Świech Andrzej - Miejsce bez pogody
Szczegóły |
Tytuł |
Świech Andrzej - Miejsce bez pogody |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Świech Andrzej - Miejsce bez pogody PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Świech Andrzej - Miejsce bez pogody PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Świech Andrzej - Miejsce bez pogody - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Świech
Miejsce bez pogody
Neonowy duch. Tak o niej
pomyślałem, gdy przyszła w tańcu świateł holograficznego lasu.
Stała, a jej niebieskie oczy błyszczały blaskiem zachodzącego słońca na tle stalowego nieba. Stalowy blask w
niebieskich oczach ze stali. Wirtualny wiatr rozwiewał jej blond włosy o powierzchni satyny – tak chyba nazywał się
zapomniany materiał jej bielizny. Gładkie włosy, po których dłoń ślizga się pewnie i łatwo.
I tylko jej zapach – zapach dzikiego krzewu.
Zimno przeszywało ją srebrnymi igłami. Objęła się ramionami tuląc do siebie wełnianą miękkość syntetycznego
swetra. Starała się ogrzać w tej rozpaczliwie bezbronnej pozie. Coraz więcej igieł... I nie potrafiła sobie z nimi poradzić
za pomocą słabych ramion.
W oddali majaczył monumentalny cień bloku miasta. Betonowa konstrukcja, metalowe spojenia – kamienna dżungla,
obca i ciężka, gdzieś daleko. Ze szklanym kloszem ponad.
I miejsce, gdzie nie ma pogody.
–Muszę już iść.
–Nie.
–Powinienem.
–Zostań, to takie przyjemne.
–Przepraszam. Ja też nie mam skąd iść...
Mówiła. Kosmyk blond włosów opadał na prawe oko. Miała ładne oczy – twierdziła, że w pełni naturalne i nawet ich
kolor to sprawa naturalnych tęczówek. Jej usta opadały kącikami w dół, gdy przestawały płynąć słowa. Ich linia
przypominała kreskę ptaka, który właśnie opuścił skrzydła na dziecięcym rysunku. Tak ona rysowała ptaki na piasku
plaży kawałkiem anteny.
Opowiadała. Historię swoich krótkich, zapamiętanych chwil, które dzieliła na kilkuminutowe przedziały, bo więcej nie
potrafił zapamiętać jej płat czołowy uszkodzony źle wszczepionym kiedyś neuroakceleratorem. Podłączała się i
obwody drukowane mówiły jej głosem.
Czasem zamyślała się, jakby była gdzie indziej i w innym czasie. Świecie wirtualnej paranoi.
Martwe jezioro unosiło się pradawnym rytmem jej oddechu, dopasowane idealnie mikroczujnikami wokół brzegu i w
podgniłych deskach molo.
Przy miejscu, gdzie nie ma pogody.
–Tam nie ma tam. I nie ma świata. I nie ma rzeczywistości. I nie ma marzeń. I nie ma ciała, bo ciało jest ponad.
Wszystko odpływa – poza morza cyberprzestrzeni. I kraty logik niekomplementarnych.
–Już muszę...
–Jeszcze chwilę.
–Tylko chwilę.
–Nie odchodź...
Połączyła nas noc.
Elektroniczna ciemność ogarnęła nas nagle, gdy leżałem na jej nogach – udach gładkich jak plastik. Dłoń dotykiem
tchnienia cyberprzestrzeni na moich ustach – nie wiedziałem wtedy, że ma wszczepione sterydowe wspomaganie
prawej ręki. Mogła zmiażdżyć mi twarz naciskiem dwóch palców.
Szukaliśmy się przez kilkanaście centymetrów. Dwa fragmenty przestrzeni trójwymiarowej pod poliuretanowymi
drzewami o plastikowych liściach. Dwa fragmenty – małe i samotne samotnością srebrnych pól informacji...
Tylko ona i ja. Pocałunek miękki i elektrycznie miękki. Iskra pomiędzy. Coraz mocniej i coraz bliżej – jak
przyspieszenie danych w nieczasie halucynacji.
Wsunęła dłoń delikatnie obejmując...
Język i wilgoć – coraz pewniej...
Jęk wewnątrz nocy i skarga poza czasem...
I supernowa orgazmu ponad srebrnym horyzontem.
Źeby zapomnieć zapomnienie miejsca gdzie nie ma pogody.
–Daleko. W innym czasie i przestrzeni.
–W świecie sieci.
–Ponad siecią – w bieli jasnej jak ból. Igła bólu wzdłuż kręgosłupa – wyżej i wyżej... W stronę głowy, triody pulsują
wokół. I ciepło adrenastrychniny w żyłach.
–To truje.
–Tak i nikt nie wie, jak długo. Tyle, ile chcesz zostać.
–I przejść przez chrom...
Świt wykwitał ponad nami, kiedy kończyła się nasza noc. Brudne słońce unosiło się zza wody pełnej kawałków
styropianowych raf. Blask odbity w jeziorze przemykał po jej dłoniach, gdy siedzieliśmy na molo. Pachniało świtem i
ropą naftową rozlaną przy brzegach tłustą powierzchnią, której nie chciała dotykać. I jeszcze czymś, czym zawsze
pachniała – kwiatami, których nie umiały naśladować żadne łącza. Kwiatami krzewu rosnącego dziko wzdłuż brzegu.
Patrzyłem na sieć obwodów drukowanych na cienkim łańcuszku. Nadała im kształt słonia – zwierzęcia z kart
multimedialnej encyklopedii – bo podobno przynosił szczęście. Zamykała w nich swoje wspomnienia – przykładała
cienki, chromowy drucik od gniazda za uchem i łączyła.
Wspomnienia są wszystkim, co mam – mówiła.
Tysiące miejsc, do których przytulała głowę. Brudne doki ponad portowym miastem, pełne szczurów i karaluchów.
Czyste hotele, gdzie wodę wlicza się w cenę. Kilku mężczyzn, bo rzadko się przywiązywała.
I kot – w miejscu, gdzie nie ma pogody.
–Byli wtedy gdzieś w mojej głowie. Biochip i ból – na granicy obwodów scalonych. Jedno z firmowych znieczuleń –
facet na wszczepach mięśni – klonowany typ na kreatynie...
Wycinali mi wspomnienia, a ja chciałam uciec, odejść, zniknąć...
Zostało tak niewiele, co mogłam zapomnieć i zepsuta, tytanowa blaszka obwodów drukowanych. Ratowałam swoje
fragmenty i teraz słoń jest wszystkim. To wszystko co mam – pamiętam, chociaż mi nie wolno.
–Pocałuj mnie.
–I zostaniesz ze mną?
–Jestem tylko częścią słonia...
Jej partnerem był kot. Duży, czarny kocur o dużych, mądrych oczach. Wyselekcjonowany genetycznie. Napakowany
delikatną elektroniką. Transgeniczny.
Nie pamiętała, co robiła. Jej praca wymagała szybkiego działania – tam, gdzie komputery nie mogły stosować swojego
nieelastycznego myślenia. I wściekłej równowagi, a nikt nie stąpa ostrożniej, niż kot.
Wyglądała delikatnie w świetle złudzenia księżyca. Nie nadawała się do zawodu o podwyższonym ryzyku – nawet po
wzmocnieniu od środka i pluswitalnym kombinezonie. Jest grupa ludzi, którzy się nie nadają do takich zawodów – i
ona należała do tej grupy. Raczej była kimś jak operator czasowy. Albo paster – rzucany w inny czas, do przeszłości.
Im dłużej patrzyłem – tym bardziej zastanawiała mnie jej funkcja. I zapach, którego nie umiałem nazwać.
A ona patrzyła gdzieś w srebrny horyzont. Owiewał ją generowany wiatr. Na jej twarzy grały magnetyczne błyski
burzy. Nie lubiła burzy.
Nie próbowała mi pomóc, chociaż bardzo chciała.
Odwróciła głowę i popatrzyła na mnie. Pierwszy raz zauważyłem u niej wyraz skupienia. Profesjonalnego, zimnego i
pewnego siebie.
Błysk stali w stalowych oczach. Albo wreszcie wspomnienie. Albo wydłużony bajt informacji. Albo tęsknota.
Z miejscem, gdzie nie ma pogody.
–Nie chcę tam wracać. Znów zabiorą mi wspomnienia.
–Więc dlaczego nie uciekniesz?
–Uciekam. Nie można uciec. Oni mnie znajdą.
–Kto?
–Bądź ze mną, kiedy przyjdą..
Zbudziła się na moim ramieniu.
Chromowy drucik wisiał z jej ucha, pozostawiony przy nagrywaniu. Słońce powoli przebijało ciemności burzy
magnetycznej.
Patrzyłem w sufit – myślałem o dziewczynie bez przeszłości. Nad miejscami, o których opowiadała. O przyszłości,
którą mam jej ofiarować w moim brudnym świecie bez idei.
Otworzyła oczy i popatrzyła na mnie swoim wzrokiem dziecka poprzedniej epoki.
W ogóle była jakaś archaiczna. Nie poprawiała urody – nawet jej włosy nie miały śladu doczepionych końcówek.
Źadnych wzmocnionych kości i usztywniaczy stawów. Źadnej sztucznej skóry z plastolitu – praktycznie
niezniszczalnego. Źadnych silikonowych wkładek. Źadnych części.
Nic – poza archaicznym wzmocnieniem ręki i gniazdem za uchem. Albo nic, co potrafił wykryć mój sprzęt. Tylko
zapach.
Mówiła, że ma coś w głowie. Dzięki temu śni elektroniczne sny i słyszy słowa niesione wirtualnym wiatrem.
Z miejsca, gdzie nie ma pogody.
–Popatrz na mnie.
–Nie. Mam w sobie agresję. Chcę, żebyś pamiętał mnie...
–Pamiętam.
–Nie pamiętasz! Pamięć masz tylko w głowie i nawet nie na pasku cynkowej folii. Nagraj mnie proszę. Nagraj
wspomnienia o mnie. Zanim odejdę...
Lokalizator. Przekaźnik. Faler triangulacji.
Nie wiem którą, ale jedną z tych funkcji spełniała elektroniczna magia w jej głowie. Niewykrywalny cud
miniaturyzacji.
Pojawili się nad ranem. Leżała, śpiąc, na mojej piersi. Jej włosy układały kosmyki w prehistoryczny wzór. Nie
słyszałem lotu – samolot krótkiego zasięgu wylądował trzysta metrów dalej w syntetycznej trawie bez najmniejszego
szelestu. Nie słyszałem kroków – bez najmniejszego szelestu podeszli na swoich butach o podeszwie z pianki
gumowej.
Poruszyła się, gdy stanęli w drzwiach – trzech mężczyzn o przepraszająco smutnych uśmiechach. Milczała i mocniej
przytuliła się do mnie, zanim cichy, ale stanowczy głos nakazał jej się ubierać.
Podziwiałem jej ruchy. Oszczędne i pewne – gdy ubierała spodnie. Uwodzicielskie, kiedy naciągała bluzkę. Na jej
twarzy nie było emocji. Wyglądała, jakby wszystko było jak zwykle i nie pierwszy raz. Po prostu ubrała się i wyszła
nie patrząc na mnie.
Szedłem za nimi. Wsiedli do samolotu i odlecieli pionowo w górę. A potem... Może do miejsca, gdzie nie ma pogody.
Jej domu i jej więzienia. Zniknęła dziewczyna bez przeszłości. Jak przyszła – nagle. I został tylko jej zapach. Zapach
bzu – tak nazywały się dzikie kwiaty krzewu. Taki, jak zapamiętałem.
Neonowy duch, pomyślałem wtedy. Neonowy duch w tańcu świateł holograficznego lasu.
Nie pamiętam.
Nie pamiętam, żebym nagrywał to wszystko. Tylko głos jest mój. Nie wiem, czy spotkałem kogoś w lesie, tu nad
jeziorem, gdzie mieszkam odkąd pamiętam. Kilka dni.
Może to wszystko moja wymyślona historia. Może wymyśliłem ją kiedyś i nie pamiętam. Nie pamiętam teraz więcej,
niż pięć minut naraz. Trudno mi się skupić.
Czekam na coś. Śnię o miejscu poza czasem i mojej partnerce o kocich oczach. A może kotce? Śnię o elektronicznym
tańcu i wściekłej równowadze. Coś na mnie czeka. Wiem.
Ktoś jest w mojej głowie. Coś jest w mojej głowie. Miejsce. Czas.
Tam, gdzie nie ma tam. Wtedy, gdy nie ma wtedy. Pogoda bez pogody.