Szady Agnieszka - Kolczyki Izoldy
Szczegóły |
Tytuł |
Szady Agnieszka - Kolczyki Izoldy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szady Agnieszka - Kolczyki Izoldy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szady Agnieszka - Kolczyki Izoldy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szady Agnieszka - Kolczyki Izoldy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Agnieszka 'Achika' Szady
Kolczyki Izoldy
Czyli Tajemnicza wyprawa Tomka
- A więc to wy jesteście tą słynną Drużyną ABC? - kobieta w czarnej sukni i długim płaszczu powiodła spojrzeniem po
zgromadzonych w izbie bohaterach. Na zapleczu sklepu starego sprzedawcy klepsydr było tak ciasno, że czterej
mężczyźni siedzieli stłoczeni za stołem.
- Czarodziej, tropiciel - to rozumiem. Ale bard? Po co w drużynie śpiewak?
- Dodaję kolorytu - wyjaśnił Wrzaskier z właściwą sobie skromnością. - A także opiewam nasze czyny w balladach.
- Teraz rozumiem, dlaczego jesteście tacy sławni - chłodno stwierdziła kobieta. - A ten młody?
- To mój uczeń Tomek - Czarodziej Merlin Monroe ojcowskim gestem położył rękę na ramieniu chłopaka. - Ma
znakomite zadatki na bohatera: jest sierotą od urodzenia, a całe życie spędził na maleńkiej farmie na odludziu.
- Do rzeczy - powiedziała kobieta, mocniej naciągając kaptur na twarz, choć w blasku jedynej świeczki i tak nie można
było rozpoznać jej rysów. - Wasze zadanie jest proste: macie dostarczyć mi pewną rzecz.... część biżuterii.
- Pierścień? - zapalił się Wrzaskier, ale kobieta uciszyła go machnięciem ręki.
- Dalsze wskazówki przekaże wam wasz dowódca. Pamiętajcie tylko o jednym: każda minuta jest droga. Wyruszyć
musicie natychmiast i jechać bez zbaczania. Tylko tam i z powrotem. Zrozumieliście?
Potwierdzająco skinęli głowami. Conan Doyle odchrząknął i wstał, wyprostowując swoją barczystą, dwumetrową
postać.
- Czy możemy wiedzieć, kto nas zatrudnia... pani?
Kobieta odwróciła się już od drzwi.
- Tylko czarodziej zna moje imię. Zdradzi je wam, kiedy przyjdzie na to pora. A na razie... możecie mnie nazywać
ciotką Zuzanną.
- To mi się nie podoba! - Conan Doyle wyrżnął pięścią w stół dla podkreślenia swojej racji. Odczekał, aż pozostali
wygrzebią się spod połamanych desek blatu i kontynuował już spokojniej. - Nie wiadomo, kto nas wynajmuje, nie
wiadomo do czego...
- Taki już los bohatera - skomentował Wrzaskier.
- ...nie wiadomo, za ile.
- Wiadomo: trzy tysiące baksów - wtrącił czarodziej. Wszyscy oniemieli.
- No to na co czekacie, chłopaki? - zerwał się Conan Doyle. - Siodłać konie i ruszamy. Każda minuta jest droga, jak
powiedziała nasza szanowna chlebodawczyni. Kimkolwiek by nie była.
- Zdawało mi się, że jest podobna do kró... - zaczął Tomek, ale błyskawicznie rzucone przez Merlina zaklęcie milczenia
sprawiło, że nie dokończył. Ruszył za pozostałymi, ponuro masując sobie splot słoneczny.
Dotarcie na miejsce i wykonanie zadania nie zajęło im wiele czasu; nie napotkali zbytnich przeszkód (w każdym
razie nie takich, których prawdziwi bohaterowie nie mogliby pokonać). W drodze powrotnej jednak zaczęły mnożyć się
kłopoty.
W pięknym, zielonym lesie, który zapewne przez przypadek nosił nazwę Puszcza Śmierci, drogę zastąpił im wielki
niedźwiedź. Zaryczał w budzący grozę sposób.
- Niech ktoś coś zrobi! - krzyknął Wrzaskier, którego inflancka kobyła z kwikiem stanęła dęba. - Conanie, ty podobno
znasz mowę zwierząt.
- Ten ma jakiś dziwny akcent - wykręcił się tropiciel.
- Szkoda, że nie ma z nami żadnego niedźwiedźmina - westchnął czarodziej. - Jak zwykle wszystko na mojej głowie.
Rzucił w misia zaklęciem, co prawda niezbyt celnie, ale wystarczyło, aby trafiony zwierzak z rykiem pognał w las.
- Szybciej! - Merlin Monroe popędził swego siwka do galopu. - Jutro wieczorem musimy być na zamku.
Wszyscy spojrzeli na niego z nagłym zrozumieniem. Kobieta w czerni... zamek... nagle wszystkie elementy układanki
wskoczyły na swoje miejsce.
- Musimy zdążyć na bal - powiedział domyślnie Tomek. - Żeby zawieźć królowej Izoldzie te kolczy...
- Cicho! - Merlin gwałtownie podniósł rękę. - Nie wymieniaj nazwy tej rzeczy głośno! Nieprzyjaciel czuwa!
Pomknęli przez las niczym cztery strzały wypuszczone z łuku Przeznaczenia.
Zmierzchało już, gdy nasi bohaterowie dotarli do gospody Pod rozszalałym koniołakiem. Przy wejściu wisiał
wymalowany na sosnowej deseczce cennik z rzucającym się w oczy napisem: "Dla Drużyn liczących powyżej 7 osób -
zniżka 25%".
Z rozjarzonego światłami, gwarnego budynku wybiegł zaaferowany oberżysta.
- Na prawą tylną łapę Lwa! - zakrzyknął, łapiąc się za głowę. - To już piąta grupa w tym tygodniu! Ach, ten szczyt
sezonu... Rezerwację macie?
- Mamy - rzekł Merlin Monroe.
- Hasło?
- Uppsala.
- W porządku. Jaki rodzaj misji? Ocalenie świata?
- Tylko naszego królestwa - odparł skromnie czarodziej.
- Pokoje na górce, od podwórza. Peveksie, zajmij się końmi - polecił gospodarz parobkowi. Bard Wrzaskier oddał mu
wodze swojej inflanckiej kobyły i nieomylnie udał się w kierunku, z którego dochodziło pobrzękiwanie kufli. Nie
wszyscy jednak poszli jego śladem.
- Szprotką sam się zajmę - oświadczył Conan Doyle, gdy chłopak sięgnął do uzdy jego wierzchowca. - Nie toleruje
obcych.
- Szprotka? - Peveks wybałuszył i tak już wyłupiaste oczy. - Dyć to ogier, panie. Dlaczego go tak nazywacie?
- Każdy mój koń nazywa się Szprotka - Doyle wzruszył ramionami. - A że w temacie klaczy były akurat pewne braki...
to już nie moja wina.
Ruszył w stronę stajni, prowadząc swego gniadosza. Peveks podążył za nim z resztą wierzchowców, mrucząc pod
nosem coś o związkach zawodowych. Pozostali członkowie drużyny weszli do gospody, wpadając wprost w ramiona
pomstującego Wrzaskra (kierując się brzękiem kufli przez pomyłkę trafił na zaplecze, gdzie zmywano naczynia).
Resztę wieczoru spędzili na dole, w sali ogólnej. Bard zachwycił wszystkich odśpiewaniem swojej najnowszej ballady
pt. Krainy chały, potem zaś Conan Doyle opowiedział mrożącą krew w żyłach historię o dziesięciu małych goblinach.
Bladym z niewyspania świtem wyruszyli w dalszą drogę. Po kilku godzinach forsownej jazdy dotarli do rzeki
granicznej, znanej jako Cicha Woda.
- Przejeżdżamy w bród? - zapytał Merlina Conan.
- To ty jesteś Strażnikiem, ty decyduj.
Conan Doyle prychnął z rozdrażnieniem. Owszem, był kiedyś Strażnikiem, ale porzucił to zajęcie już wiele lat temu,
gdyż praca w więziennictwie nie dawała mu satysfakcji.
- Przejeżdżamy - zadecydował za wszystkich Wrzaskier. - Nie wygląda na głęboką.
Zdecydowanie skierował swego konia w wolno płynący nurt, ale zanim zwierzę zdążyło choćby zamoczyć kopyta, z
wody przed nim z okropnym pluskiem wyskoczyły trzy czarno-białe potwory, podobne do wielkich rekinów. Groźnie
zakłapały szerokie na sążeń paszcze. Inflancka kobyła zarżała panicznie i skoczyła w tył, omal nie zrzucając
przerażonego jeźdźca.
- Orki!!! - wrzasnął bard, rozpaczliwie próbując zapanować nad koniem i nad sobą. Straszliwe ogony młóciły wodę, a
okrzyki "Ya horri ahoj" przeszywały powietrze.
- Do mostu! - zakomenderował czarodziej. Poderwali konie w cwał. Wyglądało na to, że trzeba będzie nadłożyć ładny
kawałek drogi.
Czas naglił.
Tymczasem bal na zamku Yale już się rozpoczynał. Nieprzebrane tłumy gości zapełniały sale jedząc i plotkując.
- Dlaczego królowa jeszcze nie przyszła? - szeptały damy dworu, osłaniając twarze wachlarzami.
- Jej Wysokość się przebiera.
- Ale tak długo?...
Nasi bohaterowie pędzili gościńcem, wyciskając z koni ostatni dech. Merlin już trzykrotnie musiał używać zaklęcia
wzmacniającego siły (Koniki, Odzyskajcie Kondycję Szybko, w skrócie KOKS), inaczej zwierzęta dawno padłyby z
wyczerpania.
Zaczynało się ściemniać. Jeżeli nie dojadą na miejsce przed zapadnięciem zmroku... Nikt nie musiał mówić tego
głośno. Misja będzie zaprzepaszczona.
Szybciej, jeszcze szybciej... Rozbryzgując kałuże, Drużyna gnała przez wsie i opłotki, budząc zdumienie nielicznych o
tej porze trzeźwych kmieci.
Królowa wolnym krokiem weszła na salę i zasiadła na tronie obok swego małżonka. Z cienia za nimi wyłonił się
Arcykapłan, jak zwykle w czerwonych szatach. Jego łysa głowa odbijała blask kandelabrów jak wypolerowana gałka u
laski.
- Jesteś dziś bardzo blada, moja droga - odezwał się król.
- Wydaje ci się, mój drogi.
Arcykapłan zdradziecko pochylił się nad uchem króla.
- Ach, czemuż to Najjaśniejsza Pani nie założyła na tę okazję tych przepięknych kolczyków, które raczyłeś jej dać w
prezencie?
- Rzeczywiście. Izoldo, moja droga, idź do siebie i ubierz kolczyki - król był niegdyś szewczykiem i w chwilach
napięcia jego gramatyka bezlitośnie to zdradzała.
- Jak sobie życzysz, panie - ze spuszczonym wzrokiem królowa podniosła się z miejsca i bez pośpiechu udała się do
swoich apartamentów. Ledwie zamknęły się za nią drzwi komnaty, majestatyczna poza znikła bez śladu. Władczyni
rzuciła się do stojącej przy oknie wiernej służącej, Salmonelli.
- Jeszcze ich nie ma?
- Nie, królowo - zmartwionym głosem odparła dziewczyna, nie przerywając wyglądania na podwórze. Izolda opadła na
kanapę, załamując ręce.
- I co ja teraz zrobię? Wszyscy oczekują, że pojawię się w nowych kolczykach. Ach, te przeklęte kolczyki! Obym ich
nigdy nie dostała! Przeklęta mania prezentów urodzinowych!
Jej biadolenia przerwał głośny okrzyk Salmonelli:
- Królowo! Są!
Izolda jednym skokiem dopadła okna, wychyliła się przez parapet. Rzeczywiście: zabłocona, zmęczona do granic
możliwości, ale tryumfująca Drużyna właśnie wjeżdżała na dziedziniec. Pani i służąca uściskały się z radości. Jeszcze i
tym razem niecne knowania Arcykapłana zostały udaremnione!
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - filozoficznie powiedział Conan Doyle, gdy już przebrani i nakarmieni
bohaterowie odpoczywali w izbie czeladnej. Merlin ćmił swoją nieodłączną fajkę, a Wrzaskier jak zwykle brzdąkał na
lutni.
- Wiecie co, chłopaki - odezwał się bard. - Chyba ułożę balladę o naszej wyprawie. Bądź co bądź odwaliliśmy kawał
dobrej roboty.
* * *
Wrzaskier ułożył balladę, a co więcej, wystąpił z nią na Festiwalu Piosenki Rycerskiej w HołOpolu i zajął pierwsze
miejsce. Oczywiście, nikt nie uwierzył w historię, którą opowiadała, ale, jak wiadomo, ballad nie pisze się po to, aby w
nie wierzono, ale po to, aby zrobić kasę. Zresztą oprócz naszych bohaterów i tak nikt nie wiedział, że była to wersja
upiększona. W rzeczywistości królowa Izolda nie podarowała kolczyków swojemu kochankowi, lordowi Valentine,
lecz zastawiła je w lombardzie, aby spłacić swoje karciane długi.
Ale taka ballada nie zainteresowałaby przecież nikogo.