Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji

Szczegóły
Tytuł Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szyda Wojciech - Tajna krucjata Alicji - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: WOJCIECH SZYDA Tytul: Tajna krucjata Alicji Z "NF" 10/98 Inkluz - według dawnych wierzeń ludowych duch, siła dobroczynna w jakimś przedmiocie, np. amulecie, monecie dostarczonej przez skrzata, powracającej zawsze do właściciela dzięki zawartej w niej mocy. SŁOWNIK MITÓW I TRADYCJI KULTURY Inkluzja - ciało obce, które zostało we wnętrzu minerału podczas jego krystalizowania się. SŁOWNIK WYRAZÓW OBCYCH 1. SANDRO LARKIN Gołąb wylądował na parapecie. Sandro Larkin ocknął się z rozmyślań i uchylił okno. Korporacja "Amber" szybko wywiązała się z umowy - tydzień temu zgłosił się do Poczty Terapeutycznej i już otrzymywał przesyłkę. Ptak czekał na odbiór listu, ale Sandro zwlekał. Pochylony nad parapetem splunął i obserwował, jak ślina znika w deszczu, przy dolnych piętrach. "Zupełnie jak ludzie w tym mieście..." Deszcz przygnębiał, wywoływał dziwne skojarzenia. Oczy gołębia przypominały amulety inkluzjan. Należały do pocztowego ptaka, lecz Sandro dostrzegał w nich owady zatopione w bursztynie. Skąd te skojarzenia? Pewnie przez powiązania korporacji z ruchem inkluzjan. Oglądał ostatnio wywiad z jej prezesem, zagorzałym zwolennikiem nowej wiary. Zamiast nóg ptak miał magnetyczne wypustki z zaczepionym tubusem. Sandro odczepił rurkę, wyjął list, a gdy zainstalował na powrót pusty tubus-kopertę, ptak wzbił się w powietrze. Sandro zatrzasnął okno i usiadł na krześle. Na stoliku obok leżała inkluzja. Wczoraj, gdy wyrzucał śmieci, ujrzał brązowy kamień przyklejony do klapy zsypu. Wziął go i położył na widocznym miejscu. To dlatego wszystko kojarzy mu się z nowym ruchem religijnym. Prawda, jako taksówkarz, parokrotnie woził też ludzi zrzeszonych w sekcie. Odwinął list. Zieloną papeterię pokrywało równe, ładne pismo kobiety, której nigdy nie widział. Na dole podpis "Twoja Sylwia". Sylwia... - powtórzył w myślach. - Dziewczyna, z którą będę wymieniał korespondencję terapeutyczną. Drogi Sandro! To miło, że pozwoliłeś, bym napisała pierwsza. Podobno początki są zawsze najtrudniejsze, ale ja mam tyle do powiedzenia! Na razie jesteśmy sobie obcy, lecz to na pewno się zmieni. Moja szefowa mówi, że tylko pierwszy krok jest trudny. Kiedy odpiszesz, będziemy mieli go za sobą. Myślę, że epistoloterapia to cudowny pomysł. Sprawia, że ludzie nie czują się już samotni, bo mają kogoś, komu mogą napisać o swoich zmartwieniach. Odkąd sprowadziłam się do Amodos, czuję się taka rozbita ! Mam nadzieję, że niedługo to się zmieni. Poza tym to takie miłe i romantyczne, kiedy pod twoje okno przylatuje gołąb, a ty wręczasz mu list i programujesz adres. Ale najpierw się przedstawię. Na imię mam Sylwia i pracuję jako tancerka w nocnym klubie... 2. KLAUS HERTOGENBOSCH Komendant Policji Klaus Hertogenbosch siedział w gabinecie i rozmawiał przez telefon. Z wyglądu przypominał muskularnego wieprza lub spasionego buhaja (zoomorficzne skojarzenia jego podkomendnych na tym się wyczerpywały), z charakteru należał do klasycznych ponuraków. Prywatnie nie był narcyzem ani ociężałym smutasem przeklinającym na widok swojego odbicia w lustrze. Przeciwnie, uważał, że słuszna postura plus dodatkowe kilogramy plus poważna fizjonomia świetnie pasują do szefa glin. Wyczytał gdzieś, że przeciętny człowiek tak właśnie wyobraża sobie policjanta i to wbijało go w dumę. Wygląd plus charakter plus zawodowe doświadczenie oto elementy składowe policjanta doskonałego. Dopełnienie - całkowite poświęcenie się wykonywanej pracy. Życia prywatnego w zasadzie nie prowadził, wszak był funkcjonariuszem publicznym, a to do czegoś zobowiązywało. W rezultacie postanowił upublicznić swą prywatność: stał się ucieleśnieniem zawodu, a zawód stał się ucieleśnieniem Klausa Hertogenboscha. W ten sposób osiągnął harmonię. Pomimo tuszy silny, odporny i sprawny fizycznie, można powiedzieć, że był typem twardziela. Paląc cygaro, wykrzykiwał do słuchawki. - Że co?... Że nastąpi zagłada miasta?... Kiedy?... Za dwa tygodnie?... Wam też to powiedział?... Wyjaśnienia porucznika Questa przerwały mu tylko na chwilę. - Spróbujcie przesłuchania z użyciem hipnozy - wołał komendant. - Jeśli syntetyki nic nie dają... Bzdura, kolego! Ten przyjemniaczek na trzeźwo plecie takie same bzdury jak na haju. Nie ma co tracić czasu. To świr, ale ja wiem, że coś ukrywa. Macie wydusić z niego TO COŚ; chcę, żebyście wyżęli jego psychikę jak szmatę. Wtedy skapnie jakaś cenna informacja... Tak... Tak... Wykonać! Słuchawka wylądowała na widełkach. Klaus Hertogenbosch podszedł do okna. Był spięty. Myślał o fanatyku, którego wczoraj przesłuchał. Przedwczoraj go ujęli - szaleńca prującego z ostrej amunicji do przechodniów. Wariat krzyczał: "Uwalniam was od grzechu!" i kasował kogo popadnie. Zanim dostał pocisk usypiający, zastrzelił trzydzieści dziewięć osób. To nie pierwszy taki wypadek w karierze Hertogenboscha. Uzbrojeni paranoicy byli prawdziwą plagą. Tutaj różnica polegała na rekordowym odstrzale i stopniu ześwirowania. Psychiatrzy stwierdzili tzw. obłęd posłannictwa objawiający się poczuciem misji. Mógł nawracać słowem, ale postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i urządził sobie strzelnicę. Domorosły kapłan-morderca - myślał komendant. - Nawiedzony skurwiel, najchętniej skopałbym go na śmierć... Przesłuchanie zaczęło się standardowo: kto, gdzie i kiedy? Jednak Hertogenbosch nie otrzymał odpowiedzi. Fanatyk powtarzał, że jest sześćset sześćdziesiątym szóstym wcieleniem proroka Ezechiela i że kosmiczna rasa planuje podbój Amodos. - Zastrzel się albo zwariuj, póki nie jest za późno - pohukiwał na komendanta. Na pytanie, jak można zwariować? - odparł: - To bardzo proste. Trzeba przez cały dzień nie jeść, nie pić i nie wychodzić z mieszkania. Należy czytać Lautreamonte'a i oglądać obrazy Boscha, palić papierosy, pić kawę i słuchać płyt z muzyką śmierci... - Zwłaszcza ostatnie zalecenie popsuło komendantowi humor. W mieszkaniu Ezechiela znaleziono kolekcję płyt z muzyką ostatniego tchnienia, kompozycjami techno zmiksowanymi z jękami uśmiercanych. Hertogenbosch spojrzał na zegarek. Nic tu po nim. Zamknął walizkę i opuścił gabinet. Przed gmachem komendantury osłupiał. Na ścianie widniało graffiti. Przemknęło mu przez myśl, że to szczyt bezczelności, ale podszedł i przeczytał. Rysunek przedstawiał czarną kulę przebitą nożem, a napis głosił: ZIEMIA JEST PIEKŁEM INNEJ PLANETY. Jutro trzeba będzie zamalować - pomyślał ze złością, kierując się w stronę parkingu. Klął pod nosem. 3. JANEK PANTERA Dookoła było osiedle prostokątnych bloków. Mężczyzna w rozpiętym czarnym płaszczu stał na balkonie. Pod spodem nie nosił bielizny, więc postronny obserwator mógłby uznać go za ekshibicjonistę. Jednak mężczyzna nie miał takich skłonności. Trzymał sztucer przytknięty do policzka i oglądał niebo. Szarość brudnych mydlin, w dole miasto tak martwe jak pogoda - wszystko zdawało się szeptać: znienawidź mnie!... Mężczyzna umiał słuchać takich próśb. Z okiem przytkniętym do celownika odprawiał seans nienawiści - symbolicznie rozstrzeliwał rzeczywistość. Każdy dzień witał w ten sposób. Nazywał się Janek Pantera. Zewnętrznie nie różnił się od innych ani z wyglądu, ani z obycia. Odmienność tkwiła w środku. Koronną cechą ekscentryka jest niepojmowanie własnej odmienności. Janek osiągnął ten etap: będąc przekonany o własnej wyjątkowości, nie traktował jej jak dziwactwa. Terapią mogłaby być opinia znajomych, miał ich jednak niewielu i widywał rzadko. Powierzchowne kontakty z ludźmi pozwalały mu grać kogoś, kim nie był. Maskował się umiejętnie i w efekcie nikt nie podejrzewał, że Janek Pantera uważa się za ostatniego krzyżowca. Dawniej myślał o założeniu zakonu, jednak natura samotnika nie pchnęła go w tym kierunku. Postanowił działać sam. Ustanowił własny kodeks rycerski, zwyczaje i obrzędy. Czuł wzniosłość swego powołania. Nigdy nie myślał o sobie: Janek Pantera. Wolał przydomki o brzmieniu patetycznym: Mściciel Graala, Anioł Przemocy, Rycerz Zmierzchu... Uważał, że świat pogrążył się w kryzysie, ponieważ zniknął szacunek dla formy. Sam bardzo szanował rytualność. Janek podpadał prawnie pod kategorię fanatyka broni. Istniał na to dowód: obwieszone sprzętem wojskowym ściany jego mieszkania. Był to spory arsenał: pistolety, karabiny, wyrzutnie, działka, kusze, noże, bagnety, paralizatory, kije, rękawice, kamizelki, hełmy, ładunki wybuchowe i pasy z amunicją. Został również fanatykiem zdrowego trybu życia. W piwnicy urządził sobie siłownię. Zmajstrował maszynę z linek, kamieni i złomu, na której codziennie ćwiczył. Rano uprawiał jogging. Doskonalił ciało i charakter, ponieważ planował ostateczną zagładę niewiernych. Powołanie poczuł późno, kiedy powstał kościół inkluzjan. Z playboya przeistoczył się w ascetę: odstawił kobiety, alkohol i sztuczne żarcie. Rycerz powinien być czysty. W oczach Janka inkluzjanie byli wcieleniem Szatana. Mieszkańcy Amodos okazali się jednak ślepi, dlatego Janek postanowił, że sam zniszczy sektę. Gromadził arsenał, ćwiczył, planował zamachy. Wiedział, że musi czekać, aż osiągnie hart ducha i pełnię sprawności kondycyjnej. Dopiero wtedy zostanie ziemskim podkomendym Archanioła Michała - komandosem Chrystusowego Legionu. 4. KOŚCIÓŁ Religie rodzą się w różny sposób. W przypadku inkluzjan zaczęło się od wysypiska śmieci. Pewnego dnia menel z hordy grasującej na śmietniku trafił na bryłkę bursztynu z zatopionym owadem. Znalezisko było nietypowe, więc schował je do woreczka na szyi, sądząc, że to szlachetny kamień. O trofeum milczał, aż dowiedział się, że inni także mają kamienie. Okazało się, że wszyscy żebracy znaleźli bursztyny tego samego dnia i w każdym tkwił zatopiony insekt. Z czasem zaczęli nosić kamienie jak amulety. Horda żyła w kartonowej wiosce nad brzegiem rzeki. Szczątkowa organizacja opierała się na dystrybucji posiłków i podziale śmietniska na rewiry. Amulety zmieniły mentalność tych ludzi. Nocą przy ognisku oglądali bryłki bursztynu. Szczególnie podobały im się owady, nie przypominające znanych insektów. Były to trzycentymetrowe korpusy o czarnym pancerzu, brązowych skrzydłach, sześciu odnóżach, gryzącym aparacie szczękowym i czułkach zakończonych czerwonymi gałkami. W ułożeniu przypominały człowieka leżącego na wznak. Nocą kloszardzi siadali wokół beczki ze smołą i medytowali. Amulety sprawiły, że postanowili lepiej się zorganizować. Uzgodnili status hordy, a obszar w sercu wioski uczynili miejscem rytualnym. Na starej beczce wyrzeźbili podobizny owadów. Tak powstał pierwszy ołtarz inkluzjan. Nie znali słów "religia" oraz "misja", a jednak czuli chęć głoszenia nowej wiary. Przestali mieć żal, że są na marginesie, opuściło ich poczucie niższości. Zaczęli współczuć tym, którzy nie wiedzieli o cudownych bursztynach. Postanowili nawracać. Zaczęli od malowania graffiti, najpierw pod mostami, z czasem w dzielnicach slumsów, a w końcu na głównych ulicach Amodos. W ciągu roku miasto pokryło się niezrozumiałymi rysunkami: z początku były to owady, z czasem emblematy: podłużne litery "x" z wygiętą w łuk kreską przecinającą środek. Ludzie mijali malunki obojętnie, dopóki nie zdarzyła się rzecz dziwna. Inkluzje zaczęli znajdować inni mieszkańcy Amodos. Biedni, średniozamożni, bogaci - w niespodziewanych okolicznościach natrafiali na kamienie z robakami. W mieście zapanowała moda na zbieranie inkluzji. W ciągu dwóch lat moda przeistoczyła się w kult. Gdy odkryto, że pierwszymi jego wyznawcami byli żebracy z obozowiska nad rzeką, kartonowa wioska stała się miejscem pielgrzymek. Szacunkowa liczba inkluzji sięgała stu tysięcy. Bogaci przemysłowcy założyli fundację wspierającą ruch religijny i sfinansowali budowę świątyni w sercu wioski. Dopiero wtedy inkluzjanie zarejestrowali się jako związek wyznaniowy. Kapłanami zostali ci, na których łaska spłynęła najwcześniej. Żebracy przywdziali purpurowe szaty i odprawiali nabożeństwa tam, gdzie niegdyś cierpieli głód i upokorzenie. Doktryna inkluzjan opierała się na "dogmacie łaski". Głosił on, że znajdowanie inkluzji jest oznaką bożej przychylności, a im więcej bursztynów ktoś posiada, tym większa jego zasługa. Kultową księgą inkluzjan były Święte Zwoje, podyktowane w religijnym transie przez jednego z kapłanów wersy uznane za epifanię. Opisywały założenia kościoła oraz wymieniały zakazy i nakazy adresowane do wiernych. Podporządkowywały działalność wspólnoty celowi nadrzędnemu: oczekiwaniu na odrodzenie się ludzi pod postacią owadów. Wierni powinni być posłuszni poleceniom kapłanów (inkluzytorów) i oczekiwać zbawienia. Fragmenty Świętych Zwojów odczytywano codziennie w świątyni. Wokół kościoła powstały budynki mieszkalne i cele dla eremitów, którzy dawali przykład pobożności, smarując ciała cukrem i resztkami jedzenia, aby mogły chodzić po nich owady. Fenomen sekty stał się przedmiotem badań naukowych. Starano się wytłumaczyć zjawisko na gruncie psychologii. Jeden z badaczy pisał: W przypadku inkluzjan mamy do czynienia ze znanym psychologom "syndromem zbieractwa". Emocjonalny stosunek kolekcjonerów do przedmiotów (np. znaczków, monet) występuje tutaj w formie przekształconej, bowiem inkluzjanie deifikują swój nawyk. Wydaje się, że przyczyną sakralizacji jest nieznane pochodzenie bursztynów, budzące w ludziach głód mistycyzmu. Z braku wyjaśnień racjonalnych obrano rozwiązanie nadprzyrodzone. Tymczasem rosła liczba wyznawców, a wraz z nią liczba owadzich amuletów. W sześciomilionowym Amodos inkluzjanie skupiali milion osób. Siłą sekty była tajemnica tkwiąca w bursztynach. Nikt nie zauważył, że żywe owady głupiały w zetknięciu z nimi jak od środka toksycznego, a motyle, siadając na ich powierzchni, spalały się na popiół. 5. SYLWIA Sylwia Bun pracowała jako tancerka w nocnym klubie "IANTAR". O północy kończyła występ, szła do garderoby, siadała przed lustrem i zmywała makijaż. Lustro miało wysokość ściany, odbijało ciało Sylwii spełniające wymogi stawiane kandydatkom - wymiary, wzrost, waga, pełne piersi, smukłe nogi i uwodzicielska twarz. Nogi, pachy i ręce miała wydepilowane, a zarost łonowy przystrzyżony dokładnie w kształt równobocznego trójkąta. Tydzień temu zapisała się do poczty terapeutycznej. Dała się skusić reklamie i zapłaciła za miesiąc usług. Po pierwsze: była ciekawa. Po drugie: podobał się jej pomysł korespondowania z osobą dopasowaną do niej charakterem. W torebce miała list, którego nie zdążyła przeczytać przed wyjściem do pracy. Otworzyła kopertę. Droga Sylwio! Twój list czytałem kilka razy i bardzo mi się spodobał. Jesteś otwarta, serdeczna i wrażliwa. Z taką osobą jak ty zawsze chciałem się zaprzyjaźnić. Ja też uważam, że poczta terapeutyczna to świetny pomysł. Korporacja "Amber" zarabia na ludzkiej samotności, ale pozwala ją ludziom przezwyciężać i za to godna jest szacunku. Teraz się przedstawię. Nazywam się, jak już wiesz, Sandro Larkin. Jestem taksówkarzem. Pracuję tylko na jedną zmianę i to mi odpowiada. Odkąd wprowadzono taksówki komunalne, nocne kursy zostały prywatnym taksówkarzom zabronione. Zamiast komputerów taksówkami kierują umysły skazanych przestępców. Ich ciała się hibernują, a ich wyizolowane umysły kierują pojazdami, wyposażone w implanty głosowe. Mają zakaz rozmowy z klientami, a jednak czasami przerywają milczenie, by się pożalić. Bardzo przygnębia mnie myśl, że ktoś może odbywać karę tak okrutną. Ale do rzeczy. Moje stowarzyszenie taksówkarskie nazywa się "Imago" i skupia trzysta pojazdów. Jeżdżę starym modelem Olfena 30, ale przyzwyczaiłem się do niego i nie zamieniłbym się na inny... Sylwia zastanawia się, jaki może być Sandro prywatnie. Poczta odradza osobistych kontaktów - mogłyby zakłócić przebieg terapii. Ale Sylwia jest ciekawa. Jaki on jest jako facet ?... Niespodziewanie ta myśl podnieca ją. Zamyka oczy i wyobraża sobie miłość pod prysznicem. Przystojny, umięśniony mężczyzna miażdży ją, opartą o kafelki. Wtedy budzi się i widzi brązową inkluzję wśród kremów, pomadek i emulsji. Dotyka jej palcem i czuje dreszcz. Wizja powraca. Sylwia zaczyna się onanizować. W jej fantazji cudowny samiec wchodzi w nią twardym bagnetem; w jednej chwili wybuchają tysiącem słońc. Lustro odbija ją spoconą i dyszącą. Sylwia śmieje się i chowa kamień do torebki. Zwilża tampon rozpuszczalnikiem i przystępuje do zmywania makijażu. W myślach układa kolejny list do Sandra. 6. WYBUCH Była noc. Pod ścianami budynków, między neonowymi światłami przemykał mężczyzna. Miał nieprzemakalny płaszcz i plecak, w którym niósł ładunek wybuchowy. W kieszeni zapalnik. Szedł obwiązany kapturem, czasami biegł. Mijał zardzewiałe trzepaki, śmietniki i podwórka zawalone gruzem. Na rondzie Hamana przystanął i wyjął noktogogle. Po drugiej stronie znajdował się sklep pokryty wizerunkami owadów. Mężczyzna wyjął zawinięty w papier ładunek i ruszył tam klucząc między kręgami światła. Slalom trwał kilka minut. W końcu dotarł do kiosku i położył zawiniątko pod ścianą. Zmontował zapalnik. Następnie odszedł pośpiesznie, rozglądając się, czy nikt go nie śledzi. Gdy był już dostatecznie daleko, wyjął z kieszeni pilota. Uchylił plastykową szybkę, nacisnął guzik, błysnęło, rozległ się huk i sklep wyleciał w powietrze. Mężczyzna zniknął w bramie. W mieszkaniu zaznaczył na ścianie trzeci krzyżyk. Sklep inkluzjan przy rondzie Hamana był trzecim tego typu obiektem wysadzonym przez Janka Panterę. 7. KOŚCIÓŁ Mieszkańców Amodos nie zaszokowało powstanie nowej sekty. W mieście, w którym każda nowinka religijna znajdowała wyznawców, kolejny kamyk w politeistycznej mozaice nie zdziwił nikogo. Przelotne zainteresowania, sezonowe mody. Po roku inkluzjanie zobojętnieli nawet mediom. Traktowano ich pobłażliwie jak Nazikrisznowców, Czcicieli Płaskiej Ziemi i Neoscjentystów. Milcząca przychylność była dla inkluzjan korzystna, szybko zyskali opinię kościoła umiarkowanego. Nie narzucali wiary przymusem. Ludzie, którzy znajdowali inkluzje, sami garnęli się do kościoła. Z upływem lat sekta zyskiwała coraz większe wpływy. Jej wyznawcami byli także wpływowi obywatele Amodos, w większości hojni darczyńcy. Prezes korporacji "Amber", dziedzic rodzinnej fortuny, oficjalnie przystąpił do inkluzjan. Lista sponsorów zawierała inne znane nazwiska: Scott Landock, właściciel fabryk meblowych i Albrecht Munster, prezes spółki "Metamorfion" zajmującej się chirurgią plastyczną, znajdowali się w pierwszej trójce. Inkluzjanie byli prężni organizacyjnie - dwa razy w roku urządzali zbiorowe modły na stadionach, wspierali biedotę miejską, zakładali sklepy z dewocjonaliami. Fala przychylności wkrótce się więc od nich odwróciła. Wpływy sekty wydały się ludziom za duże. Różnice wyznaniowe zaczęły dzielić przyjaciół i rodziny. Sto tysięcy pozostałych w Amodos chrześcijan biło na alarm ostrzegając przed nową falą pogaństwa. Apele spotkały się z odzewem. Inkluzjanie zaczęli mieć wrogów, rosła liczba pobić i podpaleń, na murach wypisywano wrogie hasła. Ten kij miał dwa końce - w opinii publicznej zaczął się rysować obraz niewinnych męczenników. Chrześcijanie, widząc, jaką burzę rozpętali, zaniechali krytyki. Fala opadła, ludzie zaczęli się uspokajać. Jedynie Janek Pantera, który nienawidził sekty od chwili jej powstania, nie odwołał zemsty. Na razie wysadzał sklepy, ale wkrótce zamierzał stoczyć decydujący bój z niewiernymi. 8. PRZESŁUCHANIE EZECHIELA Klaus Hertogenbosch zjechał windą do piwnic Komendy Miejskiej i podszedł do budki strażników. Zza kuloodpornej szyby mógł się przyjrzeć pracy podwładnych. Nie wiedzieli o jego wizycie, więc atmosfera była luźna. Dwóch dryblasów siedziało z nogami na stole i gapiło się na sadomasochistyczny seks z kasety. Kiedy Hertogenbosch zapukał, zerwali się i stanęli na baczność. - Zaprowadźcie mnie do Ezechiela. Poszli korytarzem, mijając cele z podejrzanymi. Na końcu lewej odnogi były przezroczyste drzwi. - To tutaj - wskazał strażnik. - Jak się wczoraj zachowywał? - Standard. Świrował od samego rana. Kilka razy prosił o spray przeciwko owadom. Komendant przyjrzał się skulonemu w kącie zabójcy. - Dobra, otwieraj! Karta magnetyczna rozsunęła drzwi. Więzień podniósł się. - Krzesło - polecił Hertogenbosch. Strażnik nacisnął guzik przy pasku i ze ściany wysunęło się krzesło z klamrami na stopy i nadgarstki. - Siadaj! - polecił Hertogenbosch więźniowi. Ezechiel podszedł wolno do krzesła. Usiadł. Klamry i pas zatrzasnęły się natychmiast. Paznokcie miał połamane, krwawiące opuszki. Dopiero teraz ujrzeli, że ściany pomieszczenia są pokryte znakami przedstawiającymi owady na szubienicach. Ezechiel musiał je wydrapać paznokciami. Hertogenbosch wskazał strażnikowi drzwi. - W porządku, spływaj. Drzwi mają być uchylone. Następnie podszedł do Ezechiela i walnął go w twarz. - Ty skurwysynu. I jeszcze raz. - Trzydzieści dziewięć osób zginęło przez ciebie! Opanował się i zapalił papierosa. - Nie chciałeś zeznawać pod hipnozą. Znaczy to, że albo nie jesteś podatny na jej wpływ, albo cały czas gadasz prawdę. Jeżeli nie kłamiesz, to znaczy, że nie jesteś takim idiotą, na jakiego wyglądasz. Coś wiesz i maskujesz to w durnych opowiastkach o kosmitach i inwazji. Sądzę, że masz na myśli zamach terrorystyczny, o którym się potajemnie dowiedziałeś, ale nie chcesz przyznać tego wprost. To jest związane z sektą "Pocałunek Prawdy", która dwukrotnie już podkładała bomby i truła ludzi gazem. Nie mam na to dowodów, ale tak podpowiada mi intuicja. A w zawodzie gliniarza intuicja znaczy więcej, niż się ludziom wydaje. Hertogenbosch wydmuchał dym prosto w twarz Ezechiela. - Masz mi coś do powiedzenia? - Tak - odparł niespodziewanie zabójca. - Więc słucham. - Zginiecie. Wszyscy. - Powtarzasz się, synku - komendant wziął zamach, ale zatrzymał go wzrok więźnia. W życiu nie widział takich oczu. - Niech pan wyda rozkaz zabicia wszystkich inkluzjan. - Co?! W tym momencie Ezechiel nie przypominał psychicznie chorego. - Akcja musi być tajna, żeby nikt nie sypnął. - Powiedziałeś: inkluzjan?! - komendant wciąż trzymał rękę w zamachu. - Tak. Ich kościół jest tylko parawanem. Naprawdę komunikują się z istotami pozaziemskimi. Bursztyny to przekaźniki. Robią wszystko, by przygotować najeźdźcom miasto do podboju. Hertogenboscha zatkało. - Czy dlatego zabiłeś tych ludzi? - Tak. Większość należała do sekty. Śledziłem ich. Akurat wracali z nabożeństwa. Zapadła cisza. W mózgu Hertogenboscha wrzało. Rozsądek podpowiadał, że nie należy ufać psychopacie. "Muszę go rozgryźć..." Wtedy rozległ się krzyk. - Zabierają mnie!!! Twarz zabójcy wykrzywiła się upiornie. Jego ciało, przymocowane do krzesła, szarpało się jak w padaczce. Przybiegli strażnicy. - Nie wchodzić! - krzyknął komendant. Jak opanować sytuację? Trzasnął Ezechiela w twarz. - Uspokój się! Nic z tego. Przesłuchiwany drgał jak na krześle elektrycznym. Jednocześnie próbował mówić. - Baarakhhh... nad rzeeeką... Za trzy noc-c-eee... Połączą się... Wtedy będzie za późn... Trzeba ichhh powstrz... Powchh-strzymaj ich, Straż-ni-ku ! Aaargh! Robaki, obłażą mnie, zabierzcie jeeee !!!... Ponowne uderzenie. Zabójca znieruchomiał. Odchylił głowę i utkwił wzrok w suficie. Hertogenbosch spojrzał w tym samym kierunku. Nad krzesłem wisiała przyklejona do tynku inkluzja. - Spalę się - wyszeptał więzień. Bursztyn odkleił się jak pluskwa. Spadł na nieruchomą twarz Ezechiela i w tej samej chwili wybuchł pożar. Zabójca płonął razem z krzesłem, śmiejąc się histerycznie. Celę wypełnił dym i smród palonych włosów. - Gaśnica! - wrzasnął komendant przez drzwi. Wbiegł strażnik i uruchomił wodę ze szlaucha. Strumień uderzył ciało Ezechiela, gasząc płomienie. Spod ociekającej piany wyzierała czerwona skóra. Poparzenia trzeciego stopnia, pomyślał głupio Hertogenbosch. Strażnicy byli tak samo oszołomieni. - Szefie, podpaliłeś go?! - Zamknij gębę. Ezechiel jest martwy, jego twarz nie przypomina ludzkich rysów. W zwęglonym oczodole pobłyskuje złowrogo bursztyn. - Zróbcie coś z tym - rozkazuje Hertogenbosch, wychodzi i ogłupiały kieruje się w stronę windy. 9. PRZYGOTOWANIA Janek dusił się z braku powietrza. Miasto osaczało go. Poruszał się labiryntem ulic, brodził po kolana w śmieciach. Wokół był beton sięgający nieba. Nie mógł odetchnąć głęboko, bo od spalin kręciło się w głowie. Nie mógł biec, bo ulice były zapchane. Gdy zadzierał głowę, nie widział nieba. Szczyty bloków zakrzywiały się na styku chmur, tworząc betonową kopułę. Ludzie, których mijał, mieli wypisane na twarzach jedno słowo: klaustrofobia. Nagle wszystko zaczęło się odkształcać. Budynki zwijały się jak płachty, śmieci buchały ku niebu. Chciał krzyczeć, ale usta miał sklejone strachem. Umieram - pomyślał. I w tej samej chwili wystrzelił jak pocisk. Szybował po nocnym niebie, aż poczuł, że stopniowo opada. Zginę - pomyślał. Lecz zetknięcie z gruntem było łagodne jak pocałunek. Rozejrzał się. Wokół niezmierzony step oświetlony księżycem i gwiazdami. Zapach trawy i powiew wiatru. Otoczenie zdawało się szeptać: Janku, jesteś wolny. Zaczął biec przed siebie. Śmiał się i krzyczał. To było jak spełnienie marzeń. (czuć na twarzy pocałunki wiatru mieć źrenice otwarte na okruchy gwiazd przestać odróżniać szum krwi od szemrania rzeki bicie serca z rytmem nocy pomylić samotny bieg przez pustkę pod niebem skrzącym się bielą oddech nadwyrężony czuć ziemię pod palcami pieścić jej sypkość taka noc wszechświata pełna czujesz jak zestrajasz puls serca z wahadłem nocy refleksy lunarnego blasku srebrzą krajobraz są słońcem pod którym zakwitają tajemnice za dnia uśpione noc wyrywająca sercu dzikość noc wszechświata pełna!) Janek biegnie. Niemal nie dotyka ziemi. Nagle przewraca się i ma wrażenie, że zaraz się obudzi. Ale sen przychodzi ponownie. Tor kolejowy biegnie równolegle do rzeki. W świetle księżyca dwie linie, odcinki wyrastające z mroku i celujące w mrok. Rzeka srebrzy się księżycowo, szyny wyglądają jak skamieniała drabina. Mrok zaciemnia plamy drzew i krzewów. Areały brzegu nikną poza kręgiem lunarnej poświaty. Noc, rzeka i księżyc komponują ten pejzaż. Janek kroczy kolejowym torem jak linoskoczek. Oczekuje przeciwnika. Nad sobą ma rozgwieżdżone niebo, w ręku trzyma miecz. Obnażona klinga kontrastuje z czernią jak promień światła, którym można przebić mrok. Noc jest freskiem maskującym świat niewidzialny. Za jej parawanem kłębią się strzygi, wilkołaki, wampiry, nietoperze, szczury, gnomy i bazyliszki. Słychać ich wycie, chichot, syki, pierdzenie, siorbanie i mlaskanie. Pandemonium kłębi się na wężową modłę, ociekając krwią i uryną, splecione w perwersji cierpiętniczo-rozkosznej, niepojętej ekstazie bólu podskórno-podziemnego, gdzie światło nie ma wstępu i dzieją się rzeczy, od których człowiek siwieje. Wszystko to za dźwiękoszczelną ścianą nokturnowego pejzażu. Zmysły Janka nie mogą tego rejestrować. Lecz jego przeczucie sygnalizuje świadomości to, czego podświadomość się boi. W taką noc nie można być spokojnym. Wróg czai się na drugim brzegu. Jest tam wzgórze, na nim stary budynek. Janek widzi stroboskopową pulsację i czuje ZŁO. Jednocześnie przypomina sobie to miejsce. Przecież rzeka płynie za jego blokiem! Park i wzgórze istnieją naprawdę! Te budynki to baraki, obok których często przechodzi! Miecz Janka roztacza blask. Lumen divino. Na głowni widnieje wygrawerowane imię: Christus. Lucifer czyli "niosący światło". Nie dać się oszukać! Poświata wokół wzgórza jest taka piękna... Torem kolejowym przechodzą dwie postacie. Mężczyzna i kobieta. Trzymają się za ręce, jakby tańczyli pawanę. Mają w sobie coś z widm, pajęczą lekkość, która pozwala im płynąć jak konikom morskim. Księżyc liże klapy smokingu i spinkę od krawata mężczyzny, dobywa refleksy z karnawałowej sukni kobiety. Janek zeskakuje z torów. Przechodząc spoglądają na niego z pretensją. Ciągną za sobą pasmo krwi jak ślimak strużkę śluzu. Gdy pochłania ich noc, Janek już wie. To wysłannicy Piekła, których musi zabić. Unosi miecz w pragnieniu zemsty, ale wizja znika. Budzi go szelest deszczu. * Drogi Sandro! Ja też bardzo się cieszę, że Cię poznałam. Możesz to uznać za dziwne, ale zawsze umiałam przejrzeć ludzi na podstawie tego, co mówią i piszą. Mam taki dar. Pewnie jesteś ciekaw, co myślę o Tobie? Nie martw się, naprawdę utrafiłeś w moje gusta. Może nie powinnam pisać tego otwarcie, ale jestem bardzo szczęśliwa, że Cię poznałam. Sposób, w jaki opisałeś swoją pracę, swój tryb życia i stosunek do świata, sprawił mi wiele radości. Momentami pisałeś nieporadnie, ale to właśnie mnie urzekło. Jest w Tobie coś z chłopca, smutnego i marzącego o lepszych dniach. Chciałabym sprawić, żeby Twoje dni stały się lepsze! Myślę, że do siebie pasujemy. Wymieniliśmy dopiero po jednym liście, a już wyczuwam coś takiego. To chyba "kobieca intuicja"... Sandro, wiem, że nie powinniśmy, ale... spotkajmy się! Może to ryzykowne, ale spróbować warto. Myślę, że bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem jest lepszy od najserdeczniejszego listu. Jeśli uważasz tak samo, odpisz, co sądzisz o moim pomyśle. Dajmy sobie szansę! Może nasza przyjaźń pięknie się przez to rozwinie... Twoja Sylwia Droga Sylwio! Może to zbieg okoliczności, może przeznaczenie, ale od kilku dni myślałem o tym samym. Mówię oczywiście o spotkaniu. Dobrze, że to zaproponowałaś. Ja bałem się napisać o tym wprost, bo może byś uznała, że za bardzo się narzucam. Nie chciałem Cię płoszyć takimi propozycjami. Mogłabyś je źle zinterpretować. Wiesz, jacy są faceci... Ponieważ cały dzień jeżdżę taksówką, będziemy się mogli spotkać w nocy. Boję się tylko, że ty będziesz wtedy zajęta; w końcu tańczysz w klubie nocnym. Jako wstępny termin proponuję czwartek. Godzina jest do uzgodnienia. Zależy mi też na cichym i spokojnym miejscu. Chyba ostatnim takim obszarem w Amodos jest dorzecze. Tam będziemy samotni i wolni od zgiełku. Odpisz prędko Twój Sandro * Hertogenbosch wiedział, na co się porywa, nie wiedział jednak dlaczego. Robił coś, co jako rutynowany gliniarz powinien uznać za idiotyzm. Lata praktyki, setki czynności operacyjnych, wiedza życiowa nauczyły go, że intuicji można ufać tylko w ostateczności. Jednak nawet wtedy nie należy ufać jej bezgranicznie. Tymczasem komendant postanowił działać na podstawie przeczucia. Gdy przeszukiwał pliki kartograficzne w celu ustalenia miejsca, o którym mówił Ezechiel, kierował nim tajemniczy impuls. Barak nad rzeką, na wzgórzu. Było tego trochę. Ruiny fabryki, stare wiaty, opuszczony klub kajakowy... Tam się coś wydarzy - huczało mu w mózgu - jestem tego pewien. Sekta "Pocałunek Prawdy"? To by nawet pasowało, w końcu topili w rzece swoje ofiary. Inwazja z kosmosu ? Ezechiel nie mówił tego wprost. Jego słowa były szyfrem. Równie dobrze mogło chodzić o organizację przestępczą związaną z inkluzjanami. Kościoły zawsze przyciągają oszustów. Pojutrze, nad rzeką, przy barakach. Hertogenbosch nie skieruje tam patrolu ani grupy interwencyjnej. W ogóle nie podejmie oficjalnych działań. Nie chce obarczać podkomendnych swoimi podejrzeniami. Pójdzie sam, by osobiście przekonać się, ile jego teoria jest warta. Klub żeglarski znajduje się na wzgórzu. To na pewno tam. Pojutrze, w nocy, nad rzeką. * Janek Pantera klęczał z twarzą przyciśniętą do miecza. - Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Pokornie prosimy, aby go Bóg pogromić raczył, a Ty, wodzu niebieskich zastępów, Szatana i złe duchy, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Była czwarta nad ranem, właśnie obudził się z koszmaru. Śnił drugą część snu nad rzeką. Postacie zniknęły, a Janek z mieczem w dłoni pognał za nimi. Przedzierał się przez kożuch ciemności, aż znalazł się u stóp wzgórza. Łagodne wzniesienie wieńczyła osunięta rudera. Janek ujrzał parę spowitą światłem. Teraz... Muszę ich zabić... Uniesiony wysoko miecz eksplodował. Zamiast niego w ręku Janka pojawił się panzerfaust. Ciężar zgiął mu ramię, Janek pochylił się. Skłon uratował mu życie. Mężczyzna w płaszczu celował do niego z pistoletu. Janek poczuł, że to koniec. W tym momencie druga kula utkwiła mu w brzuchu. Upadł w kałuży krwi i zamknął oczy. Dobiegł go diabelski chichot, który był jak igła wbita pod paznokieć. Spadał w głąb studni cembrowanej złowieszczym śmiechem. Zawroty głowy. Światło. Obudził się zlany potem. Złożę ofiarę - pomyślał. - Zabiję demona i oddam życie. * Czwartek w nocy pasuje mi, bo mam akurat wolne. Spotkajmy się o dziesiątej, w pobliżu mostu Kadmosa. Kocham Cię! Sylwia Naprawdę się cieszę, że termin ci odpowiada. Proponuję jednak inne miejsce. Najlepsze byłyby budynki starego klubu żeglarskiego, dwieście metrów od mostu. Spotkajmy się tam, zobaczysz, będzie wspaniale! Kocham Cię! Sandro * Dwie chmury unosiły się nad rzeką. Gdy wydzieliły się z nich niewidoczne, widmowe opary, obłoki podpłynęły do siebie. Ich mglista konsystencja zaczęła błyskać iskrami wyładowań. Rozkropelkowana świadomość przekazywała/odbierała informacje. - W nocy amulety zaczną przewodzić moc obliczeniową. Struktura organiczna jest już gotowa, brakuje nadbudowy neuronalnej. Kiedy oddziaływanie transmiterów zwielokrotni empatię, reakcja przebiegnie błyskawicznie. Zadziała efekt domina, z umysłu do umysłu, z miasta do miasta, w końcu cała planeta wejdzie w fazę letargu. - Czy wszystko jest gotowe? - Tak, korporacja spełniła swoje zadanie. Chmury zniknęły. 10. TAJNA KRUCJATA Kochankowie przygotowują się do spotkania. Sandro ogląda swoją twarz w lustrze i myśli o Sylwii, która widzi swoje odbicie i myśli o Sandrze. Sandro goli się, Sylwia wyciera twarz tonikiem. Zachowują się jakby istniała między nimi niewidoczna więź skłaniająca do jednoczesnego brania prysznica, mycia zębów i perfumowania skóry. Ich myśli zazębiają się w gorączce podniecenia, żyją sobą. Są jak jednojajowi bliźniacy związani symultanicznością. Znajdują się w różnych punktach Amodos, robiąc to samo. Toaletę kończą o jednej porze. Zakładają kurtki i wychodzą z mieszkań. Sylwia pojedzie metrem, Sandro pójdzie pieszo. Do wyznaczonego spotkania zostało czterdzieści minut. Nad miastem wisi drżąca cisza. Zmierzcha. * Przekleństwa cisną się komendantowi na usta, gdy błądzi w parku nad rzeką. Grunt pod butami jest podmokły. Zawsze miał dobrą orientację, a jednak zgubił się w gąszczu. Nie podejrzewał, że w Amodos mogą istnieć kilometry dziczy. Pod płaszczem ciążą mu dwa pistolety. Co chwila trafia na jakąś ścieżkę, ale nie może znaleźć kierunku. Szlag by to!... Ten cholerny barak musi tu być! Powinienem wziąć kompas, nie błądziłbym jak głupek. Nad głową brzęczą niezmordowane komary. Buty zapadają coraz głębiej. O żeż kurwa! - warczy pod nosem Hertogenbosch, gdy spostrzega, że ścieżka, którą szedł, wpada do brudnego stawu. * Krótkie włosy, czarny płaszcz i skórzane buty dobrze pasują do wizerunku Janka Pantery. Idzie wybetonowanym brzegiem, na plecach ma brezentową torbę, a w niej ręczną wyrzutnię pocisków rakietowych. Pod płaszczem opinają go szelki z kaburami, u pasa wisi nóż. Ostatni Krzyżowiec, Mściciel Graala, Anioł Przemocy... Z zaciętą twarzą idzie na spotkanie przeznaczenia. Gotowy zginąć i gotów zabijać. Nadszedł dzień sądu, jego prywatny Armageddon. Miasto nie zdaje sobie z niczego sprawy. Uratuję Amodos, tę chorą metropolię, choćbym sam miał zginąć. Na tym polega poświęcenie, a ja jestem rycerzem. Honor jest ważniejszy niż życie. * Noc. Księżyc. Na wzniesieniu stoją baraki. Dawno temu były pomieszczeniami klubu żeglarskiego. Obecnie są tylko ruiną. Sandro Larkin pisał tu młodzieńcze wiersze. Teraz zdąża w podobnym celu. Znowu czuje miłość. Idzie szybkim krokiem. Spogląda na zegarek. Sylwia przyjdzie za dziesięć minut. Wreszcie się spotkają. Znają się tylko z listów. Jak wygląda, jaki ma głos? Jest tancerką, nie może być brzydka. Lecz czy spełni moje oczekiwania? A czy ja - czy ja spodobam się jej? Sandro podnosi kołnierz kurtki. Zaczyna padać. * Przyszła wcześniej. Nie mogła się doczekać. Jest spięta i pobudzona. Jak przed egzaminem albo przyjęciem do pracy. Jesteśmy szaleni - myśli. Jakie to romantyczne. Sylwia czeka na swojego Sandra. To takie piękne. Nasza miłość od pierwszego listu. W baraku jest ciemno i zimno. Sylwia pali papierosa, otulona szalem. Czeka. * Janek leży za pniem drzewa. Jest niewidoczny. Jego kamuflaż to noc, gałęzie i twarz pokryta barwami maskującymi. Czeka od dwóch godzin. Przyszedł o zmierzchu. Przed kwadransem do baraku weszła pierwsza osoba. Dziewczyna. Wszystko jest jak we śnie. Noc, to miejsce, ten budynek. Janek czuje zło emanujące od baraku. Odkąd weszła tam dziewczyna, zło jest potężniejsze. Ma przy sobie ręczną wyrzutnię rakiet - już teraz mógłby rozwalić budę. Ale poczeka. We śnie była jeszcze jedna osoba. Mężczyzna. Połączą się, dopiero wtedy ich zgładzi. Wszystko musi być jak we śnie. * Hertogenboscha zalewała zła krew. Dyszał jak parowóz, klął jak szewc, ręką ocierał pot z czoła. Przedsięwzięcie wydawało mu się kretynizmem. Gdy teraz zdał sobie sprawę z absurdalności sytuacji - komendant policji błądzi w nadrzecznych chaszczach, prowadząc urojone śledztwo - poczuł się jak idiota. Bałwan!... A jednak determinacja nie opuszczała go, czuł, że w końcu znajdzie barak. Było ciemno, poświecił sobie latarką. Kwadrans mozolnego marszu i wysiłek został nagrodzony. Snop światła trafił na wzniesienie, którego szczyt zdobiła pokraczna rudera. Komendant zadrżał. * Ocknęła się z zamyślenia, słysząc kroki. Czyjeś buty rozdeptywały gruz na wzgórzu. - Sandro? W wejściu stanął mężczyzna. Widziała obrys jego sylwetki, słyszała zmęczony oddech. - Sylwia? - wyszeptał mężczyzna krzesząc ogień z zapalniczki. Blade światło ogarnęło wnętrze, kładąc na ścianach wielkie cienie. Widzieli teraz swoje twarze. W milczeniu pożerali się wzrokiem. Sandro podszedł do niej i zdjął palec z zapalniczki. W ciemności objęli się delikatnie. Sylwia gładziła jego policzek, Sandro całował ją we włosy. - Kocham cię - powiedział. - Kocham cię - odparła. * Janek sięgnął po wyrzutnię, gdy mężczyzna pojawił się u stóp wzgórza. Obserwował, jak wspina się w stronę baraku i wolno odbezpieczał broń. Oparł łokieć o kamień i włączył celownik noktowizyjny. Postać mężczyzny zniknęła w drzwiach. Janek wycelował. * Hertogenbosch wszedł na wzniesienie i zamarł. Pozostałości starej wiaty nie były tym, czego szukał. Ujrzał drugie wzgórze, na którym stał barak z oknami wypełnionymi bladym światłem. Usłyszał odgłos odbezpieczanej broni. Pod drzewem, dziesięć kroków od niego, leżał mężczyzna. * Huk eksplozji rozdarł ciszę. Ze szczytu wzgórza trysnął gejzer ognia i gruzu, jak z wulkanicznego krateru. Komendant zamarł ogłuszony. Na kilka sekund okolica pojaśniała niczym od błyskawicy. To wystarczyło, by ujrzał zdejmującego słuchawki sprawcę eksplozji. Betonowe odłamki spadały w krzaki i pluskały w wodzie. Hertogenbosch wyszarpnął pistolet i skierował latarkę na Janka. - Rzuć broń! - krzyknął. Janek odwrócił się, wyjmując nóż, lecz kula z pistoletu utkwiła mu w brzuchu. Upadł na plecy, łapiąc powietrze jak ryba. Komendant podszedł do umierającego. Wyjął legitymację, jakby chciał tym złagodzić jego ból. Janek czuł drętwiejące ciało i chłód sięgający serca. Uratowałem miasto i tak mi odpłacili - myślał, wpatrując się w Hertogenboscha. - I to policja, która ma chronić ludzi... Jakie to absurdalne! Chwilę przed śmiercią ten absurd wydał mu się czymś świętym, jak przysięga składana przez rycerzy ginących w piaskach pustyni z nadzieją na życie wieczne. * Komendant przeszedł na drugie wzniesienie. Był tam krater metrowej głębokości, zasypany do połowy gruzem. Światło latarki wydobyło z ciemności dwa ciała. Leżały obok siebie i nie miały już cech ludzkich. Hertogenbosch ujrzał czerwono-fioletowe chrząszcze o lekko humanoidalnych głowach i kończynach. Ceglane odłamki pokrywające pancerz i skrzydła miały kolor bursztynu. 11. PRZEKAZ Z KOSMOSU Owadzie powłoki Sylwii Bun i Sandro Larkina roztaczały bursztynową aurę. Z poświaty uformowała się kula wielkości pięści, tańcząca łupinami płynnej żywicy. Choć nie wysyłała widocznych fal, Hertogenbosch poczuł, że coś wdziera mu się do mózgu. Usłyszał szum i wyłaniający się z niego bulgot. Onomatopeiczna symfonia skrystalizowała się w niski, skrzypiący głos. - Mówić - ty - przekaz - śmierć - inwazja... Hertogenbosch znieruchomiał jak zając sparaliżowany halogenem. - Jesteśmy istotami - mówiła kula - nadzorcami i zarządcami waszej cywilizacji. Życie na Ziemi jest eksperymentem naszych antropologów, którzy od dawna obserwują was i robią badania. Odrzuć niedowiarstwo, Strażniku, zostałeś wybrany. Będziesz jedynym człowiekiem znającym naszą tajemnicę, ponieważ masz prawo ją poznać. Twoja obecność została sprowokowana. Ezechiel był naszym pomysłem, wskazówką, która miała cię naprowadzić na trop. (Jacy oni są, jak wyglądają?) Słyszę każdą twoją obawę, Strażniku, każdą reakcję elektrochemiczną, którą nazywacie myślą. Ciekawi cię, jak wyglądamy? To naturalne, wzrok to zmysł, który najlepiej się u was wykształcił, a jednak nie pojmiesz, jak wyglądamy, bo to przekracza twoją percepcję. Pięć zmysłów to w skali ksenoewolucji prymitywny sensualizm. Aby nas pojąć, musiałbyś dysponować siedmioma zmysłami wspomaganymi moderatorem synestezyjnym. W uproszczeniu jesteśmy insektami, możesz tak o nas myśleć. (A owady na Ziemi?) To nasi szpiedzy, zabawki podsłuchowe, produkt przemysłu organicznego. Są stworzone na nasz obraz i podobieństwo i jak my żyją w systemie immanentno-transcendentnego kolektywizmu, posiadają wspólną świadomość, do której wam daleko. Makroewolucja dąży w tę stronę - totalna zbiorowość, doskonała organizacja i ujednolicone odczuwanie, a jednostki to elementy. Dla was to brutalność i zamach na prywatność, jak dla australopiteka samochód lub telefon. (Dlaczego ja, dlaczego policjant?) W każdej kulturze, jaką stworzyła wasza cywilizacja, istniała instytucja, którą my nazywamy Strażą. W każdej epoce, w każdym miejscu, w każdej społeczności ludzkiej pojawiają się Strażnicy. Nasi uczeni wychwycili to jako stałą cechę waszej mentalności, śladowy dowód myślenia grupowego. Strażą w rodzinie był ojciec, w plemieniu szaman; w starożytnym Rzymie Strażnikiem był cenzor, w chrześcijańskiej Europie inkwizycja. Obecnie, w czasach rozdrobnienia urbanistycznego, gdy ludzie żyją w zamkniętych ekosystemach miejskich, rolę Straży pełni policja. Wy nazywacie to pilnowaniem porządku publicznego. Strażnicy są niezbędni w każdej zbiorowości, która pragnie zachowania własnego istnienia. Każde społeczeństwo nadzoruje i kontroluje tych, którzy usiłują wywrócić do góry nogami porządek. To bardzo ważna instytucja, świadcząca o rozwoju gatunkowym. Przemawiam do ciebie, ponieważ jesteś Strażnikiem Amodos. (Dlaczego mi to wszystko mówisz? Przecież chcieliście nas podbić.) Mylisz się, Strażniku, inwazja nie była naszym pomysłem. Inkluzje zaczęli wam podrzucać rewolucjoniści, zwalczani przez nas schizmatycy. W naszym świecie trwa wewnętrzna wojna. My strzeżemy porządku opartego na samoświadomości, oni próbują go zakłócić. Głoszą nową religię, ekspansję oraz podbój gorzej rozwiniętych światów. Chcieli wykorzystać ludzi do budowy globalnej sieci organiczno-informatycznej, zamienić Ziemię w gigantyczną maszynę obliczeniową, w której ludzkość zastąpiłaby procesor. Taki żywy komputer wykorzystujący elektrykę mózgu. Swój cel chcieli osiągnąć dwutorowo: zakładając kościół inkluzjan i pocztę terapeutyczną. W ten sposób zyskali zaplecze organizacyjne i firmę zajmującą się dobieraniem partnerów według psychicznych matryc. Tylko ludzie idealnie do siebie pasujący, jak Sandro i Sylwia, mogli rozpocząć reakcję łańcuchową. U nich pierwszych miała się wytworzyć współświadomość obliczeniowa, sieć rozpięta w dalszej perspektywie między milionami ludzkich umysłów. A jednak nie udało się. Szybko ich zlokalizowaliśmy. Śledziliśmy ich poczynania, czekając na rozwój wypadków. Aż do