Świderski Bartek - Ciemna strona
Szczegóły |
Tytuł |
Świderski Bartek - Ciemna strona |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Świderski Bartek - Ciemna strona PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - Ciemna strona PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Świderski Bartek - Ciemna strona - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Bartek Świderski
Tytul: Ciemna strona
Z "NF" 1/97
- Ile spośród tych stosunków odbyłeś z dziwkami?
- Ze dwa, góra trzy.
Nie mam pojęcia, czy to dobry wynik jak na dużego chłopca
w moim wieku. Może powinienem się wstydzić, nie wiem, z
nikim dotąd o tym nie rozmawiałem. W każdym razie jeszcze
niedawno odpowiedź brzmiałaby: zero, co na pewno wypada
poniżej średniej. Do czego ta cwana bestia zmierza. Chce
mnie sprowokować? Wyprowadzić z równowagi?
- Jakiego typu to były kobiety?
- Jezu, Zygmunt, jak to jakiego? To były kurwy, dziwki,
dupodaje - zawołałem. - Prostytutki różnią się
tylko cenami, nigdy dotąd nie słyszałem o żadnej typologii.
- Niepotrzebnie się denerwujesz. Upraszczając, wystarczy
mi właśnie cena, która jednoznacznie zaświadczy o jakości
ich usług. A także o urodzie, temperamencie i wszystkich
innych parametrach atrakcyjności. Nie mam racji?
Chodziłem do niego od niedawna, a już zaczynał mnie
drażnić bezosobową, profesjonalną, chłodną poprawnością.
Odnosił się do mnie jak marnie opłacany belfer obserwujący
spod oka psocące dziecko. Ze źle skrywanym i nieuzasadnionym
poczuciem wyższości. Ach, gdybym tak mógł wymienić nazwę
ekskluzywnego hotelu, w którego murach rozegrałyby się moje
przygody. Opowiedzieć o pięknych kobietach branych przy
kanonadach korków od szampana i trzaskach banderol wydawanej
rozrzutnie mamony.
Mijałoby się to jednak z prawdą. A to ona stanowiła
kryterium.
- No cóż, trudno wszystko od razu oceniać, uwzględnić...
- zagryzłem wargę czując, że się plączę. - Dobrze wiesz, że
nie to złoto, co się świeci i odwrotnie. Jak w tej bajce:
pocałujesz żabę, a okazuje się, że to królewna.
Patrzył zachęcająco bezosobowymi oczyma, uśmiechając się.
- Żabę, Tomek?
- To była metafora. Czy wraz z osobowością usuwają
Intelom zdolność abstrakcyjnego myślenia? Po chwili
dorzuciłem bez przekonania: - Przepraszam, Zygmunt.
- Nie szkodzi. Sądzę, że nieprzypadkowo wspomniałeś o
brzydocie. Dlaczego właśnie żaba? Czyżby z powierzchownością
tych... kobiet było aż tak źle?
Podniosłem ze stolika szklankę i upiłem łyk mineralnej z
niespodzianką. Od razu poczułem się lepiej.
- Ty i ta twoja nieśmiertelna psychoanaliza. No dobra.
Powiem prawdę, będziesz fikał koziołki z uciechy. Oba
podstarzałe kurwiszony przeleciałem w bramie, zatykając nos
i czytając z nudów listę lokatorów. Zadowoliły się sumą,
którą nie opłaciłbym pięciu minut twojego cennego czasu,
daruj to porównanie. Najgorsze, że po wszystkim nie
wiedziałem, czy chce mi się śmiać, czy płakać.
Zapadła chwila milczenia. Potem mnie dopadł.
- Obie? A mówiłeś o trzech.
Z niewrażliwymi głupkami nie rozmawiam.
- No, dobrze - rzekł zaznaczając coś w notesie. -
Rozumiem, że równie dobrze mogło być ich więcej, po prostu
nie masz się czym chwalić. Czy słusznie konstatuję, że twoje
przygody z prostytutkami nie usatysfakcjonowały cię
seksualnie?
Bystry chłopak, umie dodać dwa do dwóch.
- Tak jakby, Zig. Trochę przeszkadzał mi ich przesadzony
makijaż i niemodne fryzury... Do cholery, zrozum, te potwory
nawet nie przypominały kobiet. Prymitywne, grube,
pomarszczone, stare smoczyce, które miały głos Roda
Stewarda, luki w uzębieniu i nie myły się od roku.
Szklanka w moim ręku poczęła się trząść.
- Więc co skłoniło cię...
- Ty mi powiedz! - Chwyciłem jego biurko i wyrzuciłem za
okno. Wyobraźnia to jednak świetna rzecz; w istocie
chwyciłem tylko swój guzik, poluzowałem kołnierz i opadłem
z powrotem na fotel. - Myślę, że masz przed sobą masochistę.
Gdybym był niedorozwiniętym nosorożcem, kopulującym z
bezkształtnymi bryłami mięsa dla przyjemności, najlepsza
terapia by nie pomogła. Beznadziejny przypadek. Ale ja nie
czułem przyjemności. W każdym razie nie w sensie dosłownym.
- Opowiedz, jak to było i co dokładnie wtedy odczuwałeś.
- Aha, przerzucamy się na introspekcjonizm. Pamiętaj,
caro, że ma to sens tylko przy pełnym zaufaniu do
prawdomówności pacjenta. I szczerej chęci współpracy z jego
strony.
- Nie mógłbyś dla odmiany trochę jej wykazać?
- Zygmunt, nie każ mi teraz nurzać się w tych brudach -
poprosiłem, uspokajając się nieco. Nienawidziłem palanta
(palanta-mutanta - haha), ale jak na razie jedynie jego
klinika zatrudniała Inteli. Zaś każdy z tych chodzących
mózgów był sto razy lepszy od tradycyjnego psychiatry, to
znaczy od normalnego faceta o własnej, pożądającej dominacji
osobowości.
- Nic nie zmienisz, jeśli nie spojrzysz prawdzie w oczy -
powiedział.
- Tamte sprawy przemieliłem w głowie na wszystkie strony,
co zrodziło kupę niewesołych wniosków.
- I właśnie o tym powinniśmy...
- Nie, o godny nosicielu wspaniałego imienia, pozwól
odłożyć to na następną wizytę. A teraz zajmijmy się czymś
miłym: opowiem ci swój ostatni sen. Spodoba ci się, choć nie
ma w nim skrzyń, marchewek i pociągów wjeżdżających do
tuneli. Jestem w nim za to ja jako dziecko, z powrotem mały
chłopiec, buszujący pod stołem na przyjęciu u rodziców. No,
ale zacznę od początku...
Pogwizdując rano przy goleniu pozwoliłem mym myślom igrać
wokół semantyczno-logicznych paradoksów. Bardzo pouczająca
rozrywka. Nawet jeśli rozumowanie nie jest uczciwe, nawet
jeśli nic praktycznego z niego nie wynika. Zabawa polega na
wprawianiu w zakłopotanie znajomych, którym walnie się coś
szczególnie perfidnego w czasie niewinnej rozmowy na
bankiecie. Odkryli to już sofiści pięćset lat przed
Chrystusem, utrzymując się wręcz z demonstrowania podwójnych
twierdzeń, amfibolii i innych chytrych pułapek na zdrowy
rozsądek. W moim przypadku ofiarą jest od niedawna pewien
cwany Intel. A samo rozumowanie? No więc dziś wygląda ono
tak: zastanówmy się, czym jest męczeństwo? Męczeństwo jest
to dobrowolne oddanie zdrowia lub życia w słusznej sprawie,
na przykład dla ratowania bliźniego. Gdy umierasz za kogoś,
jesteś świętym. Umierasz z własnej, nieprzymuszonej woli. A
więc jesteś samobójcą... To jak możesz być świętym?
Albo tak: Zygmunt, znów cytujesz Freuda? On przecież nie
żyje. Powołujesz się na coś, czego nie ma. Mówisz bez
sensu... Freud, hm, Freud... czy to on mówił o
królobójstwie? Nie, to Frazer, zaś Freud...
- Opowiadałem ci już, jak umarł mój ojciec?
- Nie, Tomku. Chętnie tego wysłucham.
- Historia jest przednia. Gdybym był pisarzem,
wykorzystałbym ją w opowieści o skąpstwie, obłudzie i
złośliwości przedmiotów martwych. Zatytułowałbym "Przywara i
kara", co o tym myślisz? Rymuje się, brzmi dwuznacznie, a
poza tym nawiązuje do literackiej klasyki i do postaci
mitologicznej.
- Do Ikara?
Ten poczciwy Intel nie był wcale głupi.
- Zgadłeś, Zig. Stwierdzam, że twoje zainteresowania
literackie wykraczają poza "Die Traumdeutung" i skrzywdziłem
cię zarzucając ci brak poczucia humoru. Ale do rzeczy...
Zacznijmy od przywary.
- Zacznijmy, jeśli oczywiście pozwolisz, od nałożenia
kulkowego stymulatora. Mówiłeś, że go polubiłeś?
- Dobra, dobra!
Wsunąłem głowę w półkolistą obręcz zakończoną ruchomymi
kulami. Urządzenie zaczęło powolnymi ruchami masować moje
skronie; w założeniu miało mi pomóc myśleć. A w
rzeczywistości? Tak jak każde urządzenie: raz działało, raz
nie.
- No więc słuchaj. Mój stary był cholernym sknerą. Z
wiekiem to się pogarszało. Długo żyłem w przeświadczeniu, że
ten "nieustraszony łowca towarów przecenionych" jest skazany
wyłącznie na głodową emeryturę. A po jego śmierci - szok:
dostaję w spadku udziały paru potężnych przedsiębiorstw,
konta w banku i klucze do sejfu. Wychodzi na jaw prawda o
jego forsie. Dzięki niej tu jestem, inaczej nie byłoby mnie
na ciebie stać. Tak, Zig; znamy się tylko dzięki mojemu
ojcu, z całą pewnością był człowiekiem wyjątkowym.
Zamyśliłem się, Intel milczał taktownie.
- Musiał być bardzo zakochany w swoim wizerunku
poświęcającego się dla wszystkich samarytanina i
wykorzystywanego nędzarza. Z właściwej perspektywy
zobaczyłem to dopiero, gdy umarł. Dopóki ojciec żył,
starałem się mu pomagać, tu nie mam sobie nic do zarzucenia.
Wspierałem starego finansowo - choć to ja potrzebowałem
wsparcia - a także tłumaczyłem mu głupotę paranoicznego
oszczędzania. Nie warto czytać przy świecy, nawet jeżeli
zapalenie żarówki oznacza promilowy przyrost rachunku za
prąd; można czasem zaszaleć i kupić sobie nowy beret zamiast
nosić na głowie półwiekową szmatę... No, ale jak to bywa ze
zwariowanymi emerytami - praktycznie, groch o ścianę.
Na pewne sprawy w ogóle nie było rady. Nie miałem na
przykład pojęcia, że od niepamiętnych czasów śpi na starym,
jeszcze sprężynowym, rozklekotanym materacu kupionym przez
jego dziadka. Już dawno temu stał się on bezużyteczną kupą
śmierdzącego szmelcu...
- O, nieładnie tak mówić o własnym dziadku!
- ...ledwo przypominającą materac. Mówię o materacu.
- Aha - Zig wyszczerzył kły. Dziwne, przysiągłbym, że to
był żart.
- Nie przerywaj. No więc po śmierci ojca odkryto na jego
ciele zadrapania, rany spowodowane ostrymi, metalowymi
elementami wystającymi z tego materaca. Musiał się z nimi
męczyć, a byłby pewnie zdolny znosić to jeszcze dłużej,
byleby nie wydawać na nowy mebel. Stało się inaczej. Pewnej
nocy przewracając się z boku na bok na swoim madejowym łożu,
uwolnił i odblokował którąś z rozklekotanych sprężyn.
Zardzewiały drut z łatwością przeszedł przez powłoczkę
materaca, przetartą piżamę i wbił się w brzuch ojca. Musiał
bardzo cierpieć, nie umarł bynajmniej od razu. Skręcony drut
uwiązł w jego wnętrznościach i uniemożliwiał mu poruszanie,
a wołań o pomoc, niestety, nikt z sąsiadów nie usłyszał.
Konał w piekielnych bólach do białego rana. Jestem pewien,
że wystarczająco odkupiło to jego skąpstwo, a także grzeszki
paru pokoleń naprzód.
Przerwałem i użyłem chustek leżących koło poręczy. Mimo
wszystko, była to ciągle sprawa bolesna.
- Pisali o tym w brukowcach: "Jak sobie pościelił, tak
się wyspał", albo: "Dźgnięty słomianym sprężynowcem". Przy
ustalaniu napisu na nagrobku zgodziliśmy się jednak z bratem
na klasyczną formułkę: "Nie mu Bóg wybaczy". Jestem pewien,
że tak się stało.
W ciszy słychać było mysie skrobanie ołówka Zygmunta. Po
chwili podniósł znad notesu wypukłe, przerośnięte czoło.
- Sądzę, że makabryczne okoliczności śmierci ojca mają
wpływ na twoje życie seksualne - powiedział poważnie.
Roześmiałem się.
- Wiem, co kombinujesz, ale nie sądzę, Zig. Z pewnością
nie. Zacząłem stronić od łóżka na długo przed tą historią.
Opowiedziałem ci ją tak tylko...
- Wierz mi, wiem, co mówię - był teraz jak sowa, która
ujrzała tłustą, obiecującą mysz. - Daj mi trochę czasu, a z
pewnością to udowodnię.
Jednym z elementów terapii był zarządzony przez doktora
Z. kosmiczny relaks. Raz w tygodniu przemierzałem skocznym
krokiem powierzchnię Księżyca, wzniecając fontanny białego
pyłu i podziwiając gwiazdy. Ciekawe, czy w makromakiecie
zainstalowanej w studio kliniki zbudowali również tę ciemną
stronę satelity? Wątpię. Neopozytywni empirycy nie wierzą w
żadne ciemne strony. Naukowcy!
Po wczorajszej rozmowie z Zygmuntem nie potrafiłem się
odprężyć. To, co sam mu powiedziałem, nie dawało mi spokoju.
Szkoda, każda minuta w studiu słono mnie kosztowała. W końcu
wibrujący dźwięk dzwonka zasygnalizował koniec kosmicznego
relaksu i między Ziemią a Gwiazdą Polarną (błędnie
umieszczoną obok) zamigotał napis "WYJŚCIE". Okrągłe drzwi
prowadziły do znajomego gabinetu.
- Witam, Tomek. Jak się dziś czujesz?
- W porządku. A ty? - spytałem, otrzepując stopy z piasku
i sadowiąc się w fotelu.
- Dziękuję, ja również. To miło, że spytałeś. A teraz,
jeśli pozwolisz, chciałbym od razu udzielić ci paru
odpowiedzi. Chyba wpadłem na rozwiązanie zagadki pod
kryptonimem "Pigalle".
- Zdaje się, że wiem, co masz na myśli.
- Postanowiłem powiązać ją z jednym z twoich snów.
- Bardzo ciekawe, mów dalej.
- Usiądź wygodnie, nie zakładaj butów i połóż stopy na
dywaniku. Ustawiłeś siłę i szybkość masażu? W takim razie
zaczynam. W tym śnie zjawia się, jeśli pamiętasz, pewne
wspomnienie z dzieciństwa. W okresie bodaj przedszkolnym, na
przyjęciach urządzanych przez twoich rodziców miałeś
kłopotliwy zwyczaj. Wbiegałeś pod stół.
- Owszem, ale nikogo wtedy nie wprawiało to w
zakłopotanie. Byłem małym brzdącem i robiłem to ciągle, lecz
moje nurkowanie pod blatem wszyscy brali tylko za
idiotyczną, niewinną zabawę...
Głowa pełna rozkosznych wspomnień, myśli zasnute lśniącym
pyłem nadmuchanym przez czas... Wreszcie coś miłego.
- Twoje figle nie były zabawą. Sen ujawnił głębszą
warstwę tego doświadczenia.
- Ha, ale ja byłem już na tyle przebiegły, że dobrze o
tym wiedziałem - zauważyłem. - Robiłem to zupełnie
świadomie. Pamiętam, że z magiczną, rozkoszną siłą
przyciągał mnie nie wzór na dywanie; pod stół wabiły mnie
założone nogi zasiadających wokół kobiet. Dorosłe, zadbane,
opalone nogi. Boże, mogłem spędzić cały wieczór badając
każdy ich centymetr! Wbiegałem tam, by przeżywać dreszcz
emocji, zawrót głowy spowodowany bliskością kobiecych stóp.
Pamiętam wyraźnie opalone palce odsłonięte przez przewiewne,
letnie sandały i słodki zapach ciał młodych przyjaciółek
mojej mamy. Strasznie mnie brały te stopy, zresztą zostało
mi to do dziś.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo. We śnie przewijał się
zwłaszcza jeden detal, który muszę tu potraktować jako
symbol. Czerwony lakier na paznokciach.
- A tak. Mieliśmy wszak początek wieku, posthippizm i
kobiety obowiązkowo malowały paznokcie u nóg. Rzeczywiście,
na ogół na czerwono.
- Przejdźmy więc do pań, z którymi miałeś przyjemność,
choć to nie najlepsze słowo, dwadzieścia lat później. Tanie
prostytutki. Czy nie dostrzegasz zastanawiającej zbieżności?
Pomyślałem chwilę.
- Cholera, racja! Wszystkie miały czerwone paznokcie u
nóg...
- A widzisz! Dziś, gdy żadna szanująca się modnisia tego
nie robi, upatrzyłeś sobie w czeluściach podejrzanych bram
kobiety malujące paznokcie. Symbol seksu. To był ten
podświadomy magnes pchający cię w ich ramiona. A przy
okazji, dam ci gotową receptę na przyszłość. Chodzi o
problemy z impotencją. Kobiece stopy o polakierowanych
paznokciach; rzeczywiście... strasznie cię biorą. Wygląda to
na trwałą zależność.
Spojrzałem z wdzięcznością. Cokolwiek powiedzieć, ma łeb.
- Dzięki, Zygmunt.
- Nie ma za co. Po prostu nazywam rzeczy po imieniu.
- To rzeczywiście upraszcza sprawę, prawda? - rzuciłem
zamyślony.
- To załatwia sprawę - odparł Intel.
Otworzyłem oczy i podrapałem się po skroni.
Przeeciąągnąąąłem się. Włączyłem cichutko CD i wciąż leżąc
założyłem ręce pod głowę. Resztki snu kołaczące mi się pod
czaszką, bujane teraz muzyką wymagały ocalenia. Już, już
pogrążały się nieubłaganą i coraz ciaśniejszą spiralą w
otchłani niepamięci. A sen był zbyt ciekawy, bym pozwolił mu
ulecieć. Przezwyciężając przemożną chęć do pozostania w
bezruchu, sięgnąłem po leżące na stole kartkę i długopis.
Skoncentrowałem się.
Tłem snu była wieś. Słomiane strzechy, polne drogi,
pasące się bydło i rozczochrani ludzie. Jest wieczór, chłopi
schodzą się z pola do stodół, by po złożeniu narzędzi
zawitać w karczmie.
I jest Zygmunt, cholerny Intel, który czeka na nich
siedząc na przydrożnym płocie. Pasuje tam jak pięść do nosa.
Zaparty obcasami o belkę, zadowolony z siebie, trzyma na
kolanach tabliczkę i teleskopową wskazówkę. Zatrzymuje
grupkę chłopów, przedstawia się i zaczyna im coś tłumaczyć.
Wyłuszcza im chyba swoje rolnicze pomysły, popukując
wskazówką o pokrytą schematami tablicę: jak przerobić cep, żeby
lepiej młócił, jak trzymać kosę, żeby się nie męczyć.
Chłopów zrazu to peszy; potem słuchając dziwnej wymowy i
widząc cudaczny, zniekształcony łeb Intela, zaczynają się
wiercić i rzucać docinki.
Po chwili w powietrzu pachnie już gotowością na wszystko.
Sprawia to lęk przed nieznanym, urażona duma i upodobanie
do bijatyk. Padają okrzyki: "Cudak!", "Z piekła rodem
musi", "Kosy w graby, chłopy!". W zacieśniającym się wokół
Zygmunta kręgu groźnych twarzy można wyczuć nienawistną
ksenofobię. Już po chwili w chłopskich łapach ważą się
kamienie. Ich przerażający furkot jest ostatnią rzeczą, jaką
pamiętam.
Ufff... to dopiero koszmar. Składając kartkę zastanawiam
się, jak mój sen zinterpretuje jego główny bohater. Ja nie mam
sensownego pomysłu.
- Obiecałem ci coś. Pamiętasz naszą rozmowę o wypadku
twojego ojca?
- Owszem - sadowiąc się głębiej w fotelu, poddałem się
dyskretnej akupunkturze. Żałowałem, że w ogóle mu o tamtym
powiedziałem.
- Udało mi się uchwycić jej związek z seksem. Ale
zacznijmy od tego, że nie powiedziałeś mi wówczas prawdy.
Proszę, nie przecz. To zrozumiałe, że mi nie ufałeś. Ani
mnie nie doceniałeś. Na szczęście domyśliłem się paru
rzeczy, a potem wszystko zaczęło bardzo ładnie grać.
Znowu poczułem się, jak tłusta mysz obwąchiwana przez
głodną sowę. Ale swoją drogą, do czego on zmierza?
- Wiem dokładnie, dlaczego potrafisz uprawiać seks
wyłącznie wtedy, gdy musisz za niego zapłacić.
- Już mi to wyjaśniłeś... chodzi o czerwone paznokcie!
- To był pierwszy pomysł. Występuje jednak i drugi
czynnik. Tłumaczy on również twoje wizyty w klinice.
Zdjął okulary i zamyślony wsunął do ust jeden z
plastykowych zauszników.
- Siedzę na szpilkach, Zig - powiedziałem z wymuszonym
uśmiechem. Nie sądzę, żeby docenił dwuznaczność tej uwagi.
- Chodzi o to, by powtarzające się płatne usługi i
psychiczne korzyści, jakie z nich czerpiesz, uzasadniły
morderstwo.
Po grzbiecie przebiegło mi stado mrówek. Nie lubię
mocnych słów.
- Wszystko to razem wskazuje na fakt, iż to ty zabiłeś
swego ojca. To ty wsunąłeś mu do materaca ową zaostrzoną
sprężynę. Czyn ten zmusza teraz ciebie do ciągłych i
morderczych zabiegów kompensujących poczucie winy.
Jednocześnie twoje superego lub - by uniknąć freudowskich
zawiłości - gnębiące cię wyrzuty sumienia, domagają się
najwyższego wymiaru kary. Dyskomfort psychiczny ustępuje,
gdy poddasz swoją grzeszną osobę torturze zastępczej. Na
przykład kopulacji za pieniądze ze starą, odrażającą
prostytutką.
Obserwowałem go w niemym podziwie. Zygmunt założył
spokojnie okulary, okręcił fotel i zapatrzył się na
wierzchołki drzew kołyszące się za oknem.
- Mam nadzieję, że leczenie u mnie nie jest już przejawem
podobnego masochizmu. W grę wchodzi raczej chęć optymalnego
wykorzystania pieniędzy zdobytych tak drastyczną metodą.
Chociaż...
Między sosnami śmigały rude wiewiórki.
- Zygmunt, czy ty masz zainstalowany gdzieś tutaj
wykrywacz kłamstw, jakieś urządzenie, o którym nie wiem? -
zachrypiałem.
- Tak, tutaj - spojrzał na mnie i popukał się w skroń.
Obrócił się znowu w stronę okna. - Powiem ci coś jeszcze.
Nie zrobiłeś tego, by przechwycić fortunę twojego taty, choć
i wcześniej świetnie o niej wiedziałeś. Tu też nie byłeś ze
mną szczery. Po fakcie podświadomie próbujesz jakoś
zracjonalizować swą zbrodnię, przypisując ją swojej
dziedzicznej chciwości. Ale to nie tak. Zawiniła raczej
ślepa nienawiść do autorytetów; zdradził ją twój ostatni
sen. To on naprowadził mnie na właściwy trop. Uzmysłowił mi,
jak bardzo pragniesz mojej śmierci. Nie jestem wprawdzie
twoim ojcem, ale poprzez symboliczne odwzorowanie możemy...
Zabij, ale nie nudź! To znaczy... bez przesady!
- Zygmunt, co właściwie masz zamiar z tym zrobić? -
spytałem.
- Jeszcze nie wiem.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W końcu podniósł się z
miejsca i zaczął zdejmować fartuch.
- Na razie odepnij, proszę, pasy. Dokończymy tę rozmowę
na dworze. Myślę, że świeże powietrze dobrze zrobi nam obu.
Dzisiaj pierwszy dzień wiosny, wiesz?
- W porządku, Zig - mruknąłem uwalniając się z klamer.
W następnej sekundzie długa igła wyjęta z zacisku w moim
fotelu tkwiła w odwróconym karku Intela. A jednak! Brak ego
okazał się w końcu zawodowym minusem - doktorowi Z. zabrakło
instynktu samozachowawczego. A ja nie mogłem ryzykować.
Umieściłem ciało w swoim fotelu - przyznaję, że ta roszada
sprawiła mi niekłamaną radość, i przypiąłem je pasami. Nie
zwlekając dłużej, wyszedłem w lekarskim kitlu na korytarz.
Dopiero za progiem kliniki, gdy byłem już bezpieczny,
poczułem uderzenie rześkiej, wiosennej aury. Krzewy po obu
stronach alejki pachniały bzem. Wprawdzie sztucznym, ale
intensywnie.
Winszując sobie trzeźwości umysłu pomyślałem, że
psychoterapeutyczne wizyty i wydane na nie pieniądze nie
poszły na marne. Ujawniając poplątane wątki zawiłej gry
sprzecznych motywów, Zygmunt rozsupłał bolesny węzeł
zaciśnięty w moim sercu. A ta czerwień spływająca z jego
karku... Założę się, że we wspomnieniach w zestawieniu z
czerwonym lakierem wypadnie obłędnie! Życie nabrało sensu.
Czułem wręcz euforię.
Umarł Intel, niech żyje Intel... ekt! Wiwat
psychoanaliza!
Znowu jak w młodości zapragnąłem umówić się z dziewczyną.
Korciło mnie też, żeby odszukać w książce telefonicznej
numer mojej byłem nauczycielki z ogólniaka i złożyć jej
wizytę.
Ciemna strona Księżyca zalśniła nowym blaskiem.
Bartek Świderski
BARTŁOMIEJ ŚWIDERSKI
Urodzony 15 czerwca 1973 r. w Warszawie. Student
socjologii UW. Debiut: "Szpilki" (styczeń '95); u nas
opublikował "Tunel" ("NF" 4/95) i "Główna wygrana" ("NF"
8/95); ponadto kilkanaście reportaży w "Przeglądzie
Tygodniowym" oraz w "Prawie i Życiu". Ostatnio związany z
działem kultury "Twojego Stylu". "Ciemna strona" w warstwie
zewnętrznej jest kpiną z psychoanalizy; ale zbudował autor
swe opowiadanie na wzór zacnych fantastycznych historii o
bohaterze przedzierającym się przez kłamstwo do prawdy, jak
bywa u Kuttnera i jest zawsze u Dicka.
(mp)