Sztaba Zygmunt - Nie pij dżinu, bosmanie

Szczegóły
Tytuł Sztaba Zygmunt - Nie pij dżinu, bosmanie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sztaba Zygmunt - Nie pij dżinu, bosmanie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sztaba Zygmunt - Nie pij dżinu, bosmanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sztaba Zygmunt - Nie pij dżinu, bosmanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Zygmunt Sztaba Nie pij dżinu, bosmanie Pojezierze, Olsztyn 1975 Strona 3 Rozdział I Dwukołowy wózek zachybotał się niebezpiecznie na wyrwie w asfalcie, ale Michał w porę przytrzymał najwyżej umieszczony transporter z ostatnią na ten dzień butelką mleka. Pochylił niżej dyszel - koła wtoczyły się na chodnik i dalej w szeroko otwartą, niską bramkę, której jedna połowa, jak zwykle, wisiała żałośnie na zardzewiałym zawiasie. Żwirowa dróżka obsadzona była równo przyciętym, niskim żywopłotem. Po lewej stronie zielenił się gęsty maliniak, po prawej - na wyrudziałej w słońcu trawie - stała niewielka altanka z ażurowymi ścianami z listewek. Od słonecznej strony ocieniała ją rozłożysta akacja. Michał podjechał pod pierwszy schodek przed wejściowymi drzwiami, wyjął z transportera butelkę, lecz nie postawił jej od razu na ganku; obszedł dom i zajrzał w pierwsze okno za narożnikiem. - Nie śpi! - ucieszył się. W oknie, w obramowaniu zsuniętych na boki barwnych zasłonek wisiała dziwaczna klatka. Siedziała w niej wielka, purpurowo-błękitna papuga z białym czubem na łbie. A klatka była istotnie dziwaczna: zbudowana w kształcie mauretańskiego pałacu miała wiele ganeczków, krużganków i wieżyczek, a najwyższą z nich, sięgającą karnisza, zdobił pozłacany półksiężyc. - Nie śpi - powtórzył ciszej chłopiec, to stwierdzenie nie odnosiło się do papugi, lecz do jej właściciela. Błażej Kiernicki - od kilkunastu już lat emerytowany bosman Polskiej Marynarki Wojennej, który służbę na morzu zaczynał w carskiej Flocie Czarnomorskiej - wśród wielu marynarskich nawyków zachował również zwyczaj wczesnego wstawania. Budził się między piątą a szóstą, wypijał przygotowane wieczorem mleko z miodem i odstawiając szklankę, sięgał po fajkę. Wprawdzie palenie w łóżku, to rzecz brzydka, bosman jednak mógł sobie na to pozwolić - mieszkał sam i nie było nikogo, kto mógłby go strofować. Później rozsuwał w oknie firanki, zdejmował z klatki jedwabny, turecki szal, co rozbudzona papuga kwitowała raźnym: „Cześć, stary byku!” i na powrót kładł się do łóżka. Ale już nie zasypiał - czytał. Miał dwóch ulubionych pisarzy: Conrada i Londona. Posiadał też pełne wydanie ich dzieł. A że jedna książka starczała mu przeciętnie na trzy dni, jeśli zaczynał, powiedzmy, od Londonowskiej „Przygody”, a kończył drugi cykl „Lordem Jimem” Conrada, do tej pierwszej wracał mniej więcej po pół roku. Strona 4 Bosman miał dwóch ulubionych pisarzy, a jego papuga Fela, w swoim niezbyt zresztą urozmaiconym słowniku, dwa ulubione zwroty: „Cześć, stary byku” i „Nie pij dżinu, bosmanie”. Pierwszy zapożyczyła od przyjaciela bosmana - cieśli okrętowego, Walerego Kępki. Cieśla, zachodząc tradycyjnie co wieczór do bosmańskiej kajuty na partyjkę tysiąca i szklaneczkę dżinu, witał nieodmiennie starego kumpla rubasznym „Cześć, stary byku”. Papuga podchwyciła to i używała tego zwrotu w okolicznościach nierzadko całkiem niestosownych. Zdarzyło się więc, że krążownik, na którym służył bosman, stał któregoś dnia na redzie portu w Odessie. Kiernicki siedział na koi w swojej kajucie, a na pokład wszedł wiceadmirał, dowódca Floty. Była to jedna z licznych i nie zapowiedzianych inspekcji, jego ekscelencja wiceadmirał bowiem uwielbiał niespodzianki i zaskakujące sytuacje. I tym razem było tak, jak to lubił dowódca Floty. Drzwi kajuty szarpnięte gwałtownie otworzyły się na całą szerokość i stanął w nich w pełni swojej admiralskiej wspaniałości pierwszy przed wszystkimi pierwszymi po Bogu na całym Morzu Czarnym. Za jego plecami tłoczyła się kilkuosobowa świta, a ponad nią, jak tarcza słonecznika nad sztachetami w płocie, kołysała się w niemym oburzeniu jajowata głowa komandora, dowódcy krążownika. Dla ścisłości należy dodać, że choć podobieństwo komandorskiej twarzy do słonecznika podkreślały dzioby po ospie, tło przypominało raczej czerwony zachód słońca. - Myślałem, że starego krew zaleje - wspominał później bosman, który na odgłos otwieranych energicznie drzwi oderwał się od pożytecznej czynności, jaką było obcinanie ostrym, marynarskim nożem mocno wyrośniętych paznokci u nóg. Ujrzał nabiegłą krwią twarz komandora. Zaskoczenie bosmana to jednak nic w porównaniu zaskoczeniem lubiącego niespodzianki wiceadmirała. Ledwie stanął na progu, z głębi kajuty powitał go okrzyk: - Cześć, stary byku! Nie wasza ekscelencjo, nawet nie panie admirale, ale po prostu i serdecznie - stary byku! Na szczęście okrzyk został wzniesiony po polsku i wiceadmirał, choć znał dobrze ten język, postąpił bardzo rozsądnie udając, że nie zrozumiał. A że na papudze nie mógł się zemścić, zrobił to na bosmanie, skazując go na dwa tygodnie paki za używanie służbowego noża do... brudnych celów. Paznokcie bosmana istotnie nie były wypielęgnowane. Strona 5 Tyle o pierwszym zwrocie z papuziego repertuaru. Drugi...nie, o tym drugim niech najlepiej powie Michałowi sam bosman. Michał postawił właśnie butelkę przed drzwiami i zgodnie z umową nacisnął dzwonek na znak, że mleko już przyniesiono. Czekał, aż bosman przyczłapie, aby otworzyć. Najpierw jednak kilka słów o ich znajomości i przyjaźni, bo tak bez przesady można nazwać uczucie łączące posiwiałego w sztormach i wichrach morskiego wilka z lądowym szczurem, na dodatek młodszym o kilkadziesiąt lat. Tyle, że Michał nie był ot takim sobie zwykłym lądowym szczurem, a jeżeli już, to przynajmniej wodnym. Zaczęło się to po tygodniu od objęcia przez Michała funkcji roznosiciela mleka. Przed nim robiła to tęga kobieta, która sobie dorabiała w ten sposób do zarobków w fabryce, ale wyszła za mąż i przeniosła się do innego miasta. Michał dowiedział się o tym w sklepie, gdzie sam kupował mleko. Pomyślał, że u nich w domu przydałby się również dodatkowy zarobek; było ich dwoje, matka-wdowa pracowała jako sprzątaczka w Instytucie, Michał zdawał wtedy do ósmej klasy. Matka w pierwszej chwili nie chciała o niczym słyszeć. - Nie dasz rady - stwierdziła, ostrym tonem maskując wzruszenie. - Pewnie, że przydałoby się trochę pieniędzy, ale nie opłaci się skórka za wyprawkę. Zarobisz na mleku - stracisz na nauce. Pomyślałeś o tym, że o piątej rano musisz już być na nogach? - To będę - odpowiedział stanowczo. - Wiesz, że w ogóle lubię wcześnie wstawać. - O piątej nie wstajesz. Co ja mówię, gdybyś, poważnie o tym myślał... - Kiedy ja poważnie. Chciałaś powiedzieć, że musiałbym wstać o wpół do piątej, aby o piątej zacząć roznosić, tak? - No więc widzisz... - To będę wstawał o wpół do piątej i będę się kładł wcześniej. Postawił na swoim. Kładł się punktualnie o ósmej od razu zasypiał. Budził się bez zegarka punktualnie o wpół do piątej. Wstawał wyspany i rześki; przed szóstą mleko było już rozniesione, a Michał miał jeszcze prawie dwie godziny dla siebie na śniadanie, na powtórzenie zadanych lekcji, przejrzenie gazety. W tydzień po podjęciu pracy spotkał bosmana. Postawił wtedy butelkę przed jego drzwiami i gdy już schodził ze schodków, usłyszał za sobą tubalny głos: - A cóż to, zmiana wachty? To teraz ty zamustrowałeś na ten frachtowiec?... Szybko obejrzał się. Na ostatnim schodku stał potężnie zbudowany, łysy mężczyzna z czerwoną twarzą w obramowaniu siwych bokobrodów. Uśmiechał się przyjaźnie i fajką z długim cybuchem wskazywał na Michałowy wózek z butelkami. Chłopcu mocniej zabiło Strona 6 serce. Ten marynarski słownik, bokobrody, fajka... Tak właśnie powinien wyglądać prawdziwy wilk morski. Był przekonany, że tylko morze mogło wyrzucić tego łysego olbrzyma na spokojną mieliznę żoliborskiej uliczki. - Zgadł pan, bosmanie! - roześmiał się zuchowato, maskując tym śmiechem wzruszenie i zmieszanie. - Zaraz, zaraz - zdziwił się łysy - a skąd ty, chłopcze... Michał ucieszył się, trafił w dziesiątkę. - Skąd wiem, że pan jest bosmanem? A tak sobie powiedziałem - mówił prędko bojąc się, aby tamten nie odszedł. - Od razu poznałem, że z morza. A bosman, to dla mnie ładniej niż kapitan. Kapitan może być i w wojsku, i w drużynie piłkarskiej... - I w straży pożarnej - podpowiedział zadowolony olbrzym. - Właśnie. I w straży pożarnej... A bosman tylko na morzu. - No to chodź tu bliżej - bosman kiwnął na niego fajką. - Lubię takich rezolutnych chłopaków jak ty. Pamiętam, jak kiedyś w Stambule... I co tak sterczysz jak majtek na oku - wrzasnął zniecierpliwiony i Michał w paru susach znalazł się na ganku. - Wejdź, proszę... - olbrzym usunął się na bok wpuszczając go do mieszkania. - Ale ja tylko na chwilę - zastrzegł się chłopak. - Widzi pan, że mój frachtowiec czeka jeszcze na rozładowanie... - Widzę, widzę, właź - położył mu rękę na ramieniu i lekko popchnął do środka. - Mam coś dla ciebie za tego bosmana - dodał wchodząc z Michałem do mieszkania. Już przedpokój nie wyglądał jak zwykłe przedpokoje w zwykłych M-ileś tam. Ściany były obwieszone rybackimi sieciami, na wprost drzwi do wchodzących szczerzyła zęby murzyńska, obrzędowa maska pomalowana w czerwone i granatowe pasy, spod sufitu zwisała stara, zaśniedziała lampa rufowa, a stojak na parasole zajmowała, wbrew jego przeznaczeniu, pokaźna kolekcja wędek. Ale dopiero pokój, do którego wprowadził go bosman, przyprawił Michała o zawrót głowy. Było to prawdziwe, choć miniaturowe, muzeum morskie. - O, „Dar Pomorza” - ucieszył się, rozpoznając wśród wielu modeli piękną sylwetkę naszego szkoleniowego żaglowca. - I na tej łajbie też się pływało - zahuczał gospodarz z wyraźną dumą w głosie. - Między wojnami - dodał. - Dobry statek. Kapitana też miał dobrego... - A pan tam był także bosmanem? - A jak by inaczej? - zdziwił się łysy. - To pan się nazywa Kiernicki! - wykrzyknął triumfująco Michał. - Bosman Błażej Kiernicki! Strona 7 - Patrzcie, patrzcie - bosman pokręcił głową. - Nawet nie wiedziałem, żem taki sławny. A ty gdzieżeś słyszał o mnie? - Nie słyszałem, czytałem. - Jeszcze lepiej. Pewnie w „Rejsie przez siedem sztormów”. - Mam tę książkę w domu. Prawie na pamięć ją znam - gorączkował się Michał. - Na przykład taki fragment: „Z Liverpoolu wyszliśmy o świcie. Nikt z nas nie przypuszczał, że przyjdzie nam tego dnia przeżyć naszą największą przygodę w tym rejsie...” - Możesz dalej nie mówić. Ja też to znam na pamięć - zaśmiał się bosman mile zaskoczony entuzjazmem chłopca. Wiedział już, że to przypadkowe spotkanie przerodzi się w przyjaźń. - Przysiądź sobie o tam - ruchem głowy wskazał na wygodny fotel w rogu - a ja coś dla ciebie poszukam... - Ale ja tylko na chwilkę - przypomniał Michał. - Wiem, wiem - przytaknął bosman nachylony nad dolną szufladą pękatej komody. - Musisz dokończyć rozładunku frachtowca... Michał czekał więc cierpliwie, aż bosman skończy gmerać w szufladzie i nie trzeba chyba dodawać, że czas mu się nie dłużył, w którą stronę obrócił głowę, wszędzie widział coś ciekawego. Ot, choćby i ta mapa na honorowym, centralnym miejscu, naprzeciw drzwi. Niby mapa jak inna, a przecież nie zwyczajna. Z daleka zauważył na niej okręty i jakieś malowanki po bokach, a w dolnym, prawym rogu ozdobny napis wkomponowany w laurkową ramkę. - Ma pewnie ze sto lat... - wyszeptał nabożnie Michał. - Kto? - bosman odwrócił się od komody. - Ta mapa... - Sto, powiadasz? A dodaj jeszcze ze dwieście. Za tę mapę, mój chłopcze - sapał pochylony znowu nad szufladą - pewien antykwariusz w Londynie dawał mi dwieście pięćdziesiąt funtów! W trzydziestym drugim roku. Wyobrażasz sobie, co to była wtedy za forsa! Wprawdzie Michał nie wyobrażał sobie, ale gorliwie przytaknął. - Od razu pomyślałem, że bardzo cenna - powiedział uroczyście. - Wystarczy na nią spojrzeć... - No to patrz i nie przeszkadzaj. Do stu garbatych rekinów! - warknął, zatrzaskując szufladę i odsuwając drugą, górną. - To tak zawsze, jak chcesz coś prędko znaleźć. - Ma pan rację - zgodził się Michał. - Ja kiedyś w trolejbusie przez dziesięć minut szukałem biletu. A kontroler stał i czekał. Strona 8 - I co? Znalazłeś? - Pewnie. Ale już w domu, bo to był miesięczny. A dlaczego powiedział pan - do stu garbatych rekinów. Widział pan może garbatego rekina? - Po pierwsze - bosman nie przerywał szukania - nie powiedziałem, a zakląłem. To zasadnicza różnica. A po drugie - już zwykły rekin jest dość odrażający, a co dopiero garbaty. Rozumiesz? - Rozumiem. To żeby było okropniej i dziwaczniej. Ja bym jeszcze mocniej powiedział... - Chłopcom nie wolno kląć - bosman wyprostował się wreszcie. - Ale powiedzieć możesz. To jak byś powiedział? - Do stu garbatych i łysie... - Michał urwał i poczerwieniał. - Ja... ja przepraszam... - Za co? Czy to twoja wina, że wyłysiałem na starość. A wiesz, że to niezłe. Do stu garbatych i łysiejących rekinów! - ryknął tak głośno, że w zasłoniętej dotąd klatce zawieszonej w oknie zatrzepotały nagle skrzydła i w sekundę później dobiegł stamtąd równie głośny, tyle że skrzekliwy głos: - Cześć, stary byku! - Co... co to było? - spłoszył się Michał. - Fela. Trochę mi wczoraj słabowała, chciałem jej dać dłużej pospać. Normalnie to się budzi dopiero, jak zdejmę szal z klatki... - Podszedł do okna, jednym szarpnięciem ściągnął barwną tkaninę. W głębi mauretańskiej budowli niespodziewanie zalśniła jaskrawą czerwienią i błękitem wspaniała papuga. Była najwyraźniej zdenerwowana, bo jej biały czub na łbie podrygiwał w gwałtownych skrętach głowy. - Cześć, stary byku! - powtórzyła histerycznie. - Już dobrze, dobrze - uspokajał ją nieco zmieszany gospodarz. - Cześć, stara pokrako! - Pokraka, pokraka! Sam jesteś pokraka! - odcięła się papuga, a Michał aż się zatoczył ze śmiechu, nie potrafił się powstrzymać. Bosman uśmiechnął się kwaśno. - Aha! - przypomniał sobie zadowolony, że ma okazję wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. - Znalazłem. To dla ciebie - podsunął Michałowi pod nos rozprostowaną wielką dłoń. Chłopiec pochylił się zaciekawiony. Na dłoni błyszczała niewielka, żółta blaszka z misternym ornamentem. Była na niej wyryta sylwetka dwumasztowego brygu z rozwiniętymi żaglami, a poniżej dwie ręce splecione w uścisku i jeszcze jakiś mocno zatarty napis, którego nie potrafił odczytać. - Dla mnie? - upewnił się. - Po polsku mówię, nie? - bosman podał mu blaszkę. - Nie pytasz czy ze złota - powiedział przysuwając sobie drugi fotel. Strona 9 - A czy to ważne z czego? - Pewnie, że nieważne - potwierdził Kiernicki - ale ze złota. Gdyby nawet była z miedzi albo i ze zwykłej blachy, takiej co to wiesz, robi się z niej puszki do konserw, byłaby tyle samo warta. - Rozsiadł się wygodniej, z kieszeni domowej, sztruksowej kurtki wyjął fajkę, kapciuch z tytoniem. - Pływało nas wtedy dziesięciu na krążowniku „Bystry”. Dziesięciu Polaków z jednej guberni - radomskiej. Prędko się skumaliśmy. Wiesz, jak to jest - zapalił fajkę. - No i co kiwasz głową - zamruczał, wypuszczając kłąb dymu. - Pewnie, że nie wiesz. No bo skąd mógłbyś wiedzieć? U ciebie na pokładzie... w klasie - poprawił się. - U ciebie w klasie sami swoi. A tam, ludzi kilka setek i dziesiątka swojaków. A był taki jeden, najmłodszy z nas, ale i najmądrzejszy. Na lekarza miał się uczyć, tyle że mu nie wyszło. To kiedyś powiada: podajmy sobie łapy, że jeden za drugiego i dla drugiego - wszystko, nawet życie. No i podaliśmy sobie. - To dlatego te ręce na dole znaczka - domyślił się Michał. - Dlatego. Ale nie przeszkadzaj. Do znaczka zaraz dojdę. Temu, o którym mówię, Michał było... - Mnie też! - ucieszył się Michał. Bosman uśmiechnął się serdecznie. - Więc ten mój Michał powiada, że na tym nie koniec. Może się zdarzyć, że któryś z nas będzie potrzebował pomocy, że będzie musiał wysłać kogoś po tę pomoc. W dawnych czasach takim znakiem rozpoznawczym był pierścień. Dawano pierścień posłańcowi, żeby było wiadomo, od kogo przychodzi... - Wy nie mogliście nosić pierścieni - wyrwał się Michał. - Niby dlaczego? - Bo takie jednakowe pierścienie mogłyby podpaść. Mogliby pomyśleć, że to jakieś sprzysiężenie. Na przykład przeciw carowi. - Mądry to ty jesteś - pochwalił bosman. - Maleńka blaszka była bezpieczniejsza. Staliśmy wtedy w Singapurze, chiński złotnik zrobił nam te odznaki. Pokaż ją na chwilę - wziął blaszkę od Michała. - Zauważyłeś napis? - Od razu, tylko nie mogłem odczytać. - Cóż chcesz, tyle lat. Tu pisze tak: „Jestem z tobą na morzu i na lądzie”. - I zawsze was było dziesięciu? - Przynajmniej z dziesięć razy po dziesięciu. Każdy z nas miał prawo w każdym porcie i na każdym statku wciągnąć do naszego bractwa każdego, kto mu się widział, że jest Strona 10 tego godny. - Ale tylko Polaka, prawda? - Nie tylko. W naszym bractwie... Nazwaliśmy się bractwem Garbatego Rekina... - Aha, teraz rozumiem... - Niczego nie rozumiesz. Było już niejedno takie marynarskie bractwo - Złotej Kotwicy, Wesołego Rogera, Samotnego Żagla... Chcieliśmy, aby nasze było jedyne. I mogę się jeszcze dziś założyć, że nikt nigdy nie wymyślił garbatego rekina. - Na pewno nie - potwierdził gorliwie Michał. - A co z tą pomocą? Czy ta blaszka - popatrzył z szacunkiem na odznakę - uratowała już komukolwiek życie? - Choćby i mnie - bosman przytknął zapałkę do wygasłej fajki, pociągnął mocno kilka razy, aż wydmuchnął z niej potężny kłąb dymu. - Wyciągnęła mnie kiedyś z więzienia w Dakarze. A krucho było ze mną! Zaszedłem do takiej jednej zakazanej tawerny, bo najbliżej, sam, bez kumpli. Doszło do bójki. Nie, nie - zastrzegł się szybko. - Nie myśl, że maczałem w tym palce. Byłem niewinny jak... jak - szukał porównania - jak moja Fela... Papuga usłyszawszy swoje imię przekręciła łepek. - Cześć, stary byku! - zaskrzeczała przyjaźnie. - Cześć, cześć - odkrzyknął bosman, pociągnął z fajki. - No i wygarnęli mnie. Zdążyłem jeszcze szepnąć barmanowi nazwisko Michała i wsunąć mu w łapę złotą blaszkę, żeby oddał. Dziesięć dolarów też mu wsunąłem - dodał po chwili. - I co, uratowali? - Jak widzisz. A za takie rzeczy, za morderstwo, bo jednego tam wtedy wykończyli, mogłem zajść wysoko. Domyślasz się... - Jak pana uratowali? - Kiedy indziej ci opowiem. To dłuższa historia, ty przecież się spieszysz. - Zapomniałem o mleku! - Michał poderwał się. - To ja jeszcze mogę tu kiedyś przyjść? - Będę na ciebie czekał. - A to... to naprawdę mogę sobie zatrzymać - Michał niezdecydowanie obracał blaszkę w palcach. - To dla pana pamiątka... - Swojej ci nie daję - bosman zasępił się. - Ta, co ją masz, to Michała. Zginął w konwoju do Murmańska - dodał ciszej. - Chciałem ci dać jakiś drobiazg, może muszlę albo kawałek koralowca. A że daję ci to, po Michale - mówił teraz z naciskiem, uroczyście - to dlatego, że jesteś dobry chłopak. Poczciwy i mądry. Strona 11 - Skąd pan wie? - Michał poczerwieniał. - Choćby i stąd, że nie wstydzisz się tego wózka i butelek z mlekiem. I morze, jak widzę, ciebie także urzekło. - Żeby pan wiedział! - Trzymaj się, Michał - położył mu ciężką dłoń na ramieniu. - I nie zapominaj o starym. Gdzieżby mógł zapomnieć. Od tego dnia urządzał się tak, że bosman odbierał mleko jako ostatni klient. Miał więc zawsze przynajmniej pół godziny na ranną pogawędkę. Czasem wpadał także wieczorem. Po kilku dniach wiedzieli już o sobie wszystko. Bosman zszedł ze statku w czterdziestym ósmym roku. Był załamany nerwowo, niedomagał i w ogóle świat wydawał mu się nie najlepiej urządzony. Najbardziej dokuczała mu samotność. Odnajmował sublokatorski pokoik we Władysławowie. Początkowo codzienne spacery nad morze zamiast przynieść ukojenie, jedynie drażniły go. Po paru tygodniach zdecydował się i przyjął kilkakrotnie ponawiane zaproszenie siostry - pojechał do Warszawy. Po śmierci siostry zniósł ze strychu wszystkie swoje skarby i przemeblował mieszkanie w sposób zaskakujący rzadkich gości, którzy, jak Michał, stawali w progu z otwartymi ustami. Co robił poza czytaniem Conrada i Londona? Prowadził w żoliborskim domu kultury sekcję szkutniczą. Nad Wisłę także chodził, bo blisko. Tyle usłyszał Michał. Bosman z kolei został wtajemniczony w domowe i szkolne sprawy chłopca. Dowiedział się, że choć morze było od lat życiową pasją Michała, tak się składało, że jeszcze go nie widział. Zbierał na bieżąco wszystkie egzemplarze „Morza”, „Modelarza” i sam robił w domu modele kartonowe i prawdziwe w pracowni Pałacu Młodzieży. Miał mnóstwo książek o morzu i chodził na każdy film o tematyce morskiej. - No tak, z teorii to ty jesteś mocny - stwierdził któregoś dnia bosman. - Na gadane, to mógłbyś być bez mała kapitanem żeglugi wielkiej. Gorzej z praktyką. Założę się, że najprostszego węzła nie zawiązałbyś. - Najprostszego - oburzył się chłopak. - Jaki pan chce? Bosman uśmiechnął się. - No, powiedzmy, refowy. - Refowy, z pętlą na końcu, żeby można go było szybciej rozwiązać. Służy do refowania, czyli zmniejszania powierzchni żagla - wyrecytował Michał. - No proszę, znowu teoria. - Teoria? Niech pan mi da kawałek sznurka. Nie, dwa kawałki... No i co? - zawołał po chwili, podając Kiernickiemu gotowy węzeł. - Teoria? A zobaczy pan po wakacjach, jak się Strona 12 zapiszę do klubu żeglarskiego... - Czemu dopiero po wakacjach? Jedź na Wybrzeże, dam ci trzy nazwiska: w Jastarni, w Gdyni i w Gdańsku. Do którego z nich pójdziesz i pokażesz blaszkę, na pewno cię urządzi. No i powrócisz do Warszawy z dyplomem żeglarza. I co ty na to? - Dobrze by było... - Michał zwiesił głowę. - Ale co? - Ja już mam zaklepane wczasy wędrowne. Wie pan, takie z PTTK. Z kolegą jadę, z Markiem. - Z tym maminsynkiem? - skrzywił się bosman. - On wcale nie jest maminsynkiem - Michał czuł się zobowiązany stanąć w obronie kolegi. - Czy to jego wina, że koło niego tak skaczą? - Koło mnie nikt nigdy nie skakał - zauważył bosman i w tym stwierdzeniu kryła się ledwo uchwytna nutka szczerego żalu. - No cóż, to życzę ci przyjemnego wędrowania. Stoi teraz Michał przed drzwiami przyjaciela w ostatnim dniu roku szkolnego z butelką mleka przy nodze. Następną przyniesie mu dopiero za dwa miesiące. - Przyszedłem się pożegnać - wykrztusił, kiedy otwarte szeroko drzwi wypełniła ogromna postać bosmana. - To co, nie zajdziesz do mnie? - Tak, ale nie na długo. Muszę się jeszcze rozliczyć w mleczarni. Fela powitała Michała jak zwykle: „Cześć, stary byku!” Jak zwykle usadowili się blisko siebie w bliźniaczych fotelach, ale długo siedzieli, milcząc. Ciążyła im obu świadomość rychłej rozłąki. - To co? Dzisiaj odcumowujecie? - odezwał się wreszcie bosman. - A może by tak po kielichu pod pomyślne wiatry? - Przecież pan wie... - zaczął Michał. - Wiem, wiem. Dostałem wczoraj od przyjaciela kilka puszek grejpfrutowego soku. Zobaczymy, czy to coś warte. Dźwignął się ciężko z fotela, wyjął z kredensu dwa kieliszki i otworzył puszkę. - Pomyślnych wiatrów - podał Michałowi kieliszek. - Nie pij dżinu, bosmanie! - rozdarła się papuga. Obaj się roześmieli. - Cicho, głupia - Kiernicki pogroził jej palcem. - Nie czujesz, że to soczek? Starzejesz się Fela, zapomniałaś, jak pachnie prawdziwy dżin. - A jak pachnie dżin? - zaciekawił się Michał. - Jak jałowiec. Strona 13 - Miał mi pan powiedzieć, skąd u Feli to: Nie pij dżinu... - Miałem, powiadasz, no to powiem. Dlaczego nie, teraz już mogę powiedzieć - bosman ucieszył się, że znalazł weselszy temat do rozmowy. - Moja siostra, widzisz, to była kobieta z zasadami. Miała też i taką zasadę, że jeśli mężczyzna pije coś mocniejszego, to wprawdzie zabronić mu tego nie można, ale strofować jak najbardziej. No i widzisz, ledwie wziąłem kieliszek do ręki, ona już swoje: Nie pij dżinu, bosmanie! - Mówiła do pana „bosmanie”? - Tak niby żartobliwie. A dlatego - dżinu, bo dla niej każdy marynarz, jeżeli już coś pil, to obowiązkowo dżin. Czytałeś Stevensona? - zapytał podnosząc kieliszek. - Pewnie, że czytałem. „Wyspę skarbów”? - A pamiętasz piosenkę z tej książki? - Jasne! „Piętnastu chłopów na Umrzyka Skrzyni - Jo-ho-ho! I butelka rumu!” - Rumu, mówisz? Nie pokręciłeś? - Na pewno rumu. - Nie dżinu? - Pamiętam dobrze, rumu. - No to tamten coś pokręcił. Prawdziwy marynarz pije tylko dżin. A ja chyba jestem prawdziwym marynarzem. Byłem - poprawił się - bo ani teraz nie pływam, ani nie piję dżinu. - To pana siostra często musiała powtarzać o tym dżinie, że aż papuga się nauczyła - zauważył Michał. - Jeżeli Feli coś się podoba, wystarczy, że raz usłyszy - stwierdził sucho bosman. - A w ogóle papuga to głupi ptak. Niby zmyślna, bo potrafi gadać, a głupia, bo tylko powtarza. Z siebie niczego nie wymyśli. - A pamięta pan to: „sam jesteś pokraka!” - Nie możemy mówić o czymś innym? - rozeźlił się bosman. - To było wtedy - niespodziewanie uśmiechnął się rozrzewniony - jak przyszedł do mnie, już tutaj w Warszawie, ten Kępka z „Bystrego”. Pamiętasz, wspominałem ci o nim. - Pamiętam. To ten, co mówił do pana - „Cześć, stary byku!” - Cześć, stary byku! - zaskrzeczała papuga. - Będziesz ty cicho! - warknął bosman w stronę mauretańskiego zamku. - No więc przyszedł Kępka, Z butelczyną przyszedł. I wyobraź sobie, Michał, że zaplątał się w sieci w przedpokoju. Szamotał się w tej sieci jak zwariowana makrela. - Albo jak garbaty rekin - parsknął śmiechem Michał. - Albo jak garbaty rekin - zgodził się Kiemicki. - Najgorsze, że w tej szamotaninie Strona 14 butelczyna wymsknęła mu się z kieszeni i po zabawie. A dobry dżin przyniósł, prawdziwy, angielski. To sam powiedz, nie mogłem się zdenerwować? Mogłem. To powiedziałem, że pokraka. To on się odgryzł, że ja sam też, bo niby mogłem butelkę wyłuskać z siatki - najpierw się w siatce zaplątała. No nic - machnął ręką.- To powiadasz, że dzisiaj odbijacie? - Nie dzisiaj, jutro. Dzisiaj dostaniemy świadectwa. - Ty tam o swoje nie musisz się chyba martwić? - Nie muszę - Michał powiedział to z ważną miną. - Pewnie będzie tak, jak na półrocze - tylko jedna czwórka. - A reszta? - Piątki! - A ta czwórka to z czego? Michałowi zrobiło się głupio. Wiedział, jaka będzie reakcja bosmana. - Z gimnastyki - wyszeptał. Nie omylił się. Bosman aż się złapał za łysą głowę. - Z gimnastyki, powiadasz!? Chłopaku, i ty chcesz być matrosem?! Wiesz przecież... - Wiem, wiem - Michał pokiwał głową - marynarz musi być jak małpa. - Coś ty powiedział? - Że musi być zwinny, wygimnastykowany. O tym myślałem. - No właśnie, a ty najgorzej z gimnastyki. Czekaj - zastanowił się nagle - a dawniej? Jak było z tym dawniej? - To znaczy kiedy? - No, powiedzmy przed rokiem. - Miałem piątkę. Ze wszystkiego miałem piątki. Bosmanowi zrobiło się przykro. Przecież to na pewno to ranne, bardzo wczesne wstawanie musiało się odbić na kondycji chłopca. No, proszę, ty stary byku - strofował w duchu sam siebie. - Dzieciak stara się, żeby pomóc matce, poszedł na to, na co niewielu w jego wieku mogłoby się zdobyć, a on jeszcze robi mu wymówki. - Weź to - powiedział podając mu rakietnicę i paczkę z nabojami. - Może wam się przydać. - Myśli pan? - Michał obracał w dłoni ciężki przedmiot. - A może i ma pan rację. - Ja przeważnie mam rację - uśmiechnął się bosman. - Na takiej wędrówce nie wiadomo gdzie... - My mamy ustaloną trasę. - Nie szkodzi. Bierz, kiedy ci daję i życzę ci, żebyś jej w ogóle nie potrzebował Strona 15 używać. Pamiętaj, masz uważać na siebie. To znaczy jutro jedziecie, a dzisiaj? Nie wpadłbyś jeszcze wieczorem? - Nie mogę, naprawdę nie mogę. Już dawno umówiliśmy się, że w dniu rozdania świadectw zrobimy sobie u Marka prywatkę. Wszystko gra - próchno się z dziupli wysypało... - Próchno z dziupli? - zdziwił się bosman. - Wytłumacz mi, za głupi jestem na wasz słownik... Michał opuścił głowę, kątem oka zerknął na twarz bosmana, na jego białe bokobrody, na twarz czerstwą wprawdzie i rumianą, ale pooraną gęstą siecią bruzd i zmarszczek. - To ja już pójdę - wyciągnął rękę na pożegnanie. - O, nie ma tak dobrze! - zaprotestował bosman. - Miałeś odwagę powiedzieć coś, czego się teraz wstydzisz, miej odwagę wytłumaczyć. - Próchno... próchno... - stękał Michał - to wapniaki... - Aha! - bosman leciutko się uśmiechnął. - A dziupla, to pewnie mieszkanie. Że wyszli z domu... - Wyjechali - ucieszył się chłopak, rad, że bosman za niego dokończył. - Próchno wysypało się z dziupli - Kiernicki roześmiał się głośno. - Wiesz, że to nawet dowcipne. Złośliwie dowcipne. A ile to próchno ma lat, ci rodzice Marka? - Starzy - Michał lekceważąco machnął ręką. - Pewnie gdzieś po czterdziestce. Nie, ja pana bardzo przepraszam - zreflektował się i speszył po raz trzeci - ale co dzisiaj powiem, to bez sensu. Pan się nie gniewa, prawda? Przecież pan wie... - Wiem. No idź już, nie zatrzymuję cię - popchnął go lekko w kierunku drzwi. - Pamiętaj o rakietnicy - zawołał za nim jeszcze z wysokości schodków. - Jak by coś nie tego, od razu strzelaj. Zobaczę, to przykuśtykam na pomoc. - Dobra, będę strzelał! - odkrzyknął z udawaną wesołością. Wiedział, że będzie mu brakowało starego. Nawet jego papugi. Będzie mu brakowało tego całego domu, tego mieszkania, które wyglądało jak marynarska kajuta zamieniona w muzeum. Rozdział II - Jak po pożarze, co? - Marek, wpółleżąc w klubowym fotelu z nogami wyciągniętymi na środek pokoju, ruchem głowy wskazał na stół zawalony naczyniami, sztućcami, talerzami z resztkami potraw i kanapek. - No, tak - mruknął po chwili, odrzucając czubkiem buta Strona 16 kawałek ogórka. - No, tak... - powtórzył. - Tak, tak - przytaknął Michał w drugim fotelu odsapujący trudy prywatki. - Musimy to wszystko pozmywać, posprzątać. Nie myślisz chyba cały ten bałagan zostawić rodzicom. - Nie truj - Marek z niesmakiem spojrzał na przyjaciela. - Da się rano dozorczyni pięć dych i będzie grało. Wiesz o czym myślę - podciągnął nogi, przechylił się do Michała - o tych wędrownych wczasach, że to żaden interes. - Co cię znowu ugryzło? - Jeszcze nic. Zacznie gryźć, jak nas wpakują na nocleg do jakiejś chałupy. Pchły, pluskwy, karaluchy... - Karaluchy nie gryzą. - Ale łażą. Brrr - Marek otrząsnął się. - Wlezie ci taki bydlak za koszulę... - Możesz spać bez koszuli. - Żebym był potem cały podrapany słomą albo innym sianem. Ani mi się śni. - Jeżeli siano, to w stodole, nie w chałupie - Michał lubił dokładność. - A w sianie karaluchów nie ma. - Może. Nie znam się na tym. Za to na pewno przecieka dach i człowiek obudzi się przemoczony, z grypą... - I co jeszcze? - Dużo. Pomyślałeś, co tam będziemy jeść? - To, co dostaniemy. - Właśnie. Co dostaniemy! Zsiadłe mleko i kartofle u chłopa albo mielony w gospodzie. Ja mielonego do ust nie wezmę. A po mleku i po kartoflach już po godzinie marzysz o jakimś przyzwoitym obiedzie. - Słuchaj, Marek - Michał popatrzył uważnie na kolegę - czy ty przypadkiem... - Czy się nie rozmyśliłem? Jeszcze nie całkiem. Na razie tylko zastanawiam się. Nie naskocz na mnie - powiedział po chwili niepewnie - ale czy my musimy się włóczyć, zamiast gdzieś przyzwoicie spędzić wakacje. - Przyzwoicie, to znaczy jak? - No... jak normalni ludzie. - Mów, mów - Michał poprawił się w fotelu - jestem ciekaw, co wymyśliłeś. - Wymyśliłem. Teraz mi do głowy przyszło, żeby zamiast na te zakichane wędrowne wczasy z karaluchami i zsiadłym mlekiem... Żeby pojechać gdzieś w nieznane! - wystrzelił z dumną miną. - No i co ty na to? Strona 17 - W nieznane, to niby gdzie? - Nie wiem. - A kiedy będziesz wiedział? - Zaraz! - Marek poderwał się, przeszedł szybko do sąsiedniego pokoju i wrócił z książką telefoniczną. - Chcesz, zadzwonimy do informacji, zapytamy o najbliższy pociąg i pojedziemy nim do końca. I co ty na to? - powtórzył poprzednie pytanie. - Nic. Jestem pełen podziwu dla twoich genialnych pomysłów. A na który dworzec chcesz dzwonić? - Na Główny. - Dlaczego akurat na Główny? Jeśli to ma być prawdziwa podróż w nieznane, wszystkie dworce i wszystkie pociągi powinny mieć jednakowe szanse. - Masz rację - przyznał Marek. Wyjął notes, wyrwał parę kartek, podzielił na połówki. - Główny, Wschodni, Wileński, Zachodni - mruczał wypełniając karteczki. Zwinął je później w rolki, ścisnął w dłoni i wyciągnął rękę do Michała. - Losuj! Wyszedł Dworzec Wschodni. Numer informacji był stale zajęty i dopiero po kilkunastu minutach chłopcy dowiedzieli się, że najbliższy pociąg odchodzi ze Wschodniego do Gdyni o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści. Ich reakcja była krańcowo różna. Michał szczerze się ucieszył - przecież Gdynia, to morze. Morze, które znał jak kogoś najbliższego, i które pozostawało jedynie w sferze jego marzeń. - Wiesz, że to był chyba niezły pomysł - trzepnął Marka w plecy. - Dobra, jedziemy nad morze! - Nad morze - skrzywił się Marek. - Od takiego szczeniaka - pokazał ręką nad ziemią - moi starzy taszczą mnie co rok nad to morze. W nocy może się przyśnić - powiedział wyraźnie zniechęcony. - Znam to wszystko nie gorzej niż nasz Żoliborz... - Akurat! - żachnął się Michał. - Wydaje ci się, że znasz. Leżysz plackiem na plaży albo opychasz się lodami w kawiarni. Dobrze, jeżeli wypłyniesz statkiem na zatokę. A czy wiesz, jak wyglądają porty? Czy byłeś kiedy w stoczni? A potrafisz odróżnić kecz od jolki? - Jolkę to ja jedną znam - roześmiał się Marek. - I ty ją także znasz. Ta od Żmichowskiej. - Jolka? Jolka?... - Taka wysoka, ładna, z czarnymi włosami i piwnymi oczami - równa babka. Nie Strona 18 pamiętasz? Poznaliśmy ją w zeszłym roku na plaży przy Poniatowszczaku. - Aha, już wiem. Chciały ją poderwać jakieś chuligany... - A myśmy im dali łomot - przypomniał Marek, prostując się i wypinając pierś, co miało chyba znaczyć, że gotów był w każdej chwili stanąć znowu w obronie pięknej Jolki. - Nam też się dostało - dodał gwoli ścisłości. - Pamiętasz, jak ci podbili oko? - Tobie rozkwasili nos - uzupełnił Michał. - Krew leciała jak z prosiaka. - Nie masz lepszego porównania? - To było najlepsze - Michał spojrzał na przyjaciela i roześmiał się. Porównanie istotnie było dość trafne. Marek miał okrągłą, różową twarz z grubymi, małymi wargami, układającymi się czasami w zabawny ryjek, bardzo jasne, na jeża przystrzyżone włosy i niemal białe brwi nad niewielkimi, mocno niebieskimi oczami. - No i czego rechoczesz - zdenerwował się Marek. - I co się tak gapisz. Pierwszy raz mnie widzisz? - Twój widok jest dla mnie zawsze prawdziwą rozkoszą - Michał lekko skłonił głowę. - Ale wracając do jolki... - Właśnie - podjął żywo Marek. - A może byśmy ją tak zagarnęli, co? Ona lubi takie nie zaplanowane numery. - Dobra, możemy ją zabrać - zgodził się Michał. - Ale ja nie o niej. Jolka to mała łódź. A od kecza różni się ustawieniem bezana za urządzeniem sterowym. - Tak jest, kapitanie! - Marek przyłożył rozwartą dłoń do czoła. - Różni się skośnym bezanem sterowego półtoramasztowca. - Idiota! - Michał wzruszył ramionami. - No, nic, ja jeszcze z ciebie, szczurze, zrobię morskiego wilka. - Tak jest! Ale zanim to zrobisz, pozwolisz, że przyszły wilk zawyje do telefonu w wiadomej sprawie. - A wyjże sobie, proszę cię bardzo. Tylko się nie dziw, jak cię dziewczyna obsztorcuje. Wiesz która godzina? - Wiem - Marek spojrzał na zegarek - wpół do jedenastej. - I uważasz, że to pora... - Jak najbardziej. Ona też jest pewnie po jakimś ubawie. Albo w ogóle nie ma jej jeszcze w domu. Zadzwonimy, zobaczymy. - A wiesz, jak się nazywa? - Mowa! Kamerska. Mieszkają na Dziennikarskiej - przerzucał niecierpliwie kartki Strona 19 książki telefonicznej. - Kamiń... za daleko. Jest! Doktor Stefan Kamerski, Dziennikarska siedem. Wykręcił numer i czekał, trochę niepewnie patrząc na Michała. - Jolka? Tu Marek! Przepraszam, że tak późno, ale jak się dowiesz, spadniesz z krzesła. Co, leżysz w łóżku? To lepiej, bo nie spadniesz - paplał szybko, sztucznym ożywieniem maskując tremę, która dopiero teraz zmroziła go. - Nie pojękuj, jeszcze się wyśpisz. Masz całe wakacje, żeby się wyspać... Powoli opanowywał się, udawało mu się nawet być w miarę dowcipnym, a co najważniejsze Jolka nie przerwała rozmowy. Po dobrych dziesięciu minutach odłożył wreszcie słuchawkę, wymownym ruchem zgarnął z czoła niewidoczne kropelki potu. - Ufff! - zwalił się ciężko na fotel. - Jedzie! - podsumował rozmowę, po czym zrelacjonował ją, uzupełniając fragmentami spoza drugiej strony przewodu telefonicznego. - Jolka, uważasz - sięgnął do stołu po jedną z ocalałych kanapek - jest tak, jak i my słomianą, sierotą... Przegryź coś, Michał - zrobił zapraszający gest w kierunku poprywatkowego pobojowiska. - Przy jedzeniu lepiej się gada. - Co to znaczy słomiana sierota? - Michał wybrał kanapkę z najgrubszym płatem szynki. - Jeżeli facet, którego żona pojechała na wczasy, nazywa się słomianym wdowcem, to tacy jak my są. słomianymi sierotami. Twoja mama, moi starzy i starzy Jolki - wszystko się rozjechało. Twoja jest w sanatorium, moi w Bułgarii, ojciec Jolki pojechał na jakiś zjazd do Brukseli... No to co, nie jesteśmy słomianymi sierotami? - Jesteśmy - zgodził się Michał. - No i co ta sierota z Dziennikarskiej? - Miała pojechać do Krynicy. Oni tam co roku rezerwują pokój w „Orbisie”. Powiedziałem jej, że do Krynicy jeżdżą przede wszystkim starsze babki, żeby sobie kogoś podłapać. - Słyszałem. - I jeszcze, że jej to niepotrzebne, i że nie ma o czym gadać, bo jest już przez nas poderwana. - Też słyszałem. - Dobrze powiedziałem, nie? - A ona? - Trochę jęczała, że miejsce zarezerwowane, że ojciec będzie pisał do niej do Krynicy, ale ważne że przeszło. Ma znajomego w „Orbisie” na Brackiej i ten jej załatwi odmówienie Strona 20 miejsca. Mało tego - sypialny też jej załatwi. Bo ona, uważasz, nie ma zamiaru jechać na stojąco w korytarzu. Tak powiedziała. Niech załatwi - przełknął ostatni kęs kanapki i sięgnął po następną. - Jedz - zachęcił Michała. - To już prawie pierwsze śniadanie. Michał długo nie mógł zasnąć. Zbyt wiele wrażeń jak na jeden dzień. Do Marka, choć uprzednio bardzo się cieszył na tę prywatkę, wybierał się niechętnie. Zastanawiał się nawet, czy z niej nie zrezygnować. Powodem było ubranie. Przypuszczał - i nie mylił się - że zaproszeni przyjdą wyelegantowani, prezentując najlepsze ciuchy. Sam miał ciemnoszary garnitur sprzed roku, z którego zdążył już wyrosnąć - przyciasny i przykrótki, koszulę zwykłą, białą za siedemdziesiąt dwa złote z pedeciaka. Jego samopoczucie mocno poprawił Marek. Otworzył mu drzwi z serdecznym, zapraszającym gestem, a był ubrany w pocerowane dżinsy i golf wytarty na rękawach. - Aleś się wyelegantował, chłopie - stwierdził, obracając go w koło. - A ja, jak widzisz... Co się mam wygłupiać? Przecież to zabawa, a nie rewia mody. Wyglądało na to, że Michał się wygłupił. Zresztą nie miał czasu zastanawiać się, bo Marek otworzył drzwi i wepchnął przyjaciela do jadalni spełniającej w tym dniu rolę sali balowej. Dekorowali ją obydwaj. Komiczne maski i kartony z równie śmiesznymi rysunkami zrobił kuzyn Marka - student Akademii Sztuk Pięknych; festony i lampiony wykonali sami. Zwykły pokój zmienił swój charakter. W stonowanym świetle lamp, przesłoniętych kolorowymi bibułkami, było przyjemnie i nastrojowo. Obficie zaopatrzony bufet również miał wpływ na humory gości. O stronę gastronomiczną prywatki, a raczej o wykorzystanie zapasów nagromadzonych przez matkę Marka już znacznie wcześniej na tę okazję, zadbały dziewczęta. Spośród chłopców największe powodzenie miał Michał. Wysoki i zgrabny, o cygańskiej urodzie - śniada cera, zrośnięte brwi nad czarnymi oczami, bujna, również czarna czupryna krótko przycięta na karku. Jego skromne ubranie zdystansowało i skórzaną marynarkę Stefana, i włoskie wdzianko Jacka. Bawili się do dziesiątej, bo kilkoro z nich już następnego dnia rano wyjeżdżało na wakacje. On i Marek także, tyle że w nocy. - No proszę - podłożył ręce pod głowę, zapatrzył się w sufit, po którym przemykały pasma światła rzucanego w rytm wahnięć ulicznej lampy kołysanej wiatrem. - Morze! Nie jakieś tam wczasy wędrowne beskidzkimi ścieżkami - od wioski do wioski, od schroniska do schroniska, ale to wymarzone i wyśnione, znane i nieznane, dalekie i bliskie, niepowtarzalne