Szumańska Ewa - Trasy
Szczegóły |
Tytuł |
Szumańska Ewa - Trasy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szumańska Ewa - Trasy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szumańska Ewa - Trasy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szumańska Ewa - Trasy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ewa Szumańska
Trasy Półprzewodnik turystyczny
Autorka o sobie... Urodzona w
Warszawie, w czasie okupacji brała udział w ruchu oporu, a po Powstaniu, jako
żołnierz Armii Krajowej była do lipca 1945 w niemieckim obozie dla jeńców
wojennych. Studiowała historię sztuki na Uj i Uniwersytecie Łódzkim oraz
uczęszczała do Wyższej Szkoły Teatralnej. Od r. 1950 mieszka stale we Wrocławiu.
Pracowała przez 24 lata we wrocławskiej Rozgłośni Radia i Telewizji. Od 1953 do
1984 r. była członkiem Zlp (obecnie w Spp). Jest autorką wielu książek i
słuchowisk literackich, transmitowanych również przez rozgłośnie zagraniczne
(Rfn, Finlandia, Francja, Szwecja). Stworzyła postaci radiowe w audycjach
"Studio 202" i "60 minut na godzinę". Usunięta z radia po grudniu 1981, pracuje
w Arcybiskupim Komitecie Charytatywnym we Wrocławiu i od 1983 r. jest stałą
współpracowniczką "Tygodnika Powszechnego". Od czerwca 1989 wraca na antenę i
angażuje się czynnie w pracach Komitetu Obywatelskiego. ...o książce: Charakter
książki określa podtytuł: "Półprzewodnik turystyczny". Nie jest to bowiem typowy
przewodnik - chociaż i taką rolę może spełniać - ale próba stworzenia panoramy
Polski późnych lat osiemdziesiątych. Oprócz opisu odwiedzanych zabytków są tam
również przygodne spotkania, rozmowy, szkicowanie atmosfery miast i miasteczek
oraz bardzo subiektywne spostrzeżenia i refleksje. Celowo zachowany jest
charakter szybkich notatek "na kolanie", tempo i szkicowość wrażeń. Osobną rolę
mają w tej książce polskie sanktuaria Maryjne, które w miarę pisania książki
stały się jednym z ważniejszych celów odbywanych wędrówek. Mojemu mężowi Krótki,
rwany sen, a rano wyruszamy na wyprawę pierwszą od ponad dwudziestu lat nie w
egzotykę, ale po własnym kraju. I ta wyprawa, sklecona ze starych przewodników
turystycznych, niezbyt obiecująca, traktowana jako zapchajdziura, zgrzebna -
zaczyna już od pierwszego dnia stawać się ważna, coraz ważniejsza, a w końcu
przeradza się niespodziewanie w jakieś wielkie Polskie rekolekcje Podzieliły mi
się na trzy wątki osobne, ale przenikające się, odzywające się w każdym niemal z
odwiedzanych miejsc i splątane w osobliwy węzeł. Pierwszy - to odnajdywanie
śladów i tropienie echa. Śladów naszej historii i echa, jakim ta historia
odzywała się w literaturze. Drugi - to dewastacja, nie tylko krajobrazu, ale
pojęć, obyczaju i gustów. Gniot, usiłujący wszystko ujednolicić i znijaczyć.
Trzeci - to potęga Kościoła, widoczna w pełni dopiero tu, w terenie, w małych
miasteczkach i wioskach. I składnik tej potęgi najświeższy, kult Papieża,
wspomnienia z obu Jego pielgrzymek, rozsiane po kraju jak paciorki wielkiego
różańca, na którym naród odmawia wciąż, półgłosem, modlitwę z tamtych dni.
Wyruszamy o świcie. Pół godzinki na obejrzenie z zewnątrz (bo zamknięty)
starego, drewnianego kościoła w Truskolasach, błądzenie po fatalnie oznakowanej,
płaskiej, zakurzonej Częstochowie - i Olsztyn, duża ruina wśród białych skałek
wyrastających z murawy, na której z luźnych kamieni poukładano ważne, z serca
płynące hasła, albo takie normalne, że dnia tego i tego był tu X, albo że Y
kocha Marylkę. Rozległy, panoramiczny widok na Częstochowę. Najlepiej widać
kominy i kopcące z nich dymy srebrne, bure i fiołkowe; dolne partie zamazane, bo
toną w smogu. Jest oczywiście i klasztor, ale pomniejszony tą agresją kominów.
Jak błysk reminiscencja Potopu. Usiłuję sobie wyobrazić jak to było, kiedy
Szwedzi podeszli pod mury i ukazała im się ta wieża potężna, jedyna, dominująca
nad całym krajobrazem. Nie potrafię jej jednak odizolować nawet w myśli i
odczepić od fabryk, bloków i tandetnej, bezplanowej zabudowy. Złoty Potok. Nie
był w planie, ale zatrzymała nas krótka notatka w przewodniku, że był to etap w
życiu Trzeciego Wieszcza. Jego dworek, staw, który nazwał Irydionem, i grób
czteroletniej córeczki Elżbiety w krypcie parafialnego kościoła. Jest dworek,
ale w remoncie, tym naszym stałym, niechlujnym remoncie z kawałkiem rusztowania,
rozrzuconymi nieckami z zaschniętym wapnem i jednym robotnikiem, zamarłym w nie
służącym niczemu geście. Irydion romantyczny, zarośnięty, okolony wielkimi
drzewami. Na niektórych stare tabliczki z łacińskimi nazwami, bo był to kiedyś
wspaniały park z wieloma egzotycznymi okazami. Dziś średnio zaniedbany i
dziczejący. Na wypływającej ze stawu rzeczce Wiercicy stara kaskada z balustradą
i pseudorenesansowymi wazami. Pobielono je po chamsku zwykłym wapnem. W centrum
parku pałac Raczyńskich, gdzie mieści się teraz Zespół Szkół Rolniczych. Owszem,
odnowiony. Zwłaszcza balustrady i piękne, okienne kraty świeżutkie - ach, jak ja
dobrze znam tę olejną farbę koloru musztardy, nakładaną bez usunięcia
poprzedniej warstwy, już ropiejącą. Zaglądamy do hallu, bo dalej nie można.
Śliczne, stare, drewniane schody prowadzące na górę. Ale hall cały wypełniony
rusztowaniami z metalowych rur, podtrzymujących plakaty, statystyki i
osiągnięcia. Przez boczną, zarośniętą pokrzywami aleję parku - do kościoła. Po
drodze jeszcze nowe osiedle pracownicze, pewnie tego kombinatu rolnego. Cztery
bloki z zaciekami i łuszczycą na kolorowym tynku, rzucone w księżycowy krajobraz
wądołów i usypisk nie sprzątniętego placu budowy. Wyrosły na tym burzany,
zielsko, tak już zostanie, nikt tego nie wyrówna, nie usunie, po co, ważne, żeby
w mieszkaniu segment i telewizor, a na zewnątrz łbem w śmietnisko, nawet paru
kwiatków się nie posadzi, taki styl. Kościół w te wczesne, popołudniowe godziny
- zamknięty, a kto chce zobaczyć grób Elżbietki, ma się zgłosić do proboszcza na
plebanię. Idziemy więc na plebanię, jak wskazuje strzałka i otwieramy furtkę w
wysokim, kamiennym murze. Szok. Czytałam taką książkę w dzieciństwie, nazywała
się "Tajemniczy ogród". Zapamiętałam sugestywny opis wrażenia po naciśnięciu
ukrytej w zaroślach klamki, jakiegoś olśnienia i zatrzymania oddechu. To się
teraz powtarza. Inny, osobny, odizolowany świat. Rozłożyste drzewa owocowe w
zielonej trawie, ule, stojący w powietrzu gęsty brzęk pszczół. Nieprzebrane
mnóstwo kwiatów. Śliczny, stareńki dworek, dokładnie taki jak trzeba, jakby ze
starej fotografii. Ksiądz proboszcz zajęty, rozmawia na ławce z dwójką młodych,
co przyszła po zapowiedzi, ale kiwa życzliwie ręką, żeby poczekać. Siadamy więc
na innej ławeczce, w przesianym cieniu, w ciszy, w zapachach i czujemy się jak
na dobrej, łagodnej wyspie. Potem ksiądz zaprasza nas na plebanię, przynosi na
tacce wodę z domowym sokiem i ciasteczka, cieszy się, że tak nas zauroczyło to
miejsce, ale kiwa smętnie głową nad inwazją z zewnątrz, nad dewastacją i
zniszczeniem jurajskiego parku narodowego. W kościele, w krypcie pod ołtarzem
mała trumienka i rozmowa o Zygmuncie Krasińskim, jakby to był jeden z parafian.
Potem pokazuje nam z dumą ukończone właśnie witraże, a zwłaszcza ten centralny,
gdzie jest wszystko co najważniejsze: Pani Częstochowska, Biały Orzeł i postać
Papieża. Twarz tylko trochę nie wyszła artyście - mówi - ale i tak wszyscy znają
ją na pamięć. Zaprasza znów na plebanię, chciałby jeszcze ugościć, pogadać o
wieściach ze świata - ale już trzeba dalej, znów mkniemy przez niziutki pejzaż
ze sterczącymi, białymi skałkami, w poszukiwaniu Orlich Gniazd. Więc Bobolice i
najpiękniejszy z nich Mirów, perełka, cudo smukłości na falistej łączce wśród
ostańców, parowów i kotłów, wypełnionych jakby białymi szkieletami olbrzymich
zwierząt. Potem noc na łące pod ruiną Smolenia, schowaną w pomponie gęstego lasu
porastającego wzgórze. Noc piękna, wygwieżdżona, jesteśmy sami, dopiero później
zjawia się jeszcze jeden samochód. Mężczyzna o prostej twarzy i spracowanych
rękach, żona i dwójka dzieci w wieku szkolnym. Okazuje się, że to robotnik z
Mielca. Przez parę miesięcy oszczędzali benzynę na tę wędrówkę, bo chcieli
zobaczyć polskie zabytki historyczne, dzieciom zwłaszcza się przyda, to lepsze
niż wczasy w ośrodku, nie? Rozkładamy mapę i świecąc latarką wymieniamy
doświadczenia i dajemy sobie turystyczne rady, potem rozmowa schodzi na mielecki
strajk. Może się mylę, ale tak mi się wydaje, że przed sierpniem nie miałaby
miejsca taka serdeczna rozmowa i nie spotkalibyśmy - szukające śladów naszej
historii - robotniczej rodziny. Dzień i dwie noce w Pińczowie, dawnej stolicy
arian. U jego stóp Nida, rozłożysta, szeroka, z daleka robi wrażenie poważnej
rzeki, a z bliska jest zabawna i wzruszająca, bo dziecko może ją przejść w bród,
brodząc po żółtym piaseczku i nie zanurzając się nawet do pasa. O dziwo, czysta,
więc wyległo nad nią statecznie całe to prowincjonalne miasto z tradycjami. A w
środku pusto. Ruiny zamku i renesansowa kaplica na górze zamkowej, zabytkowa
fontanna sika słabym strumyczkiem, w pięknym, popaulińskim kościele płyta,
ufundowana przez Pana Mathiasz Jakubczika, rok tysiąc sześćset z czymś: Iusz sie
w swych sprawach umartwiać nie będę@ z Małżonką na wieki podle niey usiędę,@
iusz mnie pożegnawszy w drogę poiechała@ mnie i dziatek moich wiecznie
odiechała,@ niestetis żem ia na takowe żale...@ Dalej nie zdążyłam zapisać,
uciekło. W synagodze kino. Potem się okaże, że w tych starych synagogach, tak
obficie rozsianych po małych miasteczkach i mówiących o wiekach wspólnej
kultury, nagle odciętej - z reguły lokują się kina. Pewnie kształt budynku
poręczny. Renesansowa "Biblioteka Arian", gdzie z tyłu kruszy się tynk i
odpadają wielkimi kawałami portale, z przodu odnowiona, może padnie na nią wzrok
wojewody w objeździe, wojewodowie zwykle oglądają budynki od przodu. Prościutko,
coś tam przejedzie jezdnią raz na kwadrans, tylko przed niektórymi domami siedzą
na stołkach czarno ubrane kobiety jak w Grecji. Senność, zatrzymany czas...
Następny dzień to niedziela. Już ją widać na drogach. Wieś szumnie, hucznie i z
pompą jedzie do kościołów. Wozy konne, samochody, ale najczęściej traktory, do
których podczepiono furkę, a na niej rodzina, krewni i znajomi. Całe sznury
pieszych. Wszyscy odświętnie ubrani, młode dziewczyny często na biało, w
falbankach, sporo mężczyzn ma w klapach plakietki z Matką Boską. Powolutku, w
tej dostojnie płynącej rzece, docieramy do Kijów, starej, zamożnej wsi z pięknym
kościołem, z zachowanymi jeszcze fragmentami romańskimi. Na placu przed nim i w
bocznych uliczkach parkują samochody i wozy. Są jakieś kramy z obwarzankami i
trąbkami, tłum ogromny, kościół pęka, a ludzie jeszcze płyną drogą
nieprzerwanie. Po Ewangelii o rozmnożeniu chlebów krótkie kazanie, krzepkie i
mocne, jak te twarze uniesione do góry i słuchające w napięciu, z pół_otwartymi
ustami. Chrystus też miał przed sobą tłum - mówi ksiądz - a tłum głodny bywa
niebezpieczny. Można taki tłum rozpędzić, wiadomo jak, ale można go nakarmić i
pomóc (tu uśmiechy i głośny, aprobujący szmer). Komunia masowa i spontanicznie
podzielona na grupy. Najpierw białe falbanki, potem krzepkie, wiejskie młokosy,
po nich dopiero starsi. Na końcu mszy ogłoszenie: w tym tygodniu przez Kije
przejdą trzy pielgrzymki do Częstochowy; we wtorek sześćset ludzi, we czwartek
półtora tysiąca, w sobotę dwa tysiące. Więc żeby dekoracje zrobić i wszystkich,
jak zawsze, obiadem ugościć, bo Kije to Kije i wstydu im przynieść nie można.
Parafianie słuchają, kiwają poważnie głowami, a ja, patrząc na ich twarze,
nabieram pewności, że pozarzynają kury, powyciągają zapasy ze spiżarni i
przyrządzą te tysiące obiadów, bo Kije to Kije i taką mają tradycję. Znów dalej,
odcinek szosy pusty, a potem zagęszczają się stopniowo piesi, wozy, traktory,
samochody, znów rwie ludzka rzeka, żeby poszukać ujścia na podwórcu następnego
kościoła. Szydłów. Miniaturka, wiejskie Carcassonne, z potężną Bramą Krakowską i
zachowanym kompleksem murów: flanki, wieżyczki, otwory strzelnicze - na murawie
między basztami opala się kilka dziewczyn w milanezach z ramiączkami, w
synagodze tabliczka z cenami biletów i naddartym afiszem westernu, a w
prześlicznym gotyckim kościele krytym gontem kończy się właśnie czytanie listu
pasterskiego o trzeźwości. Ksiądz odrywa wzrok od kartki i zdejmuje okulary.
Pokażmy rządzącym - mówi gromko - że nas na to stać. A jak spotkamy pijanicę w
tym miesiącu rocznic, w tym naszym sierpniu, to potraktujmy go jak należy, żeby
zrozumiał, że dał się zniewolić i tyle! Zawsze się mówiło, że w miastach są
kazania ostre, dla inteligencji. A tu się właśnie wali prosto z mostu, bez
ogródek - aż dziw. Kolejny kościół w Kurozwękach. Znów tłumna, rozmodlona,
wiejska niedziela. A my piechotą do pałacu. Opisał go w "Popiołach" Żeromski,
tylko że tam nazywał się Grudno. A rzeczka, nad którą przechodzimy, to Czarna; w
rzeczywistości jest ciemnozielona od odbicia gęstych krzewów, a na dnie ma
złoty, pofałdowany zmarszczkami piasek. Ten piasek to ostatni pogodny uśmiech.
Później zdziczały park ciemnieje, unosi się gwałtownie w górę, jakby chciał
zamknąć się nad raną, którą kryje w środku. Pałac w Kurozwękach jest jak cios
wymierzony między oczy. Niedługo po wojnie zamieszkali tu pracownicy pobliskiej
stadniny. Kiedy gdzieś zaczął zaciekać dach, przenosili się po prostu do innego
pokoju; reperować się nie chciało, a pany miały pokojów dużo. Trwała wędrówka
przez piętra i komnaty, do opuszczonych wdzierał się grzyb, pleśń, butwiały
deski, kruszył się mur. W końcu dach runął, ściany się osunęły - koniec. Jeszcze
tu i tam przepiękne okno, wykusz, attyka, fragment zachowanego skrzydła, czy
kolumnady - jeszcze to wszystko mówi, jak musiało być kiedyś pięknie, kiedy
smukła sylweta przeglądała się w okalającej ją, głębokiej fosie. Woda już z niej
dawno spuszczona, dno porosły dwumetrowe pokrzywy, splątane chaszcze, leżą pnie
zwalonych drzew i sterty śmieci. Widmo drewnianego mostu, przerzuconego nad tą
fosą nadpalone, czarne, przejść trudno, bo noga więźnie w przegniłych deskach.
Teraz niby odnawiają, a właściwie zabezpieczają resztki murów, rozmawiamy z
takim jednym z ekipy. Jest ich ośmiu, remont trwa ósmy rok, w tym tempie trzeba
by jeszcze z dwadzieścia parę lat, jeżeli w ogóle nie cofną funduszy. Miał tu
być podobno Dom Pracy Twórczej. Przypomina mi się opis balu w Grudnie i Rafałowy
szept: Księżniczko... I zaraz karykaturalny obraz dzisiejszych bonzów
literackich na tych salach i sama Madame Au w białych muślinach w pierwszej
parze - może ich połaskocze wspomnienie kolegi Żeromskiego, może zamarzą o
lustrach, kandelabrach i nacisną gdzie trzeba, wykukają te fundusze, może nie...
W parku, po obu stronach pałacu, dwa finezyjne, lekkie pawilony. Jeden się
ostał, mieszka w nim ekipa remontowa, na tarasie wybebeszony tapczan i
rozwieszone pranie. Drugi służył jako cel dla ćwiczeń w ostrzym strzelaniu,
później go podpalono, została kupa gruzu i osmalona ściana. Ano, odzyskał to
lud. Zimno mi się robi mimo upalnego dnia, trzęsą mnie te Kurozwęki od środka,
jak nagły atak grypy. Krótkopalca łapa leży na naszej kulturze i rozgniata co
parę miesięcy, tygodni, co dzień - jakieś wspomnienie, świadectwo, ślad. Dworek,
park, książkę, melodię, obyczaj, instytucję, pałac, obrządek, wiersz, drzewo...
W ich miejsce wsuwa metodycznie i nieubłaganie nowy pejzaż i nowy model życia.
Łuszczący się blok, supersam z pustymi półkami, slogan wypisany na wiadukcie,
uliczny megafon, wyschnięte flance w betonowych konchach, pomniczek Bratniej
Armii okolony łańcuchem, izbę pamięci, cepelię i beton. Piętno. Wycisnęli je na
różnych naczelnikach, sołtysach, sekretarzach, a oni pochylili się pokornie,
przyjęli za własne, polubili i gorliwie budują, piszą, nagłaśniają, detonują,
przemalowują swoje na obce. Lud odzyskał. A lud - to jeszcze te skrawki
krajobrazu, gdzie tylko pola, łąki i las, pochylone postaci nad snopkami,
naszczekujące się psami obejścia i pełne kościoły; to pozostało, a reszta
rozsypuje się bezustannie i zmienia. Zabłądziliśmy po tym kurozwęckim wstrząsie.
Boczne, wyboiste dróżki, przykucnięte laski, zagubiona wioska o wzruszającej
nazwie: Widełki, w końcu trafiamy z powrotem na główną szosę. Nowa Słupia z
pieczarkami dymarek sprzed dwóch prawie tysiącleci - i pieszo na Święty Krzyż.
Podobno zdarzali się pielgrzymi, którzy tę drogę, kamienistą i stromą, odbywali
na kolanach. Na szczycie klasztor z historią, w której jest zamknięty cały
polski los. Niszczony przez Tatarów, Szwedów, Rosjan, dewastowany w czasach
kolejnych insurekcji, płacący daninę życia swoich zakonników w Oświęcimiu i
Majdanku. I za każdym razem cierpliwe, uparte odbudowy... W kaplicy Oleśnickich
w podziemiach - Jeremi Wiśniowiecki wyschnięty i ciemny, w zielonkawej,
butwiejącej szacie. Wstyd się przyznać, ale nie wiedziałam, że tu leży i
zatrzymałam się zaskoczona przy niewielkiej skrzynce. Jarema... Tyle historii,
tyle jej zafałszowań w literackich obrazach, tyle okrucieństwa i sobiepańskiej
pychy, tyle - mimo wszystko - wielkości i podmuchu szerokiego, stepowego wichru.
A teraz poczerniała kukiełka, wzrostu wyrośniętego dziecka. Jest i córeczka
Oleśnickich i powstaniec z 63 roku. Szare czaszki, zakurzone, jakby tekturowe
ciałka. Na górze msza wśród obrazów Smuglewicza i ciasno stojącego tłumu, a nad
sylwetą klasztoru ciąży ogromna, brzydka wieża radiowo_telewizyjna. Amerykanie
zrobiliby w niej pewno restaurację obrotową z przepysznym widokiem i zgarnialiby
forsę; tutaj wszystko zamknięte na mur, zakneblowane tajemnicą państwową. Już
sama nie wiem co lepsze. Powrót, kilkanaście kilometrów jazdy, nocleg w ogródku
u babci w dogorywającym gospodarstwie, bo syn mieszka w Ostrowcu, w blokach,
żona uparła się do miasta, więc tylko czasem przyjeżdżają pomóc. Chłodna,
rosista trawa, głośmy rechot żab. Rano, w Opatowie, w ogromnym kościele znów
msza i znów tłumnie, chociaż poniedziałek. W prezbiterium malowane al fresco
trzy bitwy: Wiedeń, Psie Pole, a trzeciej nie poznałam, bo za wysoko i za
ciemno. Niżej portret Papieża i fragment Jego homilii. To się powtarza w każdym
kościele i każdy wybiera sobie inne słowa, więc ten Głos wciąż brzmi. Kupujemy
chleb w pustawym sklepie, większość pułek zajęta butelkami w różnych gatunkach,
a pod nimi drukowana wywieszka: Pijesz, płacisz - zdrowie tracisz. W następnym
sklepie wódy jeszcze więcej, ale napis łagodniejszy: Pij umiarkowanie. Widocznie
pożałowano obrotów. Ujazd. Największy z polskich zamków, Krzyżtopór Opalińskich.
Ogrom, rozmach, sporo maniery, tu też ktoś chciał kiedyś olśnić i przygnieść
wielkością władzy. Na dziedzińcu, pod niszami napisy: W Honor i cześć Domu
Mojego - szwagrowi, synowi, bratu, książęciu na Ostrogu itd. Kiedyś stały tu
posągi i popiersia, ale ślad po nich zaginął. Puste nisze wykrzywiają się
szyderczo i świadczą o nietrwałości ziemskich zabiegów wokół ziemskiej chwały.
Tym razem za ruinę odpowiedzialni są Szwedzi i broniący się w niej później
konfederaci barscy, a nie Prl. Nawet prowadzi się rekonstrukcję. Kurz,
rusztowania, wagoniki podwożą kamień, okropny rwetes, wyniki mierne, ot, żeby
mury całkowicie się nie osunęły. Znów na drodze. Jakieś proporczyki, wstążki,
bramy z zielonych gałęzi. Za zakrętem wzbija się tuman kurzu i majaczą w nim
sylwetki. Po chwili wszystko się wyjaśnia. Idzie pielgrzymka. Zjeżdżamy głęboko
na pobocze, wysiadamy z samochodu i stajemy obok. Już widzimy czołówkę. Ksiądz,
trójka młodych i pielęgniarka, za nimi grupa paruset osób. Potwornie zakurzone
nogi w trampkach i sportowych butach, ale są i sandały, koturny, słupki, na sam
widok stopy zaczynają boleć. Śpiewają w marszu. Przyglądają nam się życzliwie, a
kiedy podnosimy ręce, ktoś woła: To nasi! Szmer przebiega przez grupę i już las
rąk, uniesionych w tym samym geście. Jest parę transparentów z nazwami
miejscowości, pisanymi charakterystyczną czcionką. To też jeden z fenomenów
naszych czasów. Dawniej znaczyło zdanie, słowo, ale litery były obojętne i
martwe. Dziś słowo ożywa przez sam krój czcionki. Niesie wyraźny, emocjonalny
ładunek, określa tych, którzy się pod nim grupują. Grupa przechodzi, zamyka się
za nią obłoczek pyłu, ale już następny rodzi się na zakolu szosy. Druga
pielgrzymka, znacznie liczniejsza. To idzie Ostrowiec Świętokrzyski; mnóstwo w
nim młodzieży, a nawet małych dzieci. Chociaż ubiory bardziej miejskie, twarze
zadziwiająco podobne do tamtych, bo na tym szlaku ludzie upodobniają się do
siebie i wydaje się, że to idzie jedno plemię, jeden szczep. Przemarsz trwa
długo, ręce już nam mdleją, a tu kilkunastominutowa przerwa i trzecia grupa,
najmniejsza, bardzo skromna, bardzo wiejska. Jest w niej jakiś stary człowiek o
kulach, podtrzymywany opiekuńczo z obu stron. Budzi się we mnie nagły żal, że my
akurat pod prąd - pragnienie, żeby wszystko zostawić i dołączyć do kierunku,
którym w sierpniu dąży cała zakurzona, zmęczona, śpiewająca, rozmodlona Polska.
Oczy mnie dziwnie pieką i obraz staje się niewyraźny. Od ostatniej ósemki odrywa
się młody ksiądz w koloratce. Daje mi plakietkę z Matką Boską i mówi: To za te
łzy na policzkach i za te podniesione palce. Pył definitywnie opada, powietrze
nad drogą znów jest czyste. Oddalającą się falę śpiewu nakrywa cisza. Coś w tej
ciszy trwa. Jest piękny, ciepły, bezwietrzny dzień kończącego się lata. Wsiadamy
do samochodu, jedziemy i przez dłuższy czas nic nie mówimy do siebie. Potem
Koprzywnica, wspaniałe opactwo cystersów, po kasacie oddane Żydom i urzędnikom
carskim, później częściowo odzyskane - ze skupioną, młodziutką grupą
rekolekcyjną w mrocznym wnętrzu. Zastanawiające te rekolekcje w środku
słonecznych wakacji... Potem Baranów Sandomierski, śliczny, z zadbanym parkiem i
dziewczynami grabiącymi świeżo ostrzyżone trawniki, człowiek aż oczy przeciera.
W środku Muzeum Siarki, może dlatego. A niechby chociaż tak. Potem trzy dni u
Przyjaciół, w niezwykłym domu, zagubionym w lesie pod jednym z beskidzkich
szczytów. Trzy dni przeciągających się długo w noc rozmów przy wielkim,
rodzinnym stole, oświetlonym nisko zwisającą lampą. A te rozmowy, chociaż
dotyczące naszych losów, a więc spraw pogmatwanych i tragicznych - dziwnie
spokojne. Zawsze tu tak było. Ilekroć przyjeżdżałam spięta, niespokojna, pełna
pytań - już w progu czułam, że wszystko się wycisza. Siadałam przy stole, a dom
płynął, unosił się jak Arka nad zamętem i wirami, powolutku wędrował wśród
ciemnozielonych wzgórz. W leżącej na półce Księdze Gości wiele znanych,
wspaniałych nazwisk; są też wpisy po angielsku, francusku, hiszpańsku, po
arabsku - każdy tu coś ważnego znalazł, każdy zapragnął coś po sobie zostawić.
Jak jest w ogóle możliwy taki dom? - pytam na pożegnanie Gospodarza. On uśmiecha
się. - Bo to jest dom, a nie dacza - mówi. Z plecakami na łeb na szyję w dół, w
wiosce u podnóża góry zaparkowany samochód, wrzucamy rzeczy, ruszamy. Ostatni
etap to Pieniny. Mam z nimi sprawę osobistą. W dzieciństwie przez trzy lata z
rzędu spędzałam tu wakacje i teraz chcę to odgrzebać spod grubej warstwy kurzu.
Rozbijamy namiot w ogródku starej, krościeńskiej góralki, tuż nad Dunajcem,
który nocami hałasuje i łomoce, a gospodyni wsparta na lasce przychodzi
wieczorami pod nasz namiot i opowiada. Willa pod Świętą Tereską (tam, gdzie
wtedy mieszkałam) spaliła się, Antek, po więzieniu w pięćdziesiątych latach,
umarł na gruźlicę, Stefan jasełka robił i na księdza miał iść, ale po wojnie do
partii się zapisał i wyjechał, Oleś prokuratorem jest w Nowym Targu, wielki pan
się zrobił i ludzi nie poznaje, ale i oni jego nie bardzo mają chęć poznawać,
Kuba Orkisz przy tajnej radiostacji za Niemców robił i zamęczyli go w
Oświęcimiu, pustelnik, co żył na Dzwonku i sypiał w trumnie, ożenił się we wojnę
i niedługo potem umarł. A na tych pastwiskach, cośmy kiedyś ogniska palili, domy
wczasowe dla Huty pobudowali, wywłaszczając ludzi i płacąc im po trzy złote
pięćdziesiąt groszy za metr, jeden się nawet przez to powiesił. Słucham,
przypominam sobie dawne dziecięce twarze, otrzepuję z kurzu nazwiska i myślę, że
los jak wodzirej, porozstawiał tę naszą wakacyjną gromadkę - para w lewo, para w
prawo. A w dzień odgrzebuję zapomniane obrazy i ich nazwy; czasem kolejność jest
odwrotna - najpierw przypomina się nazwa i szukam przylepionego do niej obrazu.
W ten sposób rodzi się dla mnie na nowo góra Bryjarka z krzyżem, omszała skałka
Kotuńka na Dunajcu, wesoły potok Grajcarek, łyse, spalone słońcem Toporzysko,
dziś porośnięte wysokimi drzewami. Jeszcze te puszyste, jaskrawo zielone łączki
ze strzelistymi kopkami siana, przepasanymi w pasie krajką, jak panny. Jeszcze
Sokolica, gdzie trzeba było dla fasonu oprzeć się o kabłąkowatą sosnę,
przewieszoną nad urwiskiem, Sokolica, z której skoczyła w przepaść Helena de
Witt, goniona przez zbójników. Jeszcze jej krzyk, którego nigdy nie było i
szybujące w powietrzu ciało, które stworzyła wyobraźnia Żeromskiego, a myśmy je
wtedy, w dzieciństwie, widzieli naprawdę. I w drogę. Zostały już tylko trzy dni,
a w nich trzy kościoły. Przecudny, stary, drewniany Grywałd, z zastygłymi
wewnątrz figurkami wiejskich świątków i z Frasobliwym Chrystusem, który podparł
brodę gestem niewiarygodnie zmęczonego człowieka. Jeszcze może piękniejsze i na
pewno starsze Dębno, pomarszczone swoimi gontami, zmurszałe, z dużą grupą
młodzieży, czekającą na popołudniowe otwarcie drzwi i brzdąkającą na gitarach.
(Ażeby do tego Dębna dojechać, trzeba przebyć kawał zrujnowanego krajobrazu. To
ta słynna zapora czorsztyńska i zbiornik na Dunajcu, co się rodzi w mękach już
parę dziesiątków lat i wciąż jest tylko olbrzymim rumowiskiem, pełnym jakichś
wądołów, usypisk, betonów i zrytej ziemi. Straszą na jej krańcu Maniowy,
wieś_atrapa, ot, jeszcze jeden "wystrój", mający świadczyć o nowoczesności i
postępie. Gnieżdżą się tam od lat ludzie wysiedleni z terenów pod przyszły
zbiornik, mrowią się, męczą, wznoszą bezładne przybudówki i klną. A jeśli kiedyś
zjawi się woda w rozgrzebanej dolinie, to może zmienić się klimat, naruszyć
ekologiczną równowagę i zagrozić kościółkowi w Dębnie). Na koniec Murzasichle,
kościół młody, budowany w latach pięćdziesiątych. Mimo to z burzliwą historią,
bo wznoszony bez zezwolenia, nocami, od zmroku do świtu. Mężczyźni pracowali, a
baby siedziały na okolicznych drzewach i pilnowały, czy władza nie jedzie. Wtedy
rzucano wszystko, chowano narzędzia, kryto się po domach, a jak się kto
dziwował, że ściany znów wyższe - wzruszali ramionami. Może cud? Trzydzieści lat
już zdążyło spatynować gonty, drewno pociemniało pięknie - jest to pyszna,
góralska ciesielka, dzieło ludzi znających swoją sztukę i budujących po
gospodarsku, dla siebie. Jedna ze ścian wewnętrznych pokryta długim, wyrzezanym
w drzewie tekstem. To słowa skierowane do Papieża w czasie pierwszej
pielgrzymki, witali nim w gwarze góralskiej swojego Gazdę w Nowym Targu. Ten
tekst towarzyszy nam w drodze powrotnej. Bo to już powrót. Krajobraz stopniowo
się zniża, zieleń jakby szarzeje, droga gubi zakręty i prostuje się monotonnie,
gęstnieje zabudowa. No to co? - mówię - Skręcimy w końcu na tę Pustynię
Błędowską? To już jest nasz rytuał. Ile razy robiliśmy krótki wypad do Krakowa,
obiecywaliśmy sobie obejrzenie Pustyni. I zawsze, dojeżdżając do miejsca, gdzie
należało skręcić, rezygnowaliśmy - a to pora późna, a to coś w samochodzie, a to
brak przekonania, że naprawdę chcemy. Teraz jednak biorę ten przewodnik, który
nam towarzyszył, niestary jeszcze, bo z 1971 roku i czytam dla zachęty na głos:
"...tak wielkiego obszaru piasków nie ma w całej Europie, więc Pustynia stanowi
wielką atrakcję turystyczną... niespotykane gdzie indziej rośliny, będące
reliktem klimatu lodowcowego... warzecha polska... wierzba kaspijska... szczera
pustynia urozmaicona okruchami skalnymi, lub ruchomymi wydmami i zmarszczkami
powstałymi w wyniku działania wichrów... występuje zjawisko fata_morgany,
mirażu, czyli odwróconego obrazu rzeczywistego przedmiotu w innym miejscu niż on
się znajduje..." No więc tym razem skręcamy. We wsi Klucze - papiernia i fabryka
celulozy. To z niej rozpełza się mdły zaduch, ona zatruwa Białą Przemszę i
wygubiła rzadkie rośliny, ona dzień po dniu wsącza swoje jady w ten dziwny
kawałek ziemi. Wychodzimy na punkt widokowy, skąd można ogarnąć spojrzeniem całą
tę małą, polską Saharę. Spoglądamy w dół. Nie ma jej. Nic nie ma. Wśród
poszarzałej, zwykłej roślinności ze dwie, trzy łysinki, przypominające kupkę
piasku w piaskownicy na podwórku. Minęło kilkanaście lat od napisania
przewodnika i w tym czasie znikło coś, co trwało całe wieki. Już się nie
odstanie. Tam gdzie miały zaczynać się pustynne szlaki, stoi tablica: Wstęp
wzbroniony. Zasiek z drutów kolczastych. Tak kończą się moje polskie rekolekcje.
To znaczy - kończą się jako obrazy, ale zostają wewnątrz mnie. Bardzo złożone i
zagmatwane, jest w nich i wzruszenie, i gniew, i duma, i cień wstydu - a może
winy, i zadziorne poczucie własności, i trochę bólu. A przede wszystkim jest
świadomość, że do tego krajobrazu nieuchronnie się wraca. Musi się wrócić.
Choćby się go zdradziło na wiele lat, dogoni i upomni się o swoje. Rok 1984
Początek pielgrzymki Znów lato i znów zbliża się czas wędrówki. Pamiętam, że na
jednym ze spotkań, na którym czytałam moje zeszłoroczne wspomnienia, ktoś ze
słuchaczy powiedział: Niech pani napisze cały taki przewodnik po Polsce. Żeby
było wiadomo, gdzie wyruszać, co odnajdywać i jak na to patrzeć, bo my coraz
mniej wiemy. Kiedy przychodzi urlop, ruszamy w dwóch kierunkach: nad morze i w
góry, a czasem przypadamy nad jakimś jeziorem i opuszczamy wszystko, co po
drodze. Coraz mniej wiemy. Może to i racja. Może potrzebny jest taki gniewny i
serdeczny przewodnik po kraju, który coraz skuteczniej nam ucieka i ogranicza
się do paru punktów na mapie. Tego kraju, który zmienia się niezwykle szybko i z
miesiąca na miesiąc gubi całe krajobrazy, zatraca cechy charakterystyczne i
pokrywa się nie tylko odpadkami i pyłami z kominów fabrycznych, ale i jakimś
ponurym, szarawym nalotem znijaczenia. A więc wyprawa, żeby coś jeszcze spod
niego odgrzebać, utrwalić, zatrzymać. Ta wyprawa, podobnie jak zeszłoroczna,
krystalizuje się dopiero w czasie jej trwania tak, że można jej nadać tytuł.
Wtedy - polskie rekolekcje, dziś - początek pielgrzymki. Koniec czerwca. Wyjazd
w paskudnym, zacinającym deszczu. Po paru godzinach dojeżdżamy do Kruszwicy,
umówiony nocleg na plebanii, ksiądz prałat akurat na wyjeździe, przyjmuje nas
dziwna gosposia - gościnna, uśmiechnięta, sama jedna obrządza wielką plebanię,
ogród, gotuje posiłki, piecze pachnące, owocowe placki, pierze, reperuje -
człowiek wie, że takie bywały kiedyś, ale już w nie przestał wierzyć. Od gosposi
z legendy - na wieżę z legendy. Tylko że tamtej, Popielowej, nie ma, a może
nigdy nie było. Ta ma tylko dawne imię: Mysia, ale stawiał ją Kazimierz Wielki.
Po topornych, turystycznych schodach wchodzi się na szczyt, żeby zobaczyć Gopło.
W jedną stronę widok piękny, jezioro długie i kręte jak rzeka, usiane wysepkami,
których zarośla podobne są do pęków wysokich, zielonych piór. W tym deszczu i
załzawionym oparze pierzasto_wodny pejzaż odzywa się nagle echem rzeki Wolty
koło Akosombo, a potem jeziora Gatun na Kanale Panamskim. Jak zwykle
nostalgiczny skurcz serca - już to zamknięte, odcięte, już tego pewno nie
zobaczę - a potem odwracam głowę i patrzę w drugą stronę. Leży przede mną
Kruszwica, nasza kolebka. Widać smutne, niechlujne blokowisko i dymiące kominy.
Fabryka margaryny, wytwórnia win i coś tam jeszcze. To one zamieniły Gopło w
zwyczajny ściek. Pójdziemy potem wąskim półwyspem do dawnej plaży i towarzyszyć
nam będą wbite nad brzegiem tablice: "Kąpiel zabroniona, woda biologicznie
skażona". Wieczorem romańska kolegiata, podniesiona niedawno do godności
Bazyliki Mniejszej. Jasna, spokojna i przezroczysta jak źródełko. Bez złoceń,
ozdób i spiętrzenia dekoracji - piękno mówi tu tylko poprzez proporcję i
harmonię kształtów. Dawniej architektonicznym ucieleśnieniem sacrum był dla mnie
gotyk. Szalony, egzaltowany, fanatyczny, urągający prawu ciążenia i ciskający w
górę przepruty ażurami kamień. Byle wyżej i jeszcze wyżej! Dziś odkrywam
ponownie styl romański. On nie wstydził się ciężaru budulca, podkreślał go
solidnie i z prostotą. Jego modlitwa nie była tak porywająca i efektowna, ale
cichsza, może głębsza. Jak musieli różnić się od siebie ludzie, którzy żyli w
obu epokach. Spokój zamieniony na niepokój, szept na krzyk. Wracamy na plebanię,
walimy się spać, na dole cichutka krzątanina, na górze jakieś skrzypienia i
pomruki starego domu oraz granie deszczu na szybach. Rano długa rozmowa ze
skupionym i delikatnym księdzem prałatem, szybkie pakowanie - już Golub_Dobrzyń.
Ładny, późnogotycki zamek z renesansową attyką, dobudowaną przez Annę Wazównę,
siostrę króla Zygmunta III. Wszystko pozamykane, pewno przerwa obiadowa, ale
łysawy przewodnik za siedemdziesiąt zet, wsadzone mu do kieszonki, robi się miły
i otwiera salę, gdzie odbywają się sympozja i okolicznościowe bankiety. A 22
lipca - mówi z dumą - mamy tu wielką imprezę, średniowieczny turniej z
potykaniem się konno i pieszo na miecze i topory. Kaskaderzy i specjaliści to
wykonują, władze zaszczycają obecnością, turystyka grupowa i zgłaszać trzeba z
dużym wyprzedzeniam, raz nawet Anglicy przyjechali. Pokazuje potem na
zewnętrznym dziedzińcu wielką, kmicicową kolubrynę i inne działa, z lufami
wycelowanymi w zakapany deszczem krajobraz. Specjalnie robione do filmu "Potop"
pana Hoffmana i potem odkupione od wytwórni. Schodzimy jeszcze do wystrzałowej
kawiarni, żeby zobaczyć gotyckie podziemia. Ogromne, nisko sklepione wnętrze,
ławy i stoliki w tym naszym uniwersalnym stylu
turystyczno_cepeliowsko_rustykalnym, co ma pasować do każdej epoki. Za ladą
skamieniała panienka informuje z wysiłkiem, że może być kawa lub herbata, ale
nic poza tym, nawet petit_beurra, bo lada chłodnicza zepsuta. Zawsze jest w
historii mijanka. Dawniej lad chłodniczych nie było, za to jedzenia w byle
zajeździe w bród. Radzyń. Na mapie zamek krzyżacki, w rzeczywistości duża,
czerwona, rozbebeszona ruina. O ileż dostojniejsze są ruiny kamienne i ich
wypłukana deszczami, zetlała w słońcu biel. Te ceglane wyglądają, jakby powaliła
je nie starość, ale niedawny pożar lub bomba. Wahamy się, czy nadkładać drogi do
Kwidzyna. Na stacji benzynowej pytamy, czy jest już most na Wiśle, czy - tak jak
na naszej starej mapie - tylko przeprawa promowa. Ależ oczywiście, jest nowy
most - stwierdza człowiek z Cpn_u Jutro się okaże, że mostu nie było i nie ma, a
pracownik stacji odległej o trzydzieści parę kilometrów o tym nie wie, a może
powiedział byle co, bo bierze pieniądze za nalewanie benzyny, a nie za
informacje. W ulewie docieramy do Kwidzyna i parkujemy na placyku przed potężną
bryłą katedry i zrośniętego z nią zamku. Pyszne gdaniska, baszty i kręte
mostki_korytarze na gotyckich łapach, między którymi jeżdżą dziś samochody i
autokary - wypiętrzone to wszystko, obronne... Znad doliny z niewidoczną Wisłą
wystrzela nagle zachodzące słońce, spłaszczone między dwiema granatowymi
chmurami, i dodaje jeszcze czerwieni murom. W celi Błogosławionej Doroty dotykam
ręką wilgotnych ścian i czuję biegnący po plecach dreszcz. Ona chciała od
dziecka iść do klasztoru, ale spełniła wolę rodziców, wyszła za mąż i miała
dziesięcioro dzieci. Siedmioro zmarło na zarazę. Wtedy biskup dał Jej upragnione
zezwolenie na zamurowanie się żywcem w maleńkiej kapliczce katedry. Widzę otwór,
przez który podawano Jej chleb, wodę i hostię. Żyła jeszcze trzynaście miesięcy.
Dziwne to. Pojęcie ofiary i jej sensu chyba zupełnie się zmieniło. Deszcz znów
pada. Idę jeszcze na mały spacer, tropami beznadziei małego miasta. Blok, knajpa
z kwaśno_zjełczałym odorem i falującą sylwetką pijaka w otwartych drzwiach, sine
i buraczkowe wyroby dziewiarskie za upstrzoną przez muchy szybą, dwa walące się
zabytkowe domki, śliczny, stary spichlerz, zajęty na magazyn "Herbapolu",
zaniedbanie krańcowe - w różnych zabytkach usadawiają się teraz instytucje,
które użytkują, ale nie konserwują. Trzej miejscowi donżuani z młodziutkimi
twarzami, przeżartymi otępieniem i nudą, jak rdzą. - To już nam dziś zostało
tylko piwo - mówi jeden wolno i w tym głosie jest jakaś ponura przegrana - jego
własna i tego miejsca. Śpimy w przyczepie, odwracam się tyłem do miasteczka, a
twarzą do czerwonego kolosa, który wypełnia okno. Rano jazda - i Gniew. Nomen
omen. Miasteczko jest od początku do końca ponure. Duży, krzyżacki zamek w
remoncie, czyli nic się w nim nie dzieje, z wyjątkiem tego, że wszystko otoczone
wygryzionym parkanem i pozamykane. Nie sposób uzyskać żadnej informacji, nikt
nic nie wie, nie zna nazwy sąsiedniej ulicy, to, co za zakrętem już go nie
obchodzi, brud, zacieki, niechlujne obejścia, a w nich ludzie prowadzący życie
jarzyny - life of vegetable jak mówią w Ameryce, ot, ciągnie z ziemi jakieś soki
i trwa w bezruchu. Publiczny ustęp, jedyny tu chyba, ma płaty dykty w
potłuczonych oknach i potężną kłódkę w drzwiach. Ach, te nasze ustępy to jest
temat_rzeka, można by napisać o nich poemat na wzór tuwimowskich "Kwiatów":
klozety polskie, jak wiadomo... itd. Na duże miasto przypada parę, z tego część
nieczynna, a reszta tylko w określonych godzinach, trzeba by z harmonogramem na
kartce. Na parkingach i postojach przy szosie stylizowane ławy i wystroje, ale
tego co konieczne, brak - tylko lasek opodal cuchnie i pstrzy się od papierów. A
jak już gdzieś szalet postawią, to musi bronić się sam. Nikt nie zajrzy, nie
sprzątnie, nie wywiezie i zza drzwi z wyrwanym haczykiem zieje potworność. Tyle
było kpin ze Sławoja Składkowskiego, a to był wizjoner. Przewidział, że klozety
polskie staną się wizytówką naszej kultury - to pierwsza rzecz, o której ze
zgrozą mówią cudzoziemcy. No dobra, dość, wracajmy do Gniewu. Urasta nam on do
symbolu złej, posępnej prowincji. Może przez to niebo koloru ołowiu, szarpiący
wicher i strugi deszczu, przez brak czyjegoś uśmiechu albo dobrego,
przypadkowego spotkania, które potrafi uskrzydlić architekturę, zazielenić
pejzaż i sprawić, że brud staje się niewidoczny. Może w słońcu Gniew by się
udobruchał; oceny ludzkie są zawsze subiektywne i stronnicze. Późnym popołudniem
docieramy do Pelplina. Byłam tu już kilka miesięcy temu i zgięła mi kolana,
zatrzymała oddech - wspaniała katedra i całe to miejsce, przepojone spokojem i
kultem; cichy Plac Mariacki, drugi, nieduży kościół z rokokowym wnętrzem,
Papieskie Seminarium Duchowne, pałacyki biskupie, stary park nad rzeką
Wieżycą... Myślę z odrobiną niepokoju, jakie to będzie przy powtórce. Na
szczęście nic się nie zmienia, mimo zimna i ulewy. Oprowadza nas młodziutki
kleryk, oni tu w czasie wakacji pełnią dyżury i służą za przewodników.
Przychodzi do mnie ta katedra po raz drugi, jeszcze radośniej, bo wiem już gdzie
czego szukać, kiedy zadrzeć głowę, kiedy pochylić ją nisko nad posadzką, kiedy
przybliżyć twarz do rzeźbionego drewna. Przychodzą do mnie te stalle, cudowne, z
gotycką plecionką, z kosmogoniami zamkniętymi w kołach, z przedziwną Trójcą,
gdzie Duch Święty ma postać mężczyzny, a nie ptaka... Te sklepienia kryształowe
i sieciowe, uniesione na niewiarygodną wysokość i podparte jednym filarem - to
już tajemnica, zagubiony sekret konstrukcji, dzisiejszy budowniczy już by tego
nie odtworzył... Ten "Chrzest Etiopskiego Dworzanina" pędzla Hermana Hana i jego
malutki "Pokłon Pasterzy" w predelli - pomorski mistrz wyprzedził rembrandtowski
światłocień, zanurzył swoje postaci w mroku i rozświetlił kilkoma tylko
źródełkami mistycznego światła... Te rokokowe konfesjonały z żarnami do mielenia
serc i miotełkami do wymiatania grzechów... Te ogromne malowidła Stecha w
krużgankach klasztornych, pełen czaru komiks biblijny - stoi sobie na przykład
człowieczek i gmera coś przy twarzy innego, a z oka sterczy mu gruby słup:
Źdźbło widzisz, a belki nie widzisz... Ta jubilerska ambona i koronkowe organy,
zwisające na bocznej ścianie jak ogromne, roślinne pnącze... Piękne to wszystko,
piękne... Wracamy do przyczepy, w wilgoć i szary ziąb, rozkładamy spanie, a tu
nadbiega z parasolem kleryk_przewodnik. Ksiądz rektor zaprasza. Idziemy, a tam
pokój przygotowany, gorąca woda do mycia, kolacja, a potem rozmowa. O etosie
pracy, o męczeństwie pelplińskich księży - tak jak w Krakowie zgromadzono ich
pod pozortem rozpoczęcia studiów w seminarium, a potem wyprowadzono do lasu na
śmierć, jednego staruszka, który szedł wolniej, rozstrzelano już po drodze i nie
ma go we wspólnym grobie - o wspaniałej młodzieży, zgłaszającej się do
seminarium. Kościół - mówi ksiądz rektor - wzmacnia się i rośnie najlepiej w
czasach trudnych; najwięcej powołań było w latach pięćdziesiątych i dziś. Długo
w noc ciągnie się ta rozmowa, potem klekotanie deszczu na szybie, sen w
pachnącej, wykrochmalonej pościeli, kolorowe śniadanie, przyrządzone przez
Siostrę, pożegnanie, świadomość, że już się w tym miejscu rzuciło kotwicę, która
będzie ściągać z powrotem - i jazda. Zamek kiszewski niemal niewidoczny, w
resztkach murów usadowiło się jakieś niechlujne gospodarstwo. Kraj za to coraz
ładniejszy, zieleń coraz bardziej soczysta, prześwitują przez nią małe
jeziorka_oka, a drogi przepyszne, obramowane starymi lipami, których korony
łączą się w górze w arkady i bramy triumfalne. Niebo się przeciera, jak zwykle w
bliskości morza - po południu dojeżdżamy do Dębek, bieg na plażę i "zaślubiny" z
lodowatą wodą, wiatr miecie białym, drobniutkim piaskiem i siecze nim skórę jak
kawałeczkami szkła, kilka do połowy zasypanych grajdołów, pusto, rzeczka
Piaśnica wpływa do morza leniwym zakolem, na horyzoncie dwa drobnicowce i mały
tankowiec, nagła, zwierzęca tęsknota do znalezienia się znów na pokładzie i
wolnego przemierzania siwych przestrzeni. Te Dębki, gdzie na dwa tygodnie robimy
przerwę w wędrówce, czymś nieuchwytnym różnią się od naszych banalnych kurortów
nadmorskich. Ludności miejscowej mało, nawet brak trochę tego
rybacko_kaszubskiego piękna, za to sporo przyjezdnych osiadło tu jeszcze w
okresie międzywojennym i uciekło ze swoimi chatkami głęboko w las. Te domki ze
spatynowanego drewna i parę prawdziwych kaszubskich checzy, krytych strzechą -
to już domy wielopokoleniowe. Jest tu ciszej, przestronniej, czyściej - jakby
godniej. A i ludzie co się teraz zjawiają, jakby odrobinę do siebie podobni,
funkcjonujący na tej samej długości fali. Długie rozmowy na plaży na te same,
najważniejsze tematy, na campingu młodzież śpiewa przy ogniskach o Legionach i
Czarnej Madonnie, wieczorem, leśnymi ścieżkami, ciekną ludzkie strużki do
kościoła Zmartwychwstańców na koncelebrowaną mszę. Czasem ktoś wychodzi z wody,
strząsa z nagiego torsu krople i sięga po brewiarz - sporo tu duchowieństwa.
Przyjeżdża do swojej chaty Bratkowski, ksiądz Maliński wygłasza jednominutowe,
dramatyczne kazanie - tu przyjeżdżał ksiądz Jerzy i kto wie, czy nie stąd
pochodzi zdjęcie, które tak mnie urzekło w kościele na Żoliborzu: kołysząca się
na wodzie łódka, zamyślona, młodzieńcza twarz; krople błyszczące na nagiej
piersi i psiak_kundel wpatrzony z miłością w swojego pana... Po mszy młodzi nucą
nieraz sacrosongi przy gitarach albo mówią wiersze. Kiedy nadchodzi wiadomość o
śmierci Andrzeja Kijowskiego, ludzie wypełniają kościół nie jak przypadkowy tłum
na mszy z przypadkową intencją, ale jak bliska rodzina, skupiona i świadoma tej
wyrwy, która nagle powstała. Dwie łódki wopistów u ujścia Piaśnicy wyglądają jak
dwie dziecinne zabawki, a oni sami - nie narzucający się, wtopieni w tło, nie
widać ich prawie. Po większym wietrze morze wyrzuca różne dziwy na brzeg, zawsze
to robiło, ale teraz kolory są jaskrawsze, bo wszystko z plastyku. Nie spatynuje
tego czas, nie oblepią muszle, nie oplącze wodorost, nawet sól nie przyprószy
gładkiej powierzchni - i wyszczerzają się na piasku plastykowe kawałki skrzyń,
strzępki plastykowych sieci rybackich, buteleczki po szamponie i opakowania po
szwedzkim mleku. Potem fala jest łaskawsza i znów to zabiera. Wieczorami
wylegają na plażę ludzie po co dzień inne widowisko zachodu, chodzą parami lub
pojedynczo, w milczeniu, zapatrzeni w różowości i fiolety, zamyśleni, wśród nich
zawsze te same siostrzyczki zakonne, na bosaka i z poddartymi habitami, żeby nie
zamoczył ich język fali. I tak czas przykucnął, znieruchomiał, zwilgotniał,
osadził się kryształkami soli na wargach, a potem się skończył - i w drogę.
Omijamy nie wiadomo dlaczego Swarzewo i później, kiedy już wędrówka
niepostrzeżenie zmieni się w pielgrzymkę, będzie nam tęskno do niewidzialnej
Matki Boskiej Swarzewskiej. Przejeżdżamy przez Puck, malutki, ładny, wciąż
jeszcze trochę kaszubski, ze swoim prywatnym muzeum morskim starego Budzisza i z
zatoką, która w dzieciństwie, oglądana zza szyby pociągu, była dla mnie
pierwszym zwiastunem i synonimem morza, a dziś jest zbiornikiem przerażających
trucizn, gęstej, opalizującej cieczy, w której już nic nie wyżyje. Potem żyzne,
brązowoziemne, bujnoroślinne Żuławy - i Malbork. Stajemy na parkingu nad
romantycznym, porośniętym kaczeńcami Nogatem, z przepysznym widokiem na Zamek.
Widać, że to była stolica tych ponurych, naznaczonych złym krzyżem rycerzy; od
czasu kiedy przenieśli ją z Wenecji, musieli stwardnieć, spółnocnieć. Budowla
poraża ogromem, zwiedzamy ją przez długie godziny, rojno tu, co chwila brama z
podnoszoną kratownicą połyka jakąś grupę i wypluwa inną - ale ten tłum nie
zwarty, bo rozrzedza go skutecznie wielkość obiektu. Tych bram do Zamku
Średniego sześć czy siedem, coraz węższe gardziele, a jeszcze każda ma z boku
drzwiczki do przepuszczania podejrzanych pojedynczo, a jeszcze u góry
zamaskowane okna do obserwacji, a jeszcze machikuły do wylania - w razie czego -
gorącej smoły... Trudno się tu wchodziło, ze zjeżonym włosem i ściśniętym
sercem; to już cały system szpiegowsko_obronny, oczy wszędzie obecne i
umiejętnie dawkowana przybyszowi groza. W środku dziedziniec_cudo, obrośnięty
jak grzybami mnóstwem budowli gospodarczych. Łaźnie, sauny, kuchnie, windy do
posiłków, wieża sanitarna ze spiczastymi klozecikami z wydrążonych pni
drzewnych, średniowieczne "centralne" z paleniskiem, gdzie piekły się ogromne
głazy, a rozgrzane powietrze szło kanałami do refektarza ze wspaniałym
sklepieniem palmowym. Te wszystkie pomieszczenia dobudowywano stopniowo w celach
głównie utylitarnych - a przecież nie naruszyły piękna i harmonii całości.
Odwrotnie, owo powolne narastanie jakby wzmagało własne, wewnętrzne życie
architektury, dodawało jej fantazji i skrzydeł. Więc i ci groźni, fanatyczni,
dzielący czas między modlitwę i zabijanie - czuli piękno, mieli je w krwi? Gdzie
zgubiła to architektura współczesna? Nasze dobudowywanie wzmaga jedynie bałagan,
prowizorkę, wszystko się pruje jak stary materac, z którego wy