Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szkarlatna Partytura - Ralf Isau PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Szkarłatna Partytura
Ralf Isau
Książka, od której nie sposób się oderwać. Tajemnica opisana przez bestsellerowego autora, Ralfa Isaua.
Pierwszorzędny thriller fantastyczny o siłach ciemności związanych z najpotężniejszym utworem muzycznym wszech
czasów, który pozostawał w ukryciu przez wiele lat...
Słynna pianistka Sarah d’Albis posiada tajemniczy dar, który fascynuje naukowców – dar synestezji. To zaś oznacza, że
widzi dźwięki jako barwy i kształty. Podczas premierowego wykonania nowo odkrytego utworu Franciszka Liszta w
Weimarze jej oczom ukazuje się straszliwa wiadomość...
Sara stara się zgłębić tajemnicę – i wpada w śmiertelne niebezpieczeństwo. Okazuje się bowiem, że Związek Ciemnych
poszukuje właśnie partytury, która zapewniłaby jej właścicielowi nieograniczoną władzę. Gdyby nuty te wpadły w
niepowołane ręce, oznaczałoby to koniec naszego świata. Pianistka musi stanąć przeciw wrogowi, który nie zna współczucia
ani skrupułów. Tak zaczyna się szaleńczy pościg przez całą Europę… Liczące sobie setki lat spiski i nieustające zwroty akcji
– „wciągająca lektura na najwyższym poziomie”. (Passauer Neue Presse)
Strona 3
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 4
Tytuł oryginału: Die Dunklen
Tytuł polskiego wydania: Szkarłatna Partytura
© 2007 by Piper Verlag GmbH, Munchen.
Ilustracje: © Piper Verlag
Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Telbit 2011.
UWAGA. Zarówno całość, jak też żadna część niniejszej publikacji nie może
być powielana w jakiejkolwiek formie ani rozpowszechniana w jakikolwiek
sposób bez pisemnej zgody Wydawcy.
Wydawnictwo TELBIT
ul. Jaworzyńska 7/7
00-634 Warszawa
tel.: (22) 331-03-05
e-mail:
[email protected]
www.telbit.pl
edu.info.pl
Przekład:
Bartłomiej Szymkowski
Redakcja:
Aleksandra Krasucka
Korekta:
Weronika Sygowska-Pietrzyk Elżbieta Sroczyńska
Projekt okładki, skład i łamanie:
Agnieszka Kielak-Dębowska
Dział Handlowy:
tel./fax: (22) 331-88-70
e-mail:
[email protected]
ISBN: 978-83-62252-79-4
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 5
Spis treści
Motto
Dedykacja
PRELUDIUM
Prolog
WSTĘP
Rozdział 1.
EKSPOZYCJA
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
Rozdział 8.
PRZETWORZENIE NOTOS (POŁUDNIE)
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Rozdział 11.
Rozdział 12.
+ (WSCHÓD)
Rozdział 13.
Strona 6
Rozdział 14.
BOREASZ (PÓŁNOC)
Rozdział 15.
Rozdział 16.
Rozdział 17.
Rozdział 19.
APELIOTES (POŁUDNIOWY WSCHÓD)
Rozdział 20.
Rozdział 21.
Rozdział 22.
LIBS (POŁUDNIOWY ZACHÓD)
Rozdział 23.
Rozdział 24.
Rozdział 25.
Rozdział 26.
Rozdział 27.
Rozdział 28.
Rozdział 29.
Rozdział 30.
Rozdział 31.
ZEFIR (ZACHÓD)
Rozdział 32.
Rozdział 33.
Rozdział 34.
Strona 7
Rozdział 35.
Rozdział 36.
Rozdział 37.
APARCIAS (PÓŁNOCNY ZACHÓD)
Rozdział 38.
CORUS (PÓŁNOCNY WSCHÓD)
Rozdział 39.
Rozdział 40.
Rozdział 41.
REPRYZA
Rozdział 42.
Rozdział 43.
Rozdział 44.
Rozdział 45.
Rozdział 46.
Rozdział 47.
Rozdział 48.
CODA
Epilog
POSŁOWIE AUTORA
Przypisy
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 8
Nigdy nie zmienia się styl w muzyce bez przewrotu w zasadniczych
sprawach politycznych1.
Platon
„Znalazłem ostatnio pośród gruzowiska historii muzyki fragmenty pewnej
mozaiki. Poszczególne części były zbyt duże, aby można było mówić
o przypadku, nie starczały jednak do odtworzenia z jakąkolwiek pewnością
pierwotnego obrazu. Dlatego też układałem je tak długo, aż wszystkie trafiły na
swoje miejsce. Tak właśnie powstała ta książka. Jednakże wszystkie opisane
w niej żyjące obecnie postaci są dziełem wyobraźni autora – choć niektórzy
czytelnicy odnajdą zapewne wśród nich odbicie rzeczywistości”.
R. I.
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 9
Dla Ursuli i Manfreda,
dwojga niezwykłych muzyków
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 10
PRELUDIUM
PARYŻ
Liszt… Wydawało się, że musiał jakiś czas spędzić w zakładzie
ortopedycznym, gdzie go naprostowano. Miał w sobie bowiem cos' z pająka,
coś z demona, a kiedy siadał do fortepianu, blady i z gwałtowną pasją wypisaną
na twarzy, zdawał mi się jakoby diabłem, który pragnie grą uwolnić własną
duszę! Każdy dźwięk wypływał z jego krwi, Liszt wyglądał, jakby wzięto go na
tortury… Jednak kiedy grał, do jego twarzy wracało życie. Wydawało się, że
demon ujawnia wtedy swą boską naturę.
Hans Christian Andersen o Franciszku Liszcie, 1840
…poza tym nawet ci, którzy najmniejszą żywią sympatię do Liszta, dawno
stwierdzili, że zdolny jest on do wszystkiego.
Hector Berlioz o Franciszku Liszcie, 1836
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 11
Prolog
Paryż, 15 marca 1866, 18:42
Kiedy Franciszek Liszt podszedł do pulpitu dla dyrygenta, w katedrze Saint-
Eustache rozbrzmiały oklaski i wiwaty. Od dawna z niecierpliwością oczekiwano
na paryską premierę jego Missa Solemnis. W gotyckiej katedrze zebrały się
cztery tysiące ludzi. Słuchacze wywodzili się z niemal wszystkich warstw
społecznych. Kompozytor, aby uciszyć tłum, wzniósł w górę swoje długie ręce;
wyglądał tak, jakby miał zamiar zaraz wzbić się w powietrze. Wielu z jego
płomiennych wielbicieli wcale by to zresztą nie zdziwiło. Dla nich był bogiem.
Jednak w zebranej ciżbie byli też inni. Ci, którzy uważali go za diabła.
Widok jego czarnej sutanny narzucił pobożnej publiczności pełne szacunku
milczenie. Nawet najzatwardzialsi wolnomyśliciele odczuli moc, która otaczała
tego uzdolnionego muzycznie abbego niczym elektryczna aura. W jego ptasiej
twarzy, bujnej czuprynie przetykanej nitkami siwizny i pajęczej postaci było coś
niemal magicznego. W mgnieniu oka w olbrzymim Domu Bożym zapanowała
cisza.
– Mamy dziś pewną zmianę w programie – oznajmił Liszt, kiedy już
w najoszczędniejszy możliwy sposób ukłonił się zebranym.
Przez rzędy ludzi przeszedł jęk.
– Wbrew zapowiedziom – ciągnął – dzisiaj to moja skromna osoba będzie
uczyć papieża moresu.
Nastąpił moment pełnej zdumienia ciszy. Potem jednak, mimo że niemieckie
wyrażenie brzmiało po francusku cokolwiek dziwacznie, większość
zgromadzonych zrozumiała, co kompozytor miał na myśli: organy katedry Saint-
Eustache nazywano, z powodu niebywale wielkich rozmiarów Le Pape –
„Papieżem”. Napięcie tłumu znalazło ujście w salwie gromkich oklasków
i dźwięczącego śmiechu. Tylko arcykatolicka mniejszość spoglądała urażona.
Franciszek Liszt skłonił się ponownie, tym razem nawet dość głęboko,
wiedząc dobrze, że nie wszyscy spośród zebranych widzą w tym wyraz
wdzięczności skromnego artysty. Niektóre uśmiechnięte twarze były tylko
maskami, za którymi kryły się mordercze intencje.
Strona 12
Kiedy powoli się prostował, rozejrzał się po całym kościele. Wszystkich wyjść
pilnowali umundurowani strażnicy. W południowym transepcie stał nawet cały
oddział żołnierzy z ekwipunkiem marszowym i pod bronią. Piechurzy wzięli ze
sobą też instrumenty muzyczne, żeby wyglądać mniej groźnie. Powinien był
zaufać przeczuciu i wiać, kiedy tylko zauważył między publicznością tego
Niekrasowa!
Za najście wojska prawdopodobnie był odpowiedzialny ten właśnie Rosjanin.
Pożądał tajemnicy, pożądał nut ukrytych w organowym stole gry. Ktoś zapewne
zdradził i powiedział mu o wszystkim. Jeżeli bractwo z Aar tak daleko wyszło ze
swoich nor, to znaczy, że są gotowi na wszystko. Lisztem targnął dreszcz.
Istniał tylko jeden sposób, aby ujść stąd z życiem, nie zdradzając przy tym
tajemnicy: musiał pokonać przeciwnika jego własną bronią.
Chwilę wcześniej pospiesznie omówił strategię ze swoim przyjacielem
Adolphem i polecił mu zatkać uszy woskiem ze świec. Plan był desperacki, ale
nieprzyjaciel nie zostawił im innego wyjścia.
Liszt rzucił lodowate spojrzenie na Rosjanina, który zajął skrajne miejsce
w trzecim rzędzie, i ruszył miarowym krokiem w stronę stołu gry. Tutaj właśnie,
na przecięciu transeptu i trzech naw domu bożego, kapelmistrz Saint-Eustache
zebrał swoją osiemdziesięcioosobową orkiestrę. Dwukrotnie liczniejszy chór
męski i chłopięcy stał we wschodnim skrzydle przed głównym ołtarzem.
Kapelmistrz sięgnął po batutę. Zapadła cisza. A potem rozpoczął się
najbardziej niezwykły koncert, jaki kiedykolwiek słyszały mury Saint-Eustache.
Pierwsze takty były niezwykle spokojne. Mimo że Liszt znał na pamięć każdy
dźwięk swojej Graner Messe, tego wieczora odkrywał ją na nowo, jako coś
obcego, przerażającego. Kiedy odezwały się rogi, było to dla niego niczym
ostrzegawcze „Kto idzie?”, rozbrzmiewające pośród ciemnego lasu.
Smyczki odpowiedziały: „Ciemni idą”.
Orkiestra wysłała to zapytanie pod wysokie sklepienie kościoła po trzykroć
i po trzykroć otrzymała tę samą ponurą odpowiedź. Dopiero potem znad chóru
podniosło się miarowe Kyrie.
W tym momencie sam kompozytor wkroczył do akcji – jego palce opadły na
klawisze. Franciszek Liszt umiał wpleść w każdą melodię złotą nić, za sprawą
której rzucał urok zarówno na mężczyzn, jak i na kobiety. Za pomocą tego
jednego daru umiał wyczarowywać każde uczucie, do jakiego zdolni byli ludzie –
Strona 13
miłość i nienawiść, szczodrość i chciwość, podziw i odrazę.
Uprzedził wprawdzie kapelmistrza, że chce trochę „poimprowizować”, ten
jednak szarpnął się gwałtownie, słysząc dysonans, jaki nagle wprowadziły
szalejące piszczałki organów, kosząc głosy chóru niby salwa plutonu
egzekucyjnego.
Liszt wycofał się trochę. Nie wolno mu było przesadzić. Z właściwą sobie
zręcznością przez kilka taktów wspierał smyczki i rogi. Jego wzrok szukał
Niekrasowa, nie znalazł go jednak wśród publiczności, skierował się więc
w południowy transept… Liszt zadrżał.
Niekrasow pospieszył do dowódcy żołnierzy i wygrywał mu coś na fujarce.
Skończyło się zatem pojedynkiem na to, czyje dźwięki będą miały większą moc.
Żeby zawładnąć katedrą, Niekrasowowi potrzebny jest oficer i jego ludzie,
a więc teraz próbuje zapanować nad jego podświadomością za pomocą
dźwięków jak zaklinacz węży.
Organy rozbrzmiały głośniej. Już sama siła muzyki była potężną bronią. Liszt
odwrócił się do manuałów, żeby móc bez przeszkód korzystać ze swojego daru.
Zaczął wyczarowywać na organach upajające dźwięki, których nigdy wcześniej
nie zaznaczono na żadnej partyturze.
Kilka taktów później między niebotycznymi kolumnami kościoła zaczęły się
dziać rzeczy niezwykłe. W południowej nawie rozległ się głos werbla.
Publiczność zaczęła szemrać. Nie dlatego bynajmniej, że orkiestra wojskowa
bezceremonialnie mieszała się w dzieło wielkiego kompozytora, ale z powodu
zupełnie niemożliwej do wyjaśnienia chęci rozmowy, która ogarnęła nagle
wszystkich. Nawet szacowni panowie i damy z wyższych sfer zaczęli
z ożywieniem konwersować między sobą. Niektórzy z dobroczyńców podnieśli
się z honorowych miejsc, nie po to jednak, żeby położyć koniec niegodnemu
zachowaniu, ale żeby zabrać żonom tace na ofiary i grać na nich jak na
tamburynach.
Podczas gdy przewodnicy wspólnoty przechadzali się między rzędami,
wystukując miarowo rytm, gości ogarnęła nagle nieodparta chęć dzielenia się
z bliźnimi. Zewsząd wyciągano portmonetki. Monety, nawet banknoty, szybko
wypełniły skrzynki ofiarne. Wszystko dla dobra potrzebujących dzieci.
Liszt uśmiechnął się zadowolony. To prawda, używał Dźwięków Władzy dla
własnego dobra, ale najbiedniejsi z biednych też mogą na tym skorzystać.
Odwrócił się do swojego przyjaciela.
Strona 14
Adolphe Sax siedział nieopodal na honorowym miejscu. Na jego wysokim
czole perliły się krople potu. Sprawiał wrażenie zdezorientowanego, nawet
nieco wzburzonego. Wosk w uszach całkiem nieźle chronił go przed burzą
dźwięków, które mieszały innym w głowach, ale nie przeszkadzał mu widzieć, co
się dzieje dookoła. Mistrz skinął w jego stronę dla dodania otuchy.
Kyrie dobiegło końca i zaczęła się druga część mszy, Gloria. W nawie
południowej kapitan rozpaczliwie starał się utrzymać dyscyplinę wśród swoich
ludzi. Niektórych ciągnęło do skrzynek ofiarnych, inni głośno zastanawiali się, co
należy zrobić. Nawet pośród orkiestry zapanował spory rozgardiasz, przy czym
szerząca się chęć rozmowy wyrażała się na najrozmaitsze sposoby. Liczni
muzycy po prostu odkładali instrumenty i zaczynali gadać między sobą,
niektórzy nawet zdążyli się pokłócić. Inni wprowadzali do utworu własne
wariacje, czasami w zupełnie innej tonacji. Ze względu na przewagę liczebną
chóru, głos śpiewaków był jeszcze dość mocny, aby chwalić Boga. Ale to też
miało się za chwilę zmienić.
Kiedy tenor zaintonował Credo, oficer wykrzyknął nagle: „Na ramię broń!”.
Piechurzy usłuchali, bardziej na zasadzie odruchu niż z jakąkolwiek
świadomością tego, co robią. Marionetki przez moment próbowały buntować się
przeciwko sznurkom, za które Liszt i Niekrasow ciągnęli jeden w jedną, drugi
w drugą stronę. Jednakże apel do żołnierskiej podświadomości zadziałał tylko na
krótko. Ruchy żołnierzy stawały się coraz bardziej niezborne. Kapitan zaczął
wymachiwać szablą i wykrzyknął kolejny rozkaz, którego jednak prawie nikt nie
usłyszał, a już na pewno nikt nie usłuchał.
Podczas Sanctus w katedrze wybuchł karnawał. Nawet krytycy muzyczni
przestali przysłuchiwać się koncertowi, który dawno już przestał zresztą
zasługiwać na tę nazwę. Ludzie wprawdzie cały czas sądzili, że słuchają mszy,
w rzeczywistości byli jednak w transie, który odbierał im rozsądek. Śnili
z otwartymi oczami.
Liszt z całego serca nienawidził używania mocy dźwięków w ten sposób, co
mu jednak pozostało? Skinął głową w stronę Saxa.
Uodporniony woskiem ze świec wotywnych szef orkiestry podniósł swoje
korpulentne ciało z krzesła i podreptał do stołu gry. Nieprzyjaźnie popatrzył na
palce mistrza, które tańczyły po manuałach jak derwisze.
Sanctus dobiegł końca. Liszt lewą ręką pospiesznie wyciągnął ze szczeliny
Strona 15
między górnym manuałem a pulpitem na nuty czarną teczkę. Zawierała ona
kartki papieru, od których zależał los całego świata. Liszt rozpoczął upajającą
wariację Agnus Dei, a Sax schował teczkę pod czarną marynarkę. Skinął
mistrzowi głową i skierował się na zachód przez nawę główną, między setkami
śniących na jawie ludzi, którzy nawet nie zarejestrowali jego istnienia.
Także dla pilnujących wyjść żołnierzy pozostał niewidoczny. Otworzył ciężkie
drzwi środkowego portalu, odwrócił się raz jeszcze i pokręcił głową. Katedra
Saint-Eustache zamieniła się w dom wariatów.
Adolphe Sax wybiegł, aby zanieść partyturę do wskazanych przez mistrza
posłańców. Naglące słowa Liszta były jednoznaczne:
„Musisz zabezpieczyć dla mnie różę wiatrów. Jest w Weimarze biblioteka…”
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 16
WSTĘP
Weimar
Teraz (…) pragnę myśleć przede wszystkim o Weimarze, mojej gwieździe
przewodniej, której dobroczynne promienie oświetlają moją daleką drogę.
Franciszek Liszt, 1846
Ciągle zadajemy sobie pytanie, czy prawdą jest to, co słyszymy i widzimy; oba
te zmysły nie wystarczają, aby przekonać nas o prawdziwości tego wielkiego
niepokoju, tego skupienia masy. Dręczy nas to jak ujrzane we śnie postaci,
a głęboki spokój odnajdujemy dopiero w świadomości, że nad formami tymi
włada duch…
Ludwig Rellstab o Franciszku Liszcie, 1842
===fOxhv8R9KgR6h7lKTPuNcA==
Strona 17
Rozdział 1.
Weimar, 13 stycznia 2005, 20:04
Po iluzjonistach to muzycy są najbliżsi sztuki czarodziejskiej. Nikt nie
wiedział o tym lepiej niż Sara d’Albis. Nawet w wąskim kręgu światowej klasy
pianistów uchodziła za zjawisko wyjątkowe. Jej gra była niczym światło słońca
ukazujące kolory tęczy. Kiedy ciemną materię instrumentu łączyła
z niespokojnym duchem wspaniałej kompozycji, słuchacze doznawali
gwałtownych uczuć, do których jeszcze przed chwilą nie byli, zdawałoby się,
zdolni.
To szczególne wyczucie sugestywnej siły dźwięku Sara miała we krwi –
chociaż tego wieczora nie mogła przecież wiedzieć, jak bardzo prawdziwe było
to stwierdzenie. Miała jednak niewyraźne przeczucie, że w ciągu najbliższych
paru minut przeżyje coś niezwykłego, być może nawet zupełnie wyjątkowego.
Nie opuszczało jej ono, odkąd parę godzin temu rzuciła okiem na partyturę,
według której właśnie miał być po raz pierwszy publicznie wykonany utwór.
Następnie partytura miała zostać wystawiona w foyer. Sara całą swoją istotą
pragnęła teraz wystąpić na scenie szacownego Niemieckiego Teatru
Narodowego w Weimarze, ale akurat w tym utworze nie było nawet jednej nuty
na fortepian. Czuła się tak, jakby ktoś odebrał jej magiczną różdżkę.
Zamiast tego siedziała więc w pierwszym rzędzie wtłoczona między chyba
dwustukilogramowego ministra i chudą jak szczapa krytyczkę muzyczną
o łokciach równie ostrych, jak jej niesławne pióro. Sara przyłapała się na tym, że
zapadła głęboko w fotel i wyciągnęła daleko nogi, żeby przynajmniej czubki
swych palców wystawić na działanie własnego żywiołu – świateł sceny. Natknęła
się przy tym na rozbawione spojrzenie felietonistki, w którym odczytała
zaproszenie do wywiadu.
Sara natychmiast wyprostowała się i wyobraziła sobie, że jest rybą, która
nasłuchuje szumu morza, tak bliskiego, a jednocześnie tak odległego, bo
oddzielonego od niej ścianą wiadra wędkarza, które zmuszona jest dzielić
z wielorybem i langustą. Aby nie okazać już więcej słabości i nie wysyłać
żadnych fałszywych sygnałów w stronę nastawionych czułków sąsiadki, udała, że
Strona 18
nagle zaczęło ją niezmiernie interesować wyposażenie teatru.
Wysoka widownia nakryta była przypominającym plaster miodu sufitem
z czasów NRD z lampami wyglądającymi jak kwadratowe świecące stalaktyty.
Ponadto wyłożona jasną dębiną sala nieomylnie przywodziła na myśl urok
późnych lat siedemdziesiątych. Kiedy Sara ponownie poczuła, że nikt jej nie
obserwuje, raz jeszcze skierowała wzrok na scenę. Muzycy wciąż jeszcze grali
jeden przez drugiego, strojąc jakoby swoje instrumenty;
Przed chwilą rozbrzmiał trzeci sygnał informujący o końcu przerwy; nie był
to zwykły dzwonek, jakiego można by się spodziewać, ale prawdziwa fanfara
poprzedniego weimarskiego kapelmistrza, Richarda Straussa. Ostatni
spóźnialscy zajmowali miejsca na widowni. Gwar rozmów cichł. Wszyscy
wyczekiwali clou tego wieczoru, czyli premiery odkrytego niedawno utworu.
Zapisane na papierze szalonymi pociągnięciami pióra nuty przeleżały za
ścienną mapą Europy ponad sto dwadzieścia cztery lata. Nagłą pobudkę
zgotował im gwałtowny pożar, który 2 września 2004 roku zniszczył salę
rokokową biblioteki księżnej Anny Amalii. Ponad sześć tysięcy starych książek,
rękopisów, map i zapisów nutowych doznało wtedy szkód bądź też zostało
bezpowrotnie utraconych. Wspomniana mapa wyszła z tego jednak prawie bez
szwanku. Kiedy wyjęto ją ram, światu ukazał się niezwykły widok – dwadzieścia
cztery strony partytury autorstwa Franciszka Liszta!
Mistrz zatytułował swoje dzieło Grande fantaisie symphonique sur „Devoirs
de la vie” de Louis Henri Christian Hoelty – Wielka fantazja symfoniczna na
temat „Obowiązków życia” Ludwiga Heinricha Christopha Holtfego.
Tak zawiłe tytuły dzieł muzycznych nie były niczym dziwnym w XIX stuleciu.
Zgodnie z życzeniem mistrza premiera odbyła się, mimo panującej zimy, na
dziedzińcu zamku w Weimarze 13 stycznia 1881 roku, potem jednak
z niewiadomych przyczyn nuty trafiły za mapę i zostały zapomniane. Dochód
z premiery posłużył zresztą do sfinansowania budowy tego właśnie budynku,
w którym dzieło owo znalazło schronienie na tyle lat.
Dłonie zamyślonej Sary dotknęły łańcuszka ukrytego pod miękką wełną
swetra. Swoją obecność tutaj zawdzięczała w jakiś sposób temu klejnotowi,
który, wedle słów jej matki, należał kiedyś do „naszego wielkiego przodka
Franciszka Liszta”. Sara zawsze sceptycznie traktowała tę teorię, bo wydawała
jej się ona jedynie wyrazem rozpaczliwych starań jeszcze bardziej zrozpaczonej
kobiety, która pragnęła zostawić córce coś więcej niż tylko ból i rozczarowania.
Strona 19
Z tego też powodu Sara długo strzegła tajemnicy. Aż do chwili, w której parę
miesięcy temu właśnie Hanna Landnal – langusta po jej prawej stronie, zwana
też Chudą Hanną – wpadła na jej trop.
Sara sama była zresztą sobie winna. Podczas wywiadu dziennikarka
napomknęła o „interesującym podobieństwie do XIX-wiecznego boga
fortepianu”. Te same zmysłowe, ciemne oczy pod cienko zarysowanymi brwiami,
ten sam cienki, arystokratyczny nos między dyskretnie wysuniętymi kośćmi
policzkowymi, te same małe usta i wystający podbródek – wszystko to
wyglądało, według Landnal, jak żeńska wersja Liszta. Szybko dodała zresztą, że
„to przecież kompletny absurd. D’Albisowie i Franciszek Liszt spokrewnieni –
kto oprócz mnie wpadłby na tak idiotyczny pomysł!”.
Na taką prowokację Sara miała tylko jedną odpowiedź: „Moja matka”.
Tą lekkomyślną uwagą puściła w ruch koło fortuny. Skoro diwa operowa tej
klasy co Josephine d’Albis mówi coś takiego, to musi być prawda. Nikomu nie
przeszkadzało, że świadek koronny w tej sprawie, czyli ona właśnie, nie może
zeznawać, bo od prawie dwudziestu lat już nie żyje. Córka nosiła dowód na
własnej twarzy. Niezliczeni biegli zabierali głos, żeby przydać teorii Hanny
Landnal fachowych podstaw. I tak na przykład znany grafik komputerowy, Lilian
F. Schwarzt wyczarował za pomocą morfingu oblicze Sary z konterfektu Liszta.
I w drugą stronę. Do woli! Wprawdzie w ten sposób każdy bulterier mógł
udowodnić swoje pokrewieństwo z Winstonem Churchillem, ale media, kreując
dobrą historię, nie zawracały sobie głowy takimi szczegółami. Po jakimś czasie
nikt poza samą Sarą nie wątpił już w jej pochodzenie od słynnego mistrza
i kompozytora. Można więc wyobrazić sobie, jak wielce uradowała się tego
dnia, dowiedziawszy się, że jej honorowe miejsce przypadło tuż obok Chudej
Hanny…
Nagle tok jej myśli się urwał. Do tej pory, zatopiona w rozmyślaniach,
postrzegała orkiestrę jedynie jako wielki kakofoniczny organizm, teraz jednak
zauważyła z tyłu, po swej prawej stronie, dwoje ciemnych oczu, które
uporczywie się w nią wpatrywały. Odkąd w zeszłym roku stalker włamał się do
jej paryskiego mieszkania, przetrząsnął jej szafki i dobrał się do jej bielizny,
skłonna była reagować raczej histerycznie na mężczyzn, którzy tak na nią
patrzyli.
Podczas publicznych wystąpień już wcześniej wyglądała raczej jak chłopczyca
Strona 20
niż wytworna dama, ale po tych traumatycznych przeżyciach kilku tygodni, kiedy
prześladował ją stalker, postanowiła zostać niezauważalną. Z marnym skutkiem.
Po prostu posiadała w sobie to coś, co zwracało uwagę innych, jeśli tylko
przebywali w tym samym pomieszczeniu. Nie była to kwestia wyglądu. Figurę
miała wprawdzie nie najgorszą – szczupła, choć nie koścista – ale mierząc metr
siedemdziesiąt, daleka była od przepisowych wymiarów modelek. Jej
atrakcyjność dla płci przeciwnej wynikała jednak nie ze standardów urody, ale
z jej naturalnego blasku.
Tego wieczora spięła swoje proste, długie, jasnobrązowe włosy w skromny
kucyk, włożyła popielaty golf z alpaki, jasnoszare spodnie i płytkie czółenka.
A zatem nic, co mogłoby przyciągać uwagę, a mimo to perkusista zaczął się
w nią wpatrywać jak drapieżnik w ofiarę.
Facet prezentował się niezwykle. Był łysy, miał sumiaste wąsy i postawę
boksera. Frak opinał go tak ciasno, jakby był kombinezonem pilota –
prawdopodobnie tylko go wypożyczył.
Obecność Walerija Tiomkina zaskoczyła ją już wtedy, kiedy muzycy wchodzili
na scenę. Ten rosyjskiego pochodzenia Francuz grywał przecież zazwyczaj
z Orchestre de l’Opera National de Paris, z którą Sara wielokrotnie
współpracowała jako solistka. Prawie tak samo dobrze znała Weimarską
Orkiestrę Państwową – zaledwie pięć dni temu na tej właśnie scenie dawała
koncert charytatywny. W zespole było dwóch perkusistów. Nawet jeśli jeden
z nich byłby niedysponowany, nie trzeba by było przecież szukać zastępstwa
w zupełnie obcej orkiestrze, a już na pewno nie trzeba było ściągać muzyka aż
z Paryża. Wszystko to było bardziej niż dziwne.
Sara demonstracyjnie skierowała wzrok na pierwszego skrzypka, jej myśli
nadal krążyły jednak wokół spraw z przeszłości. Przeszył ją zimny dreszcz,
kiedy uprzytomniła sobie, że stalker, który w zeszłym roku zamienił jej życie
w piekło, też był Rosjaninem: Oleg Janin, profesor muzyki z Moskwy, który.
– Widzimy się na Przebudzeniu Wiosny w Amsterdamie? – Hanna Landnal
bezceremonialnie przerwała niespokojne wspomnienia sąsiadki. Pytanie
dotyczyło festiwalu muzyki klasycznej, który holenderska stolica organizowała
co dwa lata w pierwszym tygodniu kwietnia.
– Nie, tym razem robię sobie przerwę – odpowiedziała Sara, przygotowując
się jednocześnie na typowo dziennikarskie pytanie: „A na co?”, w sukurs
przyszły jej jednak oklaski publiczności.