Sullivan Michael - Królewska krew; Wieża elfów
Szczegóły |
Tytuł |
Sullivan Michael - Królewska krew; Wieża elfów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sullivan Michael - Królewska krew; Wieża elfów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sullivan Michael - Królewska krew; Wieża elfów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sullivan Michael - Królewska krew; Wieża elfów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Sullivan Michael J.
Odkrycia Riyrii tom 1-2
Królewska krew
Wieża elfów
Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co
pokochaliście fantasy!
Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy
element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce’a i Hadriana. Ci
nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą
duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą!
Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.
KRÓLEWSKA KREW
Strona 3
Tom pierwszy
Odkryć Riyrii
Mojej żonie Robin (najwspanialszej wielbicielce, recenzentce, konsultantce i agentce prasowej),
której ciężka praca i zaangażowanie sprawiły, że to wszystko stało się możliwe.
I mojej córce Sarah, która nie chciała przeczytać niniejszej opowieści przed jej opublikowaniem.
Rozdział 1
Strona 4
Skradzione listy
W ciemności Hadrian niewiele mógł dostrzec, ale słyszał
trzask gałązek, chrzęst liści i szelest trawy. Zorientował się, że napastników jest kilku, więcej niż
trzech, i że się zbliżają.
- Niech żaden z was się nie rusza - rozkazał szorstki głos dobiegający z mroku. - Mierzymy do was z
łuków i zabijemy was w siodłach, jeśli spróbujecie uciekać.
Hadrian zauważył jedynie niewyraźny ruch wśród nagich gałęzi.
- Po prostu trochę was odciążymy. Nikomu nie musi się stać krzywda. Wykonujcie moje polecenia,
jeśli wam życie miłe, bo inaczej zginiecie.
Hadrian czul ucisk w dołku, ponieważ wiedział, że to jego wina. Zerknął na Royce'a, który siedział
na siwku obok niego z twarzą ukrytą pod kapturem. Przyjaciel pochylił głowę i lekko nią pokręcił.
Hadrian nie musiał widzieć wyrazu jego twarzy, by wiedzieć, co Royce myśli.
- Przepraszam - powiedział.
Royce nie odpowiedział i dalej kręcił głową. Z przodu drogę zagradzała im ściana wzniesiona ze
świeżo ściętych krzewów.
Za plecami mieli długi
pusty trakt skąpany w blasku księżyca. W zagłębieniach i parowach zebrała się mgła, w oddali
szumiał strumyk.
Znajdowali się na starej południowej drodze przypominającej tunel wyrąbany pośród lasu.
Zwisające nad nią smukłe gałęzie dębów i jesionów trzeszczały teraz na zimnym jesiennym wietrze.
Od najbliższego miasta dzieli! ich dzień drogi i Hadrian nie przypominał sobie, by ostatnio mijali
jakieś gospodarstwo. Byli zdani na siebie - na tym odludziu, w jednym z tych miejsc, gdzie ciał się
nigdy nie znajduje.
Szelest deptanych liści robi! się coraz głośniejszy, aż w końcu w wąskim pasie światła księżyca
ukazali się złodzieje z obnażonymi mieczami. Hadrian naliczył czterech. Mieli szorstkie, nieogolone
twarze i szorstkie ubrania ze skóry i wełny - poplamione, znoszone i brudne. Jedyna wśród nich
dziewczyna trzymała łuk z naciągniętą cięciwą, celując prosto w nich. Tak jak kompani nosiła
spodnie i buty z cholewami.
Miała splątane włosy i była cała ubłocona, jakby sypiali w ziemiankach.
- Chyba nie mają dużo pieniędzy - ocenił ich mężczyzna ze spłaszczonym nosem.
Przewyższa! Hadriana wzrostem o kilka centymetrów i by!
Strona 5
największym członkiem bandy. Mial gruby kark i ręce jak bochenki. Wydawało się, że rozcięcie na
jego dolnej wardze pochodzi z tego samego okresu co złamanie nosa.
- Ale mają torby z ekwipunkiem - zauważyła dziewczyna.
Tembr jej głosu zaskoczył Hadriana. Była młoda i mimo tego całego brudu ładna, prawie jak
dziecko, lecz mówiła tonem agresywnym, a nawet wrednym.
- Tylko patrzcie, co tu mają. Po co tyle sznura?
Hadrian nie wiedział, czy pytanie było skierowane do niego, czyjej kompanów. W każdym razie nie
zamierzał odpowiadać.
Zastanawiał się, czy nie zażartować, ale dziewczyna nie wyglądała na taką, którą można oczarować
komplementem i uśmiechem. Na dodatek teraz celowała w niego, a jej ręka mogła już być zmęczona.
- Zamawiam wielki miecz, który ten tu ma na plecach -
oświadczy! plaskonosy. - Będzie w sam raz dla mnie.
- Ja wezmę jego pozostałe dwa - oznajmił napastnik z blizną, która zaczynała się na brodzie, biegła
lekko na skos przez policzek i mostek nosa i kończyła się nad okiem.
Dziewczyna skierowała strzałę na Royce'a.
- Ja chcę pelerynę tego małego. Będę ładnie wyglądać w takim eleganckim czarnym kapturze.
Stojący najbliżej Hadriana mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami i spaloną od słońca skórą
wydawał się najstarszy z nich. Zrobił krok w jego stronę i chwycił konia za wędzidło.
- A teraz uważaj. Sprzątnęliśmy masę ludzi na tej drodze.
Głupich, którzy nie chcieli słuchać. Nie chcesz być głupi, co?
Hadrian pokręcił głową.
- Dobra. To teraz rzućcie broń - rozkazał złodziej - i złaźcie z koni.
- Co ty na to, Royce? - spytał Hadrian. - Może dajmy im trochę grosza, żeby nikomu nie stała się
krzywda.
Royce podniósł głowę i spojrzał spod kaptura. W jego oczach płonął gniew.
- Nie chcemy przecież kłopotów, prawda?
- Mnie lepiej nie pytaj o zdanie - odpowiedział Royce.
- A więc nie ustąpisz?
Strona 6
Cisza. Hadrian znów pokręcił głową i westchnął.
- Dlaczego musisz wszystko tak utrudniać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć na
chleb dla rodziny.
Jak możesz im tego żałować? Nadchodzi zima, a czasy są ciężkie. - Spojrzał na złodziei. - Mam
rację?
- Ja nie mam rodziny - odpowiedział płaskonosy - a większość pieniędzy przepijam.
- Nie ułatwiasz sprawy - ostrzegł go Hadrian.
- Nawet nie próbuję. Albo zrobicie, co każę, albo wypatroszymy was na miejscu - oznajmi! i w celu
podkreślenia groźby wyjąl zza pasa długi sztylet i przeciągnął nim ze zgrzytem po ostrzu swojego
miecza.
Zimny wiatr wył wśród drzew, targając gałęziami i zrywając listowie. Czerwonozłote liście fruwały
i wirowały, gnane podmuchami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku odezwała się sowa.
- Może damy wam połowę naszych pieniędzy? Moją połowę. W ten sposób nie będziecie całkowicie
stratni.
- Nie prosimy o połowę - rzekł rabuś trzymający wierzchowca Hadriana. - Chcemy wszystko, razem
z tymi końmi.
- Chwileczkę. Zabieranie niewielkich pieniędzy to nic złego, ale kradzież koni? Jeśli was złapią,
zawiśniecie. A zapewne wiecie, że zgłosimy napad w najbliższym miasteczku.
- Pochodzicie z północy, tak?
- Tak, wczoraj wyjechaliśmy z Medfordu. Złodziej skinął
głową i Hadrian zauważył mały
czerwony tatuaż na jego szyi.
- Widzicie, to jest wasz problem. - Na jego twarzy pojawił
się wyraz współczucia, co sprawiało, że
wydawał się jeszcze groźniejszy. - Pewnie jedziecie do Colnory. To ładne miasto. Mnóstwo
sklepów. Mnóstwo wyfiokowanych bogaczy. Mnóstwo interesów i mnóstwo podróżnych na tej
drodze, przewożących najróżniejsze towary na sprzedaż dla gogusiów. Ale chyba jeszcze nie byliście
na południu, co ? W Melen-garze król Amrath każe żołnierzom patrolować drogi. Ale tu, w Warric,
jest trochę inaczej.
Płaskonosy podszedł bliżej i oblizał rozciętą wargę, przyglądając się mieczowi na plecach Hadriana.
Strona 7
- Chcesz powiedzieć, że kradzież jest legalna?
- Nie, ale król Ethelred mieszka w Aąueście, a to strasznie daleko stąd.
- A hrabia Chadwick? Nie zarządza tymi ziemiami w imieniu króla?
- Archie Ballentyne? - Na wspomnienie tego nazwiska pozostali złodzieje zachichotali. - Archie ma
gdzieś, co się dzieje z prostym ludem. Jest za bardzo zajęty dobieraniem sobie fatałaszków. - Rabuś
uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe krzywe zęby. - Więc rzućcie miecze i złaźcie z koni.
Potem możecie iść do zamku Ballentyne'ów, zapukać do drzwi starego Archiego i przekonać się, co
postanowi. -
Kolejna salwa śmiechu. - Jeżeli to miejsce nie wydaje się wam najlepsze na rozstanie ze światem, to
róbcie, co każę.
- Miałeś rację, Royce - przyznał Hadrian zrezygnowanym głosem. Odpiął pelerynę i przewiesił przez
siodło z tyłu. -
Powinniśmy zjechać z drogi, ale przecież jesteśmy na kompletnym odludziu. Jakie mieliśmy szanse?
- Zważywszy, że teraz nas okradają, to chyba całkiem spore.
- Co za ironia. Riyria ofiarą rabunku. To prawie zabawne.
- Wcale nie zabawne.
- Powiedziałeś „Riyria"? - spytał złodziej trzymający konia Hadriana i ten przytaknął, zdjął rękawice
i zatknął je za pas.
Mężczyzna puścił wędzidło i zrobił krok do tyłu.
- Co się dzieje, Will? - spytała dziewczyna. - Co to jest Riyria?
- Tak się zwie dwóch ludzi w Melengarze. - Spojrzał w stronę pozostałych i trochę zniżył głos. -
Mam tam znajomych, pamiętasz? Mówią, że dwóch facetów, którzy się nazywają Riyria, pracuje
poza Medfordem i że kazali mi zejść sobie z drogi, gdybym ich kiedykolwiek spotkał.
- To jak myślisz, Will? - spytał rabuś z blizną.
- Może powinniśmy usunąć krzaki i pozwolić im przejechać.
- Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch - zauważył
płaskonosy.
- Ale to Riyria.
Strona 8
- Co z tego?
- Moi koledzy na północy nie są głupi i radzili wszystkim trzymać się z dala od nich. Nie są też
strachliwi. Więc jeśli każą ich unikać, to nie bez powodu.
Płaskonosy znów spojrzał na nich krytycznie.
- Dobra, ale skąd wiecie, że to są właśnie ci dwaj?
Wierzycie im na słowo?
Will skinął w kierunku Hadriana.
- Popatrz na jego miecze. Człowiek z jednym mieczem może umieć się nim posługiwać, ale równie
dobrze i nie. Z
dwoma mieczami raczej nie ma pojęcia o sztuce walki, ale chce, żebyś myślał inaczej. Ale ktoś z
trzema mieczami... To spory ciężar i nikt nie dźwiga z sobą tyle żelastwa, jeśli nie zarabia nim na
życie.
Hadrian zgrabnym ruchem dobył dwa miecze przypięte po swoich bokach. Obrócił rękojeść jednego
w dłoni.
- Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. - Spojrzał na Willa. - Możemy
zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować.
Rabusie spojrzeli niepewnie po sobie.
- Will? - spytała dziewczyna wciąż z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale teraz wyglądająca na
znacznie mniej pewną siebie.
- Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im przejechać
- postanowił Will.
- Na pewno? - spytał Hadrian. - Ten miły jegomość z przetrąconym nosem wydaje się zdecydowany
chwycić za miecz.
- W porządku - zgodził się płaskonosy, spojrzawszy na klingi Hadriana, kiedy wypolerowana stal
błysnęła w świetle księżyca.
- Skoro jesteście pewni.
Wszyscy rabusie skinęli głowami i Hadrian schował broń.
Will wbił swój miecz w ziemię i idąc pospiesznie do tarasującej drogę zapory z gałęzi, przywołał
skinieniem pozostałych.
Strona 9
- Źle się do tego zabieracie - oznajmił głośno Royce.
Złodzieje się zatrzymali i podnieśli z niepokojem głowy. - Nie chodzi o uprzątnięcie krzaków, tylko
napad.
Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas zajść z obu stron.
- I, Williamie... bo masz na imię William, prawda?
- spytał Hadrian.
Mężczyzna skrzywił się i przytaknął.
- Williamie, większość ludzi jest praworęczna, więc należy zachodzić ich z lewej strony. To
postawiłoby nas w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w niewygodnej pozycji. A
łucznicy powinni być z prawej strony.
- I dlaczego tylko jeden łuk? - spytał Royce. - Mogłaby trafić tylko jednego z nas.
- Nawet tego by nie mogła - zaprzeczył Hadrian. -
Zauważyłeś, jak długo trzymała napiętą cięciwę? Albo jest niewiarygodnie silna - w co wątpię - albo
to luk własnej roboty, z lichego drewna i strzała z niego nie poleci nawet na metr. Robiła to tylko na
pokaz. Wątpię, czy kiedykolwiek wypuściła z niego strzałę.
- Właśnie że tak - odparła. - Świetnie strzelam. Hadrian pokręcił głową, patrząc na nią z uśmiechem.
- Trzymałaś palec wskazujący na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła strzałę, lotki otarłyby
ci się o niego i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie celowałaś.
Royce skinął głową.
- Kupcie kusze. Następnym razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka bełtów w pierś każdej
z ofiar. Ta cała gadanina to głupota.
- Royce! - skarcił go Hadrian.
- No co? Zawsze powtarzasz, że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się być pomocny.
- Nie słuchajcie go. Jeżeli chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody.
- Tak, następnym razem zatarasujcie drogę drzewem -
potwierdził Royce i wskazując ręką gałęzie, dodał: - To jest żałosne. I na litość Maribora, zasłońcie
twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was zapamiętać. Być może Ballentyne nie
pofatyguje się, żeby was ścigać za kilka drobnych rozbojów na gościńcu, ale pewnego dnia
wejdziecie do gospody i ktoś
Strona 10
wam wbije nóż w plecy. Byłeś w Szkarłatnej Ręce, prawda?
- zwrócił się Royce do Williama.
Ten drgnął zaskoczony i puścił gałąź, którą właśnie odciągał.
- Nikt o tym nie wspominał - powiedział.
- Nie było potrzeby. W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie ten głupi tatuaż na
szyi. - Royce zwrócił się do Hadriana: - Mają przez to wyglądać na twardzieli, ale jedyny skutek jest
taki, że łatwo rozpoznać w nich złodziei. Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli
się nad tym głębiej zastanowić.
- To ma być wytatuowana ręka? - zdziwił się Hadrian. -
Myślałem, że to czerwony kogucik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens.
Royce spojrzał z powrotem na Willa i przechylił głowę na jedną stronę.
- Faktycznie przypomina kogucika.
Will zakrył dłonią szyję. Po usunięciu ostatniego krzaka spytał:
- Kim wy naprawdę jesteście? Co to właściwie jest Riyria?
W Ręce nigdy mi nie powiedzieli. Kazali tylko trzymać się z daleka.
- Nie jesteśmy nikim niezwykłym - odparł Hadrian. - Ot, dwóch podróżnych rozkoszujących się
przejażdżką w chłodny jesienny wieczór.
- Ale mówiąc poważnie - dodał Royce - musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie dalej się tym
zajmować. My skorzystamy z waszej rady.
- Jakiej rady?
Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą.
- Zamierzamy złożyć wizytę hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie wspomnimy o was.
Archibald Ballentyne trzyma! w rękach klucz do wielkiego świata - piętnaście skradzionych listów.
Każdy pergamin zapisany był z wielką starannością drobnym, ładnym pismem.
Patrząc na nie, odnosił wrażenie, że dla ich autora słowa miały głęboki sens i przekazywały piękną
prawdę. Archibald zaś uważał treść za bzdury, ale zgadzał się, że listy miały nie-zmierną wartość.
Wziął łyk koniaku, przymknął oczy i się uśmiechnął.
- Milordzie?
Strona 11
Spojrzał chmurnie na zbrojnego.
- O co chodzi, Bruce?
- Przyjechał markiz.
Na usta Archibalda wrócił uśmiech. Starannie złożył listy, obwiązał je niebieską wstążką i włożył do
sejfu. Zamknął
ciężkie żelazne drzwiczki, przekręcił klucz w zamku i dla pewności szarpnął dwukrotnie za uchwyt.
Następnie ruszy! na dół, aby przywitać gościa.
W holu dostrzegł z daleka Wiktora Lanaklina. Przystanął i obserwował, jak stary człowiek chodzi
tam i z powrotem.
Sprawiało mu to satysfakcję. Choć markiz posiadał wyższy tytuł, nigdy mu nie imponował. Może
kiedyś był dumnym, przerażającym czy nawet mężnym człowiekiem, ale ten czas dawno minął i
przymioty te zastąpiły siwe włosy i przygarbione plecy.
- Czy mogę zaproponować coś do picia waszej lor-dowskiej mości? - zapytał markiza nieśmiały
major-domus, skłoniwszy się ceremonialnie.
- Nie, ale możesz przyprowadzić swojego hrabiego - odparł
władczym tonem markiz. - A może mam go sam poszukać?
Majordomus aż się skulił.
- Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyjdzie, sir -
odpowiedział na to i wyszedł pospiesznie przez drzwi po drugiej stronie holu.
- Markizie! - zawołał Archibald uprzejmie, podchodząc do gościa. - Tak się cieszę, że przyjechałeś...
I to tak szybko.
- Wydajesz się zdziwiony - rzekł Wiktor ostrym tonem, po czym potrząsnął pięścią, w której trzymał
zmięty pergamin, i dodał: - Przysyłasz mi taką wiadomość i sądzisz, że będę zwlekał? Archie, żądam,
abyś mi wyjaśnił, co się dzieje.
Archibald ukrył pogardę, jaką wywołał u niego przydomek z dzieciństwa. Wymyśliła go nieżyjąca już
matka i nigdy jej tego nie wybaczy. W młodości tak się do niego zwracali wszyscy, od rycerzy po
służących, i zawsze dotykało go takie spoufalenie się. Kiedy otrzymał godność hrabiego, ustanowi!
w Chadwick prawo, zgodnie z którym każdy, kto użyje tego przydomka, zostanie ukarany chłostą. Nie
miał jednak takiej władzy, aby wyegzekwować je na markizie, i był pewny, że Wiktor celowo użył
tego określenia.
Strona 12
- Spróbuj się uspokoić, Wiktorze.
- Przestań mnie uspokajać! - Glos markiza odbił się echem od kamiennych ścian. Podszedł bardzo
blisko do hrabiego i spojrzą! mu groźnie w oczy. - Napisałeś, że chodzi o przyszłość mojej córki
Alendy, i wspomniałeś o dowodzie.
Muszę wiedzieć, czy coś jej grozi, czy nie.
- Niewątpliwie tak - odparł hrabia spokojnie - ale nie bezpośrednio. Nikt nie planuje porwania jej
ani zabicia, jeżeli tego się obawiasz.
- To po co przysłałeś mi tę wiadomość? Przez ciebie kazałem gnać stangretowi na złamanie karku.
Jeżeli nie było ku temu powodu, pożałujesz...
Archibald uniósł rękę, nie pozwalając markizowi na dokończenie groźby.
- Zapewniam cię, Wiktorze, że jest powód. Przejdźmy jednak najpierw do zacisza mojego gabinetu,
gdzie ci go przedstawię.
Wiktor spojrzał na niego ponuro, ale skinął głową na znak zgody.
Przemierzyli hol i dużą salę przyjęć, a następnie przeszli do części mieszkalnej zamku, gdzie wystrój
wnętrz radykalnie się zmienił. W sali recepcyjnej ściany upiększone były misternymi gobelinami i
ozdobną kamieniarką, a podłogi wyłożone marmurem. Poza nią jednak nie było widać przepychu;
dominowały gołe mury z kamienia.
Zamek Ballentyne'ów był pospolity pod każdym względem.
Żaden wielki król czy bohater nie nazwał go nigdy domem, nie wiązała się też z nim żadna legenda,
opowieść o duchach czy bitwa. Był to doskonały przykład przeciętności i prozaiczności.
Po kilku minutach wędrówki korytarzami hrabia zatrzymał
się przed masywnymi żeliwnymi drzwiami, których zawiasy przykręcono imponująco wielkimi
śrubami. Nie było widać zasuwy ani klamki. Po obu stronach wejścia stało dwóch dużych
ciężkozbrojnych strażników z halabardami. Gdy hrabia się zbliżył, jeden z nich zastukał trzy razy w
drzwi.
Otworzyło się okienko i po chwili na korytarzu rozległy się szczęk odsuwanego rygla i przeraźliwe
zaskrzypienie meta-lowych zawiasów.
Wiktor zasłonił rękami uszy.
- Na Mara! Każ służącemu się tym zająć!
- Przenigdy - odparł Archibald. - To wejście do Szarej Wieży, mojego prywatnego gabinetu. To
moja, że tak powiem, bezpieczna przystań. Chcę słyszeć odgłos otwierania tych drzwi z każdego
Strona 13
miejsca w zamku.
Stojący po drugiej stronie Bruce powitał obu mężczyzn głębokim ukłonem. Trzymając przed sobą
latarnię, poprowadził ich w górę szerokimi spiralnymi schodami.
W połowie wysokości wieży Wiktor zwolnił kroku i wydawało się, że z trudem oddycha. Archibald
z grzeczności się zatrzymał.
- Muszę przeprosić cię za tę wyczerpującą wspinaczkę. Ja sam już tego nie zauważam, bo
wchodziłem tymi schodami z tysiąc razy. Gdy mój ojciec piastował godność hrabiego, tylko tutaj
mogłem być przez chwilę sam. Nikomu nie chciało się tracić czasu ani sił na wdrapywanie się po
tych schodach na górę. Choć wieża ta nie jest tak majestatyczna jak Koronna w Ervanonie, jest
najwyższa w moim zamku.
- Czy niektórzy nie przychodzą tu tylko po to, żeby podziwiać widok ze szczytu? - zastanawiał się
głośno Wiktor.
Hrabia się zaśmiał.
- Można by tak pomyśleć, ale nie ma tu okien, dzięki czemu to doskonale miejsce na prywatny
gabinet. Kazałem wstawić dodatkowe pary drzwi, aby zabezpieczyć drogie mi rzeczy.
Po dotarciu na szczyt schodów napotkali jedne z nich.
Archibald wyjął z kieszeni duży klucz, otworzył drzwi i gestem zaprosił markiza do środka. Bruce
pozostał na zewnątrz.
Znaleźli się w dużym kolistym pomieszczeniu z rozległym sufitem. Było w nim niewiele mebli:
wielkie zagracone biurko, dwa wyściełane krzesła przy niewielkim kominku i filigranowy stolik
między nimi. Za prostą mosiężną siatką osłaniającą palenisko płonął ogień oświetlający większą
część gabinetu. Rozmieszczone wzdłuż ścian świece dostarczały światła do pozostałych miejsc i
wypełniały komnatę przyjemnym, intensywnym zapachem miodu i sa-lifanu.
Zauważywszy, że Wiktor przygląda się stosowi różnych zwojów i map na biurku, Archibald się
uśmiechnął.
- Bez obaw, panie. Wszystkie naprawdę kompromitujące plany zawładnięcia światem ukryłem przed
twoim przybyciem. Usiądź, proszę. - Wskazał krzesła przy kominku.
- Odpręż się po długiej podróży, a ja przygotuję trunek.
Starszy mężczyzna nachmurzył się i mruknął:
- Dość już tych wybiegów i ceregieli. Wyjaśnij, o co chodzi.
Archibald zignorował ton markiza. Tuż przed triumfem mógł sobie pozwolić na łaskawość. Zaczekał,
aż markiz usiądzie.
Strona 14
- Zapewne wiesz, że od jakiegoś czasu interesuję się twoją córką Alendą - stwierdził, podchodząc do
biurka, aby nalać dwa kieliszki koniaku.
- Tak, wspominała mi o tym.
- Czy powiedziała, dlaczego odrzuciła moje zaloty?
- Nie lubi cię.
- Słabo mnie zna - skontrował Archibald, unosząc palec wskazujący.
- Archie, czy to jest powód twojego zaproszenia?
- Markizie, byłbym wdzięczny, gdybyś zwracał się do mnie po imieniu. Niestosowne jest używanie
przydomka, ponieważ mój ojciec nie żyje i teraz ja noszę tytuł. W każdym razie twoje pytanie ma
związek ze sprawą. Jak wiesz, jestem dwunastym hrabią Chadwick. Przyznaję, nie jest to wielki
majątek, a Ballenty-ne'owie nie należą do najbardziej wpływowych rodów, ale moja pozycja nie jest
bez znaczenia.
Podlega mi pięć wsi i dwanaście przysiółków, a także ważne strategicznie wyżyna Senon. Obecnie
mam pod komendą ponad sześćdziesięciu zawodowych zbrojnych i mogę liczyć na lojalność
dwudziestu rycerzy - w tym sir Endena i sir Brecktona, być może dwóch najznakomitszych spośród w
ogóle żyjących. Eksport wełny i skór z Chadwick stanowi obiekt zazdrości całego Warric. Mówi się
O urządzeniu igrzysk letnich na trawniku, przez który przechodziłeś w drodze do mojego zamku.
- Tak, Archie, to znaczy, Archibaldzie, dobrze znam pozycję Chadwick w świecie. Nie musisz mnie
w tej kwestii pouczać.
- Czy wiesz również, że bratanek króla Ethelreda niejednokrotnie gościł tu na obiedzie? Lub że
książę i księżna Rochelle chcieli zjeść o obiad ze mną na tego-rocznych zimonaliach?
- Archibaldzie, to już się robi męczące. O co ci chodzi?
Hrabia zmarszczył czoło, widząc, że jego słowa nie zrobiły na markizie wrażenia. Podał mu
kieliszek, usiadł
na drugim krześle i wypił mały łyk trunku.
- Zważywszy na moją pozycję, reputację i obiecującą przyszłość... Dlaczego Alenda miałaby mnie
odrzucać? Na pewno nie z powodu mojego wyglądu. Jestem młody, przystojny i noszę
najwytworniejsze importowane stroje z najdroższych jedwabi. Pozostali zalotnicy są starzy, grubi lub
łysi, a niektórzy uosabiają wszystkie te przywary naraz.
- Może zwraca uwagę nie tylko na wygląd i bogactwo -
zasugerował Wiktor. - Kobiety nie zawsze myślą o polityce i władzy. Alenda należy do dziewcząt,
Strona 15
które idą za głosem serca.
- Ale spełnia też życzenia ojca, prawda?
- Nie rozumiem.
- Gdybyś jej zasugerował, wyszłaby za mnie. Mógłbyś jej to nakazać.
- A więc dlatego mnie tu ściągnąłeś? Przykro mi, Archibaldzie, ale zmarnowałeś swój i mój czas.
Nie zamierzam jej zmuszać do poślubienia kogokolwiek, a zwłaszcza ciebie. Nienawidziłaby mnie
do końca życia. A ja bardziej dbam o uczucia mojej córki niż polityczne implikacje jej małżeństwa.
Tak się składa, że hołubię Alendę. Ze wszystkich moich dzieci to ona jest moją największą radością.
Archibald, rozważając słowa Wiktora, upił kolejny łyk koniaku. Postanowił podejść do tematu z
innej strony.
- A gdyby to było dla jej dobra? Żeby ocalić ją przed nieszczęściem.
- Przyjechałem tu, bo ostrzegłeś mnie o niebezpieczeństwie.
Wyjaśnisz mi w końcu, o co chodzi, czy chciałbyś się przekonać, czy staruszek potrafi jeszcze władać
mieczem?
Archibald zignorował groźbę, bo wiedział, że jest bez pokrycia.
- Po kilkakrotnym odrzuceniu moich zalotów domyśliłem się, że coś jest nie w porządku. Jej
zachowanie było nieracjonalne. Spójrz na mnie. Jestem bogaty i przystojny.
Mam koneksje i moja gwiazda świeci coraz jaśniej. I odkryłem prawdziwy powód odmowy
twojej córki: już się związała z kimś innym. Ma romans, potajemny romans.
- Trudno mi w to uwierzyć - oznajmił Wiktor. - O nikim mi nie wspominała. Gdyby ktoś ją
zainteresował, powiedziałaby mi o tym.
- Nic dziwnego, że trzyma jego tożsamość w tajemnicy.
Wstydzi się. Wie, że ich związek zhańbi twoją rodzinę.
Zadaje się z człowiekiem z gminu, w którego żyłach nie płynie ani jedna kropla błękitnej krwi.
- Łżesz!
- Zapewniam cię, że nie. Ale problem jest jeszcze po-ważniejszy. Ten człowiek nazywa się Degan
Gaunt. Słyszałeś o nim, prawda? Jest dość sławny. To przywódca ruchu nacjonalistów z Delgos.
Wiesz, że na południu podburzył
Strona 16
współziomków. Upajają się pomysłem wyrżnięcia szlachciców i ustanowienia własnych rządów.
Gaunt i twoja córka spotykają się nad Windermere nieopodal klasztoru.
Umawiają się, kiedy jesteś w podróży i zajmujesz się sprawami wagi państwowej.
- To niedorzeczne. Moja córka nigdy by...
- Czy nie przebywa tam twój syn? - zapytał Archibald. - To znaczy w opactwie. Jest mnichem,
prawda?
Wiktor skinął głową.
- Mój trzeci syn Myron.
- Może im pomaga. Dowiedziałem się, że to bardzo inteligentny jegomość. Może to on planuje
schadzki ukochanej siostry i zajmuje się przekazywaniem kore-spondencji? To wygląda bardzo źle,
Wiktorze. Oto córka markiza popierającego imperialistycznego króla zadaje się z rewolucjonistą i
spotyka z nim w rojalistycznym królestwie Melengaru, podczas gdy wszystko to organizuje jego syn.
Wielu mogłoby to uznać za rodzinną zmowę. Co by powiedział na ten temat król Ethelred?
My wiemy, że jesteś lojalny, ale inni mogą w to powątpiewać. Źle ulokowane uczucia niewinnej
dziewczyny mogą zszargać honor twojej rodziny.
- Oszalałeś - odparował Wiktor. - Myron poszedł do opactwa, kiedy miał zaledwie cztery lata.
Alenda nigdy z nim nawet nie rozmawiała. Ta cała konfabulacja to bez wątpienia próba wywarcia na
mnie nacisku, abym zmusił ją do poślubienia ciebie. I znam powód. Nie zależy ci na niej.
Chcesz jej posagu, doliny Rilan, która tak ładnie graniczy z twoją ziemią. O to ci właśnie chodzi. A
także o podniesienie swojego statusu poprzez to małżeństwo. Jesteś żałosny.
- Żałosny, tak?
Archibald odstawił kieliszek i wyjął spod koszuli klucz, który mial zawieszony na srebrnym
łańcuszku na szyi. Wstał i podszedł do gobelinu przedstawiającego scenę uprowadzenia jasnowłosej
szlachcianki przez jadącego konno caliskiego księcia. Odchylił tkaninę, odsłaniając ukryty sejf.
Przekręcil klucz w zamku i otworzył metalowe drzwiczki.
- Na dowód tego mam plik listów napisanych własnoręcznie przez twoją cenną córeczkę. Świadczą
one ojej dozgonnej miłości do odrażającego wiejskiego rewolucjonisty.
- Jak je zdobyłeś?
- Ukradłem. Chciałem poznać rywala, więc kazałem ją śledzić. Zorganizowałem przechwycenie jej
listów posyłanych do opactwa. - Wyjął z sejfu plik pergaminowych kartek i rzuci! go Wiktorowi na
kolana. - Proszę! - powiedział z nutą triumfu w głosie. - Poczytaj o knowaniach swojej córki i sam
zdecyduj, czy na małżeństwie ze mną wyszłaby lepiej, czy nie.
Strona 17
Wrócił na swoje miejsce i uniósł kieliszek w zwycięskim geście. Wygrał. W celu uniknięcia
politycznej zguby Wiktor Lanaklin, wielki markiz Glouston, rozkaże córce poślubić hrabiego. Markiz
nie miał wyboru. Gdyby wieść o tym dotarła do Ethelreda, możliwe, że zarzucono by mu nawet
zdradę.
Imperialistyczni królowie żądają, aby ich szlachcice mieli takie same poglądy polityczne i okazywali
takie samo posłuszeństwo Kościołowi jak oni. Archibald wątpił, aby Wiktor naprawdę
sympatyzował z rojalistami czy nacjonali-stami, ale każda oznaka niewłaściwych przekonań byłaby
dla króla wystarczającym powodem do okazania swojego niezadowolenia.
W końcu Ballentyne będzie miał pogranicze, a z czasem być może uzyska kontrolę nad całą marchią.
Dzięki Chadwick i Glouston zyska też nie mniejsze wpływy na dworze niż książę Rochelle.
Spoglądając teraz na siwego starca w wykwintnym stroju podróżnym, Archibald nieomal mu
współczuł. Dawno temu markiz cieszył się opinią mężczyzny inteligentnego i odważnego, co
częściowo wynikało z jego tytułu, gdyż człowiek o godności markiza nie był zwykłym szlachcicem
jak hrabia. Do jego obowiązków należało strzeżenie królewskich granic, czemu podołać mógł tylko
zdolny, czujny przywódca zaprawiony w boju. Czasy jednak się zmieniły i Warric miało pokojowo
nastawionych sąsiadów. Tym samym wielki strażnik się rozleniwił, a jego siły zmalały, bo przestał
ich potrzebować.
Kiedy Wiktor otwierał listy, Archibald rozmyślał o swojej przyszłości. Markiz mial rację. Chodziło
mu o ziemię, którą by zyskał wraz z jego córką, ale myśl o zaciągnięciu Alendy do łóżka też
sprawiała
mu niemałą przyjemność, ponieważ dziewczyna była naprawdę atrakcyjna.
- Archibaldzie, czy to jakiś żart? - spytał Wiktor. Wyrwany z zadumy hrabia odstawił kieliszek.
- Jak to?
- Na tych pergaminach nic nie ma.
- Co takiego? Oślepłeś? To... - Archibald urwał, zobaczywszy puste kartki w ręku markiza. Chwycił
garść listów i pospiesznie je otworzył. Ujrzał jedynie kolejne czyste pergaminy. - To niemożliwe!
- Może napisano je znikającym atramentem? - zadrwił
Wiktor.
- Nie... nie rozumiem... To nie są nawet te same pergaminy!
Zajrzał do sejfu, ale nic tam nie było. Jego konsternacja przerodziła się w panikę. Otworzył
gwałtownie drzwi i zaniepokojonym głosem zawołał Bruce'a. Zbrojny wbiegł z dobytym mieczem.
- Co się stało z listami, które miałem w sejfie?! - wrzasnął
Strona 18
Archibald do żołnierza.
- Ja... nie wiem, milordzie - wyjąkał Bruce, po czym schował miecz do pochwy i stanął na baczność
przed hrabią.
- Jak to: nie wiesz? Czy dziś wieczorem schodziłeś z posterunku?
- Oczywiście, że nie.
- Czy ktokolwiek wchodził do gabinetu podczas mojej nieobecności?
- Nie, milordzie, to niemożliwe. Tylko ty masz klucz.
- To gdzie, na litość Maribora, są te listy? Osobiście je tu włożyłem. Czytałem je, kiedy przyjechał
markiz. Nie było mnie tylko przez kilka minut. Jakim cudem mogły zniknąć?
Archibald myślał gorączkowo. Trzymał listy w ręku niłkiem niedawno. Zamknął je w sejfie pod
kluczem. Był o tym przekonany. Gdzie więc się podziały?
Wiktor dopił koniak i wstał.
- Jeżeli pozwolisz, Archie, pójdę już. To była koszmarna strata mojego czasu.
- Wiktorze, zaczekaj. Nie odchodź. Listy naprawdę istnieją.
Zapewniam cię, że je miałem!
- Naturalnie, Archie. Przy następnej próbie szantażu proponuję przygotować lepszy blef.
Markiz wyszedł z komnaty i zniknął na schodach.
- Lepiej rozważ moje słowa, Wiktorze! - krzyknął za nim Archibald. - Odnajdę te listy. Na pewno!
Przywiozę je do Aąuesty! Pokażę na dworze!
- Co mam zrobić, milordzie? - zapytał Bruce.
- Zaczekaj, głupcze. Muszę pomyśleć. Przeczesał drżącą ręką włosy i zaczął krążyć po
komnacie. Obejrzał dokładnie kartki. Pergamin rzeczywiście trochę się różnił od tego, na którym
powstały wielokrotnie przeczytane przez niego listy. Choć nie miał
wątpliwości, że schował je do sejfu, zaczął zaglądać do szuflad i przerzucać papiery na biurku. Dolał
sobie koniaku i podszedł do kominka. Zerwał siatkę i pogmerał pogrzebaczem w popiele w
poszukiwaniu tlących się skrawków pergaminu.
Sfrustrowany, wrzucił puste listy do ognia. Wychylił kieliszek jednym haustem i usiadł ciężko na
krześle.
Strona 19
- Przecież tu były - powiedział zbity z tropu. Powoli coś zaczęło mu świtać w głowie. - Bruce, ktoś
musiał je ukraść.
Złodziej nie mógł uciec daleko. Przetrząśnij cały zamek.
Zabezpiecz każde wyjście. Nie wypuszczaj nikogo, ani personelu, ani strażników. Nikt nie może stąd
wyjść.
Przeszukaj każdego!
- W tej chwili, milordzie - odpowiedział Bruce, po czym dodał: - A co z markizem, milordzie? Jego
też mam zatrzymać?
- Oczywiście, że nie, idioto! On nie ma tych listów.
Archibald wpatrywał się w ogień, słuchając cichnącego odgłosu kroków zbiegającego po schodach
Bruce'a. W głowie kłębiło mu się sto pytań bez odpowiedzi. Łamał sobie głowę, ale nie potrafił
odkryć, w jaki sposób złodziej zdołał tego dokonać.
- Wasza lordowska mość? - wyrwał go z zamyślenia nieśmiały głos stojącego w drzwiach
majordomusa.
Archibald spiorunował go spojrzeniem i służący zaczerpnął
głęboko powietrza, zanim ośmielił się ponownie odezwać.
- Milordzie, przykro mi, że cię niepokoję, ale na dziedzińcu jest jakiś problem, który wymaga twojej
interwencji.
- Jaki problem? - warknął Archibald.
- Nie znam szczegółów, ale ma to związek z markizem, sir.
Mam cię poprosić, abyś przyszedł. To znaczy, uniżenie poprosić...
Na schodach Archibald się zastanawiał, czy przypadkiem staruszek nie padł martwy, zanim zdążył
wyjechać z zamku. I nie byłoby to wcale takie straszne. Wkrótce jednak okazało się, że markiz żyje,
ale jest wściekły.
- Nareszcie, Ballentyne! Co zrobiłeś z moim powozem?!
- Czym?
Bruce zbliżył się do Archibalda i szepnął mu na ucho:
- Wasza lordowska mość, wygląda na to, że nie ma powozu i koni markiza.
Strona 20
Archibald uniósł palec w kierunku Lanaklina.
- Zaraz do ciebie przyjdę, Wiktorze - oznajmił głośno, a następnie szepnął do Bruce'a: - Jak to: nie
ma?
- Nie wiem, sir, ale strażnik przy bramie twierdzi, że markiz i jego woźnica, a raczej dwóch ludzi,
którzy na ńich wyglądali, już wyjechali przez frontową bramę.
Hrabiemu zrobiło się nagle niedobrze. Odwrócił się do czerwonego ze złości Lanaklina.
Rozdział 2