie... - mówił dalej Nikita Romanowicz, trochę się zacinając -ci ludzie, gosudarze, dokonali rzeczy wielkiej; gdyby nie oni, Tatarstwo ani chybi zajęłoby Riazań! _ Dlaczegoż więc nie mają być oprycznikami? - spytał Iwan przeszywając wzrokiem Srebrnego. - Dlatego, gosudarze - odpowiedział Srebrny na próżno usiłując dobierać słowa jak najgrzeczniejsze - dlatego, że chociaż są to ludzie bezecni, zawsze jednak lepsi od twoich piekielników! Ta nieoczekiwana i mimowolna śmiałość Srebrnego niemile zaskoczyła Iwana. Przypomniał sobie, że to już nie pierwszy raz Nikita Romanowicz rozmawia z nim tak otwarcie i szczerze. A jednakże, osądzony na śmierć, sam dobrowolnie wrócił do Słobody i zdał się na łaskę i niełaskę cara. O krnąbr- 170 ność nie można go było posądzić; car tedy wahał się, jak potraktować ten zuchwały wyskok, gdy raptem nowa twarz zwróciła jego uwagę. W tłum rozbójników nieznacznie wcisnął się jakiś obcy człowiek, może sześćdziesięcioletni, schludnie przyodziany, i usiłował, nie pokazując się carowi, ściągnąć na siebie spojrzenie Srebrnego. Już kilkakrotnie przedostawał się do pierwszych szeregów i wyciągał ukradkiem rękę, próbując chwycić księcia za połę, ale nie mógł jej dosięgnąć i znów się krył za plecy rozbójników. - A to co za szczur? - zapytał car wskazując na nieznajomego. Ale ten zdążył już zniknąć w tłumie. - Rozstąpcie się, ludzie! -powiedział Iwan. -Wziąć mi tego chwata, co się z tyłu kryje. Kilku opryczników rzuciło się w tłum i wyciągnęło winowajcę. - Coś ty za człowiek? - zapytał Iwan przyglądając mu się podejrzliwie. - To mój strzemienny, gosudarze! - wyjaśnił pośpiesznie Srebrny pozna wszy swojego starego Micheicza. - Nie widział mnie od tego czasu... - Tak, tak, miłościwy panie! - potwierdził Micheicz jąkając się ze strachu i radości. - Książę raczył prawdę powiedzieć!... Nie widzieliśmy się od tego dnia, kiedy księcia chwycono. Dozwólże, miłościwy panie, popatrzeć na bojara mojego! Święty Boże, Nikito Romanowiczu! Jużem myślał, że nie zobaczę cię już nigdy! - A cóż mu chciałeś powiedzieć? - zapytał car nie przestając podejrzliwie patrzeć na Micheicza. - Dlaczego się chowałeś za stanicznikami? - Bałem się, miłościwy panie, bałem się twoich opryczników! Sam przecie wiesz, gosudarze, co to za naród... I Micheicz ugryzł się w język. _ Jakiż to naród? - zapytał Iwan usiłując nadać swojej twarzy łagodny wyraz. - Mów, stary, bez obawy, co to za ludzie ci moi oprycznicy? Micheicz popatrzył na cara i uspokoił się. - Czegoś takiego nie widzieliśmy od czasu litewskiej wyprawy, gosudarze! - wyrzucił z siebie raptem, zachęcony łaskawością carskiego oblicza. -Nie chcę ich obrazić, ale to są, kurza noga, ludzie niepewni... Car uważnie popatrzył na Micheicza, dziwiąc się, że sługa umie prawdę rąbać podobnie jak pan. - No i czemu tak na niego ślepia wybałuszyłeś? - rzekła mamka. -Zjeść go chcesz, czy co? Boż to on ci prawdy nie gada? Czyliż dawniej widziało się u nas opryczników? Micheicz znajdując takie poparcie nabrał werwy. - Tak, babusiu, tak! - zawołał. - Przez nich to wszystko złe na Ruś napadło! Oni też bojara obmówili! Nie wierz im, gosudarze, nie wierz! Psie mają pyski na rzędach i po psiemu szczekają! Pan mój wiernie ci służył, to tylko Wiaziemski i Chomiak nagadali na niego. Babusia prawdę rzekła, że takich drapieżców na Rusi nie widziano! I oglądając się na stojących dokoła opryczników, Micheicz przysunął się bliżej do Srebrnego: chociaż wilki jesteście, ale mnie teraz nie pożrecie! Kiedy car wyszedł na ganek, już był przygotowany na to, że ułaskawi rozbójników. Chciał tylko czas jakiś utrzymać ich w niepewności. Dogadywania mamki przyszły nie w porę i o mało nie rozjątrzyły Iwana; na szczęście jednak ogarnął go znowu powiew łaskawości i zamiast tego, żeby się rozgniewać, postanowił zażartować z Onufriewny i pomniejszyć jej osobę w oczach dworaków, a jednocześnie pobawić się kosztem strzemiennego Nikity Romanowicza. - Więc ci nie luba oprycznina? - zapytał Micheicza z dobrodusznym wyrazem twarzy. - A komuż ona luba, gosudarze najmiłościwszy! Od czasu, jak powró-. ciliśmy z Litwy, nieszczęścia zaczęły się sypać na bojara mojego. Gdyby nie było tych, Boże odpuść, odrzyskorów, tych gonidiabłów, mój pan byłby po dawnemu w łaskach u twojej carskiej miłości! Micheicz znów jękliwie popatrzył na carskich przyboczników, zara-i żem jednak pomyślał sobie: "Ech, kurza noga! Dam głowę katu, ale oczyszczę '< przed carem pana mojego!" i - Dobrego masz sługę! - rzekł car do księcia. - Żeby to moi słudzy byli •i tak do mnie przywiązani! Dawno go masz? • - Toż ja, gosudarze Iwanie Wasiliewiczu - pośpiesznie odezwał się Micheicz, do reszty ośmielony pochwałą cara - toż ja księciu służę od samych , jego lat dziecinnych. I nieboszczykowi ojcu jego służyłem, a ojciec mój v dziadowi jego służył, a dzieci moje, gdybym je miał, dzieciom jego by służyły! '' - A nie masz dziatek, staruszku? - spytał Iwan jeszcze łaskawiej. l - Miałem dwóch synów, miłościwy panie, ale obydwóch Pan Bóg : zabrał do swojej chwały; walcząc za twoją gosudarską sprawę polegli pod < Połockiem, kiedyśmy z Nikitą Romanowiczem i księciem Prońskim oswoba-f dzali Połock. Starszemu synowi, Wasilijowi, wraży Lach w natarciu szablą i głowę rozciął, a młodszego, Stiepana, z rusznicy ustrzelono; kula go uderzyła l w piersi, przebiła pancerz, nieco wyżej nad lewą brodawką. kuła. Micheicz palcem wskazał na piersi miejsce, w które Stiepana trafiła - Aj, aj! - przemówił Iwan kiwając głową i jakby współczując Michei-czowi z powodu śmierci synów. - No cóż! Jednych straciłeś, ale Bóg może ci drugich zesłać, staruszku! - Jakże to możliwe, miłościwy panie! Gospodyni mi pomarła, a z rękawa dzieci się nie wytrząśnie! - E - powiedział car, niby pragnąc pocieszyć strzemiennego - nie martw się, staruszku, może jeszcze znajdziesz inną gospodynię! Micheicz był niezmiernie rad tej pogawędce z samym gosudarem. - Tego dobra jest pod dostatkiem - odpowiedział uśmiechając się -tylko że ja do bab nieskory, miłościwy panie! Za starym już do takich zajęć! - Baba babie nierówna! - zauważył Iwan i złapawszy Onufriewnę za serdak: - Oto masz gospodynię! - zawołał i wypchnął mamkę naprzód. -Weź ją. stary, żyj z nią w miłości i zgodzie, a dochowaj się z nią dzieci! Oprycznicy, zrozumiawszy żart carski, głośno się roześmieli, Micheicz zaś popatrzył na cara zdziwiony, jakby sprawdzając, czy to nie kpiny. Ale na twarzy Iwana nie było uśmiechu. Martwe oczy mamki zapałały. : - Ty bezwstydniku! - krzyknęła na Iwana. - Ty przechero! Ja ci tu dam urągać się nade mną! Heretyk bezbożny, bez sumienia! Tfu! Stara stukała kosturem o ziemię; usta jej poruszały się gniewnie, jakby coś żując; nos posiniał. - Nie udawaj, babciu! -powiedział car. - Swatam tobie dobrego męża, będzie cię kochał, pieścił, rozumu uczył! A wesele odprawimy dziś jeszcze, po wieczerni! No, jakże ci się udała gospodyni, staruszku? - Zlituj się, ojcze gosudarze! - wymamrotał Micheicz, do reszty wystraszony. - Czyżby ci nie przypadła do serca? - Jakiego tam serca, gosudarze! - jęknął Micheicz cofając się gwałtownie. - Kiedy się złączycie, to się polubicie! - rzekł Iwan. - A ja dam za nią przyzwoity posag! Micheicz ze zgrozą popatrzył na Onufriewnę, którą car wciąż trzymał za serdak. - Gosudarze najmiłościwszy, Iwanie Wasiliewiczu - zawołał nagle, padając na kolana - każ mi głowę uciąć, tylko mi nie każ brać na siebie takiej sromoty! Prędzej na rusztowanie pójdę, niźli, kurza noga, ożenię się z tą babą! Iwa'n Wasiliewicz pomilczał trochę i nagle wybuchnął długim, niepohamowanym śmiechem. - No - powiedział wypuszczając nareszcie Onufriewnę, która pośpiesznie wyszła, wymyślając i plując. - Zrobiłem, co do mnie należało, a że bez skutku, to nie moja wina! Chciałem waszego szczęścia, ale gwałtem żenić was nie będę! Służ, jak dawniej, bojarowi swojemu, staruszku, a ty, Nikito, podejdź tutaj. Odpuszczam ci i tę drugą twoją winę. A tych gołoszyjców do opryczniny nie wezmę; gotowi by się obrazić moi junacy. Niechaj idą do Żyzdry, do pułku granicznego. Skoro chętkę mają na Tatarów, nigdy im zajęcia nie zbraknie. Ty zaś - mówił dalej szczególnie łaskawym głosem, bez domieszki zwykłego sobie szyderstwa, i kładąc rękę na ramieniu Srebrnego -ty zostaniesz przy mnie. Pogodzę ciebie z opryczniną. Kiedy nas poznasz bliżej, przestaniesz się boczyć. Dobrze to bić Tatarów, ale moimi wrogami nie sami Ordyńcy; są gorsi od nich. Tych właśnie naucz się gryźć zębami i miotłą wymiatać! I car poklepał Srebrnego po ramieniu. - Nikito! - dodał życzliwie, trzymając wciąż rękę na ramieniu księcia. - Serce masz prawe, a język twój nie zna licemierności, takich mi sług potrzeba. Zaciągnij się do opryczniny, dam ci miejsce po Wiaziemskim! Tobie wierzę, ty mnie nie przedasz. Wszyscy oprycznicy z zawiścią popatrzyli na Srebrnego: widzieli w nim już nową wschodzącą gwiazdę; ci co stali bardziej oddaleni od Iwana, zaczęli szeptać między sobą i okazywać swoje niezadowolenie, że car bez względu na ich zasługi wywyższa nad nich opalnego przybysza, stołbowego bojara, potomka starodawnej książęcej rodziny. Ale serce księcia ścisnęło się na słowa Iwana. - Gosudarze! - powiedział zadając sobie przymus. - Dzięki ci czynię za twoją łaskę, ale dozwól i mnie przyłączyć się do straży granicznej. Tu nie miałbym nic do roboty, a niezwyczajny jestem słobodzkiego życia; tam zaś będę twojej miłości służył, dopokąd sił mi stanie! <* - Takto!-powiedziałlwanizdjąłrękęzramieniaSrebrnego.-Widzę, żeśmy niegodni jego książęcej miłości! Zapewne z rabusiami przestawać zaszczytniej, niźli być moim oprycznikiem! No cóż - ciągnął dalej drwiąco -nikomu z przyjaźnią się nie narzucam i nikogo przemocą nie trzymam. 275 Przywykliście do siebie, to i służcie razem. Szczęśliwej drogi, rozbójny wojewodo! I spojrzawszy pogardliwie na Srebrnego, car odwrócił się do niego l tyłem i wszedł do pałacu. Rozdział XXXVIII Odjazd ze Słobody Godunow zaproponował Srebrnemu, aby zatrzymał się w jego domu do czasu f wyruszenia w pole. Tym razem uczynił to z całego serca, gdyż Borys Fiodorowicz, śledzący każde słowo i każde poruszenie cara, doszedł do wniosku, że zawierucha minęła i że Iwan ograniczy się do samej tylko obojętności w stosunku do Nikity Romanowicza. Spełniając obietnicę daną Maksymowi, Srebrny wprost z pałacu udał się do matki swojego przybranego brata i wręczył jej krzyżyk Maksyma . Maluty nie było w domu. Staruszka wiedziała już o śmierci syna i przyjęła księcia jak krewniaka. Kiedy jednakże ten, dopełniwszy zlecenia, pożegnał się z nią, nie śmiała go zatrzymywać, gdyż lękała się powrotu męża. Przeprowadziła tylko drogiego gościa do ganku i błogosławiła na drogę. Wieczorem, kiedy Godunow zostawił księcia w sypialni i oddalił się, życząc dobrej nocy, Micheicz mógł nareszcie dać upust swojej wielkiej radości. - No, bojarze - powiedział - nastał wreszcie dla mnie piękny dzionek d po długich czasach nieszczęść! Przecie od tej pory, jak pojmano ciebie, Nikito Romanowiczu, po prostu świata bożego nie widzę! Cięgiem to po Moskwie, to po Słobodzie włóczę się, nadsłuchuję, czy nie ma wieści o tobie? Jak usłyszałem dzisiaj, że wróciłeś ze stanicznikami, zaraz w te pędy pobiegłem do pałacu; patrzę a car już stoi na ganku! Dalej więc przeciskać się przez tłum staniczników do ciebie; nie wytrzymałem, zacząłem chwytać cię za połę, a tu car mnie zoczył! Dopieroż najadłem się strachu! Do końca życia nie zapomnę! Dwa nabożeństwa dziękczynne jutro odprawię: jedno za twoje zdrowie, a drugie - że ocalił mnie Pan Bóg od tej wiedźmy, nie dopuścił, aby taka brzydka rzecz się spełniła! I Micheicz jął opowiadać o wszystkim, co z nim się działo po splądrowaniu sadyby Morozowa, i jak, odwiedziwszy Pierstienia i powróciwszy do młyna, znalazł tam Helenę Dmitriewnę i podjął się odprowadzić ją do majątku męża, dokąd słudzy zawieźli Morozowa w czasie pożaru. Srebrny niecierpliwie słuchał zawiłej opowieści Micheicza. - Przecie ja, Nikito Romanowiczu - mówił starzec - przecie ja nie ślepy; choć milczę, aleć wszystko widzę. Przyznam się, ojcaszku, że okropnie mi się nie podobało, kiedy jeździłeś do Drużyny Andriejewicza. Źle się to skończy, myślałem, a i wstyd mi, prawdę rzekąc, było za ciebie, kiedy siedziałeś z nim za jednym stołem i z jednego dzbana piłeś. Rozumiesz mnie, ojcaszku. Choć niby nie jesteś temu winien; kto wie, jak to na człowieka nachodzi! Aleć wobec bojarzyna, starca, grzech był, i tyle. No, a teraz, ma się rozumieć, całkiem insza sprawa; teraz ona przed nikim nie odpowiada. Panie, świeć nad jego duszą! I za młoda jeszcze, gołąbeczka, aby żyć we wdowień-' stwie! - Nie rób mi wyrzutów, Micheicz - powiedział Srebrny z niezadowoleniem - gadaj, gdzie ona jest i co ci o niej wiadomo? - Poczekaj, dobrodzieju, poczekaj, pozwól, że ci o wszystkim doniosę po porządku. Więc kiedy, widzisz, od staniczników powróciłem do młyna, stary młynarz mówi: przyleciała do mnie, powiada, złota ptaszyna, odwieź ją, powiada, do cara Dałmata! Z początku nie zrozumiałem, co za ptaszyna i co za jeden car Dałmat; dopiero potem, kiedy mi pokazał bojarzynę, od razu pomiarkowałem, że o niej prawił! Więc pojechaliśmy z nią do majątku Drużyny Andriejewicza. Bojarzyna nic na razie nie odzywa się, oczu nie podnosi; potem zaczęła po cichutku o męża wypytywać; a potem jeszcze, dobrodzieju, tędy, siędy, no i o ciebie zapytała; tylko, wiesz, nie wprost, a tak, jakby od niechcenia; i odwróciła się przy tym. Wiadomo, sprawa kobieca. Opowiedziałem jej wszystko, co mi było wiadome; a ona, niebożyczka, jeszcze bardziej zasmęciła się, główeńkę schyliła i już przez całą drogę nic nie rzekła. '• Ale kiedyśmy podjechali do majątku, może na jeden dzienny przechód, widzę, że ona zaczyna się niepokoić. Czegóż ty, bojarzyno, mówię, raczysz się "''-. martwić? A ona, dobrodzieju, w płacz. A ja dalejże ją pocieszać. Nie frasuj się, •\ powiadam, bojarzyno, twój mąż na pewno zdrów i cały! A ona na samą ,i wzmiankę o mężu jeszcze rzewniej płacze. Popatrzyłem na nią i już nie > wiedziałem, co i jak jej przekładać. I książę Nikita Romanowicz, mówię, ; chocia w turmie, też jednak żyw być musi! Naprawdę już nie wiedziałem, co jej rzeknąć; czuję, że nie gadam, co powinienem, a przecie trzeba jakoś 276 277 pocieszyć nieszczęśliwą. Zaledwie jednak wymieniłem ciebie, dobrodzieju, ona raptem zatrzymała konia. "Nie, dziaduniu - powiada - nie mogę jechać do majątku!" "A dokądże pojedziesz, bojarzyno?" "Dziaduniu - powiada _ widzisz te krzyże złocone wyglądające zza lasu?" "Widzę, bojarzyno". "To monaster panieński _ powiada _ poznaję te krzyże, zaprowadź mnie tam, dziaduniu!" Odradzam jej, jak umiem, ale ona obstaje przy swoim: zaprowadź i zaprowadź! "Posiedzę tam - powiada - z tydzień, pomodlę się do Boga, potem zawiadomię Drużyną Andriejewicza, przyśle po mnie sługi." Cóż było robić, odprowadziłem ją, dobrodzieju, zostawiłem pod opieką igumeni. - Jak daleko będzie do tego monasteru? - zapytał Srebrny. - Ode młyna było z jakie czterdzieści wiorst drogi; z Moskwy jużci dalej będzie. Alić nam zawsze po drodze, kiedy idziemy na Żyzdrę. - Micheicz! - powiedział Srebrny. - Oddaj mi przysługę. Przed jutrzejszym rankiem wyjechać mi nie wolno: moi ludzie muszą złożyć przysięgę carowi. Ale ty zaraz tej nocy wyrusz we dwa konie i pędź do monasteru; poproś o widzenie z bojarzyną, opowiedz jej wszystko, ubłagaj ją, żeby mnie przyjęła, żeby o niczym nie stanowiła bez zobaczenia się ze mną! - Słucham, dobrodzieju, słucham. Czyli obawiasz się, żeby nie przywdziała mniszej sukienki? Do tego nie dojdzie! Minie roczek, popłacze sobie bojarzyną, bez tego ani rusz, jak tu nie popłakać po Drużynie Andriejewiczu, Panie, świeć nad jego duszą! A potem weselisko wyprawimy. Przecie nie całe życie smucić się będziemy! Micheicz tejże nocy wybrał się w drogę do monasteru, a książę Srebrny, gdy tylko zaświeciła zorza, poszedł pożegnać się z Godunowem. Borys Fiodorowicz wrócił już z jutrzni, której wedle zwyczaju wysłuchał razem z carem. - Czemu tak wcześnie zerwałeś się, książę? - zapytał Nikitę Romano-wicza. - Dobre to dla nas, ludzi słobodzkich, ale ty po wczorajszym dniu mógłbyś sobie dłużej odpocząć. Może ci u mnie coś przeszkadzało? Jednakże rozumiejące spojrzenie Godunowa świadczyło o tym, że nie tajna mu była przyczyna bezsenności księcia. Uprzejmość Borysa Godunowa, jego szczere współczucie dla Srebrnego, przysługi, jakie kilkakrotnie mu wyświadczał, a co najważniejsze, jego zupełna odmienność od reszty dworaków, mocno ku niemu nakłaniały Nikitę Romanowicza. Wyznał mu swoją miłość do Heleny. - Wszystko to od dawna już mi wiadome! -powiedział z uśmiechem Godunow. - Domyśliłem się tego już wówczas, kiedy raz pierwszy przyjecha- łeś do Słobody; ze spojrzeń, jakie rzucałeś na Wiaziemskiego. A kiedy umyślnie wszcząłem z tobą rozmowę o Drużynie Andriejewiczu, mówiłeś o nim niechętnie, mimo iż był to twój przyjaciel. Ty, książę, nic nie potrafisz w sobie ukryć. O czymkolwiek pomyślisz, wszystko zaraz odmaluje się na twojej twarzy. I zanadto jesteś prawdomówny, Nikito Romanowiczu, pozwól to sobie powiedzieć. Wczoraj znów się przeląkłem o ciebie, a przy tym i zły na ciebie byłem, kiedy bez żadnych ogródek carowi oświadczyłeś, iż nie chcesz zaciągnąć się do opryczniny. - A cóż mu miałem odrzec, Borysie Fiodorowiczu? - Powinieneś był podziękować carowi i przyjąć jego łaskę. - Żartujesz, Borysie Fiodorowiczu, czy naprawdę tak sądzisz? Ja miałbym za to dziękować carowi! A czy ty sam wpisałeś się do opryczniny? - Moje stanowisko jest inne. Wiem, co czynię. Przeciwko woli cara nie idę; car sam nie zechce mnie wpisać, tak się wobec niego postawiłem. A ty, gdybyś zajął miejsce po Wiaziemskim i stał się orężnym carskim, i znalazł się w najbliższym otoczeniu Iwana Wasiliewicza, mógłbyś całemu krajowi oddać niepospolite usługi. Ja i ty, działając wspólnie, zdołalibyśmy bodaj złamać opryczninę! - Nie, Borysie Fiodorowiczu, niezdolnym do tego. Sam przecie twierdzisz, że z mojej twarzy można wszystko wyczytać. - Bo nie chcesz się przyniewolić, książę. Gdybyś spróbował powściągnąć swoją prawdomówność i choćby dla pozoru wpisał się do opryczniny, czego byśmy razem nie dokonali! Popatrz na mnie: sam jeden tłukę się jak ryba o lód, wszystkich muszę się obawiać, każde słowo ważyć i obmyślać, czasem aż mi się w głowie mąci! A gdyby nas było dwóch przy carze, siły by się zdwoiły. Takich ludzi jak ty, książę, jest niewielu. Powiem ci wprost: od naszego pierwszego spotkania zacząłem rachować na ciebie! - Nie nadaję się do tego, Borysie Fiodorowiczu. Ileż to razy usiłowałem dostosować się do cudzych obyczajów i nie udało mi się nigdy. Ty natomiast, niech ci Bóg da zdrowie, zjadłeś na tej sztuce zęby. Prawdę mówiąc, z początku nie podobało mi się, że czasem jedno myślisz, a drugie mówisz, teraz jednak widzę, do czego zmierzasz, i rozumiem, że tak jest lepiej. A ja chciałbym, ale nie potrafię, nie obdarzył mnie Pan Bóg tą umiejętnością. Zresztą, co o tym mówić! Sam wiesz, że car na moją prośbę przeznaczył mnie do pułku granicznego. - To nic, książę. Znów pobijesz Tatarów, znów car cię zawezwie przed swoje oczy. Orężnym oczywiście już nie zostaniesz, ale jeżeli zgłosisz się do opryczniny, przyjmą cię na pewno. A gdyby nawet nie udało ci się pobić Tatarów, niechybnie wrócisz do Moskwy, kiedy Helenie Dmitriewnie skończy się czas żałoby. Nie obawiaj się, nie włoży sukienki zakonnej, do tego nie dojdzie, Nikito Romanowiczu; lepiej niż ty znam serce ludzkie; nie z miłości wyszła ona za Morozowa, nie ma więc teraz po co zamykać się w monasterze. Niech tylko krew zastygnie i obeschną łzy, będę wówczas, jeżeli zechcesz, twoim drużbą. - Dzięki ci, Borysie Fiodorowiczu, dzięki serdeczne! Aż mi wstyd, że tak wiele dla mnie zrobiłeś, a ja ci niczym nie mogę się odwdzięczyć. Gdyby trzeba było za ciebie iść na męki albo głowę złożyć na polu bitwy, nie namyślałbym się wcale. A do opryczniny mnie nie namawiaj i koło cara nie każ mi się kręcić. W tym celu musiałbym całkiem wyzbyć się sumienia albo mieć twój talent. Daremnie bym tylko popełniał nieprawości. Każdemu stworzeniu, Borysie Fiodorowiczu, Bóg co innego przeznaczył: sokół ma swój lot, łabędź też swój. Byleby każde czyniło czyniło, jak przystoi. - Więc mnie już, książę, nie obwiniasz, że nie prostą, ale okrężną idę drogą? - Grzeszyłbym obwiniając cię, Borysie Fiodorowiczu. Nie mówię już o sobie, ileś ty jednakże innym wyświadczył dobrego! I moim stanicznikom bez twojej pomocy nie poszłoby z carem tak gładko. Nie dziw, że zyskałeś j sobie miłość powszechną. Wszyscy w tobie nadzieję pokładają; kraj cały | zwraca na ciebie oczy! Lekki rumieniec zabarwił śniadą twarz Godunowa, a w oczach błysnęło zadowolenie. Pozyskać dla swojej polityki takiego człowieka jak Srebrny, | to oznaczało triumf niemały, to było miarą własnych przemożnych f uroków, - I ja ci też dziękuję, książę - powiedział. - O jedno cię tylko proszę: skoro nie chcesz mi pomagać, to przynajmniej, kiedy posłyszysz, że o mnie źle , mówią, nie ufaj tym słuchom i rzeknij moim oszczercom wszystko, co o mnie :|f wiesz! - Nie martw się o to, Borysie Fiodorowiczu! Nikomu nie pozwolę! o tobie riie tylko mówić, ale nawet myśleć wrogo! Moi stanicznicy już teraz J modlą się o twoje zdrowie, a jak powrócą w strony ojczyste, wszystkim swoim krewniakom modlić się nakażą! Daj Boże tylko, abyś wyszedł cało! - Bóg strzeże tych, co chodzą szlakiem poczciwości! - rzekł Godunow l i skromnie spuścił oczy. - A zresztą, wszystko w jego świętej woli! Bądź l zdrów, książę, do rychłego zobaczenia! A pamiętaj, że obiecałeś zaprosić mnie na ślub. Uściskali się po przyjacielsku i Nikicie Romanowieżowi jakoś weselej zrobiło się na sercu. Przywykł do myśli, że Godunow rzadko popełnia omyłki w swoich przypuszczeniach; niedawne więc jego obawy o Helenę rozwiały się prawie zupełnie. Wkrótce wyjechał na czele swoich pieszych wojaków. Zanim jednak opuścili Słobodę, zdarzyło się coś takiego, co wedle ówczesnych pojęć stanowiło złą wróżbę. W pobliżu jednej z cerkwi oddział został powstrzymany przez tłum żebraków, którzy tłoczyli się przed kruchtą, zajmując ,całą szerokość ulicy, ł jak gdyby czekali na hojną jałmużnę od jakiejś znakomitej osoby, która znajdowała się w cerkwi. Posuwając się powoli naprzód, żeby dać tłumowi czas na rozstąpienie się, Srebrny usłyszał pienia żałobne i zapytał, za kogo odprawiane jest nabożeństwo. Odpowiedziano mu,że Grigorij Łukianowicz Skuratow-Biel-ski odprawia pominki za duszę syna swojego Maksyma Grigoriewicza, zabitego przez Tatarów. W tej samej chwili rozległ się głośny krzyk i z cerkwi wyniesiono staruszkę, która straciła przytomność; wychudła twarz jej oblana była łzami, a siwe włosy spadały w nieładzie spod aksamitnej czapeczki. Była to matka Maksyma. Maluta, w żałobnym odzieniu, ukazał się na schodkach i oczy jego spotkały się z oczami Srebrnego; ale w rysach twarzy Maluty nie było tym razem zezwierzęcenia, tylko jakaś tępa odrętwiałość bez wyrazu. Kazawszy ułożyć staruszkę na podłodze kruchty, wrócił do cerkwi, aby dosłuchać panichidy. Stanicznicy zaś ze Srebrnym na czele pozdejmowali czapki i. żegnając się, przeszli obok bramy cerkiewnej i słyszeli, jak w cerkwi uroczyście i posępnie śpiewano Wieczne odpoczywanie. Ten żałobny śpiew i myśl o Maksymie wprawiły księcia w głęboką a bolesną zadumę; przyszły mu jednak na pamięć uspokajające wywody Godunowa i wkrótce stłumił w sobie smutne wrażenie panichidy. Na skręcie drogi wiodącej w ciemny bór obejrzał się na Słobodę Aleksandrowską, a kiedy znikły mu z oczu złocone kopuły carskiego pałacu, poczuł ulgę, jak gdyby ciężar spadł mu z serca. Poranek był świeży, słoneczny. Dawniejsi rozbójnicy, dobrze odziani i uzbrojeni, szli zgodnym krokiem za Srebrnym i za jeźdźcami, którzy mu towarzyszyli. Zielony półmrok ogarniał ich ze wszystkich stron. Rumak 280 281 Srebrnego, ognisty i niecierpliwy, zrywał mimochodem listki ze zwisających;^ gałęzi, a Bujan, który nie odstępował księcia po śmierci Maksyma, biegłe] naprzód; zatrzymywał się czasami, podnosił kudłaty łeb albo przechylał go: na bok, wietrzył i czujnie nastawiał uszy za najlżejszym szelestem w borze. ROZDZIAŁ XXXIX Ostatnie spotkanie Kilka dni szedł Srebrny ze swoim oddziałem. Na jednym noclegu, skąd droga skręcała wprost do monasteru panieńskiego, pozostawił swoich ludzi, a sam podążył na spotkanie Micheicza, który obiecał mu przywieźć odpowiedź bojarzyny. Książę jechał całą noc bez przerwy. O świcie, gdy zbliżał się do rozstaju, zobaczył dopalające się ognisko i Micheicza, który przy nim siedział. Obadwa jego konie, osiodłane, pasły się opodal. Usłyszawszy tętent koński Micheicz zerwał się na nogi. - Dobrodzieju mój, Nikito Romanowiczu! - zawołał poznając księcia. - Nie masz po co jechać dalej! Wróć, książę! Nic tam po tobie! - Co się stało? - zapytał Srebrny i serce w nim zamarło. - Koniec ze wszystkim, dobrodzieju! Nie sądził nam Pan Bóg szczęścia! Srebrny zeskoczył z konia. - Mów! - powiedział. - Co się stało z bojarzyną? Stary milczał. - Co się stało z Heleną Dmitriewną? - powtórzył z lękiem Srebrny. - Nie ma już Heleny Dmitriewny, dobrodzieju! - rzekł posępnie Micheicz. - Jest tylko siostra Eudoksja! Srebrny zatoczył się i wsparł o drzewo. Micheicz patrzył na niego ze smutkiem. - Cóż robić, Nikito Romanowiczu! Widać taka już była wola Pana Boga. Nie do szczęścia widać urodziliśmy się! - Opowiedz wszystko! - rzekł Srebrny przychodząc do siebie. - Nie oszczędzaj mnie. Kiedy bojarzyna postrzygła się na mniszkę? - Kiedy dowiedziała się o straceniu Drużyny Andriejewicza, dobro- dzieju; kiedy do monasteru przysłano synodyk od cara z imionami wszystkich straconych i z ukazem odprawiania modłów za spokój ich dtisz; w wigilię tego dnia, jak do niej przyjechałem. - Widziałeś ją? - Widziałem, dobrodzieju. Srebrny chciał coś powiedzieć i nie mógł. - Przez króciutką chwilę rozmawiałem z nią - dodał Micheicz -z początku nie chciała wcale dopuścić mnie do siebie. - Co kazała mi powiedzieć? - wyrzekł z trudnością Srebrny. - Żebyś za nią modlił się, dobrodzieju. - I nic więcej? - Nic, dobrodzieju. - Micheicz! - odezwał się książę po krótkim milczeniu. - Zaprowadź mnie do monasteru, chcę się z nią pożegnać... Stary pokiwał głową. - Po co masz jechać do niej, Nikito Romanowiczu? Po co jej spokój zamącać? Ona teraz jak święta. Wróćmy lepiej do oddziału i walmy prosto na Żyzdrę! - Nie mogę. - odrzekł Srebrny. Micheicz znowu pokiwał głową i przyprowadził księciu jednego ze swoich koni. - Siadajże, dobrodzieju - powiedział z westchnieniem - twój rumak wielce się zmorzył! Milcząc pojechali do monasteru. Droga cały czas biegła lasem. Wkrótce dało się słyszeć bulgotanie wody i poprzez gęstą zieleń drzew zabłysnął strumyk przedzierający się pomiędzy szuwarami. - Poznajesz to miejsce, książę? - zapytał smutno Micheicz. Srebrny podniósł głowę i ujrzał świeże pogorzelisko. Gdzieniegdzie ziemia była niedawno skopana, a resztki budowli i rozbite koło młyńskie wskazywały, że stał tu młyn. - Kiedy pojmali czarownika - zauważył Micheicz - to i siedlisko jego zburzyli; myśleli, kurza noga, że znajdą skarb! Srebrny rzucił przelotnie wzrokiem na^zgliszcza i milcząc jechał dalej. W kilka godzin później las zaczai rzednieć. Między drzewami zabielało murowane ogrodzenie i na obszernej polance ukazał się monaster. Nie wznosił się, jak inne pustelnie, na górzystym miejscu. Z wąskich zakratowa- nych okien nie było widać rozległych monasterskich włości; wzrok wszędzie wbijał się tylko w obnażone pnie i mroczną zieleń sosen otaczających ciasnym kręgiem mur. Okolica była głucha i pełna smętku; monaster, jak się zdawało, należał do biednych. Jeźdźcy zsiedli z koni i zastukali do furty. Minęło kilka chwil; dał się słyszeć brzęk kluczy. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - powiedział cicho Mi-cheicz. - Na wieki wieków amen! - odrzekła siostra odźwierna uchylając furty. - Do kogo panowie? - Do siostry Eudoksji - rzekł na pół głośno Micheicz, obawiając się, by tym imieniem nie rozjątrzyć serdecznej rany swojego bojara. - Znasz mnie, siostro, dopiero co tu byłem. - Nie, nie znam ciebie, panie; zaledwie dzisiaj przystawiono mnie do furty; a przede mną była siostra Agnieszka... Zakonnica bojaźliwie popatrzyła na przybyszów. - Nic nie szkodzi, siostro - ciągnął dalej Micheicz - wpuść nas. Donieś igumeni, że przyjechał książę Nikita Romanowicz. Odźwierna nieufnym wzrokiem obrzuciła Srebrnego, cofnęła się i zatrzasnęła za sobą furtkę. Słychać było, jak pośpiesznie oddaliła się, wołając: "Jezu Chryste Panie, zlituj się nad nami!" ,,Co by to miało znaczyć? -pomyślał strzemienny.- Dlaczego ona boi się mojego pana?" Popatrzył na Nikitę Eomanowicza i uprzytomnił sobie, że jego okryta kurzem zbroja, poszarpana kolcami krzaków odzież i pełne trwogi oblicze przestraszyły odźwierną. W rzeczy samej twarz księcia tak się odmieniła, że sam Micheicz nie poznałby go, gdyby nie przyjechał z nim razem. Po niejakim czasie rozległy się znowu kroki odźwiernej. - Nie miejcie za złe, panowie - rzekła wykrętnie przez furtę - matka igumenia teraz przyjąć was nie może, przyjdźcie lepiej rano, po jutrzni! - Nie mogę czeSać! - zawołał Srebrny i, uderzywszy nogą w furtę, wyrwał zawiasy i wszedł za ogrodzenie. Przed nim stała igumenia, prawie tak samo blada jak on sam. - W imię Zbawiciela, Jezusa Chrystusa - rzekła drżącym głosem -zatrzymaj się, panie! Wiem, po co tu przyszedłeś... ale Bóg pomstę zsyła i krew niewinna Spadnie na twoją głowę. - Matko czestna! - odpowiedział Srebrny nie pojmując jej strachu, ale nazbyt zatrwożony, aby mógł się dziwić. - Matko czestna, puść mnie do siostry Eudoksji! Pozwól mi ją zobaczyć! Puść na jedną chwilę! Niech się z nią tylko pożegnam! - Chcesz się pożegnać? - zapytała igumenia. - Naprawdę chcesz się tylko pożegnać? - Pozwól się z nią pożegnać, a cały swój majątek oddam na monaster! Igumenia spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Wdarłeś się tu przemocą - powiedziała - mienisz się księciem, a Pan Bóg wie, coś ty za jeden, Bóg wie, po coś przyjechał... Znane mi jest, że teraz oprycznicy jeżdżą po świętych miejscach i mordują żony i córki tych mężów sprawiedliwych, którzy niedawno śmierć męczeńską ponieśli w Moskwie!... Siostra Eudoksja była żoną straconego bojara... - Jam nie oprycznik! - zawołał Srebrny. - I sam życie bym oddał za bo jarzyna Morozowa! Puść mnie do niej, matko czestna, puść mnie do niej! Zapewne prawda i szczerość odbiły się w rysach, Srebrnego, bo igumenia uspokoiła się i popatrzyła na niego ze współczuciem. - Źle cię osądziłam w myśli! - powiedziała. - Ale, dzięki Chrystusowi i Przeczystej Matce Jego, widzę teraz, iże pobłądziłam. Niech będzie chwała Chrystusowi i Trójcy Najświętszej, i wszystkim świętym ugodnikom, żeś ty nie oprycznik! Nastraszyła mnie odźwierna; chciałam już tylko wygrać na czasie i ukryć siostrę Eudoksję! Trudne czasy nam nastały, panie! Nawet w pustelniach Bożych opalnikom trudno się ostać. Chwałaż Bogu, iże myliłam się! Jestliś przyjaciel alibo krewniak Morozowów, zaprowadzę cię więc do Eudoksji. Idź za mną, panie, tędy, mimo grobowców; cela jej w samym wirydarzu. Igumenia poprowadziła księcia przez ogród do samotnej celi, gęsto obsadzanej głogiem i wiciokrzewem. Tam, na ławce przed wejściem, siedziała Helena w czarnej sukni z welonem. Skośne promienie zachodzącego słońca padały na nią skroś wybujałe klony i pozłacały nad nią ich więdnące konary. Lato szło do schyłku; ostatnie kwiatki dzikiej róży opadały; czarna odzież posłusznicy* była obsypana ich różowymi płatkami. Smutnym wzrokiem śledziła Helena powolne i jednostajne opadanie żółtych liści klonowych; dopiero szelest zbliżających się kroków przerwał jej zadumę. Podniosła głowę, poznała igumenię i wstała, żeby pójść na jej spotkanie, ale ujrzawszy nagle Srebrnego, krzyknęła, chwyciła się za serce i bezsilnie opadła na ławkę. ' Posłusznica - nowicjuszka w monasterze prawosławnym. 284 - Nie lękaj się, dziecino! - powiedziała życzliwie igumenia. - To znajomy ci bojarzyn, przyjaciel nieboszczyka twojego męża, przyjechał umyślnie, aby się z tobą pożegnać! Helena nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Drżała tylko i jakby w przerażeniu patrzyła na księcia. Oboje długo milczeli. - Oto... - przemówił wreszcie Srebrny - oto, jak nam przyszło spotkać się! - I nie mogliśmy inaczej!... - odrzekła ledwo dosłyszalnym głosem Helena. - Dlaczego nie poczekałaś na mnie, Heleno Dmitriewno? - zapytał Srebrny. - Gdybym czekała na ciebie...-szepnęła znowu-sił by mi zabrakło... nie puściłbyś mnie... i tak już dźwigam ciężki grzech... Znów nastało milczenie. Srebrnemu serce biło jak młotem. - Heleno Dmitriewno! - powiedział drżącym ze wzruszenia głosem. -Żegnam się z tobą na zawsze, Heleno Dmitriewno, na zawsze... Pozwól mi raz jeszcze spojrzeć na ciebie... daj na twoje oczy jeszcze raz popatrzeć... odsłoń welon, Heleno! Helena wychudłą ręką odchyliła czarną tkaninę zasłaniającą jej oblicze i książę ujrzał jej łagodne oczy, zaczerwienione od łez, i spotkał się ze znanym sobie miłym spojrzeniem, zamglonym przez noce bezsenne i udrękę duszy. - Żegnaj mi, Heleno! - zawołał padając na kolana i kłaniając się jej do nóg. - Żegnaj na wieki! Daj Boże, abym zapomniał, że moglibyśmy być szczęśliwi! - Nie, Nikito Romanowiczu! - powiedziała smutnie Helena. - Nie było nam szczęście pisane! Krew Drużyny Andriejewicza byłaby zawsze między szczęściem a nami. Z mego powodu znalazł się on pod opałą; zawiniłam przeciwko niemu i stałam się przyczyną jego śmierci! Nie, Nikito Romanowiczu, nie moglibyśmy być szczęśliwi! A i kto teraz szczęśliwy? - Tak - powtórzył Srebrny - kto teraz szczęśliwy! Niełaskaw Pan Bóg na świętą Ruś. A mimo wszystko nie przypuszczałem, że już za życia rozłączymy się z sobą na wieki! - Nie na wieki, Nikito Romanowiczu - uśmiechnęła się smutnie Helena - tylko tutaj, w tym życiu. Tak powinno było stać się. Nie godziłoby się nam dwojgu pożywać radości, kiedy cały kraj cierpi bolę i zgryzoty wielkie! - Dlaczego... -powiedział z rozpaczą Srebrny-dlaczego nie ległem od szabli tatarskiej! Dlaczego nie ściął mi głowy car, kiedy oddałem się na jego wolę? Cóż mi teraz zostało na świecie? - Nieś krzyż swój, Nikito Romanowiczu, jak ja swój niosę. Masz los mniej okrutny. Możesz bronić ojczyzny. A mnie zostaje modlić się za ciebie i opłakiwać grzech, jaki popełniłam! - Ojczyzna? Gdzież jest ta ojczyzna! - zawołał Srebrny. - Przed kim jej bronić? Nie Tatarzy, ale car niszczy naszą ziemię! Myśli mi się pomieszały, Heleno Dmitriewno... Ty jedna tylko podtrzymywałaś mój rozsądek; teraz na wszystko jakby oćma padła; nie widzę już, gdzie kłamstwo, gdzie prawda. Wszystko, co dobre, ginie, a złe zwycięża! Często przychodzi mi na pamięć Kurbski; odpędzałem od siebie występne myśli, póki jeszcze miałem cel w życiu, póki czułem w sobie moc, ale już nie mam celu, a moc się wyczerpała... rozum mi się gmatwa. - Niechaj cię Bóg oświeci, Nikito Romanowiczu! Czyliż dlatego, że utraciłeś szczęście, staniesz się wrogiem gosudara, pójdziesz na przekór całemu krajowi, który pokornie chyli się przed nim? Pamiętaj, że Bóg zsyła na nas ciężkie doświadczenia, abyśmy mogli spotkać się na tamtym świecie! Pamiętaj o całym życiu swoim i nie przecz sobie samemu, Nikito Romano- wiczu! Srebrny pochylił głowę. Miejsce wrzącego w nim oburzenia zajęły surowe pojęcia obowiązku, które wpajano mu od dziecka i które dotąd święcie przechowywał w sercu, chociaż nie zawsze był mocen przed nimi się korzyć. - Nieś krzyż swój, Nikito Romanowiczu! - powtórzyła Helena - Idź, dokąd posyła cię car. Nie zechciałeś wpisać się do opryczniny i sumienie masz czyste. Idźże na wrogów ziemi rosyjskiej, a ja modlić się nie przestanę za nas oboje do ostatniego tchu! - Żegnaj więc, Heleno, żegnaj, siostro moja! - zawołał Srebrny rzucając się ku niej. Ona spokojnym wzrokiem spotkała jego żałosne spojrzenie, objęła go jak brata i ucałowała trzykrotnie, bez lęku i pomieszania; w owej bowiem pożegnalnej czułości nie było już tego uczucia, które przed dwoma miesiącami, u ogrodzenia sadu Morozowa, rzuciło ją w ramiona księcia mimowolnie i bezświadomie. - Żegnaj! - powtórzyła i spuściwszy welon, spiesznie oddaliła się do celi. Zaczęto dzwonić na wieczernię. Srebrny długo patrzył za Heleną. Nie słyszał, co do niego mówiła igumenia, nie czuł, jak wzięła go za rękę i odprowadziła do furty. W milczeniu dosiadł konia; w milczeniu ruszył z Micheiczem w powrotną drogę przez sosnowy bór. Dźwięki dzwonów monasterskich wyrwały go na koniec z odrętwienia. Teraz dopiero pojął ogrom swojego nieszczęścia. Serce pękało mu od tych dźwięków, zaczął jednak wsłuchiwać się w nie z miłością, jak gdyby słysząc w nich ostatnie pożegnanie Heleny; a kiedy jednostajne uderzenia, zlewając się w daleki odgłos, zamarły wreszcie w powietrzu wieczornym, wydało mu się, że pękła nić wiążąca jego życie z życiem innych ludzi, i zewsząd ogarnęła go zimna, beznadziejna samotność... Nazajutrz oddział Nikity Romanowicza ruszył w dalszą drogę, coraz bardziej zagłębiając się w gęste i ciemne lasy, które z wyjątkiem kilku niedużych przesiek łączyły się z odwieczną puszczą briańską. Książę jechał na czele oddziału, a Micheicz podążał za nim w pewnym oddaleniu, nie chcąc przerywać jego zadumy. Jechał książę z opuszczoną głową; wśród posępnych myśli, wśród najgłębszej beznadziejności świeciło mu jednak, niby daleka zorza, jedno pocieszające uczucie. Była to świadomość, że w życiu spełnił swój obowiązek najlepiej, jak umiał; że zawsze prostą postępował drogą i ani razu nie zboczył z niej samochcąc. Drogocenne to uczucie! Wśród nieszczęść i bólów, niczym skarb nieodjęty, żyje ono w sercu prawego człowieka i przed nim wszystkie dobra świata, wszystko, co stanowi cel zabiegów ludzkich - proch i nicestwo! >{ Jedynie owa świadomość dodawała Srebrnemu siły do znoszenia życia. ;| Przebiegając pamięcią wszystkie okoliczności pożegnania z Heleną, powtarzając sobie każde jej słowo, znajdował smutną pociechę w tej myśli, że istotnie byłoby grzechem radować się w obecnych czasach i że on teraz nie stroni od swoich braci, ale razem z nimi dzieli ich nieszczęsny los. Słowa, które wyrzekł Bory s Godunow, też przyszły mu na pamięć; uśmiechał się z goryczą książę, wspominając, z jaką pewnością siebie Godunow mówił o swoim znawstwie serca ludzkiego. "Widocznie - pomyślał Nikita Romanowicz - nie wszystko umie przeniknąć Borys Fiodorowicz! Na sprawach państwowych i sercu Iwana Wasiliewicza zna się doskonale; wie naprzód, co powie Maluta, co zrobi ten czy inny oprycznik, ale jakie uczucia miotają tymi, którzy nie gonią za własną korzyścią - to dla niego zagadka!" I mimo woli przypomniał sobie książę Maksyma, i pomyślał, że innego byłby zdania w tej sprawie jego przybrany brat. Nie powiedziałby mu: nie z miłości wyszła za Morozowa, będzie na ciebie czekała! Rzekłby: pośpiesz się, mój bracie! Nie trać ani chwili; zamęcz konia i powstrzymaj ją, póki jeszcze czas! Na myśl o Maksymie Nikita Romanowicz poczuł się jeszcze bardziej samotny, wiedział bowiem, że nikt już nie zbliży się do niego tak bardzo, nikt swoim sercem nie podtrzyma jego serca, nie pomoże mu wyjaśnić sobie wielu rzeczy, które uczciwym umysłem pojmował zbyt mgliście, których jednak w gorączce wydarzeń nie zdołał oblec w wyraźne zarysy... I potoczy się jego żywot zwykłą koleją, nie zważając czy jego najszlachetniejsze dążenia godzą się z ciężkimi wymaganiami życia, czy nie; i może dlatego jeszcze będzie ono kreśliło swój zawiły rysunek, gdzie każdy szczegół, wzięty z osobna, nie ma zrozumiałego sensu, gdzie jednak wszystkie zj awiska tworzą nierozerwalny łańcuch, wypływając jedno z drugiego w sposób jak najbardziej konsekwentny. Zwiesił Srebrny głowę, puścił cugle i jechał stępa przez głuchy bór, tak samo mroczny jak i jego dumy. Miarowe kroki staniczników mąciły spokój i ciszę puszczy. Zamieszkujące ją dzikie stworzenia, wiewiórki i rysie, niezwyczajne w tym bezludnym miejscu bać się człowieka, nie chowały się na (widok wojaków, tylko wdrapywały się na górne gałęzie i ciekawie patrzyły stamtąd na przechodzących. Pstre dzięcioły nadal czepiały się mszystej kory dębowych pni, zwracały swoje czerwone główki na przybyszów i znów się • brały do opukiwania suchych drzew. Jeden z mołodźców, poruszony majestatycznym pięknem przyrody, zanucił półgłosem smętną piosenkę; inni zaczęli mu wtórować i wkrótce wszystkie głosy złączyły się w jeden chór, który dźwięcznie, to ciszej, to znów głośniej, rozbrzmiewał daleko pod gęstym nawisem drzew... Można by tu skończyć tę smutną opowieść, ale trzeba jeszcze wyjaśnić, co się stało z innymi osobami, które, tak jak Srebrny, zyskały może sympatię czytelnika. O samym Nikicie Romanowiczu usłyszymy raz jeszcze przy końcu naszego opowiadania; ale w tym celu trzeba odrzucić siedemnaście ciężkich lat i przenieść się do Moskwy owego sławnego roku, kiedy została podbita Syberia. RODZIAŁKL Poselstwo Jermaka Mnogie lata upłynęły od tego dnia, kiedy Srebrny wyruszył ze Słobody na czele ułaskawionych staniczników. Wiele zmian zaszło od tego czasu na Rusi, Ale Iwan po dawnemu snuł różne podejrzenia i ścinał głowy najlepszych, najznakomitszych obywateli albo znów przychodził do upamiętania, kajał się publicznie i słał do monasterów hojne ofiary tudzież długie synodyki z imionami ofiar katowskich, nakazując modły za spokój ich dusz. Z dawnych jego ulubieńców nie ocalał żaden. Ostatni i najgłówniejszy z nich, Maluta Skuratow, nie zaznawszy ni razu opały, zabity został podczas oblężenia Pajdy czy Weissensteinu w Inflantach i na jego cześć Iwan spalił na stosie wszystkich wziętych do niewoli Niemców i Szwedów. Setki i tysiące Rosjan, straciwszy nadzieję lepszych czasów i wszelką cierpliwość, uchodziły tłumnie na Litwę i do Polski. Jedno tylko szczęśliwe zdarzenie dokonało się w ciągu tych lat: Iwan uświadomił sobie bezużyteczność podziału swoich poddanych na dwie części, z których mniejsza gnębiła większą, i za radą Godunowa zniósł nienawistną opryczninę. Osiedlił się znowu w Moskwie, a straszny pałac w Słobodzie Aleksandrowskiej opustoszał na zawsze. Tymczasem wiele nieszczęść spadło na naszą ojczyznę. Głód i zarazy morowe wyludniły miasta i wsie. Chan kilkakrotnie przekraczał nasze granice i podczas jednej ze swoich wypraw spalił wszystkie osady pod Moskwą oraz dużą część samego miasta. Szwedzi napadli na nas od północy; Stefan Batory, obrany przez sejm po śmierci Zygmunta, wznowił działania wojenne w Inflantach i mimo męstwa naszych wojsk pokonał nas sztuką i zabrał nam wszystkie zachodnie prowincje. Carewicz Iwan, chociaż dzielił z ojcem jego bezprawia i mordy, tym razem jednak odczuł poniżenie państwa i dopraszał się u cara wyprawy z wojskiem przeciwko Batoremu. Car Iwan dojrzał w tym zamysł strącenia go z tronu i carewicz, ocalony niegdyś przez Srebrnego nad Bagnem Pogańskim, nie uniknął teraz lutej śmierci. W napadzie szaleństwa zabił go ojciec uderzeniem ostrego posocha. I ponoć Godunow, który rzucił się pomiędzy nich, został okrutnie zraniony przez cara i zachował życie tylko dzięki sztuce lekarskiej permskiego kupca Strogonowa. Po tym zabójstwie Iwan w straszliwej rozpaczy zwołał dumę i oświad- czył na niej, że chce wstąpić do monasteru; nakazał też przygotowania do wyboru innego cara. Uwzględniając jednak usilne prośby bojarów, zgodził się pozostać na tronie i poprzestał tylko na pokucie oraz złożeniu cerkwiom bogatych darów; wkrótce jednak znów rozpoczęły się egzekucje. Według świadectwa Oderborna,* skazał na śmierć dwa tysiące trzysta osób winnych oddania wrogom różnych twierdz, choć sam Batory podziwiał męstwo ich załóg. Tracąc zdobyte ziemie jedną po drugiej, naciskany zewsząd przez nieprzyjaciela, widząc rozstrój wewnętrzny państwa, Iwan okrutnie cierpiał w swojej dumie i to męczące uczucie odbiło się na jego postępowaniu, a nawet na samej powierzchowności. Zaniedbał się w ubraniu, wysoka postać jego przygarbiła się, oczy zmętniały, dolna szczęka obwisła jak u starca, i tylko przy ludziach siłą woli zapanowywał nad sobą, dumnie się prostował i podejrzliwie patrzył na otaczających go, sprawdzając, czy ktoś nie dostrzegł w nim upadku ducha. W chwilach owych był jeszcze groźniejszy niż w czasach swojej wielkości. Nigdy jeszcze Moskwa nie znajdowała się pod takim uciskiem przygnębienia i trwogi. W tych tragicznych czasach przyszła niespodziewana wieść z dalekiego Wschodu, otuchą napełniła wszystkie serca i zamieniła smutek powszechny w radość. Znad brzegów odległej Kamy przybyli do Moskwy znani kupcy Strogo-nowowie, krewni tego kupca, który wyleczył Godunowa. Mieli od cara darowaną gramotę na wszystkie odłogiem leżące połacie ziemi permskiej i żyli na nich niczym udzielni książęta, niepodlegli permskim namiestnikom, ze swoim własnym zarządem i własną drużyna bojową, mając jedynie za warunek ochronę granic od dzikich ludów sybirskich, naszych niedawnych i niepewnych lenników. Niepokojeni bez przerwy w swoich drewnianych warowniach przez chana Kuczuma, postanowili ruszyć za Kamienny Pas** i wtargnąć na ziemię nieprzyjacielską. W celu skuteczniejszego spełnienia tej wyprawy zawarli ugodę z kilkoma rozbójniczymi albo, jak oni sami siebie zwali, kozackimi atamanami, pustoszącymi podówczas na czele swoich band wybrzeża Wołgi i Donu. Na pierwszy plan wśród tychże wysunęli się Jermak Timofiejew i Iwan Koko, skazany niegdyś na śmierć, który jednak w cudow- * Paweł Oderborn - historyk i teolog rodem z Pomorza, pastor w Rydze (zm. w r. 1604). Napisał m.in. dzieło pt. Joannis Basilidis vita (Witebsk 1585). * * Kamienny Pas - łańcuch Gór Uraiskich. 29C, 291 ny sposób wyratował się z rąk carskich strzelców i na czas długi przepadł bez wieści. Otrzymawszy od Strogonowów dary i gramotę wzywającą ich na sławne i prawe boje, Jermak i Kolco z trzema innymi atamanami ogłosili zaciąg nad Wołgą, zebrali drużynę dzielnych junaków i stanęli pod rozkazami Strogonowów. Czterdzieści wielkich strugów naładowano niezwłocznie zapasami żywności i bronią, po czym nieliczny oddziałek pod województwem Jermaka, wysłuchawszy nabożeństwa, popłynął z wesołym śpiewem na ustach w górę rzeki Czusowej, do dzikich Gór Uralskich. Rozbijając po drodze wrogie plemiona, przeciągając statki z rzeki na rzekę, dotarli wreszcie do brzegów Irtysza, gdzie pobili na głowę i wzięli do niewoli głównego władcę sybirskiego Mametkula tudzież opanowali miasto Sybir na wysokiej i stromej skarpie irtyszowej. Nie zadowalając się tym podbojem, Jermak poszedł dalej, zawojował cały kraj do Obi i w imieniu Iwana Wasiliewicza, cara wszystkiej Rusi, skłonił zwyciężone ludy, by całowały jego krwawą szablę. Wtedy dopiero zawiadomił Strogonowów o swoim triumfie, a jednocześnie posłał swojego ulubionego pomocnika Iwana Kolco do Moskwy z hołdem wielkiemu gosudarowi i darem nowych ziem. Z tą pomyślną wieścią Strogonowowie przyjechali do Iwana, a wkrótce po nich przybyło poselstwo Jermaka. Radość w mieście była niesłychana. We wszystkich cerkwiach odprawiono nabożeństwa dziękczynne, we wszystkie dzwony uderzono jak w Zmartwychwstanie Pańskie. Car powitał serdecznie Strogonowów i wyznaczył dzień na uroczyste przyjęcie Iwana Kolco. W dużej sali pałacu kremlowskiego, w blasku i majestacie carskiej potęgi, Iwan Wasiliewicz siedział na tronie w czapce Monomacha, w pozłocistej szacie, zdobnej wizerunkami świętych i drogimi kamieniami. Po prawej jego stronie stał carewicz Fiodor, a po lewej - Borys Godunow. Dokoła tronu i u wszystkich drzwi porozstawiani byli giermkowie w białych atłasowych kaftanach, szytych srebrem, z ozdobnymi toporami na ramionach. Cała sala j pełna była kniaziów i bojarów. Podniesiony na duchu wiadomością, którą przywieźli kupcy permscy, Iwan spoglądał już nie tak ponuro i usta jego nawet uśmiechały się, kiedy rozmawiał z Godunowem. Ale twarz mu postarzała; zmarszczki stały się głębsze; na głowie pozostało niewiele włosów, a z brody wylazły doszczętnie. Borys Fiodorowicz ostatnimi laty poszedł szybko w górę; został szwagrem carewicza Fiodora, za którego wydał siostrę swoją Irinę; piastował j j teraz wysoką godność koniuszego. Opowiadano nawet, że car Iwan Wasilie- wicz, pragnąc okazać, jak dalece Godunow i synowa bliscy są jego sercu, podniósł kiedyś trzy palce w górę i rzekł, dotykając ich drugą ręką: "Owo Fiodor, owo Irina, owo Borys; i jako ręce mojej porównie byłoby bolno, gdyby który z tych paliców od niej odsiec, takoż ciężko byłoby sercu mojemu liszyć się jednego z trzech moich dzieciątek umiłowanych." Taka nadzwyczajna łaska nie budziła w Godunowie ni pychy, ni zarozumialstwa. Był po dawnemu skromny, życzliwy dla każdego, powściągliwy w słowach, i tylko postawa jego nabrała jeszcze większej stateczności i owej dostojnej powagi, która licowała z jego wysokim stanowiskiem. Nie bez uszczerbku dla swojej godności moralnej zdobył jednakże Godunow te wpływy i te zaszczyty. Nie zawsze jego giętki charakter pomagał mu w odsuwaniu się od spraw, których nie pochwalało jego sumienie. Tak na przykład, widząc w Malucie nazbyt silnego rywala i nie mając nadziei na to, że potrafi zaszkodzić mu w oczach Iwana, wszedł z nim w zażyłą przyjaźń; aby zaś mocniej związać ich obopólne interesy, ożenił się z jego córką. Dwadzieścia lat spędzonych przy tronie takiego monarchy jak Iwan Groźny, nie mogło minąć bez śladu dla Borysa Fiodorowicza. Dokonała się w nim już ta godna pożałowania przemiana, która, zdaniem współczesnych, zrobiła przestępcę z człowieka obdarzonego wieloma najwyższymi przymiotami. Patrząc na carewicza Fiodora nie można było powstrzymać się od myśli, że słabe są te ręce, którymi po śmieci Iwana wypadnie dzierżyć ster nawy państwowej. Twarz jego, dobroduszna, ale martwa, nie zawierała ani jednego rysu, który by świadczył o sile ducha i rozumu. Był już od dwóch lat żonaty, a zachowywał się jak dziecko. Niskiego wzrostu, wątłej budowy, blady i jakby spuchnięty, wciąż tylko uśmiechał się, a patrzył lękliwie i nieśmiało. Nie darmo chodziły słuchy, że car, ubolewając nad starszym synem, mawiał czasami do Fiodora: "Zakrystianem powinieneś być, Fiedia, a nie carewiczem!" "Ale Bóg łaskaw - myśleli inni - niech carewicz będzie sobie słaby; dobre i to, że nie wdał się w ojcaszka ani w starszego brata! A pomagać mu będzie szwagier jego, Borys Fiodorowicz. Ten nie pozwoli upaść gosudar-stwu!" Szmer, co się rozszedł wśród zebranych dworzan, przerwany został nagle odgłosem trąb i dźwiękiem dzwonów. Do sali weszli, poprzedzani przez sześciu stolników, wysłańcy Jermaka tudzież Maksym i Nikita Strogonowowie oraz ich wujek Siemion. Z tyłu za nimi niesiono drogie futra, najrozmaitsze a dziwne sprzęty i wiele niezwykłej, nie widzianej dotąd broni. IwanKolco, idący na czele poselstwa, był mężczyzną może pięćdziesięcioletnim, średniego wzrostu, krzepkiej budowy, o bystrych, przenikliwych oczach i czarnej, gęstej, krótko przystrzyżonej brodzie, na której gdzieniegdzie pokazywała się już siwizna. - Wielki gosudarze! - powiedział zbliżając się do stopni tronu. -Kozacki twój ataman Jermak Timofiejew oraz wszyscy twoi opalni Kozacy wołżańscy, skazani przez twoją carską miłość na śmierć, starali się zasłużyć na przebaczenie win i proszą cię teraz o przyjęcie nowego carstwa. Dodaj, wielki gosudarze, do carstwa Kazańskiego i Astrachańskiego, któreś zawojował, jeszcze i to carstwo, Sybirskie, i zachowaj je, dopokąd Bóg pozwoli istnieć temu światu! Wypowiedziawszy krótką tę mowę Kolco razem ze swoimi towarzyszami padł na kolana i czołem dotknął ziemi. - Wstańcie, dobrzy słudzy moi! - powiedział Iwan. - Kto stare rzeczy wspomni, temu oczy wykolemy, i niechże dawna opała stanie się nie opałą, ale łaską. Zbliż się tu, Iwanie! Car podał mu rękę, a Kolco powstał z klęczek i, aby wprost nie stanąć na purpurowym podnóżu tronu, rzucił pierwej na stopień swoją baranią czapkę, stanął na niej jedną nogą i, nisko się schyliwszy, przyłożył usta do ręki Iwana, który go uściskał i pocałował w głowę. - Dzięki czynię Trójcy Najświętszej i Nierozdzielnej! - zawołał car wznosząc oczy ku niebu. - Baczę nad sobą wszechmocny Przemysł Boży, jako w ten sam czas, gdy cisną mnie wrogowie moi, a nawet słudzy najbliżsi zgubę lutą dla mnie umyślają, Pan miłosierny daje mi wierzch i władzę nad pogańcami i chwalny rozrost mojego gosudarstwa! I powiódłszy triumfującym wzrokiem po bojarach, dodał tonem pogróżki: - Jestli Pan Bóg z nami, nikt nam nie wydole. Kto ma uszy ku słuchaniu, niechaj słucha! W tejże samej chwili jednak pomiarkował, iż niepotrzebnie mąci radość powszechną, zwrócił się tedy do Iwana Kolco irzekł łaskawie, starając się złagodzić wyraz swoich oczu: - Jakoż ci się podoba na Moskwie? Widywałeś li gdziekolwiek takie teremy i świątnice? Alibo możeś bywał tu wprzódy? Kolco uśmiechnął się skromnie a chytrze i białość zębów jakby blask rzuciła na twarz Kozaka, smagłą i ogorzałą. ~ Gdzieżbyśmy tam, ludzie pospolici, takie cuda oglądać mogli! - powiedział, kornie wzruszając ramionami. - Nawet nie śniły nam się takie przepychy, wielki gosudarze! Żyjemy nad Wołgą po mużycku, o Moskwie jeno słuchy nas dochodzą, a w tym kraju nigdyśmy nie bywali! - Pobądź tutaj - rzekł przyjaźnie Iwan - każę cię przyzwoicie ugościć. A gramotę Jermaka przeczytaliśmy i wyrozumieli, i przykazaliśmy już, aby kniaź Bołchowski i Iwan Głuchow z pięcioma stami strzelców szli wam pomagać. - Wielce dziękujemy - odpowiedział Kolco z niskim pokłonem - tylko czy nie za mało to będzie, wielki gosudarze? Iwan zdziwił się śmiałości Kolca. - Toś ty taki prędki! - rzekł patrząc na niego surowo. - Może jeszcze mnie samemu każesz, abym pobiegł do was na dodatek? Myślisz, że mam na głowie tylko wasz Sybir? Potrzebni mi są ludzie na chana i na Litwę. Bierz, co daję, a w powrotnej drodze czyń zaciąg ochotników. Dosyć nynie wszelakiej gołoty w kraju. Miast żeby mi doskuczać cięgiem i prosić o chleb, niech idą siedlić się na nowych ziemiach! I do archijereja wołogodzkiego napisaliśmy, aby odrządził wam dziesięciu popów do odprawiania obiedni i wszelakich posług duchownych. • - I za to dziękujemy twojej carskiej miłości! - odpowiedział Kolco, powtórnie się kłaniając. - Dobra to wspomogą, ale nie zabądź takoż, wielki gosudrze, prócz popów dać nam broni, ile tylko można, i ziela ogniostrzelnego jak najwięcej! - I tego wam nie zabraknie. Wydałem odpowiedni ukaz Bołchow- skiemu. - A i ubranie nam się znosiło do reszty - zauważył Kolco, przypochlebnie uśmiechając;?! ę i wzruszając ramionami. - Czyliż nie ma kogo w Sybirze obdzierać na drogach? - powiedział Iwan, niezadowolony z natarczywości atamana. - Widzę, że niczego nie pomijasz względem waszych potrzeb, aleć ja już zamyśliłem wszystko słabym rozumem swoim. Odzieży dostarczą wam Strogonowowie; wyznaczyłem też od siebie żołd dla dowódców i szeregowych. A iżbyś ty, panie pośle, także nie został bez ubrania, daruję ci szubę z własnych ramion! Na znak cara dwaj stolnicy, przynieśli kosztowne futro, pokryte złotogłowiem, i przyodziali w nie Kozaka. - Język masz, widzę, ostry - rzekł Iwan - a maszże równie ostrą szablę? - Miałem nie najgorszą, wielki gosudarze, tylko że się mało wiele stępiła na głowach sybirskich! 295 - Weź sobie tedy z mojej zbrojnicy szablę, jaka ci się najlepiej uda, a pamiętaj wybrać po sercu, która najkrasiwsza. Myślę zresztą, że wzdragać się nie będziesz! Oczy atamana zabłysły radością. - Wielki gosudarze! - zawołał. - Ze wszytkich łask twoich ta jest największa! Grzech byłoby mi wzdragać się z wyborem twojego podarku! Znajdę w zbrojnicy to, co tam jest najlepszego! Tylko - dodał po chwili namysłu - skoro ty, gosudarze, nie żałujesz mi swojej szabli, pozwól, że zawiozę ją w twoim imieniu Jermołajowi Timofiejewowi! - O niego się nie troszcz, o nim też nie zapomnimy. Jeśli zaś lękasz się, że nie potrafię dogodzić jego upodobaniu, wybierz sam dwie szable - jedną dla siebie, drugą dla Jermaka. - Chwałaż tobie, wielki gosudarze! - zawoła} Kolco z zachwytem. -Już my tymi dwiema szablami posłużymy twojemu zdrowiu carskiemu! - Alić szable nie wystarczą - ciągnął dalej Iwan. - Potrzeba wam jeszcze dobrych pancerzy. Na ciebie jakoś po przymierzeniu znajdziemy, ale dla Jermaka jakby to zrobić, żeby na oko dobrze utrafić. Jakiego on będzie wzrostu? - Chyba tak wysoki jak ja, tylko w barach szerszy. Podobny do tego mołodźca - powiedział Kolco zwracając się ku jednemu ze swoich,towarzyszy, tęgiemu dryblasowi, który, przyniósłszy wielkie naręcze broni i zwaliwszy je na ziemię, stał za nim z rozdziawionymi ustami i nie przestawał się gapić z podziwem to na złotą odzież cara, to na ubiory giermków otaczających tron. Próbował nawet wszcząć z jednym z nich gawędę, aby dowiedzieć się, czy wszyscy oni są carewiczami. Ale giermek spojrzał na niego tak srogo, że odeszła go chętka do dalszych wypytywań. - Przynieście tu - rozkazał car - ona wielką zbroję z orłem, która wisi w zbrojnicy na pierwszym miejscu. Przymierzymy ją na tego zucha, co tak wytrzeszcza oczy. Wnet przyniesiono ciężką żelazną kolczugę z miedzianą obwódką koło rękawów i podołka, tudzież ze złotymi orłami dwugłowymi na piersiach :, i Plecach. Kolczuga była mistrzowskiej roboty i widok jej wywołał ogólne podzi-wienie. - Włóżże ją, cielaKu! - powiedział car. Dryblas skwapliwie posłuchał, ale mimo największych starań nie mógł je] włożyć i wepchnął ręce tylko,do połowy rękawów. Jakiś dawno zapomniany obraz mignął na widok tego w pamięci cara. - Daj spokój - powiedział Kolco, który uważnie przypatrywał się kłopotom dryblasa, - Nie gnieć carskiej kolczugi! Jeszcze ją rozerwiesz, niedźwiedziu! Gosudarze! - mówił dalej - to dobra kolczuga i w sam raz będzie na Jermołaja Timofiejewa; ten zaś chłopak wleźć w nią nie może, bo mu pięście przeszkadzają. Takich pięści nikt nie ma, tylko on jeden! - Pokaż no swoją pięść! - powiedział Iwan, ciekawie przypatrując się dryblasowi. Ale ten stał w niepewności, jakby nie rozumiejąc rozkazu, - Słyszysz, durniu? - powiedział Kolco. - Pokaż pięść jego carskiej miłości! - A jeżeli on mi za to głowę każe uciąć? - zapytał dryblas przeciągle i na jego głupkowatej twarzy odmalowała się obawa. Car roześmiał się, a wszyscy obecni z trudem powstrzymali się od śmiechu. -* Oj, głupcze, głupcze! - zawołał Kolco z gniewem. - Zawsze byłeś głupcem i zawsze nim będziesz! Wyswobodziwszy dryblasa z kolczugi pociągnął go do tronu i pokazał carowi jego szeroką dłoń, bardziej podobną do niedźwiedziej łapy niż do ludzkiej ręki. - Nie gniewaj się, wielki gosudarze, za jego nierozumność. W mowie jest głupi, ale w potrzebie dzielny. Własnymi rękami pojmał carewicza Mametkula. - Jak się zwie? - zapytał Iwan coraz uważniej wpatrując się w dryblasa. - A... Mit'ka! - odpowiedział tenże dobrodusznie. - Czekaj ~ho! - rzekł Iwan poznając nagle Mitkę. - Toś ty ten sam co w Słobodzie za Morozowa stawał i Chomiaka ubił hołoblą? Mifka zrobił głupią minę. - Ja ciebie, durniu, zrazu nie poznałem, ale teraz przypominam sobie twoją gębę! - A ja cię poznałem! - odrzekł Mifka, zadowolony z siebie. - Siedziałeś na wysokim pomoście przy samym polu. Tym razem wszyscy głośno się roześmieli. - Dziękuję ci - powiedział Iwan - że nie zapomniałeś mnie, skromnego człowieczka. Jakżeś ty Mametkula wziął do niewoli? 297 - Brzuchem go przygniotłem! - odrzekł Mifka obojętnie, nie pojmując, dlaczego wszyscy znów wybuchnęli śmiechem. - Tak - powiedział Iwan patrząc na Mifkę - kiedy taki basałyk legnie na kim, niełatwo spod niego ujść. Pomnę, jak zdusił Chomiaka. Dlaczego jednak uciekłeś wtedy z pola? I jako ze Słobody dostałeś się na Sybir? Ataman nieznacznie szturchnął Mifkę łokciem, żeby nic nie mówił, ale ten zrozumiał to wręcz przeciwnie. - On mnie uprowadził z pola! - powiedział wskazując palcem na atamana. - On cię uprowadził? - wyrzekł Iwan Wasiliewicz spoglądając ze zdziwieniem na Kolca. - Jakoż to?... ciągnął dalej wpatrując się w niego. -Przecie prawiłeś, iże raź piewszy jesteś w tym kraju? Czekaj no, bratku, myśmy chyba starzy znajomi? Czy to nie ty kiedyś bajałeś o Księdze Gołębiej? Tak, tak, poznaję cię! Wszakeś ty także Srebrnego wywiódł z turmy! Przejrzałeś, widzę, na oczy, boży człowieku? Dokąd chodziłeś na bogomódls-two? Do jakich moszczów usta przykładałeś? I przyglądając się z lubością pomieszaniu Kozaka, Iwan czekał na jego wyjaśnienia. Kolco wbił oczy w ziemię. - No - powiedział wreszcie car - co było, to było; a co przeszło, trawą zarosło. Rzeknij mi tylko, dlaczego po bitwie riazańskiej nie chciałeś razem z innymi rabusiami spełnić powinności i oddać się na moją wolę? - Wielki gosudarze - odrzekł Kolco zbierając całą przytomność umysłu - nie zasłużyłem wtedy na twoją łaskawość. Wstyd mi było pokazywać się tobie na oczy; a kiedy książę Nikita Romanowicz poprowadził do ciebie towarzyszów, wróciłem nad Wołgę, do Jermaka Timofiejewa, w nadziei, że uda mi się nowe jakieś zasługi dla ciebie położyć! - A tymczasem rabowałeś moje statki i posłów kizyłbaskich, którzy jechali do mnie do Moskwy, ograbiłeś? Iwan Wasiliewicz miał minę raczej drwiącą niż groźną. Od czasu owej zuchwałej prtśby wykradzenia kluczy, której dokonał Wania Pierstień, onże Iwan Kolco, upłynęło siedemnaście lat, a zaciętość cara nie trwała tak długo, jeżeli tylko nie czuł się przy tym zadraśnięty w swojej miłości własnej. Kolco wyczytał na twarzy Iwana jedynie chęć pośmiania się z jego kłopotu. Stosując się do owej chęci, pochylił głowę i drapał się w potylicę, ale w kącikach ust swoich wstrzymywał ledwo dostrzegalny uśmieszek. 298 - Różnie bywało, wielki gosudarze! -wyrzekł na pół głośno.-Zawiniłem przed twoją carską miłością! - Dobrze - powiedział Iwan - ty i Jermak zmazaliście swoje winy i cała wasza przeszłość idzie teraz w zapomnienie; gdybyś jednak dawniej wpadł mi w ręce, wtedy... trudno... otrzymałbyś swoje! Kolco nic nie odrzekł, ale pomyślał sobie: "Dlatego właśnie wówczas nie oddałem się na twoją wolę, wielki gosudarze!" - Czekaj no jeszcze - mówił dalej Iwan - tu powinien być twój przyjaciel! - Hej! - zawołał zwracając się do dworzan. - Czy jest tutaj ów rozbójniczy wojewoda... jakże mu tam... Nikita Srebrny? Szmer przebiegł przez tłum, ludzie poruszyli się, jakby chcieli się rozstąpić, ale nikt nie odpowiedział. - Słyszycie? - powtórzył Iwan podnosząc głos. - Pytam, czy jest tutaj ów Nikita, co to wyruszył do Żyzdry na czele rabusiów? Na powtórne zapytanie cara wystąpił z szeregów pewien stary boja-rzyn, były wojewoda w Kałudze. - Gosudarze - powiedział, nisko się kłaniając -tego, o kogo pytasz, tu nie ma. W ten sam czas, kiedy doszedł do Żyzdry, będzie temu lat siedemnaście, zabili go Ordyńcy, a cała drużyna jego razem z nim poległa. - Doprawdy? - rzekł Iwan. - A ja o tym nie wiedziałem. No - ciągnął dalej, zwracając się do Kolca - nie ma, to nie ma, nic się nie poradzi, a chciałem was tylko zetknąć z sobą i popatrzeć, jak się pocałujecie! Na twarzy atamana odmalował się smutek. •" - Żal ci towarzysza, co? - zapytał Iwan z uśmieszkiem. - Żal, gosudarze! - odparł Kolco nie obawiając siąrozdrażnić cara tym wyznaniem. - Tak - powiedział car pogardliwie -<- tak powinno być: swój dla swego poniewoli brat! Czy naprawdę Iwan nie wiedział o śmierci Srebrnego, czy tylko udał, że nie wie, aby w ten sposób okazać, jak mało sobie ceni tych, co nie szukają jego łaski, trudno orzec. Jeżeli zaś w istocie teraz dopiero dowiedział się o jego losie, to czy użalił się nad nim, czy nie, też trudno wyjaśnić; bądź co bądź na twarzy Iwana nie widać było współczucia. Najwidoczniej pozostał tak samo obojętny, jak i przed otrzymaniem odpowiedzi. - Pobaw tutaj - powiedział do Iwana Kolca - a kiedy przyjdzie czas na Bołchowskiego, by wyruszył w pole, idź z nim powrotnie na ziemię Jugor- ską... Alić jużem był zapomniał, jako Bołchowski ród swój od Ruryka wiedzie. Z onymi wielmożnymi kniaziami uradzić sobie niełatwo; gotowi jeszcze i ze mną obliczać się w starszeństwie! Nie wszyscy, jak ów Nikita, chcą odejść do staniczników. Aby więc nie wydało mu się obraźliwe być pod ręką kozackiego atamana, nynie że ustanawiam Jermaka księciem Sybirskim! Szczełkałow! -zwrócił się do stojącego opodal dumnego pisarza - przygotuj miłościwą; gramotę do Jermaka, iżby wojewodował nad całą ziemią sybirską, a Mamet-kula żeby do Moskwy pod silną strażą odesłał. Przy sposobności napisz gramotę do Strogonowów, jako im nadaję za dobrą służbę: Siemionowi -Wielką i Małą Sól na Wołdze, Nikicie zaś i Maksymowi - wolne i bezdannicze targowanie we wszystkich tamtejszych miastach i grodach. Strogonowowie pokłonili się do ziemi. - Który z was - zapytał nagle Iwan - uleczył Borysa wówczas, kiedym go zranił posochem? - To był mój starszy brat, Grigorij Anikin - odpowiedział Siemion Strogonow. - Z woli Bożej pomarł zeszłego roku! - Nie Anikin, ale Anikiewicz - rzekł car z przyciskiem na ostatniej zgłosce - od razu wtedy wieliłem mu być wyżej od kupca nieosiadłego i zwać się pełnym imieniem odojcowskim. I wam wszystkim nakazuję pisać się z wiczem i nosić miano nie kupców, przybyszów, ale mieszczan pierwszego rzędu! Car zajął się przeglądaniem futer tudzież innych darów przysłanych przez Jermaka, wreszcie uwolnił Kolca, rzekłszy mu jeszcze na pożegnanie kilka łaskawych żarcików. Za nim rozeszło się też całe zgromadzenie. Tego samego dnia Iwan Kolco i wszyscy Strogonowowie byli na . obiedzie u Borysa Fiodorowieża wśród licznej gromady zaproszonych gości. Po zwyczajnym wychyleniu pucharów za zdrowie cara, carewicza, wszystkich pozostałych członków rodziny carskiej i najprzewiełebniejszego metropolity Godunow wziął w rękę złoty roztruchan i wzniósł toast na cześć Jermaka Timofiejewicza i wszystkich jego dzielnych towarzyszów. - Niech żyją długo ku chwale ziemi rosyjskiej! - zawołali goście wstając z miejsc i kłaniając się Iwanowi Kolco. - Bijemy tobie czołem od całego prawosławnego świata - rzekł Godunow kłaniając się nisko - a w twojej osobie sławimy Jermaka Timofiejewicza imieniem wszystkich książąt i bojarów, wszystkich kupców i całego narodu rosyjskiego! Przyjmij od wszystkiej ziemi naszej wielką czołobitność za nieśmiertelny czyn dla dobra jej tak świetnie dokonany! - Niech przejdą... - wołali goście - niech przejdą imiona wasze do synów i do wnuków, i do najdalszych potomków na wieczną sławę, na miłość i na wzór, na modły i na pouczenie! Ataman wstał zza stołu, aby podziękować za zaszczyt, ale wyrazista twarz jego raptem zmieniła się od głębokiego przejęcia, usta mu zadrżały, a w mężnych oczach, być może po raz pierwszy w życiu, błysnęły łzy... - Niech żyje ziemia rosyjska! - przemówił cicho i pokłoniwszy się na wszystkie strony, siadł znów na swoim miejscu, nie dodając ni słowa. Godunow poprosił atamana, żeby ten opowiedział coś o swoich przygodach na Syberii, i Kolco, pomijając własną osobę, jął prawić z zapałem o niezwykłej sile i odwadze Jermaka, o jego surowej sprawiedliwości i o prawdziwie chrześcijańskiej dobroci, z jaką zawsze odnosił się do zwyciężonych. - Ową dobrocią - zakończył swoje opowiadanie Kolco - zdobył Jermak Timof iejewicz chyba jeszcze więcej niźli szablą. Jakikolwiek gród czy miasto ichnie zawojowaliśmy, zaraz Jermak przyhołubił tam wszystkich i obdarował. A kiedy pojmaliśmy Mametkula,to już wprost nie wiedział, jak go cześcić; z ramion swoich zdjął szubę i przyodział w nią carewicza. I poszedł o Jermaku słuch po całym kraju, że nieciężko dawać się pod jego rękę; i wielu różnych kniazików od razu zjawiło się u niego i jasak* mu przyniosło. Wesoły mieliśmy żywot w Sybirze - ciągnął dalej ataman - jednego tylko nie mogłem odżałować: że nie był z nami książę Nikita Romanowicz Srebrny; jemu by się serce radowało i nam z nim razem szłoby wszystko lepiej. Zdaje się, że ty, Borysie Fiodorowiczu, przyjaźniłeś się z nim. Dozwól więc teraz wznieść toast za jego pamięć! - Panie, świeć nad jego duszą! - powiedział z westchnieniem Godunow, który nic nie miał przeciwko temu, by okazać szacunek człowiekowi tak poważanemu przez jego gościa. - Panie, świeć nad jego duszą! - powtórzył napełniając puchar. - Często o nim wspominam! - Niechaj pamięć o nim nigdy nie zaginie! - powiedział Kolco i, wychyliwszy swój puchar, spuścił głowę w zadumie. Długo jeszcze rozmawiano przy stole, a kiedy skończył się obiad, Godunow i teraz jeszcze nie pozwolił gościom rozjechać się do domów, ale * Jasak - podatek w naturze, płacony księciu moskiewskiemu przez podbite ludy nad Wołgą i na Syberii. 300 301 zaprosił każdego do odpoczynku i do spędzenia z nim reszty dnia. Stół nakrywano niemal bez przerwy, uczta następowała po uczcie i dopiero późnym wieczorem, kiedy stróże nocni już kilka razy przejechali ulicą, nawołując, aby gaszono ogień w piecach i światła, goście rozeszli się, oczarowani serdecznością Borysa Fiodorowicza. ;2 Upłynęły z górą trzy stulecia od opisanych tu wypadków i niewieleJ zostało na Rusi wspomnień z tej epoki. Krążą jeszcze wśród ludu legendyj o sławie, wspaniałości i okrucieństwie groźnego cara, słychać tu i ówdzie śpiewane pieśni o skazaniu na śmierć carewicza, o najeździe tatarskim na* Moskwę i o podbiciu Syberii przez Jermaka Timofiejewicza, którego wizę- . runki, zapewne niezgodne z oryginałem, można do dziś dnia oglądać prawie | we wszystkich chatach sybirskich; ale w tych legendach, pieśniach i opowiadaniach prawda miesza się ze zmyśleniem; wypadki odbite są w nich " niejasno, ukazane jakby przez mgłę, pozwalają wyobraźni odtwarzać rzeczy- J wistość w sposób jak na j do wolniejszy. O wiele dokładniej i prawdziwiej mówią o zewnętrznej stronie tych rządów niektóre ocalałe budowle, jak na przykład cerkiew Wasilija Błaźen-nego, której kolorowe kopuły i wzorzyste teremiki mogą dać pojęcie o fantastycznej architekturze carskiego pałacu w Słobodzie Aleksandrowskiej, albo cerkiew Trif ona Naprudnego pomiędzy rogatką Butyrską a Krestowską, l wzniesiona przez sokolnika Trif ona wskutek uczynionego przezeń ślubowa- l nią, gdzie dotychczas można oglądać wizerunek świętego na białym koniu, J z krzeczotem na rękawicy. * Słoboda Aleksandrowska po wyjeździe z niej cara Iwana Wasiliewicza stała w zapomnieniu, jako zamroczony pomnik jego gniewnej pobożności, i ożywiła się tylko raz, ale i to na- czas krótki. W burzliwych latach | samozwańców młody pułkowodzca książę Michał Wasiliewicz Skopin-Szuj- J ski w sojuszu ze szwedzkim generałem De La Gardie zgromadził w jej krzepkich murach swoje siły zbrojne i stamtąd zmusił polskiego wojewodę * Od czasu gdy te słowa zostały napisane, cerkiew Trif ona Naprudnego uległa takim przeróbkom, że nie można jej poznać. Z zewnętrz przystawiono wiele dobudówek, a wnętrze przemalowano i przetynkowano stosownie do nowjch gustów. Wszystko to dzięki ofiarom i zapisom, które na rzecz cerkwi złożyli dobrochętni dawcy, jak informują słudzy cerkiewni (przyp. autora). Sapiehę do przerwania długotrwałego oblężenia Ławry Troicko-Sergijew- skiej. Wreszcie, jak głosi podanie, pewnej okrutnej zimy, w styczniu, ku wielkiemu przerażeniu mieszkańców nadciągnęła nad Słobodę czarna chmura, zniżyła się nad sam pałac i z wielkim hukiem wyrzuciła piorun, od którego zapaliły się teremy i cała Słoboda zamieniła się w popiół. Z przybytku wystawności, rozpusty, zabójstw i bluźnierczych nabożeństw nie zostało i śladu... Niech i nam Pan Bóg pomoże usunąć z naszych serc ostatnie relikty tej strasznej epoki, której wpływ, niczym choroba dziedziczna, długo jeszcze potem odczuć się dawał w naszym życiu, przechodząc z pokolenia na pokolenie! Przebaczmy grzesznemu cieniowi cara Iwana, gdyż nie on jeden ponosi odpowiedzialność za swoje rządy; nie on jeden był sprawcą samowoli, tortur, gwałtów i donosicielstwa, które stało się obowiązkiem i weszło w zwyczaj. Oburzające te zjawiska były wynikiem czasów poprzednich, a kraj, który upadł tak nisko, że mógł na nie patrzeć bez wstrętu, sam wydał i wykształcił Iwana, podobnie jak naród rzymski w czasach upadku wydał Tyberiuszów, Neronów i Kaligulów. Osobistości takie, jak Wasilij Błażenny, książę Riepnin, Morozow albo Srebrny, zjawiały się nieraz niby jasne gwiazdy na posępnym niebie naszej rosyjskiej nocy, ale, podobnie jak gwiazdy, były bezsilne i niezdolne rozproszyć mrok, świeciły bowiem oddzielnie i nie łączyły się z sobą, a opinia publiczna nie udzielała im poparcia. Przebaczmyż tedy grzesznemu cieniowi Iwana Wasiliewicza, lecz zachowajmy dobre wspomnienie o tych, którzy, zależąc od niego, wytrwali w dobrym, ciężko bo jest i trudno nie upaść wówczas, kiedy wszystkie pojęcia zostają wypaczone, kiedy podłość mieni się cnotą, zdrada staje się prawem, a honor i godność ludzka uważane są za zbrodnicze naruszenie obowiązku! Pokój waszym prochom, zacni ludzie! Płacąc daninę swojej epoce, widzieliście w Iwanie Groźnym objaw gniewu Bożego, znosiliście go przeto cierpliwie; szliście jednak prostą drogą, nie bojąc się opały ni śmierci; i życie wasze nie upłynęło na próżno, albowiem nic na świecie nie ginie, a każdy czyn i słowo każde, i myśl każda wyrasta jak drzewo; i wiele dobrych i złych rzeczy, które dotąd jak zagadkowe zjawiska istnieją w życiu rosyjskim, ma swe źródło ukryte w głębokim i ciemnym łonie przeszłości. ; 302 Posłowie Wiek XVI w dziejach Rosji był okresem prawdziwie zwrotnym i aż proszącym się o pióro kronikarza. Był to okres burzliwy, pełen szczęku oręża, klęsk i triumfów, żałoby i wesela, znacznej ekspansji zewnętrznej tudzież gwałtownych przemian i reform, politycznych i religijnych, społecznych i obyczajowych. Na czasach tych wycisnął piętno swojej niezwykłej indywidualności przedostatni z Rurykowiczów, car Iwan IV, syn Wasilija, Groźny. Arcyciekawa, malownicza i złowroga postać tego cara, który czynami swoimi zaważył na losach całej wschodniej Europy, od kilkuset lat przyciąga uwagę uczonych badaczy historii, beletrystów i dramaturgów. Istnieje bogata literatura przedmiotu. A opinie o groźnym carze są nader sprzeczne - od najujemniejszych do najbardziej apologetycznych - zależnie od racji, którymi się kierują autorzy. Racje społeczne i polityczne stanowią oś zapatrywań dawniejszych historyków rosyjskich tzw. obozu demokratyczno-rewolucyjnego (jak Her-cen, Dobrolubow, Czernyszewski, Bieliński) i późniejszych - socjalistycznego (jak sam Karol Marks czy Lenin) oraz wielu uczonych radzieckich (jak S. Bachruszyn, I. Smirnow, R. Wipper). Wszyscy oni kładą nacisk na względnie postępową rolę, którą Iwan IV odegrał w dziele utworzenia centralistycznego państwa rosyjskiego i zapewnienia mu najkorzystniejszych warunków rozwoju: przez ukrócenie władztwa książąt i bojarów, zorganizowanie nowej administracji państwowej i siły zbrojnej z jednoczesnym wciągnięciem do niej warstw niższych - ubogiej szlachty, a nawet włościan (Kozaków), przez walkę o dostęp do Morza Bałtyckiego, zdobycie rozległych obszarów koloni-zacyjnych na Wschodzie itd. Inni historycy rosyjscy, zwłaszcza z tzw. obozu burżuazyjno-szlachec-kiego, poczynając od Karamzina, kończąc na Kostomarowie, Kluczewskim i Milukowie, zafascynowani etycznym sensem dziejów, patrzyli raczej na l stronę moralną poczynań Iwana Groźnego i najsurowiej potępiali jegfo tyrańskie rządy, pychę i okrucieństwo. Tylko Sergiusz Sołowjow podnosił przy tym znaczenie absolutyzmu cara dla sprawy ugruntowania i rozwoju państwowości rosyjskiej. Mało który z najbardziej znanych w historii monarchów doczekał się już za życia takiego zainteresowania ze strony pisarzy obcych jak Iwan Groźny. Pisali o nim Anglicy - Fletcher, Jenkinson i Chancellor, Włosi -Tetaldi i Guagnini, Niemiec - Buchau, Duńczyk - Ulfeld, Inflantczyk -Oderborn, Litwin - Michalon i Francuz - Vigenere, żeby wymienić tylko najważniejszych. W ich ujęciu osoba Iwana niekiedy przybierała cechy wręcz nieludzkie lub zgoła demoniczne. W Polsce już w XVI wieku ukazywały się druki przedstawiające Iwana jako despotę i okrutnika niepospolitej miary. A i w wiekach następnych Iwan IV był dla wielu pisarzy polskich synonimem dzikiej samowoli, "azjatyckiego" sposobu rządzenia. Jeden tylko uczony francuski (Polak z pochodzenia), Kazimierz Wali-szewski, umiał się wznieść ponad te bardziej emocjonalne niż intelektualne oceny. Waliszewski dostrzega w Iwanie Groźnym siłę charakteru, żywość umysłu, wybitny talent dyplomatyczny i nieprzeciętne jak na owe czasy wykształcenie; rozumie rolę, jaką ten car odegrał w "zbieraniu ziem rosyjskich" tudzież w tworzeniu na tych ziemiach państwa biurokratyczno-mili-tarnego. Był to zresztą, zdaniem historyka, typ państwa jedynie możliwy w danych warunkach geopolitycznych i etnicznych. Wielkie Księstwo Moskiewskie, przyszła Rosja, miało od lat trzystu do czynienia z potęgą tatarską i koszty swojej egzystencji opłacało straszliwym ubytkiem mienia i krwi. Ponadto było otoczone, zwłaszcza na północy i na wschodzie, licznymi na pół dzikimi plemionami. Walka z arystokracją feudalną wewnątrz kraju wymagała osobnych, i to nie byłe jakich, wysiłków ze strony cara. W tym głównie celu stworzył opryczninę. Przykra i uciążliwa dla dużej części społeczeństwa, spełniła oprycznina swą rolę jako narzędzie absolutyzmu, a zatem - przyczyniła się do centralistycznego uformowania państwa. W tym jej znaczenie dziejowe. Waliszewski nie zamyka oczu na okrucieństwo Iwana. Nie usprawiedliwia go, ale stara się wytłumaczyć je szczególnymi warunkami, w których Iwan IV wychowywał się, potem rządził. Wskazuje też na surowe obyczaje, właściwe wielu krajom europejskim w owej epoce. 306 f Z tym wszystkim żaden satrapa nie zdobył sobie takiej popularności u własnego ludu jak Iwan Groźny. Ludowa pieśń rosyjska, tak bogata w XVI stuleciu, sławi Iwana w sposób niebywały, otacza go po prostu nadziemską aureolą i rozgrzesza jego najkrwawsze uczynki. Lud rosyjski, któremu najcięższe jarzmo poddaństwa i pańszczyzny narzucono właśnie podówczas, wielbił groźnego cara i szczerze opłakiwał jego śmierć. Jest to zjawisko społeczno-obyczajowe, które zawsze zdumiewało historyków i nasuwało wielorakie komentarze tyczące się charakteru narodowego Rosjan. "Car jest dobry i sprawiedliwy, gdyż tępi wielmożów" - tak zdawali się myśleć najnieszczęśliwsi z poddanych cara i darzyli go uczuciem wdzięczności, w kaźniach bojarskich widząc niemałą dla siebie pociechę i satysfakcję. A ci znów, którym się lepiej działo, kojarzyli despotyczny sposób rządzenia z rozrostem terytorialnym państwa - i też cierpliwie znosili tyranię. W czasach Iwana Groźnego wiara w boskie posłannictwo monarchy była, rzec można, fundamentem państwowej jedności Rosjan. Żadne prześladowania, żadne nadużycia ze strony władcy nie mogły zachwiać tą wiarą. Odstępstwa od niej, jakie się zdarzały, tylko świadczyły o istnieniu reguły. Znana jest opowieść o pewnym bojarzynie, który niewinnie skazany na śmierć i wbity na pal żył jeszcze prawie dobę, a rozmawiając przez cały czas z rodziną, wtrącał co chwila: "Boże, zbaw cara!" Najobszerniejszą pracą literacką, opiewającą czasy Iwana Groźnego, jest napisana w latach 1943-1946 trylogia W. Kostylewa. Autor starał się ująć temat, szczególnie zaś osobę cara, w skali bardzo szerokiej. W trzech dużych tomach dał przegląd wszystkich ważniejszych wydarzeń zewnętrznych i wewnętrznych z czasów panowania Iwana Groźnego, a malując obraz epoki, rozmieścił światła i cienie tak, by cara przedstawić jak najkorzystniej. Pominął nieomal wszystko, co mogłoby świadczyć o jego znanych obyczajach. Unikając sądów etycznych, uwypuklając sprawy, aby tak rzec, pańs-twowotwórcze, autor tym samym jakby usprawiedliwia ni,eomal wszystkie postępki Iwana. W roku 1862, Aleksy Tołstoj (najstarszy z trzech znanych pisarzy rosyjskich o tym nazwisku) zakończył długo trwającą pracę nad "opowieścią z czasów Iwana Groźnego" pt. Książę Srebrny. O Aleksym Tołstoju można i należy mówić w słowach najwyższego uznania i szacunku. Zasłużył sobie na to i jako pisarz, i jako człowiek. 307 Był to wybitny poeta, spóźniony przedstawiciel romantyzmu, liryk o szerokim diapazonie uczuć, subtelny piewca przyrody, władający formą poetycką po wirtuozowsku. W jego wierszach elegijnosć przeplata się z humorem, a język dźwięczy jak drogocenny metal. Szczególnie piękne są ballady i byliny wzorowane na ludowych. Był to również tęgi satyryk. To on wraz z dwoma kuzynami, braćmi Aleksym i Włodzimierzem Żemczużnikowami, ogłosił (pod pseudonimem Kuźmy Prutkowa) serię wierszy, jednoaktówek, aforyzmów r humoresek, w których wyszydzał obyczaje współczesnych mu Rosjan, szczególnie atakując biurokrację carską. Napisał wreszcie świetną trylogię dramatyczną: Śmierć Iwana Groźnego, Car Fiodor Joannowicz i Car Borys. W dziedzinie prozy zostawił (poza młodzieńczym Wampirem) tylko wspomnianą wyżej opowieść pt. Książę Srebrny. Aleksy Tołstoj był zwolennikiem tzw. "czystej sztuki". Odrzucał zatem wszelki utylitaryzm w sztuce. Ale w pisarstwie swoim nie rezygnował z krzewienia poglądów na różne sprawy nawet zatrącające o politykę. A jeśli w jakiejś sprawie zajmował stanowisko, było ono zawsze jednoznaczne, odważne i bezkompromisowe. Stanowił rzadki wzór pisarza, którego życie płynęło w najzupełniejszej zgodzie z ideałami wyrażanymi w utworach. Aleksego Tołstoja nazywano "rycerzem bez trwogi i skazy". Nieposzlakowany w swoich uczuciach patriotycznych, nigdy się nie zniżył do szowinizmu. Oddawał, co należy, i swoim, i obcym. Zwłaszcza my, Polacy, powinniśmy pamiętać jego szlachetny głos, który się rozległ w naszej obronie w pamiętnym roku 1864, głos, który nawoływał do humanitarności względem zwyciężonych i wskazywał na ich wysoką kulturę. Kiedy przez społeczeństwo rosyjskie przechodziła fala antypolskich nastrojów, kiedy Murawjow-Wieszatiel odbierał dziękczynne listy i depesze, Aleksy Tołstoj umiał się zdobyć na jawne potępienie kata Wileńszczyzny. Historiografia radziecka zalicza Aleksego Tołstoja do tzw. liberalnej ' opozycji w łonie obozu arystokratyczno-feudalnego. Etykietka ta nie wyjaśnia sprawy światopoglądu pisarza; oznacza tylko środowisko, w którym kształtowała się jego umysłowość. Postawa ideowa Tołstoja wyrosła przede wszystkim na gruncie rozważań filozoficzno-społecznych, którym wytrwale się poświęcał. Postawę tę można określić jako romantyczny personalizm o głębokim podkładzie religijnym i moralnym. Pisarz do tej koncepcji światopoglądowej doszedł własną drogą, własnymi siłami, po części tylko przyswa- jając sobie albo przetwarzając myśli innych autorów, zwłaszcza Karamzina. Idea patriarchalnie urządzonej społeczności, tak bliska i droga Tołstojowi, nie wypływała z pobudek klasowych, lecz przede wszystkim etycznych. Była to idea poety i filozofa, nie obszarnika. Aleksy Tołstoj odnosił się do swojego rodzimego środowiska z równym krytycznym co i do obozu przeciwnego, zwłaszcza do koła "raznoczyńców" z Czernyszewskim i Dobrolubowem na czele. Od jednych i od drugich stanowczo się odcinał. Nigdy go zresztą nie pociągały żadne obiegowe hasła lub teorie. Ze względu na wielkie umiłowanie folkloru, na którym znał się wyśmienicie, tudzież ze względu na gorącą sympatię do ludu zaliczano Tołstoja do słowianofilów. Owszem, miał ten sam, co oni kult przeszłości dawnej i ten sam wstręt zarówno do reakcyjnego czynownictwa, jak i do rewolucji społecznej. Ale różnił się od nich przede wszystkim oceną reformatorskiej działalności Piotra I, w której widział wiele rzeczy dobrych i pożytecznych. A jeśli wielbił przeszłość, to tę najdawniejszą, nie "przedpiotrową", lecz "przedtatarską" - kiedy na tronie książęcym w Kijowie zasiadał Włodzimierz "Krasnoje Sołnyszko", kiedy wolnym Nowgorodem rządzili wybierani na "wiecach" posadnicy. Nie podzielał też słowianofilskiej niechęci do krajów zachodnich. Bliska mu była zwłaszcza cywilizacja romańska. Włochy liważał za swoją drugą ojczyznę. Wszystkie cechy osobowości twórczej Aleksego Tołstoja, jego poglądy i uczucia, sympatie i antypatie, znalazły piękny a dobitny wyraz w Księciu Srebrnym. Opowieść, związana fabularnie z postacią księcia (nb. zmyśloną, nie historyczną) i od niego biorąca tytuł, mówi nam właściwie o Iwanie Groźnym, książę - to raczej porte-parole autora, nosiciel jego ideałów, pomagający mu {wyjawić bolesną prawdę o pewnej epoce dziejów ojczystych i jej koronowa-jnym twórcy. Osoba Iwana dominuje nad całą akcją utworu. W charakterystyce cara autor idzie niemal całkowicie za Karamzinem. ! Byłoby jednak błędem oceniać ten utwór w kategoriach właściwych literackim dziełom historycznym. Sam Tołstoj w przedmowie dość jasno \ wyłożył swoje stanowisko pisarskie. A jeszcze jaśniej wypowiedział się na ten Itemat w uwagach do swojej trylogii dramatycznej: że nie chodzi mu o "prawdę historyczną", ale o "prawdę ludzką" (czytaj - moralną). Nie był Tołstoj pisarzem historycznym pur sang. Był poetą - wyznawcą pewnych ideałów, o które uważał za stosowne walczyć. Wielbiciel "czystej sztuki", miał skłonność do dydaktyzmu. Postacie i zdarzenia historyczne ciekawiły go o tyle, o ile mogły stanowić pretekst do poruszenia takich czy innych zagadnień moralnych lub służyć za ilustrację do nich. Literacka kompozycja owych postaci i zdarzeń miała odbijać myśli i uczucia autora. Taką też kompozycją jest Książę Srebrny. Gdy spojrzymy na niego jak na baśń historyczną, jak na pewnego rodzaju moralitet o groźnym carze i szlachetnym księciu, wszystko w tym dziele wytłumaczy nam się lepiej i konsekwentniej. Na drugi plan odejdą pewne dowolności historyczne, uwydatnią się natomiast zalety fabuły, narracji i języka tudzież ładunek cerebralny dzieła. Tołstoj Księcia Srebrnego wystylizował na bylinę, a pierwiastek epicki utworu roztopił w lirycznych pejzażach, w lirycznej magmie swych własnych uczuć i myśli. Trudno mieć do Tołstoja pretensję o to, że nie stworzył dokładnego wizerunku Iwana Groźnego, że nie przedstawił wszechstronnie jego polityki. Nie leżało to ani w intencjach, ani w możliwościach poety. Chodziło mu o odmalowanie postaci cara w pewnym tylko aspekcie - jako despoty i okrutnika, który skupił w swym ręku nieograniczoną władzę, bezmyślnie niszczył dawny ład społeczny, otaczał się nowymi ludźmi, często bez żadnej wartości moralnej, i ulegał niecnym podszeptom swych ulubieńców; tego, co "był sprawcą samowoli, tortur, gwałtów i donosicielstwa". W owym tak bardzo a świadomie zwężonym portrecie Iwana uchwycił Tołstoj i nader sugestywnie pokazał niektóre charakterystyczne rysy samo-dzierżcy: jego skłonność do przesądów, chytrość, zapalczywość, demagogię, swoisty nieco, makabryczny humor, teatralność manier i wystąpień oraz napuszoną, książkowo-cerkiewną elokwencję. Niezwykle cenne są tutaj opisy życia i obyczajów rosyjskich XVI wieku, zwłaszcza dworskich. A opis Słobody Aleksandrowej, "tego przybytku wystawności, rozpusty, zabójstw i blużnierczych nabożeństw", z którego do naszych czasów dotrwały zaledwie szczątki, stanowi bardzo ciekawą i wiarygodną próbę rekonstrukcji literacko-historycznej. Opryczninę przedstawił Tołstoj w sposób dość jednostronny, wyłącznie jako narzędzie carskiej samowoli. Chociaż i tutaj zarzut nieścisłości naukowej odpaść musi z tych względów, że autor (w przeciwieństwie do Kostylewa) nie zamierzał wyczerpać tematu, inny bowiem wytknął sobie cel. A sylwetki opryczników - Maluty, Wiaziemskiego, Basmanowa, Griaznoja i innych _ nakreślił przy tym bardzo przekonywająco. Tak samo jak sylwetkę księcia Borysa Godunowa. Folklorystyczność, bylinowość Księcia Srebrnego wyraziła się głównie w stylizacji słownej, w osobliwej rytmice tekstu, układanego gdzieniegdzie wprost na wzór pieśni ludowych z właściwą im prozodią, oraz w stosowaniu ludowych figur retorycznych - anafor, inwersji, apostrof, kolokwializmów i hiperbol. Oto jak książę Srebrny wyciął policzek Malucie: "Silne było uderzenie Nikity Romanowicza. Rozległo się klaśnięcie głośne jak wystrzał z rusznicy; zaszumiała puszcza drzemiąca, posypały się liście z drzew; zwierzęta co sił w nogach pobiegły do kniei; z dziupli frunęły sowy o wyłupiastych oczach; a chłopi, którzy gdzieś daleko obdzierali korę, spojrzeli po sobie i rzekli, dziwując się: "Słyszysz, jak trzasnęło? Czy to aby nie stary dąb się nadłamał przy Bagnie Pogańskim?*" Ale i w materiale anegdotycznym, z którego utkana jest fabuła książki, znaleźć można wątki ludowe. Na przykład cały epizod z porwaniem carewicza przez Malutę nie ma pokrycia w źródłach historycznych. Tołstoj wziął ten epizod z byliny. Przytacza ją zresztą w całości. Wszystkie osoby występuj ące w Księciu Srebrnym (poza samym carem i postaciami historycznymi) są scharakteryzowane metodą dosyć uproszczoną, nieomal czarno-białą; ich cechy, złe czy dobre, są często przejaskrawione. Trzeba jednak pamiętać, że mamy tu znów do czynienia z techniką właściwą baśniom (ludowym czy literackim). Zarzut słabego pogłębienia psychologicznego tych postaci, jaki się czasem spotyka w krytyce, jest bezzasadny. Nie można przecież do dzieła o fakturze romantycznej, poetycko-baśniowej, przykładać probierzy stosowanych przez realizm czy naturalizm końca XIX wieku. Albo takich, jakie się stosuje do beletry styki par excellencehistorycz-nej, w rodzaju wspomnianego wyżej Kostylewa. Nawiasem mówiąc, nie można też, jak chcą niektórzy, wciskać Księcia Srebrnego w ramki tzw. literatury rozrywkowej, stawiać go w jednym szeregu z romansami Dumasa lub nawet z ciekawymi skądinąd powieściami Łażecznikowa czy Zagoskina. Dzieło Aleksego Tołstoja ma rangę artystyczną, zarówno pod względem formy, jak i treści, bez porównania wyższą od tamtych utworów, chociaż jest napisane nie mniej "lekko" i zajmująco niż one. W Księciu Srebrnym działają, rzec można, nie jacyś przedstawiciele wrogich obozów czy sił społecznych, tylko po prostu osobistości moralne i amoralne. I to jest właśnie zgodne ze stylem i rodzajem obranych przez 310 311 autora. "Poeta - pisał Tołstoj w komentarzu do swoich dramatów - ma tylko jeden obowiązek: być wiernym sobie samemu i tworzyć charaktery tak, aby również nie przeczyły sobie samym." Jest to, jak widać, zasada moralitetu czy baśni z morałem, a nie twórczości naturalistycznej czy realistycznej. Książę Nikita Romanowicz Srebrny jest niewątpliwie postacią w pewnym stopniu wyidealizowaną. Podobnie jak bojarzyn Morozow i jego żona Helena Dmitriewna. Podobnie jak Micheicz, Maksym Skuratow i inni. Wyidealizowany jest w ogóle lud, a nawet rozbójnicy-stanieznicy, nie mówiąc już o mnichach prawosławnych, którzy przecież wtedy na ogół tonęli w obskurantyzmie i prowadzili prymitywny żywot. Tak, ale u Tołstoja wszyscy oni reprezentują i wyrażają pewne idee moralne, drogie autorowi - bądź ideę walki ze złem, bądź ideę obowiązku względem państwa albo przełożonych, bądź ideę cnót patriarchalnych, patriotyzmu czy pobożności, czy wreszcie zwykłej ludzkiej uczciwości. Autor stawia ich tak wysoko za to, że - jak sam powiada - "wytrwali w dobrym, chociaż tak trudno było nie upaść wówczas, kiedy wszystkie pojęcia zostały wypaczone, kiedy podłość mieniła się cnotą, zdrada stała się prawem, a honor i godność ludzka uważane były za zbrodnicze naruszenie obowiązku". Książę Nikita Romanowicz Srebrny ma za sobą wszystkie sympatie autora. Jak prawdziwy bohater z baśni, w obronie swoich zasad książę zawsze gotów poświęcić życie. Mężnie ratuje krzywdzonych. Chętnie łączy się z ludem Potrafi nawet stanąć na czele rozbójników, by walczyć z najazdem tatarskim. On jeden waży się powiedzieć prawdę w oczy carowi, choć ryzykuje głową. To człowiek, któremu "miłość ojczyzny napełnia serce smutkiem i goryczą". Srebrny widzi niecne uczynki cara, widzi łotrostwo opryczników, przeciwstawia się temu jak może, ale przez myśl mu nawet nie przejdzie, aby się zbuntować; jego "przywiązaniem do monarchy nic na świecie nie zdołałoby zachwiać". "Książę - stwierdza Tołstoj - podzielał przekonania swojego wieku o boskiej nienaruszalności praw Iwana." Tak samo myśli i czuje Morozow, dotknięty carską opałą-niełaską. Nawet wolni stanicznicy, żyjący z rozbojów, okazują carowi bałwochwalczą cześć i nie sarkają na najsurowsze wyroki carskie. Utrzymana w baśniowych tonach opowieść Tołstoja zawiera w sobie, niby żyłę złotego kruszcu, ładunek realizmu najwyższej jakości; mówi nam o epoce i jej ludziach więcej niż niejedno dzieło pretendujące do miana historycznego; pozwala odczuć i uzmysłowić sobie klimat tych odległych czasów, kiedy powstawało nowożytne państwo rosyjskie. Czytelników polskich musi ująć szczególnie patriotyzm autora książki. Tołstoj umie przecież z miłością, ale odważnie i bez zaślepienia spojrzeć na dzieje swojego narodu i sprawiedliwie a zgodnie ze swymi przekonaniami ocenić różne jego sprawy. I nie boi się dotknąć najboleśniejszych. Patrzy na nie oczyma nie polityka, lecz moralisty. Księciu Srebrnemu pośród najgłębszej beznadziejności przyświecało "niby daleka zorza, jedno pocieszające uczucie. Była to świadomość, że w życiu spełnił swój obowiązek najlepiej, jak umiał; że zawsze prostą postępował drogą i ani razu nie zboczył z niej samochcąc." "Drogocenne to uczucie! - mówi autor. - Wśród nieszczęść i bólów, niczym skarb nieodjęty, żyje ono w sercu prawego człowieka i przed nim wszystkie dobra świata, wszystko, co stanowi cel zabiegów ludzkich - proch inicestwo!" Takie jest wyznanie wiary autora. I z tą wiarą pozostaje w związku najściślejszym jego społeczna filozofia. , Tołstoj potępia samowładztwo, gdyż wie, że taki system rządów nie jest możliwy bez poważnego naruszenia podstaw etycznych, na których, jego zdaniem, powinno się opierać życie społeczne. Pojmuje korzyści, jakie mogą dla państwa wynikać z silnej, scentralizowanej władzy, a jednak nie rozgrzesza, nie aprobuje absolutyzmu. Wie, że taka aprobata - nawet udzielona w imię wyższych interesów zbiorowości - jest równoznaczna z uznaniem zasady, iż cel uświęca środki. Tołstoj na to się nie godzi. I chce, abyśmy naród jego oceniali nie podług Skuratowów, Wiaziem-skich i Basmanowów, lecz podług Srebrnych i Morozowów - nie jako bojarów, lecz jako ludzi. Czy tacy ludzie wówczas istnieli? Wierzymy, że istnieli. Chociaż sam autor w przedmowie do książki ze smutkiem stwierdza, że pojąć mu trudno, jak "mogło istnieć społeczeństwo, które na rządy Iwana patrzyło bez protestu". Aleksy Tołstoj jest w swojej różnorodnej i bogatej twórczości bardzo rosyjski, a zarazem bardzo europejski. To jeden z owych artystów-myślicieli, którzy dziełem i życiem utwierdzają nas w mniemaniu, że - cokolwiek można by o niej sądzić - kultura ludzka na swoich szczytach była i będzie zawsze jedna i niepodzielna. Jerzy Jędrzejewicz