Świderski Bartek - Ciemna strona

Szczegóły
Tytuł Świderski Bartek - Ciemna strona
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Świderski Bartek - Ciemna strona PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - Ciemna strona PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Świderski Bartek - Ciemna strona - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Bartek Świderski Tytul: Ciemna strona Z "NF" 1/97 - Ile spośród tych stosunków odbyłeś z dziwkami? - Ze dwa, góra trzy. Nie mam pojęcia, czy to dobry wynik jak na dużego chłopca w moim wieku. Może powinienem się wstydzić, nie wiem, z nikim dotąd o tym nie rozmawiałem. W każdym razie jeszcze niedawno odpowiedź brzmiałaby: zero, co na pewno wypada poniżej średniej. Do czego ta cwana bestia zmierza. Chce mnie sprowokować? Wyprowadzić z równowagi? - Jakiego typu to były kobiety? - Jezu, Zygmunt, jak to jakiego? To były kurwy, dziwki, dupodaje - zawołałem. - Prostytutki różnią się tylko cenami, nigdy dotąd nie słyszałem o żadnej typologii. - Niepotrzebnie się denerwujesz. Upraszczając, wystarczy mi właśnie cena, która jednoznacznie zaświadczy o jakości ich usług. A także o urodzie, temperamencie i wszystkich innych parametrach atrakcyjności. Nie mam racji? Chodziłem do niego od niedawna, a już zaczynał mnie drażnić bezosobową, profesjonalną, chłodną poprawnością. Odnosił się do mnie jak marnie opłacany belfer obserwujący spod oka psocące dziecko. Ze źle skrywanym i nieuzasadnionym poczuciem wyższości. Ach, gdybym tak mógł wymienić nazwę ekskluzywnego hotelu, w którego murach rozegrałyby się moje przygody. Opowiedzieć o pięknych kobietach branych przy kanonadach korków od szampana i trzaskach banderol wydawanej rozrzutnie mamony. Mijałoby się to jednak z prawdą. A to ona stanowiła kryterium. - No cóż, trudno wszystko od razu oceniać, uwzględnić... - zagryzłem wargę czując, że się plączę. - Dobrze wiesz, że nie to złoto, co się świeci i odwrotnie. Jak w tej bajce: pocałujesz żabę, a okazuje się, że to królewna. Patrzył zachęcająco bezosobowymi oczyma, uśmiechając się. - Żabę, Tomek? - To była metafora. Czy wraz z osobowością usuwają Intelom zdolność abstrakcyjnego myślenia? Po chwili dorzuciłem bez przekonania: - Przepraszam, Zygmunt. - Nie szkodzi. Sądzę, że nieprzypadkowo wspomniałeś o brzydocie. Dlaczego właśnie żaba? Czyżby z powierzchownością tych... kobiet było aż tak źle? Podniosłem ze stolika szklankę i upiłem łyk mineralnej z niespodzianką. Od razu poczułem się lepiej. - Ty i ta twoja nieśmiertelna psychoanaliza. No dobra. Powiem prawdę, będziesz fikał koziołki z uciechy. Oba podstarzałe kurwiszony przeleciałem w bramie, zatykając nos i czytając z nudów listę lokatorów. Zadowoliły się sumą, którą nie opłaciłbym pięciu minut twojego cennego czasu, daruj to porównanie. Najgorsze, że po wszystkim nie wiedziałem, czy chce mi się śmiać, czy płakać. Zapadła chwila milczenia. Potem mnie dopadł. - Obie? A mówiłeś o trzech. Z niewrażliwymi głupkami nie rozmawiam. - No, dobrze - rzekł zaznaczając coś w notesie. - Rozumiem, że równie dobrze mogło być ich więcej, po prostu nie masz się czym chwalić. Czy słusznie konstatuję, że twoje przygody z prostytutkami nie usatysfakcjonowały cię seksualnie? Bystry chłopak, umie dodać dwa do dwóch. - Tak jakby, Zig. Trochę przeszkadzał mi ich przesadzony makijaż i niemodne fryzury... Do cholery, zrozum, te potwory nawet nie przypominały kobiet. Prymitywne, grube, pomarszczone, stare smoczyce, które miały głos Roda Stewarda, luki w uzębieniu i nie myły się od roku. Szklanka w moim ręku poczęła się trząść. - Więc co skłoniło cię... - Ty mi powiedz! - Chwyciłem jego biurko i wyrzuciłem za okno. Wyobraźnia to jednak świetna rzecz; w istocie chwyciłem tylko swój guzik, poluzowałem kołnierz i opadłem z powrotem na fotel. - Myślę, że masz przed sobą masochistę. Gdybym był niedorozwiniętym nosorożcem, kopulującym z bezkształtnymi bryłami mięsa dla przyjemności, najlepsza terapia by nie pomogła. Beznadziejny przypadek. Ale ja nie czułem przyjemności. W każdym razie nie w sensie dosłownym. - Opowiedz, jak to było i co dokładnie wtedy odczuwałeś. - Aha, przerzucamy się na introspekcjonizm. Pamiętaj, caro, że ma to sens tylko przy pełnym zaufaniu do prawdomówności pacjenta. I szczerej chęci współpracy z jego strony. - Nie mógłbyś dla odmiany trochę jej wykazać? - Zygmunt, nie każ mi teraz nurzać się w tych brudach - poprosiłem, uspokajając się nieco. Nienawidziłem palanta (palanta-mutanta - haha), ale jak na razie jedynie jego klinika zatrudniała Inteli. Zaś każdy z tych chodzących mózgów był sto razy lepszy od tradycyjnego psychiatry, to znaczy od normalnego faceta o własnej, pożądającej dominacji osobowości. - Nic nie zmienisz, jeśli nie spojrzysz prawdzie w oczy - powiedział. - Tamte sprawy przemieliłem w głowie na wszystkie strony, co zrodziło kupę niewesołych wniosków. - I właśnie o tym powinniśmy... - Nie, o godny nosicielu wspaniałego imienia, pozwól odłożyć to na następną wizytę. A teraz zajmijmy się czymś miłym: opowiem ci swój ostatni sen. Spodoba ci się, choć nie ma w nim skrzyń, marchewek i pociągów wjeżdżających do tuneli. Jestem w nim za to ja jako dziecko, z powrotem mały chłopiec, buszujący pod stołem na przyjęciu u rodziców. No, ale zacznę od początku... Pogwizdując rano przy goleniu pozwoliłem mym myślom igrać wokół semantyczno-logicznych paradoksów. Bardzo pouczająca rozrywka. Nawet jeśli rozumowanie nie jest uczciwe, nawet jeśli nic praktycznego z niego nie wynika. Zabawa polega na wprawianiu w zakłopotanie znajomych, którym walnie się coś szczególnie perfidnego w czasie niewinnej rozmowy na bankiecie. Odkryli to już sofiści pięćset lat przed Chrystusem, utrzymując się wręcz z demonstrowania podwójnych twierdzeń, amfibolii i innych chytrych pułapek na zdrowy rozsądek. W moim przypadku ofiarą jest od niedawna pewien cwany Intel. A samo rozumowanie? No więc dziś wygląda ono tak: zastanówmy się, czym jest męczeństwo? Męczeństwo jest to dobrowolne oddanie zdrowia lub życia w słusznej sprawie, na przykład dla ratowania bliźniego. Gdy umierasz za kogoś, jesteś świętym. Umierasz z własnej, nieprzymuszonej woli. A więc jesteś samobójcą... To jak możesz być świętym? Albo tak: Zygmunt, znów cytujesz Freuda? On przecież nie żyje. Powołujesz się na coś, czego nie ma. Mówisz bez sensu... Freud, hm, Freud... czy to on mówił o królobójstwie? Nie, to Frazer, zaś Freud... - Opowiadałem ci już, jak umarł mój ojciec? - Nie, Tomku. Chętnie tego wysłucham. - Historia jest przednia. Gdybym był pisarzem, wykorzystałbym ją w opowieści o skąpstwie, obłudzie i złośliwości przedmiotów martwych. Zatytułowałbym "Przywara i kara", co o tym myślisz? Rymuje się, brzmi dwuznacznie, a poza tym nawiązuje do literackiej klasyki i do postaci mitologicznej. - Do Ikara? Ten poczciwy Intel nie był wcale głupi. - Zgadłeś, Zig. Stwierdzam, że twoje zainteresowania literackie wykraczają poza "Die Traumdeutung" i skrzywdziłem cię zarzucając ci brak poczucia humoru. Ale do rzeczy... Zacznijmy od przywary. - Zacznijmy, jeśli oczywiście pozwolisz, od nałożenia kulkowego stymulatora. Mówiłeś, że go polubiłeś? - Dobra, dobra! Wsunąłem głowę w półkolistą obręcz zakończoną ruchomymi kulami. Urządzenie zaczęło powolnymi ruchami masować moje skronie; w założeniu miało mi pomóc myśleć. A w rzeczywistości? Tak jak każde urządzenie: raz działało, raz nie. - No więc słuchaj. Mój stary był cholernym sknerą. Z wiekiem to się pogarszało. Długo żyłem w przeświadczeniu, że ten "nieustraszony łowca towarów przecenionych" jest skazany wyłącznie na głodową emeryturę. A po jego śmierci - szok: dostaję w spadku udziały paru potężnych przedsiębiorstw, konta w banku i klucze do sejfu. Wychodzi na jaw prawda o jego forsie. Dzięki niej tu jestem, inaczej nie byłoby mnie na ciebie stać. Tak, Zig; znamy się tylko dzięki mojemu ojcu, z całą pewnością był człowiekiem wyjątkowym. Zamyśliłem się, Intel milczał taktownie. - Musiał być bardzo zakochany w swoim wizerunku poświęcającego się dla wszystkich samarytanina i wykorzystywanego nędzarza. Z właściwej perspektywy zobaczyłem to dopiero, gdy umarł. Dopóki ojciec żył, starałem się mu pomagać, tu nie mam sobie nic do zarzucenia. Wspierałem starego finansowo - choć to ja potrzebowałem wsparcia - a także tłumaczyłem mu głupotę paranoicznego oszczędzania. Nie warto czytać przy świecy, nawet jeżeli zapalenie żarówki oznacza promilowy przyrost rachunku za prąd; można czasem zaszaleć i kupić sobie nowy beret zamiast nosić na głowie półwiekową szmatę... No, ale jak to bywa ze zwariowanymi emerytami - praktycznie, groch o ścianę. Na pewne sprawy w ogóle nie było rady. Nie miałem na przykład pojęcia, że od niepamiętnych czasów śpi na starym, jeszcze sprężynowym, rozklekotanym materacu kupionym przez jego dziadka. Już dawno temu stał się on bezużyteczną kupą śmierdzącego szmelcu... - O, nieładnie tak mówić o własnym dziadku! - ...ledwo przypominającą materac. Mówię o materacu. - Aha - Zig wyszczerzył kły. Dziwne, przysiągłbym, że to był żart. - Nie przerywaj. No więc po śmierci ojca odkryto na jego ciele zadrapania, rany spowodowane ostrymi, metalowymi elementami wystającymi z tego materaca. Musiał się z nimi męczyć, a byłby pewnie zdolny znosić to jeszcze dłużej, byleby nie wydawać na nowy mebel. Stało się inaczej. Pewnej nocy przewracając się z boku na bok na swoim madejowym łożu, uwolnił i odblokował którąś z rozklekotanych sprężyn. Zardzewiały drut z łatwością przeszedł przez powłoczkę materaca, przetartą piżamę i wbił się w brzuch ojca. Musiał bardzo cierpieć, nie umarł bynajmniej od razu. Skręcony drut uwiązł w jego wnętrznościach i uniemożliwiał mu poruszanie, a wołań o pomoc, niestety, nikt z sąsiadów nie usłyszał. Konał w piekielnych bólach do białego rana. Jestem pewien, że wystarczająco odkupiło to jego skąpstwo, a także grzeszki paru pokoleń naprzód. Przerwałem i użyłem chustek leżących koło poręczy. Mimo wszystko, była to ciągle sprawa bolesna. - Pisali o tym w brukowcach: "Jak sobie pościelił, tak się wyspał", albo: "Dźgnięty słomianym sprężynowcem". Przy ustalaniu napisu na nagrobku zgodziliśmy się jednak z bratem na klasyczną formułkę: "Nie mu Bóg wybaczy". Jestem pewien, że tak się stało. W ciszy słychać było mysie skrobanie ołówka Zygmunta. Po chwili podniósł znad notesu wypukłe, przerośnięte czoło. - Sądzę, że makabryczne okoliczności śmierci ojca mają wpływ na twoje życie seksualne - powiedział poważnie. Roześmiałem się. - Wiem, co kombinujesz, ale nie sądzę, Zig. Z pewnością nie. Zacząłem stronić od łóżka na długo przed tą historią. Opowiedziałem ci ją tak tylko... - Wierz mi, wiem, co mówię - był teraz jak sowa, która ujrzała tłustą, obiecującą mysz. - Daj mi trochę czasu, a z pewnością to udowodnię. Jednym z elementów terapii był zarządzony przez doktora Z. kosmiczny relaks. Raz w tygodniu przemierzałem skocznym krokiem powierzchnię Księżyca, wzniecając fontanny białego pyłu i podziwiając gwiazdy. Ciekawe, czy w makromakiecie zainstalowanej w studio kliniki zbudowali również tę ciemną stronę satelity? Wątpię. Neopozytywni empirycy nie wierzą w żadne ciemne strony. Naukowcy! Po wczorajszej rozmowie z Zygmuntem nie potrafiłem się odprężyć. To, co sam mu powiedziałem, nie dawało mi spokoju. Szkoda, każda minuta w studiu słono mnie kosztowała. W końcu wibrujący dźwięk dzwonka zasygnalizował koniec kosmicznego relaksu i między Ziemią a Gwiazdą Polarną (błędnie umieszczoną obok) zamigotał napis "WYJŚCIE". Okrągłe drzwi prowadziły do znajomego gabinetu. - Witam, Tomek. Jak się dziś czujesz? - W porządku. A ty? - spytałem, otrzepując stopy z piasku i sadowiąc się w fotelu. - Dziękuję, ja również. To miło, że spytałeś. A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym od razu udzielić ci paru odpowiedzi. Chyba wpadłem na rozwiązanie zagadki pod kryptonimem "Pigalle". - Zdaje się, że wiem, co masz na myśli. - Postanowiłem powiązać ją z jednym z twoich snów. - Bardzo ciekawe, mów dalej. - Usiądź wygodnie, nie zakładaj butów i połóż stopy na dywaniku. Ustawiłeś siłę i szybkość masażu? W takim razie zaczynam. W tym śnie zjawia się, jeśli pamiętasz, pewne wspomnienie z dzieciństwa. W okresie bodaj przedszkolnym, na przyjęciach urządzanych przez twoich rodziców miałeś kłopotliwy zwyczaj. Wbiegałeś pod stół. - Owszem, ale nikogo wtedy nie wprawiało to w zakłopotanie. Byłem małym brzdącem i robiłem to ciągle, lecz moje nurkowanie pod blatem wszyscy brali tylko za idiotyczną, niewinną zabawę... Głowa pełna rozkosznych wspomnień, myśli zasnute lśniącym pyłem nadmuchanym przez czas... Wreszcie coś miłego. - Twoje figle nie były zabawą. Sen ujawnił głębszą warstwę tego doświadczenia. - Ha, ale ja byłem już na tyle przebiegły, że dobrze o tym wiedziałem - zauważyłem. - Robiłem to zupełnie świadomie. Pamiętam, że z magiczną, rozkoszną siłą przyciągał mnie nie wzór na dywanie; pod stół wabiły mnie założone nogi zasiadających wokół kobiet. Dorosłe, zadbane, opalone nogi. Boże, mogłem spędzić cały wieczór badając każdy ich centymetr! Wbiegałem tam, by przeżywać dreszcz emocji, zawrót głowy spowodowany bliskością kobiecych stóp. Pamiętam wyraźnie opalone palce odsłonięte przez przewiewne, letnie sandały i słodki zapach ciał młodych przyjaciółek mojej mamy. Strasznie mnie brały te stopy, zresztą zostało mi to do dziś. - Nawet nie wiesz, jak bardzo. We śnie przewijał się zwłaszcza jeden detal, który muszę tu potraktować jako symbol. Czerwony lakier na paznokciach. - A tak. Mieliśmy wszak początek wieku, posthippizm i kobiety obowiązkowo malowały paznokcie u nóg. Rzeczywiście, na ogół na czerwono. - Przejdźmy więc do pań, z którymi miałeś przyjemność, choć to nie najlepsze słowo, dwadzieścia lat później. Tanie prostytutki. Czy nie dostrzegasz zastanawiającej zbieżności? Pomyślałem chwilę. - Cholera, racja! Wszystkie miały czerwone paznokcie u nóg... - A widzisz! Dziś, gdy żadna szanująca się modnisia tego nie robi, upatrzyłeś sobie w czeluściach podejrzanych bram kobiety malujące paznokcie. Symbol seksu. To był ten podświadomy magnes pchający cię w ich ramiona. A przy okazji, dam ci gotową receptę na przyszłość. Chodzi o problemy z impotencją. Kobiece stopy o polakierowanych paznokciach; rzeczywiście... strasznie cię biorą. Wygląda to na trwałą zależność. Spojrzałem z wdzięcznością. Cokolwiek powiedzieć, ma łeb. - Dzięki, Zygmunt. - Nie ma za co. Po prostu nazywam rzeczy po imieniu. - To rzeczywiście upraszcza sprawę, prawda? - rzuciłem zamyślony. - To załatwia sprawę - odparł Intel. Otworzyłem oczy i podrapałem się po skroni. Przeeciąągnąąąłem się. Włączyłem cichutko CD i wciąż leżąc założyłem ręce pod głowę. Resztki snu kołaczące mi się pod czaszką, bujane teraz muzyką wymagały ocalenia. Już, już pogrążały się nieubłaganą i coraz ciaśniejszą spiralą w otchłani niepamięci. A sen był zbyt ciekawy, bym pozwolił mu ulecieć. Przezwyciężając przemożną chęć do pozostania w bezruchu, sięgnąłem po leżące na stole kartkę i długopis. Skoncentrowałem się. Tłem snu była wieś. Słomiane strzechy, polne drogi, pasące się bydło i rozczochrani ludzie. Jest wieczór, chłopi schodzą się z pola do stodół, by po złożeniu narzędzi zawitać w karczmie. I jest Zygmunt, cholerny Intel, który czeka na nich siedząc na przydrożnym płocie. Pasuje tam jak pięść do nosa. Zaparty obcasami o belkę, zadowolony z siebie, trzyma na kolanach tabliczkę i teleskopową wskazówkę. Zatrzymuje grupkę chłopów, przedstawia się i zaczyna im coś tłumaczyć. Wyłuszcza im chyba swoje rolnicze pomysły, popukując wskazówką o pokrytą schematami tablicę: jak przerobić cep, żeby lepiej młócił, jak trzymać kosę, żeby się nie męczyć. Chłopów zrazu to peszy; potem słuchając dziwnej wymowy i widząc cudaczny, zniekształcony łeb Intela, zaczynają się wiercić i rzucać docinki. Po chwili w powietrzu pachnie już gotowością na wszystko. Sprawia to lęk przed nieznanym, urażona duma i upodobanie do bijatyk. Padają okrzyki: "Cudak!", "Z piekła rodem musi", "Kosy w graby, chłopy!". W zacieśniającym się wokół Zygmunta kręgu groźnych twarzy można wyczuć nienawistną ksenofobię. Już po chwili w chłopskich łapach ważą się kamienie. Ich przerażający furkot jest ostatnią rzeczą, jaką pamiętam. Ufff... to dopiero koszmar. Składając kartkę zastanawiam się, jak mój sen zinterpretuje jego główny bohater. Ja nie mam sensownego pomysłu. - Obiecałem ci coś. Pamiętasz naszą rozmowę o wypadku twojego ojca? - Owszem - sadowiąc się głębiej w fotelu, poddałem się dyskretnej akupunkturze. Żałowałem, że w ogóle mu o tamtym powiedziałem. - Udało mi się uchwycić jej związek z seksem. Ale zacznijmy od tego, że nie powiedziałeś mi wówczas prawdy. Proszę, nie przecz. To zrozumiałe, że mi nie ufałeś. Ani mnie nie doceniałeś. Na szczęście domyśliłem się paru rzeczy, a potem wszystko zaczęło bardzo ładnie grać. Znowu poczułem się, jak tłusta mysz obwąchiwana przez głodną sowę. Ale swoją drogą, do czego on zmierza? - Wiem dokładnie, dlaczego potrafisz uprawiać seks wyłącznie wtedy, gdy musisz za niego zapłacić. - Już mi to wyjaśniłeś... chodzi o czerwone paznokcie! - To był pierwszy pomysł. Występuje jednak i drugi czynnik. Tłumaczy on również twoje wizyty w klinice. Zdjął okulary i zamyślony wsunął do ust jeden z plastykowych zauszników. - Siedzę na szpilkach, Zig - powiedziałem z wymuszonym uśmiechem. Nie sądzę, żeby docenił dwuznaczność tej uwagi. - Chodzi o to, by powtarzające się płatne usługi i psychiczne korzyści, jakie z nich czerpiesz, uzasadniły morderstwo. Po grzbiecie przebiegło mi stado mrówek. Nie lubię mocnych słów. - Wszystko to razem wskazuje na fakt, iż to ty zabiłeś swego ojca. To ty wsunąłeś mu do materaca ową zaostrzoną sprężynę. Czyn ten zmusza teraz ciebie do ciągłych i morderczych zabiegów kompensujących poczucie winy. Jednocześnie twoje superego lub - by uniknąć freudowskich zawiłości - gnębiące cię wyrzuty sumienia, domagają się najwyższego wymiaru kary. Dyskomfort psychiczny ustępuje, gdy poddasz swoją grzeszną osobę torturze zastępczej. Na przykład kopulacji za pieniądze ze starą, odrażającą prostytutką. Obserwowałem go w niemym podziwie. Zygmunt założył spokojnie okulary, okręcił fotel i zapatrzył się na wierzchołki drzew kołyszące się za oknem. - Mam nadzieję, że leczenie u mnie nie jest już przejawem podobnego masochizmu. W grę wchodzi raczej chęć optymalnego wykorzystania pieniędzy zdobytych tak drastyczną metodą. Chociaż... Między sosnami śmigały rude wiewiórki. - Zygmunt, czy ty masz zainstalowany gdzieś tutaj wykrywacz kłamstw, jakieś urządzenie, o którym nie wiem? - zachrypiałem. - Tak, tutaj - spojrzał na mnie i popukał się w skroń. Obrócił się znowu w stronę okna. - Powiem ci coś jeszcze. Nie zrobiłeś tego, by przechwycić fortunę twojego taty, choć i wcześniej świetnie o niej wiedziałeś. Tu też nie byłeś ze mną szczery. Po fakcie podświadomie próbujesz jakoś zracjonalizować swą zbrodnię, przypisując ją swojej dziedzicznej chciwości. Ale to nie tak. Zawiniła raczej ślepa nienawiść do autorytetów; zdradził ją twój ostatni sen. To on naprowadził mnie na właściwy trop. Uzmysłowił mi, jak bardzo pragniesz mojej śmierci. Nie jestem wprawdzie twoim ojcem, ale poprzez symboliczne odwzorowanie możemy... Zabij, ale nie nudź! To znaczy... bez przesady! - Zygmunt, co właściwie masz zamiar z tym zrobić? - spytałem. - Jeszcze nie wiem. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W końcu podniósł się z miejsca i zaczął zdejmować fartuch. - Na razie odepnij, proszę, pasy. Dokończymy tę rozmowę na dworze. Myślę, że świeże powietrze dobrze zrobi nam obu. Dzisiaj pierwszy dzień wiosny, wiesz? - W porządku, Zig - mruknąłem uwalniając się z klamer. W następnej sekundzie długa igła wyjęta z zacisku w moim fotelu tkwiła w odwróconym karku Intela. A jednak! Brak ego okazał się w końcu zawodowym minusem - doktorowi Z. zabrakło instynktu samozachowawczego. A ja nie mogłem ryzykować. Umieściłem ciało w swoim fotelu - przyznaję, że ta roszada sprawiła mi niekłamaną radość, i przypiąłem je pasami. Nie zwlekając dłużej, wyszedłem w lekarskim kitlu na korytarz. Dopiero za progiem kliniki, gdy byłem już bezpieczny, poczułem uderzenie rześkiej, wiosennej aury. Krzewy po obu stronach alejki pachniały bzem. Wprawdzie sztucznym, ale intensywnie. Winszując sobie trzeźwości umysłu pomyślałem, że psychoterapeutyczne wizyty i wydane na nie pieniądze nie poszły na marne. Ujawniając poplątane wątki zawiłej gry sprzecznych motywów, Zygmunt rozsupłał bolesny węzeł zaciśnięty w moim sercu. A ta czerwień spływająca z jego karku... Założę się, że we wspomnieniach w zestawieniu z czerwonym lakierem wypadnie obłędnie! Życie nabrało sensu. Czułem wręcz euforię. Umarł Intel, niech żyje Intel... ekt! Wiwat psychoanaliza! Znowu jak w młodości zapragnąłem umówić się z dziewczyną. Korciło mnie też, żeby odszukać w książce telefonicznej numer mojej byłem nauczycielki z ogólniaka i złożyć jej wizytę. Ciemna strona Księżyca zalśniła nowym blaskiem. Bartek Świderski BARTŁOMIEJ ŚWIDERSKI Urodzony 15 czerwca 1973 r. w Warszawie. Student socjologii UW. Debiut: "Szpilki" (styczeń '95); u nas opublikował "Tunel" ("NF" 4/95) i "Główna wygrana" ("NF" 8/95); ponadto kilkanaście reportaży w "Przeglądzie Tygodniowym" oraz w "Prawie i Życiu". Ostatnio związany z działem kultury "Twojego Stylu". "Ciemna strona" w warstwie zewnętrznej jest kpiną z psychoanalizy; ale zbudował autor swe opowiadanie na wzór zacnych fantastycznych historii o bohaterze przedzierającym się przez kłamstwo do prawdy, jak bywa u Kuttnera i jest zawsze u Dicka. (mp)