Swanwick Michael - Jest tu ktoś z Utah

Szczegóły
Tytuł Swanwick Michael - Jest tu ktoś z Utah
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Swanwick Michael - Jest tu ktoś z Utah PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Swanwick Michael - Jest tu ktoś z Utah PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Swanwick Michael - Jest tu ktoś z Utah - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michael Swanwick Jest tu ktoś z Utah? Przyjechałem do Manayunk wczesnym wieczorem. Zza kanału, z Schuylkill napływała mgła powoli wpełzając na zbocze. Czerwony neon nad lokalem Keely'ego buczał i potrzaskiwał. Znalazłem miejsce do parkowania pod wiaduktem, nie dalej niż o dwadzieścia jardów. Lokal Keely'ego to piwiarnia w starym stylu, z tych, co to nadal mają specjalne boczne wejście dla dam. Korzystają z niego starsze kobiety z sąsiedztwa, które siedzą nad swoimi kuflami w tylnej salce, nie ośmielając się wejść od frontu, gdzie piją mężczyźni. Jest to spokojne miejsce. Bez telewizora nad barem. Z szafą grającą, która jednak milczała, gdyż w poniedziałkowy wieczór ruch jest niewielki. W tyle sali stoi stół bilardowy. W połowie mojego pierwszego piwa pojawił się ten mały gość. Wetknął głowę przez drzwi, rozejrzał się i wciągnął ją błyskawicznie z powrotem, niczym żółw chowający się do skorupy. Po chwili jego mała okrągła twarz pojawiła się ponownie. Zamrugał oczami i niespokojnie omiótł wzrokiem półki nad barem. Poszedłem w jego ślady i zobaczyłem tylko zwykły zestaw butelek. Wreszcie ten mały gość wszedł do baru na dobre, usiadł na stołku obok mnie i zamówił beczkowe. Przez chwilę obaj piliśmy w milczeniu, potem on wskazał głową półki nad barem. - Nie ma tu telewizora - powiedział, a kiedy kiwnąłem głową dodał - Zauważył pan, jak telewizja wciąga człowieka? Choćby starał się ją ignorować, zawsze w końcu zagapi się w ekran. Był jakiś dziwny. Miał w sobie coś z włóczęgi, jakieś piętno chronicznej biedy i brudu, a jednak ubrany był w modną wiatrówkę, za jaką w śródmieściu trzeba zapłacić przynajmniej dwieście dolarów, a chociaż była podnoszona, to widać było, że on sam ją nosił, a nie znalazł lub odkupił. - To ciekawe - powiedziałem. Przyjrzał mi się przez chwilę. - Dobrze, niech pan posłucha. Czy zwrócił pan uwagę, że niektóre wynalazki techniczne są dla nas jakby za dobre? Tak że człowiek zastanawia się, jak one w ogóle mogą istnieć, bo tak do nas nie pasują jak autobus Greyhounda do starożytnego Rzymu? - Nie - powiedziałem ostrożnie. - Nie mogę powiedzieć, żebym coś takiego zauważył. - Bo pan nie zwraca uwagi - powiedział gniewnie. - Niech pan tylko weźmie komputery, mamy je od niespełna trzydziestu lat, a już są tak małe, że można je nosić na ręku, jak zegarek. A teraz niech pan to porówna ze swoim samochodem i zada sobie pytanie, dlaczego on ma tylko cztery procent sprawności i rozpada się, zanim pan spłaci ostatnią ratę.Czy chce mi pan wmówić, że obie te rzeczy produkują ci sami ludzie? - Chyba pan przesadza - powiedziałem uspokajająco. Mały gość ścisnął kufel aż mu zbielały kostki palców. - Żyjemy w kraju, który nie potrafi wyprodukować przyzwoitej baterii słonecznej, kiedy Arabowie przypierają nas do ściany, a umiemy przesyłać w powietrzu obrazy... i to kolorowe. I skąd się to bierze? Telewizja pojawiła się pewnego dnia w stanie całkowicie gotowym. Nie ewoluowała tak jak, powiedzmy, kino. - Było radio. - Radio! Radio to ja mogę zrobić z agrafki, gumki do wycierania i kryształka kwarcu. A spotkał pan kiedyś kogoś, kto naprawdę rozumie, jak działa telewizja, kogoś, kto potrafiłby sam ją zbudować? - No, wie pan... - A jak się o tym poczyta, to wszystko staje się jeszcze dziwniejsze. Czy pan wie, co ogląda, kiedy pan siedzi przed ekranem telewizora? - Obrazki. - Wcale nie. Widzi pan jedną małą plamkę światła. Ta plamka przebiega wszystkie 525 linii pańskiego ekranu sześćdziesiąt razy na sekundę rozjaśniając się i przygasając, a pański mózg układa sobie z tego obrazki. Naprawdę nie ma żadnego obrazu tylko ta mała plamka światła, która pana jakby hipnotyzuje, rozumie pan? A ponieważ obraz powstaje w pańskiej głowie, to znaczy, że przedostaje się tam poza pańską kontrolą. Dlatego wierzy pan w niego, mimo że zaprzecza pańskim faktycznym obserwacjom. - Chyba nie ogląda pan zbyt dużo telewizji? Westchnął i zwiesił nos nad kuflem. - Oglądałem jak wszyscy. Cztery, może pięć godzin dziennie. Wybrałem się kiedyś na wycieczkę w góry do stanu Wyoming, żeby pobyć w samotności i zabrałem telewizor na baterie. Jako coś zupełnie naturalnego. Drugiego dnia przypadkiem strąciłem go do przepaści. Ale byłem na siebie wściekły! Mało co nie wróciłem do domu. Ale tyle już wydałem na tę wycieczkę, że pojechałem dalej bez telewizora. I wie pan co? Po tygodniu poczułem się znacznie lepiej bez ciągłego jazgotu tego cholernego pudełka. Poprawił mi się wzrok, miałem więcej energii, lepiej mi się myślało. Ale przez cały ten czas znajdowałem się na odludziu. Dopiero kiedy wróciłem do miejsca, gdzie zostawiłem samochód, prawda wyszła na jaw. - Jaka prawda? - Po pierwsze, nie byłem wcale w Wyoming, tylko w Ohio. Nie wytrzymałem i roześmiałem się. Mały posłał mi gniewne spojrzenie. - Dobrze, dobrze, ale można się chyba przestraszyć, kiedy się okazuje, że w sklepach, pensjonatach, ośrodkach turystycznych wszyscy rozmawiają tak, jakby byli w Wyoming, ale na ulicach wszyscy są w Ohio. A jeśli się kogoś o to spytało, spoglądał na ciebie nieprzytomnym wzrokiem i odchodził. - Tu mój sąsiad z wyrazem beznadziei utopił wzrok w kuflu. - Po jakimś czasie zauważyłem, że ludzie są nieco bardziej przytomni, jeśli przez kilka godzin nie oglądali telewizji i wtedy mnie olśniło. Zrozumiałem, że ktoś manipuluje naszą rzeczywistością dla sobie wiadomych celów i postanowiłem odkryć, co jest grane. Wyciągnąłem swoje oszczędności z banku i wyruszyłem na wędrówkę. - Uśmiechnął się z politowaniem. - Na odkrycie Ameryki. Tyle że jej nie znalazłem. Pan dużo podróżuje? - Jestem komiwojażerem, trochę jeżdżę. - Czy zauważył pan, jak jakieś dziesięć lat temu jakość życia w Nowym Jorku spadła na łeb na szyję? Przecież kiedyś była to Królowa Miast, Wielkie Jabłko, nie? Jakim cudem tak szybko zeszło na psy? Pojechałem więc do Nowego Jorku, popatrzyłem i wie pan, co zobaczyłem? - Co takiego? - spytałem. - Krater. Około mili średnicy i radioaktywny jak diabli. Stanąłem na skraju i spojrzałem w dół przez obłoki pary, a tam na dnie tylko błękitna poświata. To wszystko, co zostało z Manhattanu. - Chwileczkę - powiedziałem - byłem tam w zeszłym tygodniu. Potrząsnął głową bez cienia wątpliwości. - Nie, to był Newark. Przenieśli tam giełdę i banki, zmienili parę drogowskazów i zahipnotyzowali wszystkich, żeby myśleli, że są w Nowym Jorku. - E, niech pan da spokój. Miliony ludzi wyjeżdżają i przyjeżdżają do Nowego Jorku każdego dnia. Czegoś takiego nie można zatuszować. - Można, jeśli rozporządza się telewizją. Niech pan posłucha, widziałem rzeczy, od których mózg się lasuje. Czy wie pan, że w Północnej Dakocie stacjonują chińskie wojska komunistyczne? Cały stan jest pod okupacją! Są tam obozy koncentracyjne, niewolnicza praca i... A Utah? Czy spotkał pan kiedyś kogoś z Utah? - Nie przypominam sobie... Kiwnął głową. - Jasne, że nie! Mój Boże, czego ja się naoglądałem. W zeszłym miesiącu w Los Angeles widziałem, jak prezydent Stanów Zjednoczonych wręczał klucze do miasta Adolfowi Hitlerowi... publicznie, proszę pana! Poza małą grupą wiwatujących nikt nie zwracał uwagi. - To niemożliwe, Reagan by nigdy... - zacząłem. - Nie mówię o tym podstawionym aktorzynie, prawdziwy prezydent. Nixon. - Umilkł na chwilę i zapatrzył się w piwo. - Hitler był na wózku, w białym garniturze. Wyglądał na pełną sklerozę. - No i co pan robi w tej sprawie? - przerwałem mu. - Bo chyba pan coś robi? Mały gość opuścił głowę zawstydzony. - Prawdę mówiąc - przyznał - nie wiem co robić. Nie jestem typem bohatera. Zaglądam do barów i jeżeli znajdę miejsce bez piekielnego telewizora, wdaję się w rozmowy. Tłumaczę ludziom, że gdyby wyrzekli się telewizji na kilka tygodni, odzyskaliby wolność. Może gdyby było nas więcej, moglibyśmy coś wspólnie zrobić. - Rozumiem. Czy ma pan wielu nawróconych? - Ani jednego - powiedział z autentycznym przygnębieniem. - Powiem panu coś, co może panu poprawi humor - oświadczyłem. - Ja rezygnuję z telewizji, od zaraz! Mały jegomość zajrzał mi głęboko w oczy i była w nim jakaś godność porażki w tym momencie. - Na pewno nie - powiedział. - Obieca pan a potem wróci pan do domu albo do swojego pokoju hotelowego i włączy pan telewizor nawet o tym nie myśląc. - Skończył swoje piwo i zostawił na barze ćwierć dolara napiwku. - Ale przynajmniej próbowałem i Bóg mi świadkiem, że to jest wszystko, czego od człowieka można wymagać. Zsunął się ze swojego stołka. - Sam - powiedziałem niby nigdy nic - chciałbym ci coś pokazać. Odwrócił się zdumiony. - Skąd pan zna moje... Wyjąłem z kieszeni aparacik. Był mały, wielkości paczki papierosów i miał dwucalowy ekranik. - Widziałeś to kiedyś? - spytałem. - Prosto z taśmy produkcyjnej. Za rok wszyscy będą takie mieli. - Pomachałem mu powoli aparatem przed nosem. Usiłował uciec wzrokiem na boki, ale na próżno. Jego oczy przykuła mała poruszająca się plamka. - Bomba, co? - Uśmiechnąłem się. Miałem wszelkie powody do zadowolenia. Kiedy natrafiłem na jego ślad w Utah, myślałem, że go już nigdy nie znajdę. Na jego czole wystąpiły krople potu. Zacisnął zęby, ale nie mógł oderwać oczu od ekranu. - Kim wy jesteście? - spytał przez ściśnięte gardło. - Kim my jesteśmy, Sam? Jesteśmy kimś ważnym. Kimś, kto stoi za korporacjami ponadnarodowymi. Kimś, kto wszystkim kieruje. Głosem, który ci szepce do ucha "Co cię obchodzi, kim my jesteśmy?" Nie wiedziałem, co z tego do niego dociera, oczy szybko mu mętniały, ale ku mojemu zdziwieniu zdołał jeszcze powiedzieć - A teraz mnie zabijesz. - Sądząc z tonu było mu to już obojętne. - Och, Sam - pogłaskałem go po głowie. - Wyobraź sobie, że prowadzisz hodowlę psów i jeden z nich podkopał się pod ogrodzenie, utknął pod siatką i nie może się wydostać. Czy ty byś go za to zabił? Nie oczekiwałem odpowiedzi i nie dostałem odpowiedzi. - Przecież nie - odpowiedziałem za niego. - Masz - włożyłem mu aparat do ręki. - To prezent dla ciebie. Stał półprzytomny, zapatrzony. Wszystkie wątpliwości, lęki i niepokojące wspomnienia powoli odchodziły w niebyt. Już w drzwiach odwróciłem się. - Pokaż to swoim znajomym - powiedziałem.