Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity

Szczegóły
Tytuł Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: BEVERLY SUAREZ-BEARD Tytul: dziecko Rosity Z "NF" 11/99 Poprzez zarośla zielonego dębowego lasku Roger dostrzegł postać młodej, brazowoskórej kobiety o groteskowo napęczniałym brzuchu. Miała na sobie niebieską, pokrytą kurzem sukienkę. Na jego widok zerwała się z miejsca i próbowała biec - bardziej jednak przypominało to szybkie, rozpaczliwe kolebanie - po czym zniknęła tam, gdzie kończył się odsłonięty teren. Krzyknął za nią, chcąc ją zatrzymać, uznał jednak, że to idiotyczne. Kombinezon tłumił dźwięk jego głosu, z tej odległości kobieta i tak nie mogła go usłyszeć. Poza pustym, odsłoniętym terenem znajdował się jar, tylko tam mogła uciec, jako że jedyną alternatywą była wspinaczka po niemal pionowej ścianie, rzecz niewykonalna dla kobiety w tak zaawansowanej ciąży jak ona. Gdyby więc znalazł się w pułapce, miałby okazję z nią porozmawiać. Okoliczności nie wydawały się jednak najszczęśliwsze do zawierania znajomości. Szczególnie, że poza jego rodzicami i młodszą siostrą była to pierwsza osoba, jaką od sześciu lat zdarzyło mu się widzieć. Ostrożnie zagłębił się w jar, czując, że pewność siebie nagle go opuściła. A jeśli kobieta miała broń? Nawet najdrobniejsze uszkodzenie kombinezonu mogłoby okazać się fatalne w skutkach, gdyby była nosicielką wirusa. Znalazł ją szybciej niż się tego spodziewał. Niska kobieta, z plątaniną długich, czarnych włosów, przewiązanych białą chustką i pokrytych grubą warstwą pyłu. Twarz miała drobną i wychudzoną, oczy ciemne i wielkie. Klęczała na półce skalnej, dokładnie na wysokości jego oczu, poniżej niemal pionowego urwiska. Piach i kamienie osypywały się ze ściany i spadały dookoła niej; a więc już próbowała się wspinać. Jej piersi i brzuch poruszały się spazmatycznie, w kąciku ust zatrzymał się pęcherzyk śliny. Wargi miała ciemne, koloru dojrzałych winogron. Przez jedno ramię przewiesiła sobie płócienną torbę, przez drugie menażkę. Menażka z głuchym dźwiękiem obijała się o skałę. Omiotła go uważnym spojrzeniem; przyjrzała się monotonnie szarej materii jego kombinezonu, błyszczącym, odbijającym światło plastykowym częściom maski i filtrom wystającym poniżej jak żuchwy. Zauważył, że jej uwagę przykuł karabin, który miał na ramieniu. Nie zbliżał się do niej i nie dotykał broni. - Proszę się nie bać - powiedział. - Chcę tylko porozmawiać. W tym momencie stało się coś dziwnego. Kobieta uniosła głowę, jakby nasłuchiwała. Jej oddech przycichł, a spojrzenie jakby zwróciło się do wewnątrz, nie patrzyła już na niego. - Ona myśli, że mówisz prawdę - odezwała się. Jej angielszczyzna była chropawa, o wyraźnie obcym akcencie. Może meksykańskim? - Ona ma rację - odparł. - Bez względu na to, kim jest. Kobieta spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem, zadziwiającą kaskadą dźwięków. - Naprawdę nie wiesz, Nińo? Bez żartów? - Nie jestem nińo - odpowiedział sztywno. - Mam dziewiętnaście lat i nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Moja dzidzia mówi nińo - rzekła kobieta. - Ona mi mówi. - Otworzyła szeroko usta i wystawiła język. - No zobacz, co widzisz? - Twój język i wnętrze ust - odpowiedział. - Mają śmieszny kolor, fioletowy. - To się robi po chorobie, jeśli ktoś przeżyje. Różne rzeczy wtedy się robią. Cofnął się o dwa kroki. Czy ona w ogóle wiedziała, że może przekazywać wirusa? Bardzo prawdopodobne, że wszyscy, których spotykała, już byli poddani jego działaniu i zdążyli się uodpornić. - To prawda - rzekła sama do siebie. - Ty byłeś... ukryty... przed chorobą. Ona mi to powiedziała. - Jesteś z miasta? - Si, Nińo. Coś w tym rodzaju. - Spojrzała na niego przeciągle spod gęstych rzęs. - Ale przecież... jesteś samiuteńka na zupełnym pustkowiu... - Jeśli jeszcze przyjdziesz, to ci opowiem dlaczego. - Sięgnęła po pustą manierkę, otworzyła ją i wytrząsnęła dwie czy trzy krople, które spadły, zostawiając w pyle ciemne ślady. - Potrzebuję wody i jedzenia. Przynieś mi je, to opowiem ci różne rzeczy. Takie rzeczy, które mogą ci się przydać. - Przyniosę ci wodę i jedzenie, bez względu na to, czy mi coś opowiesz. Tylko nie ruszaj się stąd, żebym mógł cię znaleźć. Kobieta uśmiechnęła się, ukazując zęby, pokruszone i pozbawione koloru. Ciekawe, kiedy ostatnio była u dentysty. Jeśli w ogóle byli jeszcze jacyś dentyści. - Będę tutaj, Nińo - obiecała. - Możesz na to liczyć. Wracał do schronu okrężną drogą, na wypadek gdyby ktoś go śledził. Co prawda znalezienie schronu nie nastręczałoby szczególnych trudności, gdyby komuś rzeczywiście na tym zależało. Generator napędzany był siłą wiatru oraz energią słoneczną, a jedno i drugie wymagało pewnych instalacji zewnętrznych. Wiatrak znajdował się na szczycie góry, niecałe sto metrów od schronu i był dobrze widoczny. Przed ostatecznym podejściem zatrzymał się. Droga prowadziła teraz ukrytym w cieniu korytem wyschniętego strumienia. Z miejsca, w którym stał, widział góry od wschodu i od północy, a od zachodu bił w oczy widok Pacyfiku. Czasami, przy dobrej widoczności, wyobrażał sobie, że poza wzgórzami dostrzega miasto pełne strzelistych wież, rozjarzone milionem świateł. Raz nawet narysował takie miasto. Z dołu, z cienia dobiegł go nikły dźwięk, jakby odgłos przesuwanych kamieni. Zamarł i czekał. Nic. Otaczała go tylko chłodna cisza fioletowego październikowego zmierzchu. A potem usłyszał dochodzący z oddali psi skowyt. To były dzikie psy. Pomyślał o kobiecie, która została zupełnie sama w ciemnościach. Psy musiały być głodne. Nieczęsto zdarzał im się teraz jakiś łup, bardzo rzadko można było spotkać królika czy wiewiórkę. Od czasu do czasu widywał za to kojoty. Nie sądził, aby kobieta miała broń. Ogień mógł sprawić, że zwierzęta bałyby się podejść; ale czy miała chociaż zapałki? Dziś wieczorem nie mógł już wyjść na zewnątrz, bo wzbudziłoby to podejrzenia jego ojca. Ojciec, który stracił poczucie humoru, podobnie jak i opaleniznę, był nieustannie spięty i zdenerwowany. Z upodobaniem mówił o konieczności; o konieczności i bezwzględności. Kiedy Roger wszedł do głównego pomieszczenia schronu, panowała tam cisza. Kombinezon zostawił w przedsionku, do dezynfekcji i doładowania. Noel siedziała w swoim kąciku i powtarzała francuskie słówka. Lubiła udawać, że Francja jeszcze istnieje, że w katedrze Notre Dame wciąż odprawia się nabożeństwa, że w kafejkach na lewym brzegu Sekwany nadal zbierają się artyści. Nie mógł jej za to potępiać, on także żył we własnym szklanym domu. Czy może raczej w domach. Pałacach, drapaczach chmur, willach i katedrach. Projektował je. Rysował. Pokrywał tymi rysunkami całe ściany swego pokoju. Otaczały go budowle, które nigdy nie miały powstać, w których nikt nigdy nie miał mieszkać ani oddawać czci Bogu. Budowle projektowane przez głupiego dzieciaka, który mając osiem lat postanowił zostać architektem. Ten głupi dzieciak nie przypuszczał, że przyjdzie mu dorastać w świecie opustoszałych domów. W takim świecie, gdzie czymś najmniej potrzebnym byłby jeszcze jeden nowy dom. Jeśli w ogóle pozostał ktokolwiek, kto mógłby czegoś potrzebować. Pomyślał o tej kobiecie. Ona mówiła przecież, że są jakieś miasta; sama stamtąd uciekła. Było to jakby miasto, tak się wyraziła, Ciekawe, co miała na myśli. Chętnie opowiedziałby matce o tej kobiecie. To przecież jego matka pierwsza wpadła na pomysł, żeby w kombinezonach wyjść na zewnątrz i poszukać śladów zwierząt albo ludzi, którzy zdołali ocaleć. Była niestrudzona w tych poszukiwaniach. Do czasu. Dopóki nie straciła własnej woli. Teraz leżała w łóżku, z twarzą przykrytą mokrym ręcznikiem; znowu miała migrenę. Światło było przygaszone. Czy to dlatego, że matkę bolała głowa, czy może znowu nawalał generator? Roger podszedł do kredensu, wyjął konserwę z brzoskwiniami i jadł je powoli, prosto z puszki. Każdy jego ruch odbywał sie powoli, jakby we śnie. - Roger - odezwała się matka ze swego łóżka. - Czy widziałeś coś ciekawego? - Aha... - zawahał się z odpowiedzią. Nie chciał kłamać. - Wydaje mi się, że widziałem królika. I wiele ptaków, akurat wędrują. - Królika... - powtórzyła matka, podpierając się na łokciu. - Już dawno nic takiego nie widziałam. Dawniej, kiedy z nim wychodziła, zwykle znajdowali kości, szkielety. Były to szczątki królików i saren, dokładnie oczyszczone. Widzieli szkielet górskiego lwa, a raz napotkali kości, które z pewnością nie należały do zwierzęcia. - A jak tam z psami? - zapytał ojciec. - Nie podoba mi się, że wychodzisz, kiedy psy kręcą się dookoła. - Widziałem tylko ślady, tato. Pewnie już się stąd wyniosły. - Wystarczyłoby jedno ugryzienie, żeby cię zabić. Jeśli są nosicielami wirusa, to wystarczy, że rozerwą ci kombinezon. - Mam karabin - zniecierpliwił się Roger. - Jedno ugryzienie i po wszystkim - powtórzył ojciec. - Powstałaby możliwość, że zostałeś skażony, a wtedy nie mógłbym już wpuścić cię z powrotem do schronu. Nie mógłbym ryzykować. Matka usiadła na łóżku, nie zwracając uwagi, że ręcznik zsunął jej się z twarzy. Zaniedbane włosy opadały jej bezładnie. Oczy miała podkrążone. - On będzie ostrożny - rzekła. - Prawda, Roger? Kości, które kiedyś znaleźli, były kośćmi dziecka. "A gdyby to dziecko żyło? Co byśmy zrobili?"- zwróciła się wtedy matka do ojca, wróciwszy z Rogerem do schronu. "Zrobilibyśmy to, co byśmy musieli, a musielibyśmy je zostawić, żeby umarło" - odparł wówczas ojciec. "Malcolmie, jak możesz coś takiego mówić? I to gdy chodzi o dziecko?!" -oburzyła się matka. "Dziecko może być nosicielem, Kirsten, mogłoby zabić nas wszystkich. Teraz, jeżeli chcemy przeżyć, musimy być bezwzględni. Zapamiętajcie sobie - bezwzględni i silni". Kobieta przeżyła, mimo zimna i krążących dookoła psów. Spędziła noc na półce skalnej, na której pozostał jeszcze czarny ślad po jakimś dawnym ognisku. Przyniósł jej jedno ze starych okryć swojej matki: czerwoną kurtkę podróżną z futrzanym kołnierzem. Przyjęła ją z wdzięcznościa, położyła na skalnej półce i gładziła futro. - Dziękuję, Nińo. - Uśmiechnęła się. - Tej nocy już nie zmarznę. Piła łapczywie ze starego kartonu po mleku, który jej przyniósł, odchyliła głowę do tyłu, widać było, jak przełyka. To, co zostało, przelała do manierki. Dał jej też puszkę szynki i puszkę mandarynek. Opróżniła je w ciągu kilku minut. Kucnął niepewnie w odległości kilku metrów od niej i przyglądał się, jak jadła. Był ranek, niebo bezchmurne, nieskazitelnie błękitne. Poniżej jaru, ku wschodowi widać było fałdy wzgórz, obłe, twarde i złociste, jak barki górskiego lwa. - Dziękuję, Nińo - powtórzyła jeszcze raz kobieta. - Jesteś dobry. - De nada, to drobnostka. - Roger wzruszył ramionami. - Nie, nie, to nie drobnostka - zaprotestowała. - Wy macie mnóstwo jedzenia, prawda? - Tak, ale nie mogę więcej przynieść - odpowiedział z wahaniem. - Doliczyliby się, że coś wynoszę. - Rozumiem. - Pociągnęła łyk z manierki. - Co będziesz wtedy robić? - Będę robić, co się da. - Kobieta skrzywiła się. - Nie boisz się? Spojrzała na niego. Oczy miała ciemne i wielkie, o przepięknych, długich i zakręconych rzęsach. Jak wyglądałaby, gdyby zmyć z jej twarzy cały ten brud? - Boję się, Nińo. Oczywiście, że się boję. Ale co mogę na to poradzić? - A gdzie ojciec twojego dziecka? Nie obchodzi go, co się z tobą dzieje? Nie obchodzi go, co się stanie z dzieckiem? Kobieta spuściła wzrok. - Został zabity. - Oprócz niego nie masz nikogo? - Nie. Miałam tylko jego. Moja rodzina nie żyje, Nińo. Choroba wszystkich zabiła. Nie byliśmy tacy bogaci, jak wy. Nie mieliśmy takiej dobrej pieczary, żeby się schować. Zerwał się na nogi i zawołał: - Śledziłaś mnie! - Nie śledziłam, ale czy myślisz, że jestem głupia? Jak inaczej mogliście się uratować? - Nie chodź za mną. Mogłoby ci się coś stać. - Twoja rodzina się boi? Boją się jednej, biednej Meksykanki? A jak mieszkali w Beverly Hills, to bali się swoich służących? Roger poczerwieniał. - Mieszkaliśmy w Santa Barbara. - Wszystko jedno - wzruszyła ramionami. - Powinieneś się bać, Nińo, wiesz o tym? Widziałam kiedyś taką pieczarę, oboje widzieliśmy, mój przyjaciel też. Ktoś ją obrabował. Wejście było otwarte, a ludzie, którzy tam mieszkali, nie żyli. Znaleźliśmy ich kości. Podczas tego weekendu, kiedy zawalił się świat, na wzgórzach znajdowało się pięć rodzin, trenujących tu sztukę przetrwania. Pięć rodzin, których głosy milkły kolejno na falach radiowych. Ciekawe, na którą z nich trafiła ta Meksykanka. Kobieta znów wspięła się na półkę skalną, zostawiając na dole puste puszki. - Świat się zmienił, Nińo - rzekła. - Ten nowy świat nie jest już taki ładny. Nie ma w nim kin, promenad i salonów piękności. Nie ma wielkich, dziwacznych szpitali ani Czerwonego Krzyża. Rzadko trafia się na przyjaciela. Niechętnie się komuś ufa, każdy chce zagarnąć, ile zdoła. Następnego dnia znalazł ją w innym miejscu, w cienistym korycie potoku zarośniętym krzakami i dębiną. Strumyk, pozostałość wiosennych deszczów, ledwie się sączył. - Nie mów na mnie Nińo - poprosił. - Jestem Roger. Włosy miała teraz mokre, a z jej twarzy znikł brud. Zdumiało go, że skóra kobiety jest tak gładka, niemalże nienaturalnie przezroczysta. - Dobrze. Nie spodziewałam się, że jeszcze przyjdziesz, Roger. - Dlaczego? Z powodu tego, co mi powiedziałaś? - Tak, Roger. Właśnie dlatego. - Nie boję się ciebie. Mam broń. A ty jesteś kobietą i do tego samotną. - Ale mogę nie być sama. A może mam... jak to się mówi?... przymierzeńców, ukrytych gdzieś w pobliżu? Którzy posługują się mną, żeby cię wybadać. I żeby dostać się do twojej śliczniutkiej pieczary. - Sprzymierzeńców - poprawił ją Roger. - Mówi się sprzymierzeńców. Czy ci twoi towarzysze to duchy? Nie polują, nie rozpalają ognisk, nie zostawiają śladów. Przynajmniej ja nic takiego nie widzę. Uśmiechnęła się, pokazując swe odbarwione zęby. - Cieszę się, ze przyszedłeś. To nie jest mądrze z twojej strony, ale się cieszę. Chcesz wiedzieć, jak mam na imię? Rosita. - Rosita - powtórzył. - Różyczka. - Spróbował wyobrazić ją sobie jako małą dziewczynkę, delikatną i kruchą jak kwiat. Teraz była twarda, o rysach ostrych, zdradzających cierpienie. Ramiona miała mocne, umięśnione. - Rosita, a co byś zrobiła, gdybym już nie przyszedł? - Niedaleko jest nadbrzeżna autostrada. Gdyby tylko udało mi się znaleźć jakiś samochód... nawet stary, zepsuty, potrafiłabym dać sobie z nim radę... - Ale dokąd byś nim pojechała? Dokąd teraz można pojechać? - Naprawiam różne rzeczy - mówiła dalej, jakby wcale nie usłyszała. - Naprawiam samochody, maszyny do szycia, łódki - wszystko. Maszyny mnie lubią. Roger pomyślał o generatorze, który nie przetrwa już nawet roku. Potrzebowali go nie tylko ze względu na oświetlenie i ogrzewanie, obsługiwał także filtry i pompował wodę. Czy jego też potrafiłaby naprawić? - Pewnie nie zajechałabyś zbyt daleko, nawet samochodem. Drogę numer jeden co roku trzeba było remontować z powodu obsuwania się gruntu. - Masz jakieś inne propozycje, Nińo? Roger? - Autostrada 101? Albo 5? - Nie! - zaprotestowała. - Nie. - Dłońmi nieświadomie, obronnym ruchem zasłoniła brzuch. - Na pustyni jest coś, co ci zagraża. Albo w dolinie. Ty uciekasz. - Roger nagle wszystko zrozumiał. - Sí. - Ich oczy spotkały się. - Tam zabiliby moje dziecko. - Kto? - Ci ludzie. Oni zabijają niemowlęta. Zabijają dzieci matek, które chorowały. - Ale dlaczego? Z jakiego powodu? Przebierała nerwowo rękami, wzrok miała nieobecny, jak wtedy kiedy widział ją po raz pierwszy, jej wargi poruszały się bezgłośnie. Potrząsnęła głową, jakby z niezadowoleniem. - Moje dziecko uważa, że mogę ci zaufać - odezwała się po chwili. - Powiedz, Roger, czy mogę? Mogę ci zaufać, że nie zwariujesz? Bez względu na to, co ci powiem? - Tak. Wydaje mi się, że nawet już się domyślam. - Czego się domyślasz? - Te dzieci... są inne. Ich umysł jest inny. Ludzie się ich boją. - Tak. Tak właśnie jest. - Czegoś tu nie rozumiem. Przecież chyba wszystkie dzieci są inne? Nie mogą zabić wszystkich niemowląt, bo nikt nie zostanie. - Niektóre kobiety nie zachorowały, ich dzieci są normalne. Ale moja córeczka... będzie dziwna. Z wyglądu, ale i od środka też. Roger poczuł, że jego tętno robi się szybsze. - Ona ma zdolności telepatyczne... - wyszeptał. - Tak - potwierdziła Rosita. - Przekazuje mi różne rzeczy przez obrazy. Te obrazy... nie wiedziałam, skąd pochodzą. Teraz już wiem - od innych dzieci. Kiedy śpię, czuję, jak je wzywa. Wzywa te dzieci. - Inne dzieci? Gdzie? - W miastach. Tam pozwalają niemowlętom żyć. - Więc chcesz się dostać do miasta? Żeby dziecko było bezpieczne? - Nie. Do miasta nikt teraz nie może się dostać. Żaden... człowiek. Te dzieci... bardzo szybko rosną. Szybko... robią się silne. Miasta są teraz inne, dzieci je zmieniły. Nie wpuszczają tam ludzi. Roger chciał coś powiedzieć, ale żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. Świat zmienił się w sposób niewyobrażalny. A wirus - możliwe, że ojciec miał słuszność twierdząc, że wirus został specjalnie wyhodowany. Jak mogło być inaczej, skoro wszystkie zarażone nim kobiety rodziły mutanty? Była to mutacja charakteryzująca się przyspieszonym wzrostem i wzmożonymi zdolnościami umysłowymi. Rosita patrzyła na niego z buntem w oczach, to ona przerwała milczenie: - Chodzi o moje dziecko. Nie mogę pozwolić, żeby mi je zabili. Nagle straciła oddech i wyciągnęła rękę za siebie, opierając się o ciemny grunt, drugą ręką kurczowo złapała się za brzuch. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Roger poczuł przypływ paniki. - Co się stało? - krzyknął. - Przecież chyba jeszcze... dziecko jeszcze nie... Skurcz minął, ale Rosita nadal oddychała z trudem. - Nie wiem, Roger... - wydusiła. - Jestem dopiero w szóstym miesiącu. Ale te dzieci... szybko rosną. - Zostanę z tobą, dopóki nie będziesz pewna. Tu w okolicy są psy, spróbuję je odstraszyć. - To miło z twojej strony... - Rosita przysunęła się do drzewa i oparła się o jego pień. - Podobno jest takie miejsce, gdzieś na północy, na wybrzeżu. Ludzie i niemowlęta mogą żyć tam razem w spokoju. Właśnie to miejsce chcę znaleźć. - Też chciałbym je zobaczyć; chciałbym pojechać tam z tobą. - Nińo, Roger... nie możesz tego zrobić! - zaprotestowała. - Tak, wiem o tym. Rosita drzemała przez chwilę, a on przez ten czas stał na straży. Było już południe, na jej twarzy drgały cienie dębowych liści. Wyglądała na spokojną, ten skurcz musiał być jedynie fałszywym alarmem. Nie mógł już dłużej pozostawać na zewnątrz. Jego kombinezon nie był przystosowany, żeby w nim pić ani wydalać. Niechętnie to robił, lecz ją obudził. - Muszę już odejść - powiedział. - Nie powinnaś tutaj spać, kiedy będziesz sama. - Jestem ci wdzięczna. Ona też jest wdzięczna. Chciałaby ci to powiedzieć, ale nie zna słów, używa tylko obrazów. Ty i tak byś ich nie zobaczył. Przeczesała dłońmi włosy. Już wyschły i były lekko sfalowane. Roger dostrzegł w nich niteczkę siwizny. - Jej ojciec odbierał te obrazy. Mówił, że jej oczami widuje czasem raj. Roger? - Tak? - Chcę, żebyś był jej padrino - zgadzasz się? Wiesz, co to znaczy? - Tak - odpowiedział. - To znaczy ojciec chrzestny. Oczywiście, że się zgadzam. Tej nocy zerwał się wiatr Santa Ana. Wył jak dzika bestia na pustkowiu, ziejąca rozgrzanym, zjonizowanym powietrzem. Poranek nic nie zmienił. Roger musiał czekać aż wicher ucichnie. - A gdyby jakiś odprysk przedziurawił ci kombinezon? - argumentował ojciec. - Albo gdyby wybuchł pożar i odciął ci drogę powrotną? Drugiego dnia rankiem Noel przyłapała go, jak próbował się wymknąć. Powiedziała o tym ojcu. - Jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz, to przestaniesz wychodzić na zewnątrz - zdenerwował się ojciec. - W ogóle. Życie wśród śmierci. Śmierć za życia. Ojcu strzyka w kościach, matka mówi przez sen, Noel w nieskończoność wyśpiewuje tę samą piosenkę: Maudit sois tu, carilloneur que Dieu crea pour mon malheur... Nawet ten ostatni szkic Rogera - zawiły rysunek wnętrza, ukośne perspektywy, coś w stylu Eschera. Jaki był sens projektowania budowli, które nigdy nie miały powstać? Robił to dla przyjemności i dla zabicia czasu. Podobnie jak to, co robił po ciemku, kiedy wszyscy spali. Jedyne doświadczenie seksualne, jakiego mógł się w życiu spodziewać. Życie wśród śmierci. Śmierć za życia. A na zewnątrz Rosita umierała z głodu albo jeszcze gorzej. Quand sonnera-t-on la mort du sonner? Quand sonnera-t-on la mort du sonner? Trzeciego dnia rano wicher ucichł. Jar był oddalony od schronu o ponad dwa kilometry. Roger popędził, tratując po drodze mizerne kruche trawki i zostawiając za sobą wyraźny ślad. Już z daleka zauważył na skalnej półce coś białego, poplamionego na czerwono. Była to jej biała chustka, przesiąknięta krwią. Obok na skale też widać było rdzawe plamy. A więc urodziła dziecko. Pewnie jest w korycie strumienia, tam, gdzie woda. Oczywiście, musi tam być. A jednak nie znalazł jej. W błocie nad samą wodą zauważył za to ślady psów i znalazł martwego królika, a raczej jego resztki: kępki miękkiego, jasnego futerka poplamionego krwią. To mógł być ten sam królik, którego widział ostatnio. Powiał wiatr. W dali rozległ się strzał i odbił się echem. Odgłos strzału dobiegł od południa, od strony schronu. Bo skąd poza tym mógłby pochodzić? Roger rzucił się z powrotem w górę wąwozu. Biegł niezdarnie, gdyż kombinezon krępował mu ruchy, a karabin obijał się o plecy. Spazmatycznie łapał powietrze, aż maska zaparowała mu od wewnątrz. Nagle na nieruchomym, bezkresnym niebie dostrzegł jakiś ruch. Ptaki zataczajace kręgi, łopot czarnych skrzydeł. Przyspieszył kroku. Do schronu zostało mu jeszcze ponad półtora kilometra. Tylko półtora. Rositę znalazł wcześniej. Leżała w wyschniętym korycie strumienia, poniżej ostatniego, długiego i osypującego się podejścia do schronu. Nie zauważył jej w pierwszej chwili, ale usłyszał psy, które warczały i walczyły ze sobą. Spojrzał w dół i zamarł. Psy szarpały się nad ciałem kobiety. Kobiety w zakurzonej, niebieskiej sukience. Zdawało mu się, że stał tak przez rok, patrząc na jej ciało i walczące psy. Wyraźnie, z całą ostrością widział każdy szczegół: ranę na boku wynędzniałego, brązowego dobermana; długi, różowy język kundla wysuwający się spośród czarno-białej zmierzwionej sierści; białe, wyszczerzone kły bezlitosnego, wygłodzonego eskimosa. A pod nimi na kamieniach widział wyciągniętą w ostatnim geście, brązową ludzką dłoń. Minęła wieczność, nim zdołał sięgnąć po broń i drżącymi rękami wycelował. Strzelił raz, ale chybił. Strzelił znowu i trafił w bark eskimosa, który był największym celem. Psy warczały i cofały się, szczerząc zęby. Doberman trzymał w pysku jakieś krwawe strzępy. Roger strzelił jeszcze raz i ranił dobermana w łapę. Dopiero wtedy psy uciekły. Czas jakby ruszył z miejsca. Roger pobiegł w dół zbocza, po osypisku, pomiędzy wystającymi korzeniami drzew i krzakami jeżyn. Wpadał na nie, potykał się; raz nawet upadł, wlokąc karabin za sobą po ziemi. Rosita leżała twarzą w dół, z jedną ręką wyciągniętą, a drugą podkuloną pod siebie. Psy poszarpały jej sukienkę i wyrwały kawał pleców. Roger przykucnął, odwrócił ciało i zobaczył martwą twarz, z szeroko otwartymi oczami. Była koścista i strasznie wychudzona. Czy rzeczywiście zdawał sobie przedtem sprawę, jak bardzo Rosita była chuda? Przez rozdarty stanik sukienki widział gładką, brązową pierś; z sutka sączyło się mleko. Ręką, którą przedtem miała pod spodem, wciąż przyciskała poplamiony tłumoczek, owinięty w resztki kurtki. W środku było niemowlę, czubek jego główki wystawał spod futrzanego kołnierza. Nie ruszało się ani nie płakało. Czyżby było martwe? Martwe, tak jak Rosita? Mówił do niej, jakby go słyszała. - Dlaczego nie zostałaś na skalnej półce? - pytał. - Przyszedłbym do ciebie, powinnaś była wierzyć, że przyjdę. Malutka rączka wyswobodziła się spod futra, tłumoczek trochę się rozwinął. Roger ujrzał twarzyczkę dziecka, wilgotną i brązową, jakby przezroczystą. Przez skórę prześwitywały żyłki, a usta niemowlęcia były koloru indygo, ciemniejsze niż u Rosity. Ale najdziwniejsze były oczy, ogromne tęczówki wypełniające oczodoły, jak tęczówki krowy, sarny czy psa. Miały kolor mlecznozielony. Starał się opanować wstręt, to było przecież jej dziecko. Dziecko Rosity, ona mu dała życie. Jak mógłby tak po prostu skazać je na śmierć? Jeśli chciałby je ocalić, będzie musiał zanieść je do jaru, na półkę skalną. To zaś oznaczało, że będzie musiał go dotknąć. A gdyby chciał je nakarmić... W tym momencie uświadomił sobie, że już podjął decyzję, stało się to, zanim zdążył pomyśleć. Przecież dotknął Rosity, kiedy odwracał jej ciało. Dotknął jej. Więc co za różnica, jeśli teraz dotknie też jej dziecka? Fałdy szerokiej sukni poruszyły się, kiedy podnosił niemowlę i zobaczył coś, czego powinien był szukać i o czym powinien był pamiętać. W sukni Rosity, tuż poniżej talii widniała okrwawiona dziura, ślad po kuli. Jak mógł zapomnieć, ze słyszał strzał? To przecież odgłos strzału kazał mu zawrócić. A więc szła aż do schronu, aby błagać o jedzenie dla siebie i dla swego dziecka, a jego ojciec ją zastrzelił. Umierała już, zanim psy zdążyły ją dopaść. - Draniu przeklęty! - zaczął krzyczeć. - Ty draniu! Ty draniu! Spotkał go w połowie drogi, ojciec wyszedł mu naprzeciw. Miał na sobie swój czysty i błyszczący kombinezon. Na jego widok ojciec wyciągnął jedną rękę, jakby w geście ostrzeżenia. W drugiej trzymał broń. Jego słowa dobiegały niewyraźnie, tłumione przez kombinezon i filtry: - Nie podchodź ani kroku bliżej. - Zabiłeś ją! - Roger z trudnością hamował wściekłość. - Zabiłeś kobietę, która miała dziecko i nie była uzbrojona! Nie sforsowałaby wejścia, nawet gdyby miała broń! - Ale wiedziała, gdzie jesteśmy. - Była sama! Dopiero co urodziła dziecko! Czekała na jedzenie, które miałem jej przynieść, szła do mnie po pomoc... - No tak... Nie powinieneś był tego robić, Roger. Jedzenia musi wystarczyć dla nas. - Nie musi wystarczyć na tak długo. Generator wysiądzie wcześniej, zanim zabraknie jedzenia. Ona mogła go zreperować, potrafiła reperować różne rzeczy. Ale lepiej najpierw strzelać, a później zadawać pytania; tak się mówi, prawda? Słońce odbijało się od maski ojca, jego oczy były niewidoczne. - Trzymasz jej dziecko. - A co, miałem je zostawić?! Żeby umarło?! Czy ty tak byś właśnie postąpił? - Roger, to byłoby rozsądne... Popatrz w dół, Roger. Podążył wzrokiem za spojrzeniem ojca. Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Dlaczego nie poczuł? Na kolanie jego kombinezonu była dziura. Tak, dziura. Przez rozdarty materiał zobaczył zranioną, krwawiącą nogę. Kiedy to się stało? Kiedy zbiegał po zboczu? Czy rozdarł nogawkę o korzeń drzewa, czy o skałę? Czy to ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie? - Zdezynfekuję to - powiedział. - Dziecko nie miało kontaktu z raną, nic innego też nie. - Roger, masz rozdarty kombinezon, dotykałeś tej kobiety i jej dziecka. Bardzo mi przykro, Roger. Spod maski widział bladą twarz swego ojca, twarz pozbawioną litości. Czy tak wyglądał, kiedy zastrzelił Rositę? - A jeśli nie zachoruję, tato? Czy wtedy wpuścisz mnie z powrotem? - Nie wiem, synu. Naprawdę nie wiem. Ojciec przyniósł mu wodę do obmycia skaleczenia i sterylny materiał do załatania kombinezonu. Przyniósł też zapas jedzenia i wody pitnej na kilka dni, zmianę ubrania, buty, koc, aspirynę, mleko w proszku i szmatkę, która mogła służyć jako pielucha dla dziecka. Ubranie mogło mu się przydać na wypadek, gdyby dosięgło go działanie wirusa i kombinezon nie byłby już potrzebny. Aspiryna miała złagodzić ból. Matka podeszła do wyjścia ze schronu, po raz pierwszy od lat ubrana w kombinezon. Ojciec stał przy niej, ściskając w rękach karabin. Matka pomachała mu na do widzenia, płakała. Tego popołudnia pochował Rositę. Zrobił to najlepiej jak umiał. Za pomocą kawałka skały wygrzebał płaski grób i przysypał ciało ziemią i kamieniami. Wiedział, że to nie wystarczy, psy mogły ją odkopać. Wieczorem powrócił na skalną półkę, półkę Rosity. Było to jedyne znane mu miejsce, gdzie on i dziecko mogli spać spokojnie, nie obawiając się drapieżników. Dziecko wykazywało zdumiewające, jak na noworodka, zdolności motoryczne; chłeptało jak kot z małego metalowego kubka, w którym Roger podawał mu granulowane mleko rozpuszczone w wodzie. Butelki nie miał. Pół pudełka mleka starczało na jeden posiłek, dziecko piło tak długo, że Roger z wysiłkiem trzymał je na rękach. Przypomniał sobie, co mówiła Rosita: "Te dzieci szybko rosną". Nazwał dziewczynkę Maria; był jedyną osobą, która mogła ją ochrzcić. Opryskał jej główkę wodą i zmówił modlitwę, wbrew swym oczekiwaniom wcale nie czując się przy tym szczególnie głupio. Dziewczynka nie płakała, spoglądała tylko na niego wielkimi oczami; połyskiwały zielono w świetle księżyca, jak oczy zwierzęcia. Roger zastanawiał się, czy usiłuje mu coś telepatycznie przekazać. Czy była zawiedziona, że jej nie słyszy? Czy czuła się samotna? Maria, jego chrzestna córka, istota nawet nie w pełni ludzka. A przecież była wszystkim, co mu pozostało. Tej nocy śnił o jakimś istnieniu, na południu, za górami. To istnienie szukało i wzywało kogoś. Roger wołał do niego, pragnąc przerwać swą samotność, która stawała się nie do zniesienia, lecz jego wołanie ginęło w przestrzeni. Rankiem niemowlę wydało mu się większe. Oczy miało teraz ciemniejsze, zielonobrązowe. "Te dzieci szybko rosną". Źle spał, bo półka skalna była nierówna i chropowata. Dudniło mu w głowie, w ustach mu zaschło. Drżał z zimna. O Boże - pomyślał - proszę, nie pozwól mi zachorować, ustrzeż mnie przed wirusem. Znów zapadł w sen i obudził się zlany potem. Czuł, że głowa mu pęka, jakby wewnątrz czaszki ktoś nadymał mu balon. Puls miał bardzo przyspieszony, w ustach sucho. Okropnie bolało go gardło. Cztery pigułki aspiryny, które zdołał przełknąć, nie o wiele ten ból zmniejszyły. Objawy wszyscy znali, słyszeli o tym przez radio. To był wirus. Dziwne, jak mało go to przestraszyło. Uniósł się na skalnej półce i zerwał z siebie kombinezon. Stał nagi, wystawiając swe spocone, rozgorączkowane ciało na działanie słońca. Krzyknął i słuchał jak jego głos, nietłumiony przez maskę, odbija się od skalnych ścian wąwozu. Był wolny. Spojrzał w górę na czysty błękit nieba. Bez maski popatrzył na słońce, mimo że blask słoneczny przyprawiał go o jeszcze większy ból głowy. Wreszcie był wolny. Nagle poczuł dreszcze, nie panował nad tym. Szybko założył spodnie, skarpetki, koszulę i buty. Koc złożył podwójnie i owinął się nim, ale wszystko to było za mało. Jak długo potrwa, zanim zacznie mieć halucynacje? Ataki? Okresy jasności umysłu okupione zdwojonym bólem? Wspiął się na półkę i czekał na to, co miało nastąpić. Ból był okropny, nie do wyobrażenia, lecz jeszcze gorsze były sny. Śnił, że leży na pustyni, prażony przez słońce, tak że ciało gotuje się i odpada od kości; widział, jak mrówki pożerały to spieczone mięso, widział, jak rozpadały się jego kości. Albo zdawało mu się, że leży na zbroczonej krwią trawie, a konie pędzą tam i z powrotem, tratując mu nogi. Olbrzymie kopyto zawisło tuż nad jego twarzą. Poczuł, że czaszka rozpryskuje mu się jak porcelana. Zrozpaczony i przerażony wdrapał się na długie, skaliste wzniesienie. Na szczycie, za zamaskowanymi drzwiami, znajdowali się jego rodzice i młodsza siostra. Jego najbliżsi, rodzina. Walił w drzwi, aż posiniaczył dłonie o grubą stal. Wołał, że cierpi i że umiera. Nikt do niego nie wyszedł. Nikt go nie usłyszał. Był sam. Poślizgnął się i zsunął po zboczu. Spadał, osypując za sobą lawinę drobnych kamieni, staczał się po hałdach piachu. W pewnej chwili poczuł coś miękkiego; w półmroku wyglądało to jak obcięta ludzka ręka. Ból był okropny, sny jednak były gorsze. Czasami widział to w nocy - jasne, pręgowane cielsko, krążące wokół niego niczym duch. Miało oczy rozjarzone jak dwa płomienie, oddech jak gorący wiatr. Słyszał niskie, jednostajne warczenie podobne do odgłosu dalekiego grzmotu. Z przerażenia zapierało mu dech, aż przypominał sobie, że to przecież sen. Tylko sen. Tygrys ze snu, prawie jak żywy. Widział go z dokładnością do najdrobniejszych szczegółów, do trzech zakrzywionych prążków nad oczami; do białego futra wokół szczęki i cienkich, jasnych wąsów rysujących się wyraźnie w świetle księżyca. A wysoko nad tygrysem, na styku ściany jaru z niebem, na tle księżyca pojawiała się psia sylwetka o połyskliwej sierści. Pies czy kojot - z tej odległości nie można było odróżnić. Zwierz unosił głowę i wył. Inne cienie podkradały się do niego i znikały. Skały rozpadały się, kamienne osypisko zsuwało się w dół. I znowu jakieś cienie podchodziły coraz bliżej. Sen, to tylko sen. Żadnych psów, żadnego tygrysa, choć złudzenie było niemal doskonałe. Tygrys krążył koło niego powoli i złowieszczo. Warczał coraz groźniej i kręcił zadem. Psy też były jak żywe, oddalone od niego już tylko o parę metrów: Roger widział ich pyski, białe zęby i jarzące się oczy. I uczucie, że jest chory, też wydawało się prawdziwe. Czuł się tak słaby, że nie mógł nawet usiąść, a co dopiero wstać albo pobiec. Tygrys zaczął warczeć na psy. Sen nagle się zagmatwał, szczekanie mieszało się z wyciem, coś kotłowało się i szarpało. A potem zapadła cisza. I później. Wciąż jeszcze noc i kolejny sen, tym razem dobry. Głowę ma opartą wygodnie, a do ust ktoś wciska mu lekarstwa, podaje wodę do popicia. Słyszy głos mówiący mu: - Połknij. - To głos jego matki. - Spróbuj to połknąć, Roger. To środki przeciwbólowe, powinny ci pomóc. Przełknął i po chwili ból jakby przycichł. Próbował coś powiedzieć. - Jak...? - Szłam za tobą. Spadłeś, kochanie. Teraz jesteś w wąwozie. - Ale... - Cii. Nic nie mów. Spróbuj to wypić, jesteś odwodniony. Odpocznij. Osunął się w ciemność. Świt. Sen najgorszy ze wszystkich. Nad nim stoi ojciec, trzyma w rękach karabin gotowy do strzału. - Wczoraj w nocy twoja matka wyszła na zewnątrz - mówi. - Znalazłem w przedsionku jej kombinezon. Nie chcę, żeby znowu ryzykowała swoim życiem. Musisz stąd odejść. - Tato... - wyrwało mu się chrapliwie. - Tato? - Sam tak wybrałeś, Roger. Jeśli zdołasz przeżyć, będziesz należał do tych szczęśliwych piętnastu procent. Powodzenia. - Tato... - Chcę, żebyś odszedł, zanim zapadnie noc. Zostawiam ci trochę wody i jedzenia. Jeśli przeżyjesz, nie będziesz już musiał obawiać się wirusa i zdołasz się sam wyżywić. Znów był przytomny, gorączka opadła. Ból był już tylko cieniem dawnego bólu. Leżał na plecach, dookoła rosła trawa, wysoka sucha trawa. Gdzieś w pobliżu rozległo się krakanie kruka. Skąd i po co wziął się tu kruk? Ile z tego, co pamiętał, było prawdą, a ile snem? Usiadł, ale był to wysiłek, od którego zakręciło mu się w głowie. Szyję miał zdrętwiałą, bolały go ręce. Rozejrzał się za dzieckiem i przypomniał sobie, że powinno być na półce skalnej. Z trudem stanął na nogi. Od tamtej skały dzieliło go może trzy czwarte kilometra. Właściwie niedaleko, gdyby nie poczucie, że jego stopy należą jakby do kogoś innego. Przeszedł zaledwie kawałek drogi, kiedy ujrzał tropy psów; co najmniej jednego dużego i jednego małego. Ślady tego większego były charakterystyczne - brakowało mu części jednej łapy. W pobliżu śladów Roger widział krew. A więc przynajmniej psy były prawdziwe. Mimo że od półki skalnej dzieliło go tak niewiele, dotarcie tam zajęło mu prawie godzinę. Z zamkniętymi oczyma zagłębił się w jar, tak bardzo bał się, co może tam zobaczyć. Kiedy je otworzył, roześmiał się głośno z ulgą. Dziewczynka nadal tam była, w dodatku jak najbardziej żywa. Leżała owinięta w starą kurtkę i czekała, rozglądając się dookoła swymi dziwnymi, zwierzęcymi oczami. Poruszała rączkami, jakby machała do Rogera. Była opalona i odwodniona, skórę miała suchą i gorącą. Woda i jedzenie wciąż stały przy niej, przykryte jego porzuconym kombinezonem. Obok leżał karabin, który już wkrótce miał stać się bezużyteczny. Roger popił trochę wody i zabrał się do karmienia dziewczynki. Dopiero kilka porcji mlecznej mieszanki zdołało zaspokoić jej głód. Potrzebowali więcej wody. Do strumyka trzeba było przejść ponad półtora kilometra; należało niedługo wyruszyć. Roger zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest słaby, a przed zmrokiem chciał zdążyć z powrotem. Śmierdzieli oboje. Zarówno jej pielucha, jak i jego spodnie wymagały prania. Zawinął brudną pieluchę w resztki kurtki, a dziecko opatulił swoim kombinezonem. Wziął karabin, dwie puste menażki oraz zawiniątko z brudami i wyruszył w drogę. Nagle dziecko odezwało się cienkim głosem. W pierwszej chwili Roger pomyślał, że mu się wydaje. Odwrócił się i zobaczył, że mała granatowa buzia otwiera się i zamyka, wydając drobne piski, podobne trochę do pisku myszy. Wtedy po raz pierwszy usłyszał jej płacz. Pomyślał o tym, jak sama spędziła tu noc. Czy zdawała sobie sprawę, że nie miał zamiaru jej porzucić? Czy wiedziała, że nie porzucał jej także teraz? Odwrócił się teraz do dziecka, uginając się pod ciężarem broni. Czuł się taki zmęczony. - Gu, gu, Maria - zagaworzył do niej. - Wydawało mi się, że masz zdolności telepatyczne. Chyba wiesz, że nie mam zamiaru cię zostawić? Położył swój ładunek i z powrotem usiadł na skalnej półce. Podniósł dziewczynkę i pogłaskał ją. Była tak ciężka, że bolały go ręce, kiedy ją trzymał. Jak to możliwe, żeby takie małe dziecko tak dużo ważyło? - Muszę iść, Mario - powiedział. - Potrzeba nam wody, bez niej zginiemy. Niedługo wrócę. Przestała płakać i wydawało się, że na niego patrzy. Wiedział, że nie chce, aby odszedł. Czuł to równie wyraźnie, jak nieregularne bicie własnego serca i to, że znowu zaczyna mu się kręcić w głowie. To minie. Odłożył dziewczynkę i podniósł swoje rzeczy. - Muszę iść - powtórzył. Wstał i nagle ziemia zatańczyła pod nim. Upadł. Strzelba wysunęła mu się z rąk, potem nie czuł już nic. Kiedy otworzył oczy, jar pogrążył się już w cieniu, światło dnia przybrało kolor złotoczerwony. Było późno. Ponad nim, na półce leżało dziecko. Oddychało jakoś dziwnie, płytko i z wysiłkiem. A potem usłyszał inny dźwięk: głęboki, gardłowy pomruk. Ciężkie stąpanie jasnych łap, oddech jak gorący wiatr, oczy jak dwa płomienie - to były oczy z jego snu. Zwierzę było jaskrawe i wielkie, świeciło w półmroku jak ognisko: król tygrysów, arcytygrys. Tygrys, tygrys, tygrysie oczy, płoną jak ogień wśród ciemnej nocy... Z góry usłyszał znowu nieregularny oddech dziecka. Potem westchnienie. Sylwetka tygrysa migała jak gasnąca świeca. Czy było to tylko złudzenie, czy jakaś inna rzeczywistość? Może Maria sprowadziła to zwierzę? Albo je stworzyła? Dlaczego? Może wcale nie śnił, kiedy widział go za pierwszym razem. Może tygrys był przy nim i strzegł go przez cały czas choroby; nie dopuszczał do niego zdziczałych psów, drapieżców. Może on właśnie ocalił Rogerowi życie. Teraz już cię nie potrzebuję, powiedział mu bez słów. Nie śpię i wydaje mi się, że wyzdrowieję. Na jego oczach zwierzę zniknęło. Nie bez bólu zdołał stanąć na nogi. Podniósł swoje rzeczy i z powrotem wspiął się na półkę skalną. Śmierdzące zawiniątko zostawił poniżej, na ziemi. Teraz i tak było już za późno, żeby iść po wodę. Będzie musiał pójść jutro. Maria miała zamknięte oczy. Położył się obok niej i przytulił ją, żeby jej było cieplej. Kiedy tygrys znikł, trudno mu było uwierzyć, że istniał naprawdę. Czy naprawdę ona go przywołała? Czy naprawdę ocaliła mu życie? Pojawili się w jakiś czas po zapadnięciu zmroku. Usłyszał odgłosy, zanim jeszcze cokolwiek zobaczył: rżenie koni, kamienie osuwające się spod kopyt. Noc była jasna, oświetlona połówką księżyca. Widział, że Maria ma oczy otwarte: jasne i opalizujące. Nie spała, ale leżała bez ruchu. Spróbował się poruszyć - i nie mógł. Jego ciało było bezwładne i bezużyteczne. Nie miał czucia w rękach ani w nogach. Mógł poruszać oczami, ale nie był w stanie poruszyć językiem, nawet na tyle, aby zwilżyć zaschnięte usta. W jego świadomość zaczęła się wkradać panika, szydząc z jego bezsilności. Czyżby to był jakiś nieprzewidziany efekt działania wirusa? Koń parsknął, tym razem bliżej. Roger wysilał wzrok, aż udało mu się dojrzeć wejście do jaru. Wtedy ich spostrzegł. Zagłębiali się kolejno w jar, jeden za drugim: mali jeźdźcy spowici w czerń, na czterech koniach, szaro-czarno-białych w świetle księżyca. Jeden z jeźdźców zatrzymał się przy półce skalnej. Ponad czarną opończą zaświeciły zwierzęce, pozbawione białek oczy. Przybysz wyciągnął ręce i wyrwał Marię z bezwładnych ramion Rogera. Poruszał się bez lęku, nie oczekując żadnego oporu z jego strony. Jak gdyby wiedział, że ten nie będzie mógł z nim walczyć. Czego od niej chcesz? - zapytał Roger bez słów. Czy będziesz o nią dbał tak, jak dbałaby Rosita? Nie było odpowiedzi. Konie cicho zarżały i jak duchy opuściły jar. Został sam. Posłał swe myśli w ślad za Marią. Przyjdę po ciebie, jeśli będziesz mnie potrzebować; nie wiem, w jaki sposób, ale przyjdę. Pamiętaj o mnie. Nie oczekiwał, że go usłyszy. Zdawało mu się, że minęło kilka godzin, zanim paraliż wreszcie ustąpił. Najpierw poczuł mrowienie w dłoniach i w palcach stóp, potem wróciła mu zdolność przełykania, a potem przez krótką, lecz morderczo ciągnącą się w nieskończoność chwilę - znowu nic. Później udało mu się poruszyć głową. Nie był to więc trwały paraliż i nie mógł być skutkiem działania wirusa. To oni mu to zrobili, żeby łatwiej im było zabrać Marię. Gdyby nie ból, jaki odczuwał po stracie dziewczynki, odetchnąłby z ulgą. Odwrócił głowę i patrzył wprost na wylot jaru. Pobłyskiwało tam światło, księżyc świecił jasno, może nawet wystarczająco jasno, by pójść po śladach. Roger przez chwilę rozcierał sobie ręce i nogi, żeby w pełni odzyskać w nich czucie, potem zsunął się ze skalnej półki na ziemię i ruszył do wyjścia z jaru. Kiedy tam dotarł, zatrzymał się. Maria go usłyszała. I odpowiedziała. Budowle wyrosły pośród ciemnych wzgórz niczym kwiaty po deszczu. Milczące, błyszczące i piękne. Na odległym wzniesieniu stał strzelisty zamek o niezwykle zawiłej konstrukcji, roztaczając wokół srebrny blask. Na wzgórzu poza nim widać było drapacz chmur w kształcie dżojstika, połyskujący szmaragdowo, zakrzywiony, falliczny, potężny. A na wzgórzu obok Rogera wiły się spiralnie długie schody. Znajdował się w centralnym miejscu willi, której nigdy nie zdołał do końca narysować. Był w lustrzanym pokoju, którego okna wychodziły na ciemnogranatowy bezkres morza i przez które do wnętrza wnikał zmierzch. A na wyspie pośród morza stało miasto; miasto strzelistych wież i niezliczonych świateł, połyskujących subtelnie jak perły. Jego miasto. Zastanawiał się, czy inni jej pomogli. To niemożliwe, aby takie małe dziecko mogło samo coś takiego zdziałać. A może? To nie miało znaczenia. Wszystko jedno, czy to miasto było snem, który się rozwieje, czy też cudem, w którym on nigdy nie miał już uczestniczyć. Maria stworzyła je dla niego. To było jej pożegnanie. Przełożyła Urszula Grabowska