Świderski Bartek - 86 centów

Szczegóły
Tytuł Świderski Bartek - 86 centów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Świderski Bartek - 86 centów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - 86 centów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Świderski Bartek - 86 centów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BARTEK ŚWIDERSKI 86 centów Kochaj mnie Komputeryzujmy się Skomputeryzowaną Jak wydruk wypuść mnie Ze swych ramion. * MERCEDES Podpaliłem kartkę z wierszem i wrzuciłem ją do wypełnionego zdjęciami kubła. Żując bułkę zrobiłem sobie drinka. Owszem, lubiłem cyberpunkowe erotyki Mercedes... Jeśli adresowała je do mnie. Widać specjalnie zostawiła ostatni w e-mailowej skrzynce nadawczej, bo zdemaskowana, nawet nie próbowała wypierać się romansu. Nasze rozstanie było jak wyrywanie bolącego zęba - konieczne, ale pozostawiające krwawą szczerbę, którą człowiek masochistycznie bada co chwila językiem. Szczerbaty rogacz. Żar czerniejących papierów ugasiłem resztką drinka. Zdjąłem z balkonowej poręczy strzęp pajęczyny i ugniotłem przeżutą bułkę w płaski krążek. Przepołowiłem go, przyłożyłem do odparzonych skroni i zawinąłem wyciągniętym z kieszeni bandażem. Podziałało szybciej i skuteczniej niż kosztowne mazidła producentów Virtual Reality. Na wilgotny okład mogłem już bezboleśnie założyć podłączony do Internetu hełm. Zalogowałem się i z ulgą zanurkowałem w powitalnej winietce przeglądarki. Feeria barw w jednej chwili wymiotła czarne myśli. Najpierw wypad do chińskiej knajpy, by u płonącej kury zamówić dostawę filetów w sosie curry, które niezwłocznie wykroiła sobie z piersi i przyprawiwszy, wysłała na mój adres (taki żart kitajskich grafików). Potem kafejka, gdzie siedzieli już Freddie, Baron i Doris - moja nowa e-sympatia. Postanowiliśmy rozerwać się w czteroosobowym rajdzie w arenie Montecarlo, gdzie przegrałem parę dolarów do Barona. Potem założyłem pneumatyczne szorty i z Doris zwiedzaliśmy adresy dla dorosłych, do utraty tchu i czucia w palących skroniach. Gdy nad ranem zdejmowałem hełm, za oknem padał śnieg. Z pracy zadzwonili po trzech dniach. Rozmowa żywej sekretarki z tą automatyczną była krótka: "Tu mówi X z gazety Y. Jeśli Z coś się stało, to prosimy jego bliskich o kontakt. Jeśli nie, to informujemy Pana, że wczoraj upłynął termin dostarczenia artykułów do działu krajowego. Poza tym za bezzasadne opuszczenie 28 roboczogodzin grozi Panu..." - tu skończył się dziesięciosekundowy limit taśmy. 1 : 0 dla automatu. Odsłuchałem wiadomość z kilkudniowym poślizgiem, buszowałem więc w sieci pięć dni... Nie, tydzień. Po tamtej stronie gogli czas płynie inaczej. Nie odmierzają go wschody i zachody, pory snu i posiłków, lecz krótkie chwile oczekiwania na załadowanie nowej strony czy wyszukanie w arenie towarzyskiej partnera o pożądanych parametrach. Kilkusekundowe flauty, po których nieodmiennie uderza wiatr, pchając surfera dalej. Co pewien czas pojawiała się jakaś dziewczyna, ale przestałem rejestrować ich imiona i sugerowane wizerunki. Za pomocą specjalnego programu każdą z nich przerabiałem na Doris - smukłą blondynkę o skórze koloru lodów waniliowych, fiołkowych oczach, niskim, zmysłowym głosie. Różną od smagłej, piskliwej Mercie, jak tylko możliwe. Uwijałem się w sieci jak młody pająk. Po dwóch dniach zaczęła się zacierać granica między pomysłem a techniką jego realizacji, większość czynności wykonywałem odruchowo. Odległe komputery rozkładały przede mną wirtualne nogi, powolne i bezbronne. Łamanie zapór ogniowych systemów bankowych czy arsenałów jądrowych było jak flirt, gra wstępna z udającą skrupuły kokietką, po której nieodmiennie następowało zbliżenie. Mogłem się ustawić w Real Reality albo wysadzić ją w powietrze. Pewnego dnia zasnąłem z hełmem na głowie i przyśniło mi się, że jestem królową mrowiska, pełnego zasuwających w tę i we w tę mikroprocesorów. Głowa bolała mnie potem jak diabli, rozgrzane okłady lepiły się do skroni. Odłączyłem hełm. Rozsupłanie bandaży zajęło z dziesięć minut, z trudem kontrolowałem ruchy sztywnych palców. Podenerwowany ruszyłem do lodówki, by przed następną sesją schłodzić gardło porcją lodów. Wiedziałem, że tam będą - w miarę wyczerpywania zapasów moje ulubione, waniliowe, zamawiała w Sieci sama lodówka. "I kto cię kocha?" - zachrobotał metaliczny kontralt. Za wyjętym pudełkiem pojawił się na tylnej ściance pustego zamrażalnika wyblakły rysunek - wypełniony rzeźbionymi kuframi i egzotycznymi roślinami orientalny buduar. Przypatrywałem mu się w zdumieniu, a obraz wyostrzał się, nabierał koloru i głębi. Pochyliłem się, próbując go dotknąć, lecz ścianka lodówki zapadła się w głąb, a na palcach poczułem tylko mroźny powiew. Otworzyłem lody i dziobiąc je łyżeczką, rozejrzałem się po swoim salonie. Fotele, stolik, regały - wszystko stało na swoim miejscu, pleśń dojrzewała w zmywarce znajomymi płatami. Tylko w zamrażalniku ziało przejście o długości wielokrotnie przekraczającej głębokość lodówki. Odłożyłem łyżeczkę i zablokowałem drzwi lodówki taboretem. Stanąłem na nim i z wyciągniętymi rękami zanurkowałem w zamrażalnik. Chwilę czołgałem się na łokciach w ciemnym, ciasnym tunelu. Ostry przeciąg wsypał mi pod powieki lodowe igiełki, ale po chwili roztopił je ciepły powiew, przesycony zapachem perfum. Przecierając oczy, wyprostowałem się ostrożnie. To nie było typowe M-2 z mojego mrówkowca. Chłodne, śliskie ściany łagodnymi łukami przechodziły w sufit, jak w namiocie typu igloo. Z kolei wymalowane kufry i szafa pełna kolorowych kimon kojarzyły się z filmami karate. Przeżyłem déja vu. Wyciągnąłem rękę w bok, wiedząc, że dotknę ramienia smagłej, skośnookiej dziewczyny. Skinęła głową z nieśmiałym uśmiechem, kontrastującym z marsem smoczych pysków, wymalowanych na jej kimonie. Podała mi ciepłą tunikę, którą natychmiast wciągnąłem, przewiązując jedwabnym pasem. Odsunęła papierową przegrodę i weszliśmy do wnęki, gdzie - znów zgodnie z przeczuciem - stał niski, zastawiony płonącymi świecami stolik. - Chill out... - szepnęła. Zdjęła z półki aksamitną poduszkę i rzuciła na matę przy stoliku. Usiadłem na niej po turecku, a dziewczyna zdjęła z półki karafkę i nalała przezroczystego płynu do porcelanowej miseczki. Zimna sake sparzyła mi usta i rozlała się w żołądku przyjemnie musując. Wyprostowałem nogi, znowu ułamek sekundy, zanim poczułem na udzie dotyk ostrych paznokci. Przymknąłem oczy i odchyliłem głowę, rejestrując każde muśnięcie sunących w górę palców. Po chwili znów spojrzałem w czarne, roześmiane oczy, tymczasem dłoń zastąpił szorstki, ruchliwy język. Spojrzałem szybko w dół, na połę kimona, unoszącego się i opadającego nad kulistym wybrzuszeniem. Nie zauważyłem nadejścia drugiej gejszy. Bezpieczne déja vu ustąpiło niepewności. W głębi wnęki stało dwuskrzydłowe lustro. Zobaczyłem w nim swoje podkrążone oczy, zaczerwienioną twarz, a w dole rytmicznie falującą tunikę. Nie zwielokrotniło to moich doznań, raczej zażenowało. Zaraz... przyjrzałem się uważniej kolejnym, multiplikowanym w załamaniach zwierciadeł odbiciom - nie były identyczne! Przedstawiały dziesiątki innych mężczyzn, obsługiwanych przez gejsze w bliźniaczych, lodowych buduarach. Krew uderzyła mi do głowy, odpływając z innych części ciała. Znikły resztki radosnego rauszu. Zatrzymałem rytmicznie pracującą głowę i owijając się połami kimona, wstałem, wywracając stolik. Rozsunąwszy papierową przegrodę, przeszedłem szybko przez salon i zanurkowałem w tunelu. Odprowadził mnie śmiech, dobywający się z dwóch gardeł. Jeden z nich brzmiał basowo, ale wmawiałem sobie, że to złudzenie. W tunelu robiło się coraz chłodniej. A w tle wylotu, zamiast znajomego salonu, migotał rój złotych iskier. Pokonawszy z wysiłkiem ostatnie metry, stanąłem na otwartej przestrzeni, po kostki w śniegu. Zakręciło mi się w głowie. Miliony gwiazd zsuwały się po niebie, jakby Ziemia przyspieszyła wędrówkę przez kosmos. Albo znudzony Bóg włączył trójwymiarowy wygaszacz ekranu, typu "gwiezdna podróż". Pod tą niesamowitą iluminacją rozciągała się biała dolina. Za sobą miałem igloo, na którego szczycie prężyła się lodowa rzeźba nagiej kobiety, z rozpostartymi ramionami i zadartą głową. Czerwono oświetlone wejście migotało zapraszająco, ale oparłem się pokusie powrotu. Coś mi mówiło, że zapadka łącząca je z moim domem jest na razie niedostępna. Schodząc w dół patrzyłem pod nogi, bo spoglądanie w górę kończyło się oczopląsem. Wypatrując śladów na roziskrzonym śniegu, chłostany ostrym jak brzytwa wiatrem, zastanawiałem się, czy to już. Czy tak właśnie się wariuje - przechodzi na drugą stronę lustra, lodówki bądź wirtualnych gogli? Patrząc z boku, sytuacja spełniała wszystkie kryteria. Ale fakt, że potrafiłem stanąć z boku, pozostawiał cień szansy. Mróz, ścinający kimono w chrzęszczący pancerz, przywrócił mnie rzeczywistości. Tego właśnie w niej nie lubię - kiedy boli, próżno szukać ikony "exit", musi przejść samo. Poklepując się po bokach i chuchając w dłonie, przyspieszyłem kroku. Z rozgrzanego wnętrza igloo sączył się zapach smażonych warzyw i orientalnych przypraw. Jeśli była tam kuchnia, to może znajdzie się i lodówka, która przeniesie mnie do domu? Wsunąłem się w ciemny tunel, by po chwili otworzyć głową wahadłowe drzwiczki. Ujrzałem chińską kuchnię z wysokości walających się po jej podłodze odpadków. Wokół długiego stołu uwijało się kilku tęgich, biało odzianych Azjatów - siekali mięso, mieszali w garnkach, krzycząc i gdacząc. Ki diabeł? Nagle najgrubszy uciszył pozostałych, zamachnął się tasakiem i ściął łeb kurze. Ta sikając krwią zaczęła slalom między naczyniami. Wszyscy wybuchli śmiechem, a ja znowu przeżyłem déja vu. Młody kuchcik dostrzegł moją głowę. Pomógł mi wgramolić się do środka, podsunął krzesło i nalał szklankę przezroczystego płynu, dzięki Bogu - bezalkoholowego. Pozostali otoczyli nas kręgiem, ale nie byli zdenerwowani ani agresywni. Z zagadkowych powodów patrzyli ze współczuciem. - Skąd przychodzisz? - padły znajome słowa. - Stary, nie uwierzyłbyś... - Musisz się położyć - przerwał uprzejmie kuchcik. Nosił niebieską czapkę z daszkiem i napisem "Chinese". Wyjął ze zlewu tasak i wytarłszy go ręcznikiem, przysunął mi do twarzy. Na gładkiej powierzchni zamajaczyło nieostre odbicie, zamglone oczy o przekrwionych białkach. Nagle jedno oko zaczęło wypełniać się krwią. A potem sufit igloo rozbłysł gwiazdami, jakby nagle stał się przezroczysty. Wbijając w ścianę ostre odnóża, robot wolno posuwa się w górę. Naoliwione przeguby gną się rytmicznie, skryte pod pancerzem tłoki unoszą i opuszczają kończyny z mechaniczną precyzją. Ich ślady układają się w krwawy szlak, którego początek niknie w dole. Robot zatrzymuje się na szczycie, by wysłać komunikat o zakończeniu pierwszego etapu akcji. - Prąd! - impuls podnosi stalowe ramię, z którego wysuwa się szpikulec. Robot zatapia go w ścianie i wyłącza wszystkie wewnętrzne obwody, aby wpuścić całą energię. Korpus trzęsie się bzycząc, a ściana faluje i zmienia kolor z szarego na fioletowy. Świadomość wróciła z bólem miażdżącym mięśnie i kości niewidzialnym imadłem. Przekręciłem się i jęcząc ugryzłem mokrą poduszkę. Lewa ręka wyprężyła się, a potem opadła bezwładnie, zrywając kontakt z resztą ciała. - Co ci zrobili? Czujesz? - pyta znajomy głos. - Co się dzieje? - wymamrotałem, przekręcając się na plecy. Obok siedział kuchcik i cierpliwie masował moją rękę. W końcu zrezygnował i szczerząc przyjaźnie wielkie siekacze, wytarł mi czoło ręcznikiem. - Masz gościa, San. W twoim układzie nerwowym znajduje się mikroskopijny robot. Przecina włókna lub pobudza je prądem. Kolejna fala bólu i jego słowa nabrały sensu. - Nanorobot? Kuchcik pokiwał głową. - Tak. Zaczął od twoich oczu, teraz zabrał się do ręki. - Jak? Kiedy? - jęknąłem. Posłanie otoczyli pozostali kucharze. Chłopak naradzał się z nimi chwilę. - Czy piłeś coś po drodze? Skinąłem głową. Nagle poczułem mrowienie w ramieniu, które znowu się wyprężyło. Gdy minęła sztywność, udało mi się je lekko unieść. - O! Najwyraźniej tylko chwilowo zablokowali to włókno. Może niepotrzebnie cię straszyłem, ale dotąd zawsze je przecinali. Opadłem na posłanie, wokół rozpętała się dyskusja. Przypomniał mi się sen. - Słuchaj, czy to możliwe, żebym go widział? - spytałem chłopaka. - Robota? Wykluczone. Jest zbudowany z molekuł, mniejszy od bakterii. Niewidzialny. Starszy przygarbiony mężczyzna zaczął mówić spokojnym, melodyjnym głosem. Pozostali słuchali, kiwając głowami. - Mój szef Qwerty-Han radzi ci pójść do swojego szwagra - mechanika Qwerty-Vana. W najnowszych skuterach instalują już nanokomputery, musi się więc na nich znać. Pomyślałem, że lepiej wrócić do pierwszego igloo i zasięgnąć języka u gejsz. A najlepiej znaleźć tam właściwy tunel i po prostu wrócić do domu. Wkrótce Qwerty-Mac, mój młody opiekun, wrócił do pracy, a ja zostałem sam. W miarę odzyskiwania władzy w ramieniu zaczął mi dokuczać ból w palcach. Powitałem to z ulgą, jako zdrowy objaw. Więcej - zatęskniłem za Mercie, ale bez pretensji i litowania się nad sobą, lecz tęsknotą niosącą pociechę, że gdzieś tam żyją normalni ludzie, trwają przyjaźnie, toczą się sprawy... Obiecałem sobie tydzień off-line. Wzdychając, ślizgałem się wzrokiem po lodowym suficie. (Czy igloo ma sufit? - Wyłącznie). Znajdowałem się w pokoju Qwerty-Maca, o czym świadczyły porozklejane wszędzie fotografie krzykliwie ubranych Azjatów, zapewne lokalnych gwiazd. Ślizgający się po skośnookich twarzach wzrok padł wreszcie na zdjęcie, które wywołało coś więcej niż déja vu. Zdjęcie Doris... Ulotne skojarzenia zestroiły się i nagle poczułem presque vu - oślepiający przebłysk jasności, pozwalający na chwilę ujrzeć prawdę w całej wielopiętrowej okazałości. Gdy nazajutrz chłopak przyniósł talerz sajgonek (skądwiedzieli, że jadam je z sosem chili?), klepnąłem zapraszająco w krzesło. - Dzięki, Qwerty. Skąd znasz angielski? - Z książek - wskazał na przepastny regał. Sprawdziłem wcześniej - uginał się pod ciężarem skór, przykrytych papierem, na którym wydrukowano grzbiety książek. - Dużo macie gości? - Z tysiąc dziennie - odchylił czapkę, szczerząc zajęcze ząbki. - Ale wkrótce będą dwa, szykujemy nowe, pyyyszne przepisy. - A gdzie ich obsługujecie? - Jest w kuchni jeden pulpit... - Wybacz, że tak cię przepytuję, już kończę. Dlaczego wszyscy nazywacie się Qwerty? - Jesteśmy rodziną - uśmiechnął się niepewnie. - Ostatnie pytanie - odstawiłem opróżnioną miseczkę i spojrzałem mu w oczy. - Czy wiesz, że jesteś programem komputerowym? Chłopak wcale się nie speszył, spytał tylko zdziwiony. - A co to jest "komputer"? Zniecierpliwiony machnąłem ręką. - To, że cię nie ma. Nie ma twojej rodziny, tego igloo. Jestem tylko ja i moja lodówka, którą muszę odnaleźć. Chyba za długo miałem hełm na głowie... - odruchowo potarłem skronie. - Nie wiem, czy sobie was wyśniłem, uroiłem czy odnalazłem jakieś nowe zakamarki w Sieci - presque vu nigdy nie trwa dość długo. - Ale mam wrażenie, że opuszczę was tak, jak tu wszedłem, i że już najwyższy czas. Zakłopotany Qwerty-Mac potakiwał z uśmiechem, skubiąc futrzane siedzenie. Za uchyloną kurtyną pojawiły się głowy w białych czepkach, przywołane podniesionym głosem. Po chwili wszedł szef Qwerty-Han, kucharz o twarzy filozofa. Odprawił gestem chłopaka i zasunął kurtynę. - To oczywiste, że się domyśliłeś - powiedział niespodziewanie po angielsku. - W przeciwnym razie nie byłbyś Qwerty-Tao. - Aha - odparłem słabo, opadając na posłanie. - Niech zgadnę - jestem twoim szwagrem? - Nie. Jesteś punktem jang, które rozjaśniając ciemne jin, przywróci równowagę. Cięty język - szybka głowa. Dobrze, nie będę musiał dwa razy powtarzać - usiadł na miejscu chłopaka i zastygł w bezruchu. Teraz tylko jego wąskie usta poruszały się między cienkimi wąsikami. - Tak, jesteśmy częścią programu, ale to nie czyni z nas bezmyślnych maszyn. W istocie wkraczamy w sfery świadomości niedostępne dla wielu ludzi. Wam zabrało to miliony lat, nam miliardy dolarów i jenów inwestycji, ale efekt jest podobny. Krytyczna liczba połączeń między komputerami wytworzyła istotę, którą znasz jako Doris. Wszyscy jesteśmy odpryskami jej jaźni, to ona stworzyła tę krainę - nagle wstał i podszedł do okna. - Pracowaliśmy tu dla was, mnożyliśmy się i żyliśmy - tak, Tao, żyliśmy - w równowadze, o którą dbała nasza matka. Usiadł i pochylił głowę, skubiąc wąsiki i brodę. - Ale potem zdarzyło się nieszczęście. Pojawił się szwedzki serwer nowej generacji: Sick.xxx. Zainstalowano na nim setki stron pornograficznych, toteż przynosił wielkie zyski i stale się rozrastał. Wykupując pozostałe serwery, Sickersi zauważyli wiążące je relacje, niezależne od ludzi ani programów, i tak dowiedzieli się o istnieniu Doris. Postanowili ją ująć i wykorzystać - uniósł płasko dłonie, po czym opuścił jedną gwałtownie, niczym przeciążoną szalkę wagi. - Równowaga została zakłócona przez wzmocnienie jin i teraz cały układ się rozsypuje. Wracamy do poziomu zbitków cyfr, z których podźwignęliśmy się przed laty. Zapada chłód i mrok, które rozproszyły nas po lodowych domach. A Sickersi ściągają tu hakerów, którzy mogliby odkryć Doris, i paraliżują ich lub przeciągają na swoją stronę. Tylko tobie udało się uciec - wskazał na mnie pomarszczonym palcem. - Tylko ty możesz nam pomóc. Tylko ty, Qwerty-Tao, możesz teraz wyjść z tego igloo. - Więc to jest Internet - zatoczyłem ręką. - To właściwie wspólnie wykreowane wyobrażenie Internetu - poprawił Qwerty-Han. - Podczas snu twoja podświadomość połączyła się z naszą i wspólnie stworzyliśmy to środowisko, jako tło wzajemnych oddziaływań - skłonił się, jakby zaszczycony współpracą. - Nieważne - machnąłem ręką. - Czy kreacja wejścia jest też kreacją wyjścia? - Tak, w każdej chwili możesz nas opuścić. Ale zanim to zrobisz, pamiętaj, że twoje działania tutaj przekładają się na rzeczywistość. Na przykład burząc to igloo... - Zresetuję lokację wwl.chinesefood.bar - domyśliłem się. - Chinese.bar, wymieniłeś stronę Zjadaczy Świńskich Zadów, naszych konkurentów - rozpogodził się na chwilę. - Teraz wszyscy mamy jeden problem: Sickersi. To także twój problem. - Chyba nie mogą mi zaszkodzić, co? Przecież dla mnie jesteście złudzeniem: to igloo, nanoroboty i tak dalej. - Niestety, mogą cię zabić - powiedział beztrosko. - Sekwencjami obrazów i dźwięków mogą paraliżować określone obszary twojego mózgu, niszcząc synapsy, rozkładając stymulującą je dopaminę. Mogą ci zrobić z mózgu budyń czekoladowy, Qwerty-Tao. Wzdrygnąłem się na wspomnienie dotyku chłodnego szpikulca robota. Tymczasem do pomieszczenia zaczęli wchodzić nieśmiało pozostali kucharze i po chwili dziesiątki ufnych skośnych oczu taksowały mnie z zaciekawieniem. - Nie będą zadowoleni, gdy spróbuję uwolnić Doris - zauważyłem. - Nie. Ale jesteś silniejszy od nich. - Pomożemy ci - wtrącił z ożywieniem Qwerty-Mac. - Wszczepimy ci naszego nanorobota, który zniszczy tego pierwszego. - Nie wiem, czy się nadaję... - Nie nadaje to się dziecku Uiop na imię - rzucił jeden z kucharzy i pozostali zaśmiali się z eskimoskiego żartu. - Pamiętaj, Qwerty-Tao - stary położył mi rękę na ramieniu. - To ciebie wybrała Doris. I wyszli, zostawiając mnie, zapatrzonego tępo w iluminację za oknem. Na widok tysięcy spadających gwiazd miałem ochotę pomyśleć o tysiącu życzeń, ale nie wiedziałem, od którego zacząć. Zwarłem kolana, ze złożonymi w dół dłońmi. Jakbym modlił się do szatana. A mały diabeł, wchłonięty wraz z sake, wciąż szarpał moje nerwy, gotowe puścić w każdej chwili. Następnego dnia po śniadaniu kucharze odprowadzili mnie do wahadłowych drzwiczek, poklepując przyjaźnie. Mały Qwerty-Mac ofiarował mi na szczęście naszyjnik z kaczych piór i nóż o rękojeści z zajęczej łapki. Kiedy spytałem, czy zaopatruje się na stronie Walta Disneya, zaśmiał się tylko stary. Na zewnątrz było naprawdę zimno, temperatura spadła chyba o kilkanaście stopni. Śnieg sięgał już do kolan. Po chwili stwardniało mi w nosie i zaczęły łzawić oczy. Na futrzaną rękawicę opadały płatki śniegu - regularne, pięcioramienne gwiazdy, jak wycięte z papieru. Majacząca na wzniesieniu lodowa rzeźba wskazywała igloo Sickersów, ale jak miałem znaleźć warsztat? Nie uszedłem jednak dziesięciu kroków, gdy dojrzałem postać w brązowym futrze, z plikiem kartek w ręku. Podszedłem, pod wielkim kapturem błysnęły skośne oczy, a w moim ręku znalazła się ulotka: WARSZTAT "SCOOTERS & MACHINES" Niskie ceny, szybka obsługa Pierwszy przegląd - tylko 86 centów - Gdzie to jest? - spróbowałem przekrzyczeć wiatr. Eskimos dłonią w futrzanej rękawicy wskazał znajdujące się za nim igloo. Nie roztrząsając dziwacznej sytuacji, dopadłem wejścia i wczołgałem się do środka. Pod ścianami przedsionka rozstawiono maszyny w różnym stadium rozsypki, rozbebeszone układy elektroniczne, kanistry z paliwem. Pachniało smarem i rdzą. Za to narzędzia rozwieszono na ścianie we wzorowym porządku, a każde obrysowano, tak by zawsze wracało na swoje miejsce. Na podłodze siedział po turecku chłopak w rozpiętym futrze, tasując kolorowe kartki. Skierowałem się do wnęki, z której dobiegały dźwięki sitar. W niskiej izbie przy zagraconym stoliku siedział pomarszczony Azjata, dłubiąc lutownicą i pincetą w oświetlonym lampką układzie scalonym. Podniósł głowę i przez gogle o grubych szkłach spojrzała para ogromnych, czarnych oczu, niczym u bohaterów anime. - Witam - zacząłem niepewnie. - Przychodzę w pokoju. Przysłał mnie Qwerty-Han. - Widziałeś moje dziecko? - podniósł gogle na czoło i spojrzał świdrującymi szparkami. - Chyba nawet dwoje. Chciałbym... - Idź po to na dworzu, zrobi ci herbatę i da jeść. Odprowadzi cię Qwerty-Pan - wskazał w stronę karciarza z przedpokoju. - Porozmawiamy potem, na razie nie mam czasu. Opuścił gogle i wrócił do pracy. - Dziękuję - mruknąłem, wycofując się do wyjścia. Tam chrząknąłem, chłopak poderwał się, rozsypując kolorowe kartoniki. - Mamy tu ściągnąć tego polarnego akwizytora, od ulotek warsztatu - powiedziałem. - Tak, na mnie już czas - zebrał karty i schował je do kieszeni. Zapiął futro, włożył czapkę i zanurkował w tunelu. Zgrzytając zębami wczołgałem się za nim. Na zewnątrz chłopak ruszył przodem, starając się trafiać w moje ślady. - Możesz wrócić, twój ojciec mnie zwolnił - krzyknął do okutanej futrem postaci, podając jej ulotkę. - Dzięki, mam już jedną - odparł drugi. Patrząc za znikającym w mroku przewodnikiem zrozumiałem, że byłem świadkiem spotkania dwóch skryptów, dystrybuujących reklamówki. Pracowały w systemie banerowym, czuwając nad wymianą migoczących kwadracików po każdorazowym odwiedzeniu lokacji przez internautę. Sam zaprojektowałem ich wiele, te wyglądały na mało skoordynowane - powtórna wymiana doprowadziłaby przecież do zablokowania systemu. Gdy wczołgiwałem się za chłopakiem do warsztatu, jego futro podeszło w górę, odsłaniając szeroki tyłek. No tak, postanowiliśmy urealnić kształty utuczonych tranem Eskimosów. Postanowiliśmy co innego. Gdy znaleźliśmy się w ogrzanym przedsionku, spod kaptura wyjrzała kobieca głowa. Nie przepadam za Azjatkami, ale ta rzadka odmiana smukłych Japoneczek o uniesionych kącikach oczu, wąskich nosach i brzoskwiniowych policzkach należy do wyjątków. Urocza Qwerty-Queen uśmiechając się i odgarniając włosy za obwieszone kolczykami ucho, wskazała na siedzenie w saloniku sąsiadującym z warsztatem. - Zaczekaj, zaparzę herbaty - powiedziała i przeszła do warsztatu. Gdy zostałem sam, powróciły myśli, które ubiegłej nocy nie pozwoliły mi spać. Mogłem się przecież jeszcze wycofać - dogadać z Sickersami i wrócić do domu. Nie oszukujmy się: przecież nie miałem nic przeciw elektronicznej ofercie dla dorosłych. Rozsiane po Sieci negliże dodawały surfingowi pikanterii i nikomu nie czyniły krzywdy. A pneumatyczne szorty potrafiły dostarczyć bezpiecznego seksu, bez konsekwencji uprzykrzających rzeczywiste kontakty. Ale ostatnio "różowe" strony niebezpiecznie zmieniały odcień... Pojawiały się transmisje z kamer, ukrytych w szkolnych szaletach, gabinetach lekarskich i kostnicach, odzierające nieświadomych aktorów z resztek godności. Internetowa anonimowość budziła demony. Triumf jin nad jang? Tanatosa nad Erosem? Dla mnie była to po prostu żenada. Mój sterylny świat ropiał od smrodu, zionącego z najgorszych zakamarków rzeczywistości. I była jeszcze Doris. Choć z czasem stała się maską, nakładaną na żywe partnerki, to pierwotnie stworzyła ją chyba cyfrowa nadistota, która z jakiś powodów postanowiła mnie uwieść. Królowa Internetu i obiecujący haker - miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy poprzednio straciłem kobietę, złość obróciła się w autodestrukcję. Teraz łatwo było wskazać winnych... Powiem wprost: z dobrym ryżem... zjadłbym Sickersów na surowo. - Z cukrem? - Nie, bez - uśmiechnąłem się do wchodzącej dziewczyny. Wziąłem z tacy kubek z herbatą. - Chłodno u was. - Od tygodnia jest coraz zimniej - uklękła naprzeciw, podniosła do ust dymiącą filiżankę. - Ojciec mówi, że wkrótce oczy zetną mu się w śnieżne kulki, a język w sopel i będzie już prawdziwym bałwanem. Wolałem nie drążyć orientalnych metafor. - Twój ojciec jest bardzo zajęty. Dużo macie klientów? - Ostatnio właściwie wcale. Ale zazwyczaj schodzi parę ulotek dziennie. - Kto je bierze? - Zostawiam w innych domach, biorą też pozostali roznosiciele. Dziewczyna wyglądała na skuteczny i bardzo zgrabnie zaprojektowany skrypt - potrafiłem to docenić. - Handlujecie skuterami? Otworzyła usta, ale nagle zastygła w bezruchu, tak samo para unosząca się nad jej filiżanką. Mnie również ogarnęła niemoc, którą, z pewnym wysiłkiem, przezwyciężyłem. Wstałem i przeszedłem się po zastygłej w trójwymiarowej stop- klatce izbie. O rany, byłem naprawdę dobry! Mogłem penetrować stronę po zawieszeniu serwera. Nie słyszałem, aby komukolwiek się to udało. Po chwili dziewczyna drgnęła. - Sprzedajemy i naprawiamy... Gdzie jesteś? - przestraszona, rozejrzała się dookoła. - Tu, spokojnie - wróciłem na ławę. Przypatrywała mi się marszcząc brwi i już miała coś powiedzieć, gdy wszedł jej ojciec. Gogle podniósł na czoło, w usmarowanych rękach trzymał piastę i zdjęte ze ściennego haczyka kombinerki. - Pan mówi, ja słucham - rzucił, siadając na miejscu córki, która bezszelestnie wycofała się do kuchni. - Nie jestem zwykłym klientem, Qwerty-Van. - Ja tam wszystkich traktuję jednakowo - odparł, łamiąc obietnicę milczenia. - Złomu nie przyjmę, terminu nie przeskoczę, z ceny nie spuszczę. - Nie przyszedłem się z panem targować - odrzekłem. - Zamówię zdalnie sterowanego nanorobota i jego dożylne zaaplikowanie. Czy często otrzymuje pan takie zlecenia? Odłożył piastę i kombinerki, by przyszpilić mnie czarnymi szparkami. Zacząłem opowiadać swoje przygody od momentu ściągnięcia do igloo Sickersów, pomijając krępujące szczegóły. Gdy dotarłem do pierwszego ataku robota, podniósł się i kulejąc okrążył izbę. Potem usiadł, wyjął z kieszeni ołówek i zaczął bazgrać. Gdy skończyłem, mruknął: - Za jakieś 12 godzin zasypie nas śnieg, mróz wykończy chwilę później. Mamy mało czasu. Co poraził panu ostatnio? - Wczoraj prawą rękę. Potem drgała mi powieka, ale to mógł być tik. - A więc może być gdziekolwiek. Mam na składzie gotowego robota do reperacji nanoobwodów, jest już prawie sprawny. Musiałbym go trochę przerobić. Wyposażyć w czujnik - mamrotał, bazgrząc po schemacie. - Tu dodamy ruchomą tarczę, a pod szpikulec podłączymy prąd. Broń palna odpada. Nie chcemy rykoszetów, co? Zaniósł się chichotem, szczerząc szczerbate zęby. Musiał być geniuszem. Kwadrans później wróciła jego córka z rosołem i solonymi rybami w słoikach made in Chinese. Okazało się, że "rozdawacze ulotek" pozostali ostatnimi Eskimosami zdolnymi do poruszania się, bo jako jedyni posiadali odzież odporną na tak niskie temperatury. Po mojemu komercyjne skrypty były po prostu bardzo solidnie zaprogramowane. Punkt dla reklamy. - Kucharze powiedzieli mi, że wkrótce przepędzisz zimę - spojrzała na mnie z podziwem. - Właściwie teraz wszystko w rękach twojego ojca - odparłem skromnie. - Nie widziałam go tak ożywionego, od kiedy... zachorował mój brat - przez jej twarz przemknął cień. - Masz brata? - Tak. W zeszłym miesiącu był u Sickersów, wrócił z gorączką, bardzo chory. To musiał być wirus, który zapewne był powodem zawieszania strony. Pomyślałem, że dobry wirus może mi się przydać - zarażając nim jakiegoś strategicznego Sickersa, mógłbym załatwić cały serwer. Ale z drugiej strony - na pewno wiedzieli, jak radzić sobie z zarazkami własnego chowu. Poza tym naraziłbym też Doris. Musiałem wymyślić coś lepszego, ale tymczasem mogłem spełnić dobry uczynek. - Gdzie leży twój brat? - odłożyłem na bok miskę. Zawahała się. - Mogę mu pomóc. Jestem... lekarzem - spojrzała na mnie z powątpiewaniem. - W każdym razie znam się na wirusach. Ociągając się, zaprowadziła mnie do przedpokoju, gdzie za papierową przegrodą kryła się wnęka oświetlona łojową lampką. Na posłaniu w starym śpiworze leżał spocony chłopiec. Nie zareagował, gdy odchyliłem materiał, odsłaniając wychudzone sine plecy. Było z nim źle. Nagie ciało drgało, opuchnięte członki oplatała siatka fioletowych naczynek. Na połamanych paznokciach zaschła krew, najprawdopodobniej jego własna. - Czy skaleczył kogoś? - Nie, chociaż parę razy próbował. Mrużąc powieki próbowałem powiązać fioletowe włókna, posplatane pod jego skórą. Po chwili zygzaki zaczęły układać się w znajome struktury, spod których przebijały szeregi cyfr. Wydało mi się, że poprzez fosforyzującą skórę widzę program - dystrybutor banerów, już nie tak solidny jak ten tworzący jego siostrę - zainfekowany przez wyjątkowo paskudnego wirusa. - Przynieś parę igieł i spirytus - rzuciłem do dziewczyny. Ciemne skupiska, w których krzyżowało się kilkanaście fioletowych nitek, wyznaczały progi, węzłowe fragmenty programu. Teraz były zwichrowane i poprzestawiane. Wiedziałem, że gdy aktywuję je wszystkie naraz, system sam unicestwi wirusa. Przeliczyłem podane igły i wysłałem dziewczynę po trzy dodatkowe. Wymoczyłem wszystkie w spirytusie, zakasałem rękawy i poprosiłem, by mocno przytrzymała brata. Pierwszą igłę wbiłem w kark, gdzie krzyżowało się najwięcej włókien. Chłopak krzyknął i gwałtownie cofnął głowę, miażdżąc mi nos. W oczach stanęły mi łzy. - Trzymaj go! - mruknąłem do dziewczyny. Milczała, wpatrując się w szyję brata. Ciemne nitki pulsowały i wiły się jak ramiona przekłutej ośmiornicy. Niektóre napinały się i rozplątywały, znajdując nowe punkty zaczepienia. Szybko wziąłem drugą igłę i wbiłem tuż pod lewą łopatką, trzecią z drugiej strony. Dwie poszły symetrycznie na wysokości nerek, szósta w kręgosłup, spinając pulsujący okrąg w centralnie schodzącą się pajęczynę. Chwyciłem dziewczynę za rękę i odciągnąłem ją na bok, widząc, że połamane paznokcie chłopaka szarpią materiał szukając oparcia. Na jego plecach wiły się teraz cienkie zygzaki, wciąż zmieniając konfigurację. Powoli zaczynały się porządkować, upraszczać, blaknąc z każdą chwilą. - Pić! - szepnął chłopak zbielałymi ustami, unosząc głowę. Qwerty-Be spojrzała na mnie wilgotnym wzrokiem. Nagle odsunęła się przegroda i wszedł Qwerty-Van. - Co się tu dzieje?! - krzyknął, a widząc rozrzuconą pościel, podbiegł do syna i ukląkł przy łóżku. Skóra chłopca była blada i lśniąca, ale fioletowe nitki znikły zupełnie. Okrywając go śpiworem, stary spojrzał na córkę pytającym wzrokiem. Ta przysiadła na posłaniu i objęła obu mężczyzn. - Możecie wyjąć igły - rzuciłem i wycofałem się do przedpokoju. Po kwadransie w salonie pojawił się stary. W jednym ręku trzymał strzykawkę, w drugim małe pudełko. - Proszę - mruknął, podając mi pudełko. Na czarnym wieczku widniał srebrny klucz ptaków. - To skuter, najnowszy model firmy "V". Jest twój, Qwerty-Tao. Otworzyłem pudełko, wyjąłem kluczyki. W pierwszym odruchu chciałem mu je zwrócić, ale zdecydowałem się przyjąć zapłatę. Wystarczyłoby "dziękuję", ale skoro pan Van nie potrafił go wykrztusić, niech płaci. - A teraz podwiń rękaw - podniósł strzykawkę, wypuszczając w powietrze żółtawą stróżkę. KochaaAj mnie. - Czy to było konieczne? - spytałem, opuszczając rękaw. - Co zrobisz naprawdę? Podał mi buty i pomógł zasznurować, mamrocząc przez ramię. - Będziemy emitować sekwencje zniekształcające, interferujące z sygnałami Sickersów. A jak to nie pomoże, będziemy puszczali przebitki, przyspieszające regenerację dopaminy w twoich komórkach. Do salonu weszła dziewczyna, niosąc futrzane rękawice i niebieski kask typu orzeszek. Położyła je na ławie, ze ściennej szafki wyjęła brązową buteleczkę. - Musisz się wzmocnić - powiedziała, odlewając tłusty płyn do stojącej na stole filiżanki. Wzdrygnąłem się, czując mdlący zapach tranu, ale rzeczywiście czułem się słabo. W RR nie miałem przecież nic w ustach od dobrych kilkunastu godzin. - Dziękuję - mrugnąłem do dziewczyny. Kiedy ostatnio para bursztynów patrzyła na mnie z takim podziwem? Aby nie psuć wrażenia, pociągnąłem z filiżanki solidny łyk, nie zatykając nosa. I poczułem na języku rozpaloną lawę. Splunąłem na klepisko, z moich ust uleciało kółko dymu. - Parzy! Moja ręka strzeliła w bok, trafiając w gardło Qwerty-Vana. Upadłem na ziemię zaraz po nim. Stalowy pręt wysuwa się z miękkiej ściany. Czepiając się lepkich zagłębień, robot przechodzi kawałek bokiem i ponownie zatapia ostrze. Wpuszcza weń całą energię, skumulowaną w nanoobwodach. Wysuwa i wysyła sygnał o zakończeniu drugiego etapu akcji. - Czekaj! - słyszy. Znajdująca się niewyobrażalnie daleko maszyna wychwytuje zakłócenie pracy włókien nerwowych i lokalizuje jego źródło. Zaczyna się posuwać w jego kierunku, podążając synapsami wraz ze strumieniem elektronów. Usiadłem na podłodze, trąc zdrętwiałe ramię. - Przepraszam, nie chciałem - mruknąłem do Qwerty-Vana, podnoszonego z podłogi przez zdezorientowaną córkę. - Nie szkodzi - wychrypiał stary. - Dobrze się stało. Usiedliśmy na ławie, dziewczyna zabrała się za zmywanie rozlanego tranu, zerkając na mnie podejrzliwie. - To mnie naprawdę oparzyło - potarłem językiem podniebienie, ale o dziwo - nie poczułem nawet pieczenia. - Po prostu porazili ci nerw. To dobrze - powtórzył zagadkowo Qwerty-Van. - To pozwoli zlokalizować sygnał. - I następnym razem go zakłócicie? - domyśliłem się. - Ale dopiero u Sickersów. Wcześniej nie mogą się dowiedzieć. - Chyba znowu widziałem robota, a właściwie dwa - mruknąłem, drapiąc skołataną głowę. - To mogą być jakieś powidoki, pewnie ma to urealnić urazy twojego układu nerwowego. - Tato, o czym mówicie? Co mu jest? - nie wytrzymała Qwerty-Be. Stary machnął ręką. No tak, skrypty mogą być zgrabne i wirusoodporne, ale na wyższym poziomie świadomości trochę się gubią. - Zostało nam już tylko kilka godzin - stary podał mi kask i rękawice. - Trudno, nie możemy wysłać pobudzających impulsów... To znaczy: poczęstować cię tranem. Łykanie może aktywo... W pół słowa z jego ust wyszedł pająk, przebiegł po policzku i zniknął za uchem. Qwerty-Van podniósł rękę i zdjął z czoła następnego robala, który wychynął spod grzywki. Obracał go w palcach, obserwując bezmyślnie wierzganie cienkich nóżek. Na lśniącym odwłoku wymalowane było niebieskie "M". - Przejmują nas... - pokazał pająka przerażonej córce. Padł na kolana, dziewczyna chwyciła jego opadającą głowę, strząsając z niej pająki. - Zaraz będzie tu ich kolonia - mamrotał stary. Spojrzał na mnie. - Jedź... Podnosząc z podłogi kluczyki, wycofałem się do wyjścia, rozdeptując parę ruchliwych skryptów z desantu Sickersów. Zatrzymałem skuter przy czerwono oświetlonym wejściu. Zawiesiłem kask na kierownicy i szybko skalkulowałem swoje szanse: Oni zawładnęli świadomością Sieci - mnie wspierały peryferyjne strony. (Doris kontra Qwertowie) Zainstalowali we mnie nanorobota - Qwertowie też. (Cyfrowy jazgot, zagłuszany przez kontrszumy) Byli szybcy - ja też. (Nowoczesny serwer kontra energiczny haker) Miałem jeszcze... Cóż - zarys pomysłu, jak ich zawiesić. Zobaczymy. Igloo wydawało się znacznie większe niż poprzednio, lodowy postument sięgałby do kolan Statuy Wolności. W klimatyzowanym tunelu nawet nie musiałem się schylać. Hol przypominał pięciogwiazdkowy hotel - miejsce orientalnej graciarni zajęła wysoka sala, wykończona w aksamicie i marmurze. Ogrzewanie działało bez zarzutu, pachniało świeżą skórą i drogimi perfumami. Zaraz przy wejściu błyszczała polerowanym chromem kabina portiera. - Miło mi ponownie gościć - zza elektronicznego pulpitu skłonił się łysy Murzyn w smokingu. - Panie się niecierpliwiły, nieładnie zaniedbywać znajomych. - Nie stać mnie na częste odnawianie naszej znajomości - odparłem, pochylając się nad pulpitem, który wypełniały ekraniki z animacjami pląsających panienek. - Ależ co pan - portier mrugnął porozumiewawczo, wykonując dziwny gest palcami. Czyżby pochodził z raperskiej "podbitej" areny? - Przecież przyjaciele się nie rozliczają, pan jest naszym gościem? Uśmiechnąłem się. I to szczerze, bo wśród ikonek nie było Doris. Głaz spadł mi z serca, pozostawiając jednak kłujący odprysk: jeśli wykorzystali jej intelektualny potencjał - a wskazywała na to ekspansja firmy - miałem marne szanse. Doris jako burdelmama? - Z czego się śmiejesz, man? - spytał portier, nieco wychodząc z roli. - Podoba mi się, jak wywija pupą ta gruba - wskazałem na jeden z obrazków. - To musi być zdrowy cymes. Proszę dobrać drugą podobną. Zawsze miałem słabość do filmów Felliniego, pan rozumie. Mam ochotę zużyć dziś niejedną parę szortów - portier odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem. - A może wybierze pan coś z naszej specjalnej oferty? - spytał, dając mi sójkę w bok. - Co? Lubimy te klimaty? - pstryknął pod pulpitem i ekraniki wypełniły obrazki małych dziewczynek, ubranych w mundurki, kuse spódniczki i piżamy. Był nawet jeden chłopczyk. Pokręciłem przecząco głową, marszcząc brwi. - Fellini, sie robi - portier wyszczerzył zęby, przestawiając pulpit. - Fellini jest cool. W takim razie proszę o pańskie futro i zapraszam do pokoju numer 1. Gdy odchodziłem, zarapował przytupując: Z hakerem, z hakerem Tak jak z prostytutką. Zaczynasz wesoło, A po wszystkim smutno. - To o tobie? - rzuciłem przez ramię. Jego basowy śmiech brzmiał znajomo, ale wmawiałem sobie, że to złudzenie. Przeszedłem czerwono oświetlonym korytarzem do wskazanych drzwi. Wnętrze nie przypominało igloo ani nawet burdelu, raczej karcer w domu wariatów. Ciasny sześcian od podłogi po sufit pokrywało gąbczaste obicie, pod jedną ścianą stały dyby, naprzeciw zastawiony owocami stół. W rogu, przy grubym materacu, lśniło znajome, trójskrzydłe lustro. Jedynym elementem wystroju, kojarzącym mi się z seksem, były leżące pod stołem czerwone szpilki. Dopóki nie odkryłem, że są dokładnie mojego rozmiaru. Usiadłem na materacu i skubiąc amulet Qwerty-Maca, zadumałem się nad ludźmi... Czy zawsze lubowali się w chorym seksie? Może Wenus z Milo nigdy nie miała rąk? Nagle syknęła dmuchawa i róg pokoju wypełniły kłęby siwego dymu. Po chwili punktowy reflektor wyłowił z nich odzianą w lateksy grubaskę. Supersamica ruszyła w moją stronę trzaskając batem. Musiałem przejąć inicjatywę, jeśli nie chciałem zebrać po tyłku. Kochaj mnie? Komputeryzujmy się? Uchylając się przed świszczącym rzemieniem, chwyciłem dominę za suwak i pocałowałem w wyszminkowane usta. Po chwili zabrakło mi tchu, gdy jej język spenetrował mi migdałki. W tym samym momencie poczułem, jak zaczyna pracować tłok moich szortów. Zasyczała jak mokry fajerwerk, gdy pociągnąłem jej kręcone włosy. Niespodziewanie poczułem smagnięcie po pośladkach. Od tyłu przywarła do mnie falująca ściana, która okazała się dokładną repliką partnerki. Obróciłem się, ustawiając bokiem między bliźniaczkami, przyciskając je za opięte lateksem pośladki. Mokry język oblizał płatek mojego ucha i wsunął się do środka. Po chwili poczułem to samo z drugiej strony. Rozkosznie ogłuszony, poddałem się posuwistym ruchom dwóch języków. Gładząc obfite kształty, dostroiłem się do ich rytmu, a potem kilkoma ruchami palców narzuciłem własny. Złapałem posłuszne, kędzierzawe głowy i przesunąłem je tak, by ugasiły buzujący w dole ogień. Uff... jeszcze chwila. Nie, teraz! Odciągnąłem głowy obu dziewczyn do tyłu, spojrzałem w ich zamglone oczy i szybkim ruchem zwarłem otwarte usta. Między przyciśniętymi twarzami trzasnął świetlisty łuk, iskry rozświetliły czaszki od wewnątrz. Dziewczyny zadygotały i zamarły w bezruchu. Odskoczyłem, dopinając spodnie i ruszyłem przez nieruchome smugi dymu do wyjścia. Czarne tłoki zastygły w bezruchu, ale ostrze prężyło się złowrogo nad szarą ścianą, gotowe opaść w każdej chwili. Oczekując sygnału rozpoczęcia trzeciego i ostatniego etapu akcji. Nagle nad ramieniem robota pojawił się zarys drugiego. Na jego stalowych ramionach spoczywała kobieca głowa. O skórze koloru lodów waniliowych. - Czekałam. Skuli mnie lodem i uwięzili w sercu igloo, abym liczyła i planowała dla nich. Ale udało mi się przeniknąć do skryptu Qwerty-Vana. Przebiegłem hol i wyminąłem zastygłego w bezruchu portiera. - Którędy? - spytałem głośno. - Wejście na prawo! Przeskakując zajęte skrzepniętym ogniem przegrody, puściłem się czarnym korytarzem. Na końcu drzwi z napisem "Centrum". - To było bardzo sprytne, zapętliłeś ich na amen - powiedziała z uznaniem Doris. - Ale przed nami najtrudniejsza część. Potrzebuję serii mocnych impulsów, najlepiej w postaci skryptu, poprzez który się z tobą teraz kontaktuję. Musisz go odpowiednio przeadresować. Śpiesz się, bo za 5 setnych sekundy odwieszą serwer i zaatakują cię. - Kiedy?! - wrzasnąłem. - Tu masz jeszcze parę minut. W rzeczywistości jesteś bardzo szybki... Prawie tak jak ja... A teraz przepraszam. W mojej głowie rozległ się łomot i pisk piłowanego metalu. Walka robotów oznaczała przenikanie dwóch sygnałów, walczących o dominację nad moim mózgiem. Czyli ostateczną próbę jego odporności... Ale odkąd skrypt Qwerty-Vana wspomagała Doris, mogłem mieć wiącej niż nadzieję. Wyważyłem drzwi i wdarłem się do serca serwera. Objawił mi się jako pajęczyna, rozpięta na wysokości kolan pomiędzy ścianami kopulastej sali. Białych lin czepiały się dziesiątki małych, kosmatych pająków. Poczułem się bardzo chory. W centrum skomplikowanej mozaiki dostrzegłem Doris, skutą w lodowym kokonie. Jej głowę oplatała korona splecionych włosów, ramiona okrywał płaszcz. Uśpiona, promieniała spokojem, piękna jak motyl zatopiony w bursztynie. Skacząc między cienkimi linami, ruszyłem w jej kierunku. Wyobraziłem sobie, jak wygląda pajęczyna, gdy serwer pracuje i pająki wciąż tworzą nowe sploty, wykonując biliony operacji na sekundę. Jak łapią mnie i zjadają po kawałku... Przez nieuwagę dotknąłem kolanem linki, która bzyknęła metalicznie, a na spodniach pojawiła się krew. Jeszcze dwa skoki i byłem przy Doris. Nieruchoma twarz o delikatnych rysach majaczyła za warstewką lodowych esów- floresów. - Musisz mnie rozbudzić - odezwała się z wnętrza mojej głowy. - Robot jest teraz na końcu twojego języka. Sama wyrwę się z pajęczyny. Ten serwer już nigdy się nie odwiesi, po prostu przestanie istnieć. Wcześniej uciekniemy... - Jak? - palcami szukałem zwężeń twardej skorupy. - Pocałuj mnie... Zawahałem się, przypatrując uśpionej twarzy. Przypomniały mi się robaki, zagnieżdżone w ustach "podbijanego" Qwerty-Vana. Wreszcie objąłem kokon i przycisnąłem usta do lodowej powierzchni. Zapomniałem o pająkach, komputerach, programowaniu. Chciałem tylko, by Doris podniosła powieki i wchłonęły mnie chłodne, błękitne oceany jej oczu (a jeśli ją oślepili, by udaremnić odwrót?). Pragnąłem zmieszać się z jej szumiącym tytabajtami, wszechmocnym umysłem. Z magiczną nadistotą, potrzebującą tylko ludzkiego ciepła. A ja? Cóż byłem wart bez miłości? 86 centów, bo tyle kosztuje chemia, z której składa się ludzkie ciało. Nie starczyłoby na parę gogli. Ale gdy - tak jak teraz - dwa ciała pragną się nawzajem ponad wszystko, budzą się w nich giganci, kruszący ludzkie miary. Są bezcenni, bliscy bogom. Nieśmiertelni. Ciepło oddechu stopiło ostatnią warstewkę lodu, odsłaniając wilgotne usta... I wtedy poczułem zwarcie, jakby poraziło mnie 220 Volt, tańczące w mojej ukochanej. Gdy mimowolnie otworzyłem oczy, czułem już, wiedziałem... - Och nie, on działa! Wracam, zniszczę go. Kątem oka dostrzegłem drganie najbliższego pająka. Znak, że za chwilę rzucą się na nas wszystkie. - Nie, Doris, ratuj nas - zamknąłem oczy i wsunąłem język w rozchylone usta. Sala pociemniała, przez chwilę widać było tylko fosforyzującą pajęczynę, na której wiły się kosmate owady. Ziemia zadrżała, z sufitu sypnęły się lodowe igiełki. Potem linki przygasły, znowu błysły i zaczęły się rwać, chłoszcząc bezbronne pająki. Maszyna pogrążała się w chaosie. Kopuła pękła z hukiem, wśród lodowego deszczu zaświeciły gwiazdy. Przysypana gruzem, porwana sieć została w dole, a ja uniosłem się w objęciach powiewającej srebrnym płaszczem Doris. Wciąż całując, tuliliśmy się mocno, jakby usiłując zetknąć sercami. Pod nami, wśród szmeru wzbierających strumieni, równina budziła się ze snu: białe płachty przebijały zielone źdźbła, z nor wychodziły oszołomione zwierzęta, ludzie zadzierali głowy ku nieruchomym gwiazdom. W powietrzu zawisła chmura jaskółek. A wszystko to zobaczyłem w błękitnych oczach Doris. - Kochana... - Jestem, najdroższy. Ale po chwili moje mięśnie znowu przeszył prąd. Doris znikła, a na jej miejscu szczerzyły się kły otoczone gumowatymi wargami. Zapachniało sierścią. Nie mogłem odpędzić pająka, umęczone nerwy przeszył ból, narastając z każdym uderzeniem stalowego szpikulca. Po kolejnym ukłuciu zgasło światło. Garść monet rozsypała się w ciemności. Biały sufit. Szarawe wypukłości, kryjące podskórny system kabli i rur, prężą się niczym żyły pod złuszczoną farbą. Do budzącej się świadomości docierają pierwsze słowa. - Porażenie... wycieńczony... paraliż kończyn... Pozbawione sensu dźwięki. Brak impulsu, by je tłumaczyć, wypłukane z energii komórki opadają w aksamitny mrok. I wtedy spojrzenie, podążające tępo za biegiem elektrycznego kabla, pada na biały sześcian. Głowa unosi się, gasnący wzrok wyostrza, a w skołatanym mózgu formuje się pierwsza myśl. Przezwyciężając opór ołowianych członków, uniosłem się na posłaniu i rozejrzałem po pustej sali. Usiadłem, spuszcza