Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji
Szczegóły |
Tytuł |
Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: WOJCIECH SZYDA
Tytul: Tajna krucjata Alicji
Z "NF" 10/98
Inkluz - według dawnych wierzeń ludowych duch, siła
dobroczynna w jakimś przedmiocie, np. amulecie, monecie
dostarczonej przez skrzata, powracającej zawsze do
właściciela dzięki zawartej w niej mocy.
SŁOWNIK MITÓW I TRADYCJI KULTURY
Inkluzja - ciało obce, które zostało we wnętrzu minerału
podczas jego krystalizowania się.
SŁOWNIK WYRAZÓW OBCYCH
1. SANDRO LARKIN
Gołąb wylądował na parapecie. Sandro Larkin ocknął się z
rozmyślań i uchylił okno. Korporacja "Amber" szybko
wywiązała się z umowy - tydzień temu zgłosił się do Poczty
Terapeutycznej i już otrzymywał przesyłkę. Ptak czekał na
odbiór listu, ale Sandro zwlekał. Pochylony nad parapetem
splunął i obserwował, jak ślina znika w deszczu, przy
dolnych piętrach. "Zupełnie jak ludzie w tym mieście..."
Deszcz przygnębiał, wywoływał dziwne skojarzenia. Oczy
gołębia przypominały amulety inkluzjan. Należały do
pocztowego ptaka, lecz Sandro dostrzegał w nich owady
zatopione w bursztynie. Skąd te skojarzenia? Pewnie przez
powiązania korporacji z ruchem inkluzjan. Oglądał ostatnio
wywiad z jej prezesem, zagorzałym zwolennikiem nowej wiary.
Zamiast nóg ptak miał magnetyczne wypustki z zaczepionym
tubusem. Sandro odczepił rurkę, wyjął list, a gdy
zainstalował na powrót pusty tubus-kopertę, ptak wzbił się w
powietrze. Sandro zatrzasnął okno i usiadł na krześle. Na
stoliku obok leżała inkluzja. Wczoraj, gdy wyrzucał śmieci,
ujrzał brązowy kamień przyklejony do klapy zsypu. Wziął go
i położył na widocznym miejscu. To dlatego wszystko kojarzy
mu się z nowym ruchem religijnym. Prawda, jako taksówkarz,
parokrotnie woził też ludzi zrzeszonych w sekcie.
Odwinął list. Zieloną papeterię pokrywało równe, ładne
pismo kobiety, której nigdy nie widział. Na dole podpis "Twoja
Sylwia". Sylwia... - powtórzył w myślach. - Dziewczyna, z
którą będę wymieniał korespondencję terapeutyczną.
Drogi Sandro!
To miło, że pozwoliłeś, bym napisała pierwsza. Podobno
początki są zawsze najtrudniejsze, ale ja mam tyle do
powiedzenia! Na razie jesteśmy sobie obcy, lecz to na pewno
się zmieni. Moja szefowa mówi, że tylko pierwszy krok jest
trudny. Kiedy odpiszesz, będziemy mieli go za sobą. Myślę,
że epistoloterapia to cudowny pomysł. Sprawia, że ludzie
nie czują się już samotni, bo mają kogoś, komu mogą napisać
o swoich zmartwieniach. Odkąd sprowadziłam się do Amodos,
czuję się taka rozbita ! Mam nadzieję, że niedługo to się
zmieni. Poza tym to takie miłe i romantyczne, kiedy pod
twoje okno przylatuje gołąb, a ty wręczasz mu list i
programujesz adres.
Ale najpierw się przedstawię. Na imię mam Sylwia i
pracuję jako tancerka w nocnym klubie...
2. KLAUS HERTOGENBOSCH
Komendant Policji Klaus Hertogenbosch siedział w
gabinecie i rozmawiał przez telefon.
Z wyglądu przypominał muskularnego wieprza lub spasionego
buhaja (zoomorficzne skojarzenia jego podkomendnych na tym
się wyczerpywały), z charakteru należał do klasycznych
ponuraków. Prywatnie nie był narcyzem ani ociężałym
smutasem przeklinającym na widok swojego odbicia w lustrze.
Przeciwnie, uważał, że słuszna postura plus dodatkowe
kilogramy plus poważna fizjonomia świetnie pasują do szefa
glin. Wyczytał gdzieś, że przeciętny człowiek tak właśnie
wyobraża sobie policjanta i to wbijało go w dumę. Wygląd
plus charakter plus zawodowe doświadczenie oto elementy
składowe policjanta doskonałego. Dopełnienie - całkowite
poświęcenie się wykonywanej pracy. Życia prywatnego w
zasadzie nie prowadził, wszak był funkcjonariuszem
publicznym, a to do czegoś zobowiązywało. W rezultacie
postanowił upublicznić swą prywatność: stał się
ucieleśnieniem zawodu, a zawód stał się ucieleśnieniem
Klausa Hertogenboscha. W ten sposób osiągnął harmonię.
Pomimo tuszy silny, odporny i sprawny fizycznie, można
powiedzieć, że był typem twardziela.
Paląc cygaro, wykrzykiwał do słuchawki.
- Że co?... Że nastąpi zagłada miasta?... Kiedy?... Za
dwa tygodnie?... Wam też to powiedział?...
Wyjaśnienia porucznika Questa przerwały mu tylko na
chwilę.
- Spróbujcie przesłuchania z użyciem hipnozy - wołał
komendant. - Jeśli syntetyki nic nie dają... Bzdura,
kolego! Ten przyjemniaczek na trzeźwo plecie takie same
bzdury jak na haju. Nie ma co tracić czasu. To świr, ale ja
wiem, że coś ukrywa. Macie wydusić z niego TO COŚ; chcę,
żebyście wyżęli jego psychikę jak szmatę. Wtedy skapnie
jakaś cenna informacja... Tak... Tak... Wykonać!
Słuchawka wylądowała na widełkach.
Klaus Hertogenbosch podszedł do okna. Był spięty. Myślał
o fanatyku, którego wczoraj przesłuchał. Przedwczoraj go
ujęli - szaleńca prującego z ostrej amunicji do przechodniów.
Wariat krzyczał: "Uwalniam was od grzechu!" i kasował kogo
popadnie. Zanim dostał pocisk usypiający, zastrzelił
trzydzieści dziewięć osób. To nie pierwszy taki wypadek w
karierze Hertogenboscha. Uzbrojeni paranoicy byli prawdziwą
plagą. Tutaj różnica polegała na rekordowym odstrzale i
stopniu ześwirowania. Psychiatrzy stwierdzili tzw. obłęd
posłannictwa objawiający się poczuciem misji. Mógł nawracać
słowem, ale postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i
urządził sobie strzelnicę. Domorosły kapłan-morderca -
myślał komendant. - Nawiedzony skurwiel, najchętniej
skopałbym go na śmierć...
Przesłuchanie zaczęło się standardowo: kto, gdzie i kiedy?
Jednak Hertogenbosch nie otrzymał odpowiedzi. Fanatyk
powtarzał, że jest sześćset sześćdziesiątym szóstym
wcieleniem proroka Ezechiela i że kosmiczna rasa planuje
podbój Amodos. - Zastrzel się albo zwariuj, póki nie jest
za późno - pohukiwał na komendanta. Na pytanie, jak można
zwariować? - odparł: - To bardzo proste. Trzeba przez cały
dzień nie jeść, nie pić i nie wychodzić z mieszkania. Należy
czytać Lautreamonte'a i oglądać obrazy Boscha, palić
papierosy, pić kawę i słuchać płyt z muzyką śmierci... -
Zwłaszcza ostatnie zalecenie popsuło komendantowi humor. W
mieszkaniu Ezechiela znaleziono kolekcję płyt z muzyką
ostatniego tchnienia, kompozycjami techno zmiksowanymi z
jękami uśmiercanych.
Hertogenbosch spojrzał na zegarek. Nic tu po nim. Zamknął
walizkę i opuścił gabinet. Przed gmachem komendantury
osłupiał. Na ścianie widniało graffiti. Przemknęło mu przez
myśl, że to szczyt bezczelności, ale podszedł i przeczytał.
Rysunek przedstawiał czarną kulę przebitą nożem, a napis
głosił: ZIEMIA JEST PIEKŁEM INNEJ PLANETY.
Jutro trzeba będzie zamalować - pomyślał ze złością,
kierując się w stronę parkingu. Klął pod nosem.
3. JANEK PANTERA
Dookoła było osiedle prostokątnych bloków. Mężczyzna w
rozpiętym czarnym płaszczu stał na balkonie. Pod spodem nie
nosił bielizny, więc postronny obserwator mógłby uznać go za
ekshibicjonistę. Jednak mężczyzna nie miał takich
skłonności. Trzymał sztucer przytknięty do policzka i
oglądał niebo. Szarość brudnych mydlin, w dole miasto tak
martwe jak pogoda - wszystko zdawało się szeptać: znienawidź
mnie!... Mężczyzna umiał słuchać takich próśb. Z okiem
przytkniętym do celownika odprawiał seans nienawiści -
symbolicznie rozstrzeliwał rzeczywistość. Każdy dzień
witał w ten sposób.
Nazywał się Janek Pantera. Zewnętrznie nie różnił się od
innych ani z wyglądu, ani z obycia. Odmienność tkwiła w
środku. Koronną cechą ekscentryka jest niepojmowanie własnej
odmienności. Janek osiągnął ten etap: będąc przekonany o
własnej wyjątkowości, nie traktował jej jak dziwactwa.
Terapią mogłaby być opinia znajomych, miał ich jednak
niewielu i widywał rzadko. Powierzchowne kontakty z ludźmi
pozwalały mu grać kogoś, kim nie był. Maskował się
umiejętnie i w efekcie nikt nie podejrzewał, że Janek
Pantera uważa się za ostatniego krzyżowca.
Dawniej myślał o założeniu zakonu, jednak natura
samotnika nie pchnęła go w tym kierunku. Postanowił działać
sam. Ustanowił własny kodeks rycerski, zwyczaje i obrzędy.
Czuł wzniosłość swego powołania. Nigdy nie myślał o sobie:
Janek Pantera. Wolał przydomki o brzmieniu patetycznym:
Mściciel Graala, Anioł Przemocy, Rycerz Zmierzchu... Uważał,
że świat pogrążył się w kryzysie, ponieważ zniknął szacunek
dla formy. Sam bardzo szanował rytualność.
Janek podpadał prawnie pod kategorię fanatyka broni.
Istniał na to dowód: obwieszone sprzętem wojskowym ściany
jego mieszkania. Był to spory arsenał: pistolety, karabiny,
wyrzutnie, działka, kusze, noże, bagnety, paralizatory,
kije, rękawice, kamizelki, hełmy, ładunki wybuchowe i pasy z
amunicją. Został również fanatykiem zdrowego trybu życia. W
piwnicy urządził sobie siłownię. Zmajstrował maszynę z
linek, kamieni i złomu, na której codziennie ćwiczył. Rano
uprawiał jogging. Doskonalił ciało i charakter, ponieważ
planował ostateczną zagładę niewiernych. Powołanie poczuł
późno, kiedy powstał kościół inkluzjan. Z playboya
przeistoczył się w ascetę: odstawił kobiety, alkohol i
sztuczne żarcie. Rycerz powinien być czysty. W oczach Janka
inkluzjanie byli wcieleniem Szatana. Mieszkańcy Amodos
okazali się jednak ślepi, dlatego Janek postanowił, że sam
zniszczy sektę. Gromadził arsenał, ćwiczył, planował
zamachy. Wiedział, że musi czekać, aż osiągnie hart ducha i
pełnię sprawności kondycyjnej. Dopiero wtedy zostanie
ziemskim podkomendym Archanioła Michała - komandosem
Chrystusowego Legionu.
4. KOŚCIÓŁ
Religie rodzą się w różny sposób. W przypadku inkluzjan
zaczęło się od wysypiska śmieci. Pewnego dnia menel z hordy
grasującej na śmietniku trafił na bryłkę bursztynu z
zatopionym owadem. Znalezisko było nietypowe, więc schował
je do woreczka na szyi, sądząc, że to szlachetny kamień. O
trofeum milczał, aż dowiedział się, że inni także mają
kamienie. Okazało się, że wszyscy żebracy znaleźli bursztyny
tego samego dnia i w każdym tkwił zatopiony insekt. Z czasem
zaczęli nosić kamienie jak amulety.
Horda żyła w kartonowej wiosce nad brzegiem rzeki.
Szczątkowa organizacja opierała się na dystrybucji posiłków
i podziale śmietniska na rewiry. Amulety zmieniły
mentalność tych ludzi. Nocą przy ognisku oglądali bryłki
bursztynu. Szczególnie podobały im się owady, nie
przypominające znanych insektów. Były to trzycentymetrowe
korpusy o czarnym pancerzu, brązowych skrzydłach, sześciu
odnóżach, gryzącym aparacie szczękowym i czułkach
zakończonych czerwonymi gałkami. W ułożeniu przypominały
człowieka leżącego na wznak. Nocą kloszardzi siadali wokół
beczki ze smołą i medytowali. Amulety sprawiły, że
postanowili lepiej się zorganizować. Uzgodnili status
hordy, a obszar w sercu wioski uczynili miejscem rytualnym.
Na starej beczce wyrzeźbili podobizny owadów. Tak powstał
pierwszy ołtarz inkluzjan.
Nie znali słów "religia" oraz "misja", a jednak czuli
chęć głoszenia nowej wiary. Przestali mieć żal, że są na
marginesie, opuściło ich poczucie niższości. Zaczęli
współczuć tym, którzy nie wiedzieli o cudownych bursztynach.
Postanowili nawracać. Zaczęli od malowania graffiti,
najpierw pod mostami, z czasem w dzielnicach slumsów, a w
końcu na głównych ulicach Amodos. W ciągu roku miasto
pokryło się niezrozumiałymi rysunkami: z początku były to
owady, z czasem emblematy: podłużne litery "x" z wygiętą w
łuk kreską przecinającą środek. Ludzie mijali malunki
obojętnie, dopóki nie zdarzyła się rzecz dziwna. Inkluzje
zaczęli znajdować inni mieszkańcy Amodos. Biedni,
średniozamożni, bogaci - w niespodziewanych okolicznościach
natrafiali na kamienie z robakami. W mieście zapanowała moda
na zbieranie inkluzji.
W ciągu dwóch lat moda przeistoczyła się w kult. Gdy
odkryto, że pierwszymi jego wyznawcami byli żebracy z
obozowiska nad rzeką, kartonowa wioska stała się miejscem
pielgrzymek. Szacunkowa liczba inkluzji sięgała stu tysięcy.
Bogaci przemysłowcy założyli fundację wspierającą ruch
religijny i sfinansowali budowę świątyni w sercu wioski.
Dopiero wtedy inkluzjanie zarejestrowali się jako związek
wyznaniowy. Kapłanami zostali ci, na których łaska spłynęła
najwcześniej. Żebracy przywdziali purpurowe szaty i
odprawiali nabożeństwa tam, gdzie niegdyś cierpieli głód i
upokorzenie.
Doktryna inkluzjan opierała się na "dogmacie łaski".
Głosił on, że znajdowanie inkluzji jest oznaką bożej
przychylności, a im więcej bursztynów ktoś posiada, tym
większa jego zasługa. Kultową księgą inkluzjan były Święte
Zwoje, podyktowane w religijnym transie przez jednego z
kapłanów wersy uznane za epifanię. Opisywały założenia
kościoła oraz wymieniały zakazy i nakazy adresowane do
wiernych. Podporządkowywały działalność wspólnoty celowi
nadrzędnemu: oczekiwaniu na odrodzenie się ludzi pod
postacią owadów. Wierni powinni być posłuszni poleceniom
kapłanów (inkluzytorów) i oczekiwać zbawienia. Fragmenty
Świętych Zwojów odczytywano codziennie w świątyni. Wokół
kościoła powstały budynki mieszkalne i cele dla eremitów,
którzy dawali przykład pobożności, smarując ciała cukrem i
resztkami jedzenia, aby mogły chodzić po nich owady.
Fenomen sekty stał się przedmiotem badań naukowych.
Starano się wytłumaczyć zjawisko na gruncie psychologii.
Jeden z badaczy pisał: W przypadku inkluzjan mamy do
czynienia ze znanym psychologom "syndromem zbieractwa".
Emocjonalny stosunek kolekcjonerów do przedmiotów (np.
znaczków, monet) występuje tutaj w formie przekształconej,
bowiem inkluzjanie deifikują swój nawyk. Wydaje się, że
przyczyną sakralizacji jest nieznane pochodzenie bursztynów,
budzące w ludziach głód mistycyzmu. Z braku wyjaśnień
racjonalnych obrano rozwiązanie nadprzyrodzone.
Tymczasem rosła liczba wyznawców, a wraz z nią liczba
owadzich amuletów. W sześciomilionowym Amodos inkluzjanie
skupiali milion osób. Siłą sekty była tajemnica tkwiąca w
bursztynach. Nikt nie zauważył, że żywe owady głupiały w
zetknięciu z nimi jak od środka toksycznego, a motyle,
siadając na ich powierzchni, spalały się na popiół.
5. SYLWIA
Sylwia Bun pracowała jako tancerka w nocnym klubie
"IANTAR". O północy kończyła występ, szła do garderoby,
siadała przed lustrem i zmywała makijaż. Lustro miało
wysokość ściany, odbijało ciało Sylwii spełniające wymogi
stawiane kandydatkom - wymiary, wzrost, waga, pełne piersi,
smukłe nogi i uwodzicielska twarz. Nogi, pachy i ręce miała
wydepilowane, a zarost łonowy przystrzyżony dokładnie w
kształt równobocznego trójkąta.
Tydzień temu zapisała się do poczty terapeutycznej. Dała
się skusić reklamie i zapłaciła za miesiąc usług. Po
pierwsze: była ciekawa. Po drugie: podobał się jej pomysł
korespondowania z osobą dopasowaną do niej charakterem. W
torebce miała list, którego nie zdążyła przeczytać przed
wyjściem do pracy. Otworzyła kopertę.
Droga Sylwio!
Twój list czytałem kilka razy i bardzo mi się spodobał.
Jesteś otwarta, serdeczna i wrażliwa. Z taką osobą jak ty
zawsze chciałem się zaprzyjaźnić. Ja też uważam, że poczta
terapeutyczna to świetny pomysł. Korporacja "Amber" zarabia
na ludzkiej samotności, ale pozwala ją ludziom przezwyciężać
i za to godna jest szacunku.
Teraz się przedstawię. Nazywam się, jak już wiesz, Sandro
Larkin. Jestem taksówkarzem. Pracuję tylko na jedną zmianę i
to mi odpowiada. Odkąd wprowadzono taksówki komunalne, nocne
kursy zostały prywatnym taksówkarzom zabronione. Zamiast
komputerów taksówkami kierują umysły skazanych przestępców.
Ich ciała się hibernują, a ich wyizolowane umysły kierują
pojazdami, wyposażone w implanty głosowe. Mają zakaz rozmowy
z klientami, a jednak czasami przerywają milczenie, by się
pożalić. Bardzo przygnębia mnie myśl, że ktoś może odbywać
karę tak okrutną. Ale do rzeczy.
Moje stowarzyszenie taksówkarskie nazywa się "Imago" i
skupia trzysta pojazdów. Jeżdżę starym modelem Olfena 30,
ale przyzwyczaiłem się do niego i nie zamieniłbym się na
inny...
Sylwia zastanawia się, jaki może być Sandro prywatnie.
Poczta odradza osobistych kontaktów - mogłyby zakłócić
przebieg terapii. Ale Sylwia jest ciekawa. Jaki on jest jako
facet ?... Niespodziewanie ta myśl podnieca ją. Zamyka oczy
i wyobraża sobie miłość pod prysznicem. Przystojny,
umięśniony mężczyzna miażdży ją, opartą o kafelki.
Wtedy budzi się i widzi brązową inkluzję wśród kremów,
pomadek i emulsji.
Dotyka jej palcem i czuje dreszcz. Wizja powraca. Sylwia
zaczyna się onanizować. W jej fantazji cudowny samiec
wchodzi w nią twardym bagnetem; w jednej chwili wybuchają
tysiącem słońc.
Lustro odbija ją spoconą i dyszącą. Sylwia śmieje się i
chowa kamień do torebki. Zwilża tampon rozpuszczalnikiem i
przystępuje do zmywania makijażu. W myślach układa kolejny
list do Sandra.
6. WYBUCH
Była noc. Pod ścianami budynków, między neonowymi
światłami przemykał mężczyzna. Miał nieprzemakalny płaszcz i
plecak, w którym niósł ładunek wybuchowy. W kieszeni
zapalnik. Szedł obwiązany kapturem, czasami biegł. Mijał
zardzewiałe trzepaki, śmietniki i podwórka zawalone gruzem.
Na rondzie Hamana przystanął i wyjął noktogogle. Po drugiej
stronie znajdował się sklep pokryty wizerunkami owadów.
Mężczyzna wyjął zawinięty w papier ładunek i ruszył tam
klucząc między kręgami światła. Slalom trwał kilka minut. W
końcu dotarł do kiosku i położył zawiniątko pod ścianą.
Zmontował zapalnik. Następnie odszedł pośpiesznie,
rozglądając się, czy nikt go nie śledzi. Gdy był już
dostatecznie daleko, wyjął z kieszeni pilota. Uchylił
plastykową szybkę, nacisnął guzik, błysnęło, rozległ się huk
i sklep wyleciał w powietrze. Mężczyzna zniknął w bramie. W
mieszkaniu zaznaczył na ścianie trzeci krzyżyk. Sklep
inkluzjan przy rondzie Hamana był trzecim tego typu obiektem
wysadzonym przez Janka Panterę.
7. KOŚCIÓŁ
Mieszkańców Amodos nie zaszokowało powstanie nowej sekty.
W mieście, w którym każda nowinka religijna znajdowała
wyznawców, kolejny kamyk w politeistycznej mozaice nie
zdziwił nikogo. Przelotne zainteresowania, sezonowe mody. Po
roku inkluzjanie zobojętnieli nawet mediom. Traktowano ich
pobłażliwie jak Nazikrisznowców, Czcicieli Płaskiej Ziemi i
Neoscjentystów. Milcząca przychylność była dla inkluzjan
korzystna, szybko zyskali opinię kościoła umiarkowanego. Nie
narzucali wiary przymusem. Ludzie, którzy znajdowali
inkluzje, sami garnęli się do kościoła. Z upływem lat sekta
zyskiwała coraz większe wpływy. Jej wyznawcami byli także
wpływowi obywatele Amodos, w większości hojni darczyńcy.
Prezes korporacji "Amber", dziedzic rodzinnej fortuny,
oficjalnie przystąpił do inkluzjan. Lista sponsorów
zawierała inne znane nazwiska: Scott Landock, właściciel
fabryk meblowych i Albrecht Munster, prezes spółki
"Metamorfion" zajmującej się chirurgią plastyczną,
znajdowali się w pierwszej trójce. Inkluzjanie byli prężni
organizacyjnie - dwa razy w roku urządzali zbiorowe modły na
stadionach, wspierali biedotę miejską, zakładali sklepy z
dewocjonaliami. Fala przychylności wkrótce się więc od nich
odwróciła. Wpływy sekty wydały się ludziom za duże. Różnice
wyznaniowe zaczęły dzielić przyjaciół i rodziny. Sto tysięcy
pozostałych w Amodos chrześcijan biło na alarm ostrzegając
przed nową falą pogaństwa. Apele spotkały się z odzewem.
Inkluzjanie zaczęli mieć wrogów, rosła liczba pobić i
podpaleń, na murach wypisywano wrogie hasła. Ten kij miał
dwa końce - w opinii publicznej zaczął się rysować obraz
niewinnych męczenników. Chrześcijanie, widząc, jaką burzę
rozpętali, zaniechali krytyki. Fala opadła, ludzie zaczęli
się uspokajać. Jedynie Janek Pantera, który nienawidził
sekty od chwili jej powstania, nie odwołał zemsty. Na razie
wysadzał sklepy, ale wkrótce zamierzał stoczyć decydujący
bój z niewiernymi.
8. PRZESŁUCHANIE EZECHIELA
Klaus Hertogenbosch zjechał windą do piwnic Komendy
Miejskiej i podszedł do budki strażników. Zza kuloodpornej
szyby mógł się przyjrzeć pracy podwładnych. Nie wiedzieli o
jego wizycie, więc atmosfera była luźna. Dwóch dryblasów
siedziało z nogami na stole i gapiło się na
sadomasochistyczny seks z kasety. Kiedy Hertogenbosch
zapukał, zerwali się i stanęli na baczność.
- Zaprowadźcie mnie do Ezechiela.
Poszli korytarzem, mijając cele z podejrzanymi. Na końcu
lewej odnogi były przezroczyste drzwi.
- To tutaj - wskazał strażnik.
- Jak się wczoraj zachowywał?
- Standard. Świrował od samego rana. Kilka razy prosił o
spray przeciwko owadom.
Komendant przyjrzał się skulonemu w kącie zabójcy.
- Dobra, otwieraj!
Karta magnetyczna rozsunęła drzwi. Więzień podniósł się.
- Krzesło - polecił Hertogenbosch.
Strażnik nacisnął guzik przy pasku i ze ściany wysunęło
się krzesło z klamrami na stopy i nadgarstki.
- Siadaj! - polecił Hertogenbosch więźniowi.
Ezechiel podszedł wolno do krzesła. Usiadł. Klamry i pas
zatrzasnęły się natychmiast. Paznokcie miał połamane,
krwawiące opuszki. Dopiero teraz ujrzeli, że ściany
pomieszczenia są pokryte znakami przedstawiającymi owady na
szubienicach. Ezechiel musiał je wydrapać paznokciami.
Hertogenbosch wskazał strażnikowi drzwi.
- W porządku, spływaj. Drzwi mają być uchylone.
Następnie podszedł do Ezechiela i walnął go w twarz.
- Ty skurwysynu.
I jeszcze raz.
- Trzydzieści dziewięć osób zginęło przez ciebie!
Opanował się i zapalił papierosa.
- Nie chciałeś zeznawać pod hipnozą. Znaczy to, że albo
nie jesteś podatny na jej wpływ, albo cały czas gadasz
prawdę. Jeżeli nie kłamiesz, to znaczy, że nie jesteś takim
idiotą, na jakiego wyglądasz. Coś wiesz i maskujesz to w
durnych opowiastkach o kosmitach i inwazji. Sądzę, że masz
na myśli zamach terrorystyczny, o którym się potajemnie
dowiedziałeś, ale nie chcesz przyznać tego wprost. To jest
związane z sektą "Pocałunek Prawdy", która dwukrotnie już
podkładała bomby i truła ludzi gazem. Nie mam na to dowodów,
ale tak podpowiada mi intuicja. A w zawodzie gliniarza
intuicja znaczy więcej, niż się ludziom wydaje.
Hertogenbosch wydmuchał dym prosto w twarz Ezechiela.
- Masz mi coś do powiedzenia?
- Tak - odparł niespodziewanie zabójca.
- Więc słucham.
- Zginiecie. Wszyscy.
- Powtarzasz się, synku - komendant wziął zamach, ale
zatrzymał go wzrok więźnia. W życiu nie widział takich oczu.
- Niech pan wyda rozkaz zabicia wszystkich inkluzjan.
- Co?!
W tym momencie Ezechiel nie przypominał psychicznie
chorego.
- Akcja musi być tajna, żeby nikt nie sypnął.
- Powiedziałeś: inkluzjan?! - komendant wciąż trzymał
rękę w zamachu.
- Tak. Ich kościół jest tylko parawanem. Naprawdę
komunikują się z istotami pozaziemskimi. Bursztyny to
przekaźniki. Robią wszystko, by przygotować najeźdźcom
miasto do podboju.
Hertogenboscha zatkało.
- Czy dlatego zabiłeś tych ludzi?
- Tak. Większość należała do sekty. Śledziłem ich.
Akurat wracali z nabożeństwa.
Zapadła cisza. W mózgu Hertogenboscha wrzało. Rozsądek
podpowiadał, że nie należy ufać psychopacie. "Muszę go
rozgryźć..."
Wtedy rozległ się krzyk.
- Zabierają mnie!!!
Twarz zabójcy wykrzywiła się upiornie. Jego ciało,
przymocowane do krzesła, szarpało się jak w padaczce.
Przybiegli strażnicy.
- Nie wchodzić! - krzyknął komendant.
Jak opanować sytuację? Trzasnął Ezechiela w twarz.
- Uspokój się!
Nic z tego. Przesłuchiwany drgał jak na krześle
elektrycznym. Jednocześnie próbował mówić.
- Baarakhhh... nad rzeeeką... Za trzy noc-c-eee...
Połączą się... Wtedy będzie za późn... Trzeba ichhh
powstrz... Powchh-strzymaj ich, Straż-ni-ku ! Aaargh!
Robaki, obłażą mnie, zabierzcie jeeee !!!...
Ponowne uderzenie. Zabójca znieruchomiał. Odchylił głowę
i utkwił wzrok w suficie. Hertogenbosch spojrzał w tym samym
kierunku. Nad krzesłem wisiała przyklejona do tynku
inkluzja.
- Spalę się - wyszeptał więzień.
Bursztyn odkleił się jak pluskwa. Spadł na nieruchomą
twarz Ezechiela i w tej samej chwili wybuchł pożar. Zabójca
płonął razem z krzesłem, śmiejąc się histerycznie. Celę
wypełnił dym i smród palonych włosów.
- Gaśnica! - wrzasnął komendant przez drzwi.
Wbiegł strażnik i uruchomił wodę ze szlaucha. Strumień
uderzył ciało Ezechiela, gasząc płomienie. Spod ociekającej
piany wyzierała czerwona skóra. Poparzenia trzeciego
stopnia, pomyślał głupio Hertogenbosch. Strażnicy byli tak
samo oszołomieni.
- Szefie, podpaliłeś go?!
- Zamknij gębę.
Ezechiel jest martwy, jego twarz nie przypomina ludzkich
rysów. W zwęglonym oczodole pobłyskuje złowrogo bursztyn.
- Zróbcie coś z tym - rozkazuje Hertogenbosch, wychodzi i
ogłupiały kieruje się w stronę windy.
9. PRZYGOTOWANIA
Janek dusił się z braku powietrza. Miasto osaczało go.
Poruszał się labiryntem ulic, brodził po kolana w śmieciach.
Wokół był beton sięgający nieba. Nie mógł odetchnąć
głęboko, bo od spalin kręciło się w głowie. Nie mógł biec,
bo ulice były zapchane. Gdy zadzierał głowę, nie widział
nieba. Szczyty bloków zakrzywiały się na styku chmur,
tworząc betonową kopułę. Ludzie, których mijał, mieli
wypisane na twarzach jedno słowo: klaustrofobia. Nagle
wszystko zaczęło się odkształcać. Budynki zwijały się jak
płachty, śmieci buchały ku niebu. Chciał krzyczeć, ale usta
miał sklejone strachem. Umieram - pomyślał. I w tej samej
chwili wystrzelił jak pocisk. Szybował po nocnym niebie, aż
poczuł, że stopniowo opada. Zginę - pomyślał. Lecz
zetknięcie z gruntem było łagodne jak pocałunek. Rozejrzał
się. Wokół niezmierzony step oświetlony księżycem i
gwiazdami. Zapach trawy i powiew wiatru. Otoczenie zdawało
się szeptać: Janku, jesteś wolny.
Zaczął biec przed siebie. Śmiał się i krzyczał. To było
jak spełnienie marzeń.
(czuć na twarzy pocałunki wiatru mieć źrenice otwarte na
okruchy gwiazd przestać odróżniać szum krwi od szemrania
rzeki bicie serca z rytmem nocy pomylić samotny bieg przez
pustkę pod niebem skrzącym się bielą oddech nadwyrężony czuć
ziemię pod palcami pieścić jej sypkość taka noc wszechświata
pełna czujesz jak zestrajasz puls serca z wahadłem nocy
refleksy lunarnego blasku srebrzą krajobraz są słońcem pod
którym zakwitają tajemnice za dnia uśpione noc wyrywająca
sercu dzikość noc wszechświata pełna!)
Janek biegnie. Niemal nie dotyka ziemi. Nagle przewraca
się i ma wrażenie, że zaraz się obudzi. Ale sen przychodzi
ponownie.
Tor kolejowy biegnie równolegle do rzeki. W świetle
księżyca dwie linie, odcinki wyrastające z mroku i celujące
w mrok. Rzeka srebrzy się księżycowo, szyny wyglądają jak
skamieniała drabina. Mrok zaciemnia plamy drzew i krzewów.
Areały brzegu nikną poza kręgiem lunarnej poświaty. Noc,
rzeka i księżyc komponują ten pejzaż.
Janek kroczy kolejowym torem jak linoskoczek. Oczekuje
przeciwnika. Nad sobą ma rozgwieżdżone niebo, w ręku trzyma
miecz. Obnażona klinga kontrastuje z czernią jak promień
światła, którym można przebić mrok. Noc jest freskiem
maskującym świat niewidzialny. Za jej parawanem kłębią się
strzygi, wilkołaki, wampiry, nietoperze, szczury, gnomy i
bazyliszki. Słychać ich wycie, chichot, syki, pierdzenie,
siorbanie i mlaskanie. Pandemonium kłębi się na wężową
modłę, ociekając krwią i uryną, splecione w perwersji
cierpiętniczo-rozkosznej, niepojętej ekstazie bólu
podskórno-podziemnego, gdzie światło nie ma wstępu i dzieją
się rzeczy, od których człowiek siwieje. Wszystko to za
dźwiękoszczelną ścianą nokturnowego pejzażu. Zmysły Janka
nie mogą tego rejestrować. Lecz jego przeczucie sygnalizuje
świadomości to, czego podświadomość się boi. W taką noc nie
można być spokojnym.
Wróg czai się na drugim brzegu. Jest tam wzgórze, na nim
stary budynek. Janek widzi stroboskopową pulsację i czuje
ZŁO. Jednocześnie przypomina sobie to miejsce. Przecież
rzeka płynie za jego blokiem! Park i wzgórze istnieją
naprawdę! Te budynki to baraki, obok których często
przechodzi! Miecz Janka roztacza blask. Lumen divino. Na
głowni widnieje wygrawerowane imię: Christus. Lucifer czyli
"niosący światło". Nie dać się oszukać! Poświata wokół
wzgórza jest taka piękna...
Torem kolejowym przechodzą dwie postacie. Mężczyzna i
kobieta. Trzymają się za ręce, jakby tańczyli pawanę. Mają w
sobie coś z widm, pajęczą lekkość, która pozwala im płynąć
jak konikom morskim. Księżyc liże klapy smokingu i spinkę od
krawata mężczyzny, dobywa refleksy z karnawałowej sukni
kobiety. Janek zeskakuje z torów. Przechodząc spoglądają na
niego z pretensją. Ciągną za sobą pasmo krwi jak ślimak
strużkę śluzu. Gdy pochłania ich noc, Janek już wie. To
wysłannicy Piekła, których musi zabić. Unosi miecz w
pragnieniu zemsty, ale wizja znika.
Budzi go szelest deszczu.
*
Drogi Sandro!
Ja też bardzo się cieszę, że Cię poznałam. Możesz to
uznać za dziwne, ale zawsze umiałam przejrzeć ludzi na
podstawie tego, co mówią i piszą. Mam taki dar. Pewnie jesteś
ciekaw, co myślę o Tobie? Nie martw się, naprawdę utrafiłeś
w moje gusta. Może nie powinnam pisać tego otwarcie, ale
jestem bardzo szczęśliwa, że Cię poznałam. Sposób, w jaki
opisałeś swoją pracę, swój tryb życia i stosunek do świata,
sprawił mi wiele radości. Momentami pisałeś nieporadnie, ale
to właśnie mnie urzekło. Jest w Tobie coś z chłopca,
smutnego i marzącego o lepszych dniach. Chciałabym sprawić,
żeby Twoje dni stały się lepsze! Myślę, że do siebie
pasujemy. Wymieniliśmy dopiero po jednym liście, a już
wyczuwam coś takiego. To chyba "kobieca intuicja"...
Sandro, wiem, że nie powinniśmy, ale... spotkajmy się!
Może to ryzykowne, ale spróbować warto. Myślę, że
bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem jest lepszy od
najserdeczniejszego listu. Jeśli uważasz tak samo, odpisz,
co sądzisz o moim pomyśle. Dajmy sobie szansę! Może nasza
przyjaźń pięknie się przez to rozwinie...
Twoja Sylwia
Droga Sylwio!
Może to zbieg okoliczności, może przeznaczenie, ale od
kilku dni myślałem o tym samym. Mówię oczywiście o
spotkaniu. Dobrze, że to zaproponowałaś. Ja bałem się
napisać o tym wprost, bo może byś uznała, że za bardzo się
narzucam. Nie chciałem Cię płoszyć takimi propozycjami.
Mogłabyś je źle zinterpretować. Wiesz, jacy są faceci...
Ponieważ cały dzień jeżdżę taksówką, będziemy się mogli
spotkać w nocy. Boję się tylko, że ty będziesz wtedy zajęta;
w końcu tańczysz w klubie nocnym. Jako wstępny termin
proponuję czwartek. Godzina jest do uzgodnienia. Zależy mi
też na cichym i spokojnym miejscu. Chyba ostatnim takim
obszarem w Amodos jest dorzecze. Tam będziemy samotni i
wolni od zgiełku. Odpisz prędko
Twój Sandro
*
Hertogenbosch wiedział, na co się porywa, nie wiedział
jednak dlaczego. Robił coś, co jako rutynowany gliniarz
powinien uznać za idiotyzm. Lata praktyki, setki czynności
operacyjnych, wiedza życiowa nauczyły go, że intuicji można
ufać tylko w ostateczności. Jednak nawet wtedy nie należy
ufać jej bezgranicznie. Tymczasem komendant postanowił
działać na podstawie przeczucia. Gdy przeszukiwał pliki
kartograficzne w celu ustalenia miejsca, o którym mówił
Ezechiel, kierował nim tajemniczy impuls. Barak nad rzeką,
na wzgórzu. Było tego trochę. Ruiny fabryki, stare wiaty,
opuszczony klub kajakowy... Tam się coś wydarzy - huczało mu
w mózgu - jestem tego pewien. Sekta "Pocałunek Prawdy"? To
by nawet pasowało, w końcu topili w rzece swoje ofiary.
Inwazja z kosmosu ? Ezechiel nie mówił tego wprost. Jego
słowa były szyfrem. Równie dobrze mogło chodzić o
organizację przestępczą związaną z inkluzjanami. Kościoły
zawsze przyciągają oszustów. Pojutrze, nad rzeką, przy
barakach. Hertogenbosch nie skieruje tam patrolu ani grupy
interwencyjnej. W ogóle nie podejmie oficjalnych działań.
Nie chce obarczać podkomendnych swoimi podejrzeniami.
Pójdzie sam, by osobiście przekonać się, ile jego teoria
jest warta. Klub żeglarski znajduje się na wzgórzu. To na
pewno tam. Pojutrze, w nocy, nad rzeką.
*
Janek Pantera klęczał z twarzą przyciśniętą do miecza.
- Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a
przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam
obroną. Pokornie prosimy, aby go Bóg pogromić raczył, a Ty,
wodzu niebieskich zastępów, Szatana i złe duchy, które na
zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do
piekła.
Była czwarta nad ranem, właśnie obudził się z koszmaru.
Śnił drugą część snu nad rzeką. Postacie zniknęły, a Janek z
mieczem w dłoni pognał za nimi. Przedzierał się przez
kożuch ciemności, aż znalazł się u stóp wzgórza. Łagodne
wzniesienie wieńczyła osunięta rudera. Janek ujrzał parę
spowitą światłem. Teraz... Muszę ich zabić... Uniesiony
wysoko miecz eksplodował. Zamiast niego w ręku Janka pojawił
się panzerfaust. Ciężar zgiął mu ramię, Janek pochylił się.
Skłon uratował mu życie. Mężczyzna w płaszczu celował do
niego z pistoletu. Janek poczuł, że to koniec. W tym
momencie druga kula utkwiła mu w brzuchu. Upadł w kałuży
krwi i zamknął oczy. Dobiegł go diabelski chichot, który był
jak igła wbita pod paznokieć. Spadał w głąb studni
cembrowanej złowieszczym śmiechem. Zawroty głowy. Światło.
Obudził się zlany potem. Złożę ofiarę - pomyślał. -
Zabiję demona i oddam życie.
*
Czwartek w nocy pasuje mi, bo mam akurat wolne.
Spotkajmy się o dziesiątej, w pobliżu mostu Kadmosa.
Kocham Cię!
Sylwia
Naprawdę się cieszę, że termin ci odpowiada. Proponuję
jednak inne miejsce. Najlepsze byłyby budynki starego klubu
żeglarskiego, dwieście metrów od mostu. Spotkajmy się tam,
zobaczysz, będzie wspaniale!
Kocham Cię!
Sandro
*
Dwie chmury unosiły się nad rzeką. Gdy wydzieliły się z
nich niewidoczne, widmowe opary, obłoki podpłynęły do
siebie. Ich mglista konsystencja zaczęła błyskać iskrami
wyładowań. Rozkropelkowana świadomość przekazywała/odbierała
informacje.
- W nocy amulety zaczną przewodzić moc obliczeniową.
Struktura organiczna jest już gotowa, brakuje nadbudowy
neuronalnej. Kiedy oddziaływanie transmiterów zwielokrotni
empatię, reakcja przebiegnie błyskawicznie. Zadziała efekt
domina, z umysłu do umysłu, z miasta do miasta, w końcu cała
planeta wejdzie w fazę letargu.
- Czy wszystko jest gotowe?
- Tak, korporacja spełniła swoje zadanie.
Chmury zniknęły.
10. TAJNA KRUCJATA
Kochankowie przygotowują się do spotkania. Sandro ogląda
swoją twarz w lustrze i myśli o Sylwii, która widzi swoje
odbicie i myśli o Sandrze. Sandro goli się, Sylwia wyciera
twarz tonikiem. Zachowują się jakby istniała między nimi
niewidoczna więź skłaniająca do jednoczesnego brania
prysznica, mycia zębów i perfumowania skóry. Ich myśli
zazębiają się w gorączce podniecenia, żyją sobą. Są jak
jednojajowi bliźniacy związani symultanicznością. Znajdują
się w różnych punktach Amodos, robiąc to samo. Toaletę kończą
o jednej porze. Zakładają kurtki i wychodzą z mieszkań.
Sylwia pojedzie metrem, Sandro pójdzie pieszo. Do
wyznaczonego spotkania zostało czterdzieści minut. Nad
miastem wisi drżąca cisza. Zmierzcha.
*
Przekleństwa cisną się komendantowi na usta, gdy błądzi w
parku nad rzeką. Grunt pod butami jest podmokły. Zawsze miał
dobrą orientację, a jednak zgubił się w gąszczu. Nie
podejrzewał, że w Amodos mogą istnieć kilometry dziczy. Pod
płaszczem ciążą mu dwa pistolety. Co chwila trafia na jakąś
ścieżkę, ale nie może znaleźć kierunku. Szlag by to!... Ten
cholerny barak musi tu być! Powinienem wziąć kompas, nie
błądziłbym jak głupek. Nad głową brzęczą niezmordowane
komary. Buty zapadają coraz głębiej. O żeż kurwa! - warczy
pod nosem Hertogenbosch, gdy spostrzega, że ścieżka, którą
szedł, wpada do brudnego stawu.
*
Krótkie włosy, czarny płaszcz i skórzane buty dobrze
pasują do wizerunku Janka Pantery. Idzie wybetonowanym
brzegiem, na plecach ma brezentową torbę, a w niej ręczną
wyrzutnię pocisków rakietowych. Pod płaszczem opinają go
szelki z kaburami, u pasa wisi nóż. Ostatni Krzyżowiec,
Mściciel Graala, Anioł Przemocy... Z zaciętą twarzą idzie na
spotkanie przeznaczenia. Gotowy zginąć i gotów zabijać.
Nadszedł dzień sądu, jego prywatny Armageddon. Miasto nie
zdaje sobie z niczego sprawy. Uratuję Amodos, tę chorą
metropolię, choćbym sam miał zginąć. Na tym polega
poświęcenie, a ja jestem rycerzem. Honor jest ważniejszy niż
życie.
*
Noc. Księżyc. Na wzniesieniu stoją baraki. Dawno temu
były pomieszczeniami klubu żeglarskiego. Obecnie są tylko
ruiną. Sandro Larkin pisał tu młodzieńcze wiersze. Teraz
zdąża w podobnym celu. Znowu czuje miłość. Idzie szybkim
krokiem. Spogląda na zegarek. Sylwia przyjdzie za dziesięć
minut. Wreszcie się spotkają. Znają się tylko z listów. Jak
wygląda, jaki ma głos? Jest tancerką, nie może być brzydka.
Lecz czy spełni moje oczekiwania? A czy ja - czy ja
spodobam się jej? Sandro podnosi kołnierz kurtki. Zaczyna
padać.
*
Przyszła wcześniej. Nie mogła się doczekać. Jest spięta i
pobudzona. Jak przed egzaminem albo przyjęciem do pracy.
Jesteśmy szaleni - myśli. Jakie to romantyczne. Sylwia
czeka na swojego Sandra. To takie piękne. Nasza miłość od
pierwszego listu. W baraku jest ciemno i zimno. Sylwia pali
papierosa, otulona szalem. Czeka.
*
Janek leży za pniem drzewa. Jest niewidoczny. Jego
kamuflaż to noc, gałęzie i twarz pokryta barwami
maskującymi. Czeka od dwóch godzin. Przyszedł o zmierzchu.
Przed kwadransem do baraku weszła pierwsza osoba.
Dziewczyna. Wszystko jest jak we śnie. Noc, to miejsce, ten
budynek. Janek czuje zło emanujące od baraku. Odkąd weszła
tam dziewczyna, zło jest potężniejsze. Ma przy sobie ręczną
wyrzutnię rakiet - już teraz mógłby rozwalić budę. Ale
poczeka. We śnie była jeszcze jedna osoba. Mężczyzna.
Połączą się, dopiero wtedy ich zgładzi. Wszystko musi być
jak we śnie.
*
Hertogenboscha zalewała zła krew. Dyszał jak parowóz,
klął jak szewc, ręką ocierał pot z czoła. Przedsięwzięcie
wydawało mu się kretynizmem. Gdy teraz zdał sobie sprawę z
absurdalności sytuacji - komendant policji błądzi w
nadrzecznych chaszczach, prowadząc urojone śledztwo - poczuł
się jak idiota. Bałwan!... A jednak determinacja nie
opuszczała go, czuł, że w końcu znajdzie barak. Było ciemno,
poświecił sobie latarką. Kwadrans mozolnego marszu i
wysiłek został nagrodzony. Snop światła trafił na
wzniesienie, którego szczyt zdobiła pokraczna rudera.
Komendant zadrżał.
*
Ocknęła się z zamyślenia, słysząc kroki. Czyjeś buty
rozdeptywały gruz na wzgórzu.
- Sandro?
W wejściu stanął mężczyzna. Widziała obrys jego sylwetki,
słyszała zmęczony oddech.
- Sylwia? - wyszeptał mężczyzna krzesząc ogień z
zapalniczki.
Blade światło ogarnęło wnętrze, kładąc na ścianach wielkie
cienie. Widzieli teraz swoje twarze. W milczeniu pożerali
się wzrokiem. Sandro podszedł do niej i zdjął palec z
zapalniczki. W ciemności objęli się delikatnie. Sylwia
gładziła jego policzek, Sandro całował ją we włosy.
- Kocham cię - powiedział.
- Kocham cię - odparła.
*
Janek sięgnął po wyrzutnię, gdy mężczyzna pojawił się u
stóp wzgórza. Obserwował, jak wspina się w stronę baraku i
wolno odbezpieczał broń. Oparł łokieć o kamień i włączył
celownik noktowizyjny. Postać mężczyzny zniknęła w drzwiach.
Janek wycelował.
*
Hertogenbosch wszedł na wzniesienie i zamarł.
Pozostałości starej wiaty nie były tym, czego szukał.
Ujrzał drugie wzgórze, na którym stał barak z oknami
wypełnionymi bladym światłem. Usłyszał odgłos odbezpieczanej
broni. Pod drzewem, dziesięć kroków od niego, leżał
mężczyzna.
*
Huk eksplozji rozdarł ciszę. Ze szczytu wzgórza trysnął
gejzer ognia i gruzu, jak z wulkanicznego krateru. Komendant
zamarł ogłuszony. Na kilka sekund okolica pojaśniała niczym
od błyskawicy. To wystarczyło, by ujrzał zdejmującego
słuchawki sprawcę eksplozji. Betonowe odłamki spadały w
krzaki i pluskały w wodzie. Hertogenbosch wyszarpnął
pistolet i skierował latarkę na Janka.
- Rzuć broń! - krzyknął.
Janek odwrócił się, wyjmując nóż, lecz kula z pistoletu
utkwiła mu w brzuchu. Upadł na plecy, łapiąc powietrze jak
ryba. Komendant podszedł do umierającego. Wyjął
legitymację, jakby chciał tym złagodzić jego ból. Janek czuł
drętwiejące ciało i chłód sięgający serca. Uratowałem
miasto i tak mi odpłacili - myślał, wpatrując się w
Hertogenboscha. - I to policja, która ma chronić ludzi...
Jakie to absurdalne!
Chwilę przed śmiercią ten absurd wydał mu się czymś
świętym, jak przysięga składana przez rycerzy ginących w
piaskach pustyni z nadzieją na życie wieczne.
*
Komendant przeszedł na drugie wzniesienie. Był tam
krater metrowej głębokości, zasypany do połowy gruzem.
Światło latarki wydobyło z ciemności dwa ciała. Leżały obok
siebie i nie miały już cech ludzkich. Hertogenbosch ujrzał
czerwono-fioletowe chrząszcze o lekko humanoidalnych głowach
i kończynach. Ceglane odłamki pokrywające pancerz i skrzydła
miały kolor bursztynu.
11. PRZEKAZ Z KOSMOSU
Owadzie powłoki Sylwii Bun i Sandro Larkina roztaczały
bursztynową aurę. Z poświaty uformowała się kula wielkości
pięści, tańcząca łupinami płynnej żywicy. Choć nie wysyłała
widocznych fal, Hertogenbosch poczuł, że coś wdziera mu się
do mózgu. Usłyszał szum i wyłaniający się z niego bulgot.
Onomatopeiczna symfonia skrystalizowała się w niski,
skrzypiący głos.
- Mówić - ty - przekaz - śmierć - inwazja...
Hertogenbosch znieruchomiał jak zając sparaliżowany
halogenem.
- Jesteśmy istotami - mówiła kula - nadzorcami i
zarządcami waszej cywilizacji. Życie na Ziemi jest
eksperymentem naszych antropologów, którzy od dawna
obserwują was i robią badania. Odrzuć niedowiarstwo,
Strażniku, zostałeś wybrany. Będziesz jedynym człowiekiem
znającym naszą tajemnicę, ponieważ masz prawo ją poznać.
Twoja obecność została sprowokowana. Ezechiel był naszym
pomysłem, wskazówką, która miała cię naprowadzić na trop.
(Jacy oni są, jak wyglądają?)
Słyszę każdą twoją obawę, Strażniku, każdą reakcję
elektrochemiczną, którą nazywacie myślą. Ciekawi cię, jak
wyglądamy? To naturalne, wzrok to zmysł, który najlepiej się
u was wykształcił, a jednak nie pojmiesz, jak wyglądamy, bo
to przekracza twoją percepcję. Pięć zmysłów to w skali
ksenoewolucji prymitywny sensualizm. Aby nas pojąć,
musiałbyś dysponować siedmioma zmysłami wspomaganymi
moderatorem synestezyjnym. W uproszczeniu jesteśmy
insektami, możesz tak o nas myśleć.
(A owady na Ziemi?)
To nasi szpiedzy, zabawki podsłuchowe, produkt przemysłu
organicznego. Są stworzone na nasz obraz i podobieństwo i
jak my żyją w systemie immanentno-transcendentnego
kolektywizmu, posiadają wspólną świadomość, do której wam
daleko. Makroewolucja dąży w tę stronę - totalna
zbiorowość, doskonała organizacja i ujednolicone odczuwanie,
a jednostki to elementy. Dla was to brutalność i zamach na
prywatność, jak dla australopiteka samochód lub telefon.
(Dlaczego ja, dlaczego policjant?)
W każdej kulturze, jaką stworzyła wasza cywilizacja,
istniała instytucja, którą my nazywamy Strażą. W każdej
epoce, w każdym miejscu, w każdej społeczności ludzkiej
pojawiają się Strażnicy. Nasi uczeni wychwycili to jako
stałą cechę waszej mentalności, śladowy dowód myślenia
grupowego. Strażą w rodzinie był ojciec, w plemieniu szaman;
w starożytnym Rzymie Strażnikiem był cenzor, w
chrześcijańskiej Europie inkwizycja. Obecnie, w czasach
rozdrobnienia urbanistycznego, gdy ludzie żyją w zamkniętych
ekosystemach miejskich, rolę Straży pełni policja. Wy
nazywacie to pilnowaniem porządku publicznego. Strażnicy są
niezbędni w każdej zbiorowości, która pragnie zachowania
własnego istnienia. Każde społeczeństwo nadzoruje i
kontroluje tych, którzy usiłują wywrócić do góry nogami
porządek. To bardzo ważna instytucja, świadcząca o rozwoju
gatunkowym. Przemawiam do ciebie, ponieważ jesteś
Strażnikiem Amodos.
(Dlaczego mi to wszystko mówisz? Przecież chcieliście nas
podbić.)
Mylisz się, Strażniku, inwazja nie była naszym pomysłem.
Inkluzje zaczęli wam podrzucać rewolucjoniści, zwalczani
przez nas schizmatycy. W naszym świecie trwa wewnętrzna
wojna. My strzeżemy porządku opartego na samoświadomości,
oni próbują go zakłócić. Głoszą nową religię, ekspansję
oraz podbój gorzej rozwiniętych światów. Chcieli wykorzystać
ludzi do budowy globalnej sieci organiczno-informatycznej,
zamienić Ziemię w gigantyczną maszynę obliczeniową, w której
ludzkość zastąpiłaby procesor. Taki żywy komputer
wykorzystujący elektrykę mózgu. Swój cel chcieli osiągnąć
dwutorowo: zakładając kościół inkluzjan i pocztę
terapeutyczną. W ten sposób zyskali zaplecze organizacyjne i
firmę zajmującą się dobieraniem partnerów według
psychicznych matryc. Tylko ludzie idealnie do siebie
pasujący, jak Sandro i Sylwia, mogli rozpocząć reakcję
łańcuchową. U nich pierwszych miała się wytworzyć
współświadomość obliczeniowa, sieć rozpięta w dalszej
perspektywie między milionami ludzkich umysłów. A jednak nie
udało się. Szybko ich zlokalizowaliśmy. Śledziliśmy ich
poczynania, czekając na rozwój wypadków. Aż do