Steele Allen - Dobry szczur
Szczegóły |
Tytuł |
Steele Allen - Dobry szczur |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Steele Allen - Dobry szczur PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Steele Allen - Dobry szczur PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Steele Allen - Dobry szczur - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Allen Steele
Tytul: Dobry szczur
(Good Rat)
Z "NF" 7/97
Z powrotem w domu po dwóch tygodniach w Tajlandii i Nepalu.
Ładna opalenizna od wylegiwania się na plaży w Koh Samui,
worek pełen drobiazgów kupionych tanio na ulicach Katmandu.
Świetne wakacje, ale mam pusty portfel. Pieniądze za
zastawienie nerek prawie wydane, skrzynka na listy pełna
rachunków i ponagleń.
Dzwonię do agentki, zostawiam wiadomość na jej sekretarce.
Oddzwania tego samego popołudnia. Rozmawiamy trochę o mojej
podróży; mówię, że posyłam jej oryginalną drewnianą maskę.
Jest zadowolona, ale mówi, że właśnie pracuje nad wynajęciem
paru innych szczurów do eksperymentów w Procter & Gamble.
Pyta, po co dzwonię.
Mówię, że jestem spłukany. Potrzebuję szybko pracy. Mam
rachunki do zapłacenia. Odpowiada, popracuję nad tym, odezwę
się wkrótce, ciao, po czym odkłada słuchawkę. Dochodzę do
wniosku, że poślę jej najbrzydszą maskę z worka.
Wyczerpany po spędzeniu ostatnich dwudziestu czterech godzin
w samolotach, śpię przez następne dwa dni, w przerwach
oglądam dużo telewizji. Mama dzwoni we wtorek, pyta, gdzie
byłem przez cały miesiąc. Mówi, że próbowała mnie znaleźć.
Ani pary z gęby na temat Koh Samui i Katmandu. Odpowiadam,
że zapisałem się na kursy wieczorowe na miejscowej uczelni.
Korepetycje z angielskiego i podstawy obsługi komputerów.
Uczę się czytać i tego, jak robić rzeczy na komputerze. Jest
zadowolona. Pyta, czy znalazłem już pracę. Właśnie mam
skłamać po raz kolejny, kiedy dzwoni drugi telefon. Mówię,
że mam inną rozmowę. Muszę iść, pa. No i dobrze. Nienawidzę
kłamać mamie.
Agentka przy telefonie. Pyta, czy moje nogi są w dobrej
formie. Też coś, zaperzam się. Właśnie spędziłem dziesięć
dni łażąc po górach w rejonie Annapurny, pewnie, że są w
dobrej formie. O co chodzi?
Prywatny ośrodek badawczy w Bostonie potrzebuje szczura do
eksperymentów fazy wstępnej, odpowiada. Jakaś firma
opracowuje popularny płyn na odciski. Potrzebują kogoś z
dobrymi nogami do chodzenia po taśmociągu. Dwutygodniowy
turnus. Czy dam sobie radę?
Nie wiem, odpowiadam. Mam trochę siniaków na udach od
częstego spadania ze skał. Ile płacą? Sto dolców dziennie,
mówi, minus piętnaście procent jej prowizji. Nie najgorzej.
Nie wspaniale, ale i nie najgorzej. Pytam, czy fundują
przelot. Tak, mówi, klasa turystyczna linią Continental.
Kurczę, mówię, nie wiem, te sińce są naprawdę bolesne.
Pierwsza klasa w TWA sprawiłaby, że poczułbym się lepiej.
Mówi, że oddzwoni, ciao, i odkłada słuchawkę.
Włączam telewizor, skaczę po kanałach, aż znajduję
kreskówki. Głupi kojot spada właśnie ze skały, kiedy agentka
dzwoni ponownie. Klasa biznes w TWA wystarczy, pyta?
Zastanawiam się, czy nie powalczyć o bilet do loży na mecz
Red Sox, ale postanawiam nie przeciągać struny. Siniaki
czują się o wiele lepiej, mówię. Kiedy mam być na miejscu?
Za dwa dni, mówi, w porządku, odpowiadam. Bilety przyjdą
jutro pocztą kurierską, ale nie mów im o sińcach, dobrze?
Nie mam żadnych sińców, odpowiadam. Chciałem tylko załatwić
sobie porządny bilet na przelot.
Nazywa mnie brzydkim słowem i wyłącza się. Tym razem nie
mówi nawet "ciao". Postanawiam w ogóle nie posyłać jej
maski. Niech pojedzie do Katmandu i sama sobie kupi.
Dwa dni później. Wysiadam z samolotu w Mieście Fasoli. Byłem
tu dwa lata temu, kiedy pewne laboratorium wynajęło
mnie, żebym przez trzy dni pił jakieś różowe paskudztwo tak,
by naukowcy mogli obejrzeć to, co wysikałem i wyrzygałem.
Lubię Boston. Ładne miejsce. Chociaż nigdy nie odgadłem,
czemu nazywają je Miastem Fasoli.
Chudy studenciak przy wyjściu trzyma tekturową tabliczkę z
jakąś nazwą i moim nazwiskiem pod spodem. Podchodzę do
niego, pytam, czy to mnie szuka. Posyła mi dziwne
spojrzenie. To twoje nazwisko jest na tabliczce, pyta? Nie,
odpowiadam, ja jestem Kaczor Donald, czy on jest z ośrodka
badawczego?
Wkurza się. Prosi o jakiś dokument. Pokazuję mu legitymację
klubu bilardowego z sąsiedztwa. Jest tam moje zdjęcie, ale
on nie daje za wygraną. Pyta, czy mam prawo jazdy. Upuszczam
mu torbę na nogi, mówię, że jestem człowiekiem zajętym, więc
lepiej ruszajmy w drogę.
Prowadzi mnie na podziemny parking, gdzie stoi jego volvo.
Tym razem nie podstawili limuzyny. To pewnie jakieś tandetne
laboratorium. Ostatnim razem, kiedy miałem robotę w
Bostonie, wieźli mnie limuzyną. Studenciak wygląda jednak na
wściekłego, toteż nie robię z tego powodu afery.
Po wyjeździe z lotniska stajemy w korku w tunelu. Chcę się
zdrzemnąć na tylnym siedzeniu, ale studenciak ma ochotę
pogawędzić. Pyta mnie, jakie to uczucie być szczurem.
Wiem, do czego zmierza. Już to słyszałem. Mówię hej, koleś,
płacą mi, żebym dał się przebijać igłami piętnaście razy na
dzień, chodził po taśmociągach, jadł to, pił tamto, srał do
nocnika i gwizdał w butelkę. To robota, kapujesz?
Uśmiecha się. Myśli, że jest lepszy ode mnie. Ma dyplom z
uczelni, legalne potwierdzenie. Mówi, wiesz, robili to samo z
psami, małpami i królikami, dopóki nie wprowadzili zakazu.
Jak to jest, być traktowanym niby zwierzę?
Nie rozumiesz, pytam. Masz w domu psa, którego
naprawdę lubisz? Może kota? To przyprowadź go do swojego
laboratorium, każ mu robić to wszystko, co robię ja, plus
jeszcze trochę, i wtedy mi powiesz.
W tym momencie zaczyna mi opowiadać o eksperymentach w
hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Ten argument też już
słyszałem, zazwyczaj z ust gości, którzy urządzają
demonstracje przed laboratoriami. Ci sami ludzie, którzy nie
mogli znieść, że psów, małp i królików używa się do
eksperymentów, teraz wściekają się, że używa się do tego
ludzi. Co każe mi się zastanawiać, dlaczego mój kierowca
pracuje dla firmy wykonującej eksperymenty na ludziach,
skoro uważa je za niemoralne. Może wyższe wykształcenie
wcale nie jest taką wspaniałą rzeczą, skoro trzeba robić
coś, w co się nie wierzy.
Hej, mówię, hitlerowcy nie prosili o ochotników i nie
płacili im. Jest tu pewna różnica. Właśnie wróciłem z
dwutygodniowej włóczęgi po górach w Nepalu. A ty gdzie
spędziłeś swoje ostatnie wakacje?
Zaczyna coś bulgotać na te słowa. Mówi mi, ile zarabia
rocznie, przed opodatkowaniem. Mówię mu, ile ja zarabiam
rocznie, po opodatkowaniu. Plus darmowa opieka medyczna i
urlopy dowolnej długości.
To zamyka mu usta. Przez resztę drogi jedziemy w milczeniu.
Studenciak podwozi mnie pod duży stary budynek z cegły
wychodzący na Charles River. Kiedyś mogła tu
być fabryka. Na parkingu typowa banda demonstrantów. Pada
deszcz, więc są zziębnięci i przemoczeni. Zgodnie z wyrokami
sądowymi muszą trzymać się co najmniej piętnaście metrów od
wejścia. Nie mogę odczytać ich transparentów. Zresztą i tak
nic mnie to nie obchodzi. Protestują przeciwko mojej
pracy, toteż jeśli złapią grypę, lepiej niech nie przychodzą
wypłakiwać mi się w rękaw, bo to pewnie ja testowałem
pigułki, które zapisał im lekarz.
Staję przy recepcji, żeby się wylegitymować, dostaję
identyfikator. Bagaże zostawiam strażnikowi. Jadę windą na
szóste piętro. W środku budynek wygląda lepiej niż z
zewnątrz. Gipsowe ściany, kafelki na podłodze, oszklone
drzwi, wszystko pomalowane na biało i szaro. W pokojach
wykładziny, nowe meble, zieleń, komputer na każdym biurku.
Pierwszy przystanek to ambulatorium. Lekarka robi mi testy
neurologiczne, zagląda w uszy, sprawdza oczy, bierze próbkę
krwi, daje małą buteleczkę i wskazuje na łazienkę. Pięć
minut później oddaję jej pełną buteleczkę, uśmiecham się,
pytam, co robi za dwa tygodnie od teraz. Nie odwzajemnia
uśmiechu. Dziękuje mi za mocz.
Studenciak prowadzi mnie korytarzem do następnego gabinetu.
Czeka na mnie główny naukowiec: chudy facet z łysą głową i
długą krzaczastą brodą. Wstaje i wyciąga rękę, podaje mi
swoje nazwisko. Po pięciu minutach już go nie pamiętam. W
myślach nazywam go doktorem Nadętym. To tylko kolejny facet
w białym fartuchu. Nieważne, jak brzmi jego nazwisko, byle
tylko podpisał się na moim czeku z wypłatą.
Doktor Nadęty proponuje mi kawę. Proszę o wodę.
Studenciak wychodzi po szklankę wody i doktor Nadęty
zaczyna opowiadać mi o eksperymencie.
Nie rozumiem połowy z tego, co mówi. Naukowy bełkot. Nie na
mój rozum. Słucham uprzejmie i w odpowiednich momentach
kiwam głową, jak dobry szczur.
Wreszcie przechodzi do konkretów. Jakaś firma farmaceutyczna
wynajęła jego laboratorium w celu wykonania pierwszej fazy
testów swego nowego produktu. Jest to płyn na odciski. Nie
ma jeszcze nazwy rynkowej. Eksperyment wymaga, bym chodził po
taśmociągu pierwszego dnia przez osiem godzin z godzinną
przerwą na lunch, a przynajmniej do czasu, aż dostanę
ładnych odcisków na stopach. Wtedy posmarują mi odciski
płynem, pozwolą odpocząć przez dwanaście godzin, ale
następnego dnia znowu postawią na taśmociągu. To będzie się
powtarzało co drugi dzień przez dwa tygodnie.
Czy płacą mi za dni, kiedy nie jestem na taśmociągu?
Oczywiście, odpowiada, ale musisz zostać na terenie ośrodka.
Mamy dla ciebie pojedynczy pokój na górze w części dla
gości. Oprócz tego barek i świetlica.
Czy jest stół do bilardu?
Mamy naprawdę ładny stół do bilardu, odpowiada. Poza tym
wideo i biblioteka. Również komputer, ale bez faksu i
modemu. Wewnętrzne przepisy ściśle zabraniają uczestnikom
badań utrzymywania otwartych kontaktów ze światem
zewnętrznym. Rozmowy telefoniczne są dozwolone, ale będą
kontrolowane. Można dostawać pocztę, ale wszelkie listy
wychodzące z ośrodka będą najpierw czytane przez
wydelegowanego pracownika.
Kiwam głową. Słyszałem to wszystko już nieraz. Większość
ośrodków badawczych działa na podobnych zasadach. Brzmi
rozsądnie, mówię.
Kiedy nie będziesz na taśmociągu, mówi, musisz być w łóżku
albo na wózku inwalidzkim. Nie możesz stać ani chodzić,
chyba że pod prysznicem albo do łazienki.
Wzruszam ramionami. Nic wielkiego. Kiedyś leżałem w łóżku
przez trzy dni z rzędu, nie robiąc nic poza oglądaniem
starych odcinków "Jaskiniowców" na wideo. Jakiegoś rodzaju
eksperyment psychiatryczny dla UCLA. Byłem gotów krzyczeć
jabba-dabba-du i wskakiwać na plecy pielęgniarkom, kiedy
wszystko dobiegło końca. Po tym nie ma już nic, czego nie
byłbym w stanie zrobić.
Doktor Nadęty przestaje się teraz uśmiechać. Składa dłonie
na biurku. Czas na kwestie poważniejsze.
Płyn, który będziemy nakładali ci na stopy, może nie być
finalnym produktem, mówi. Być może będziemy musieli
przebadać różne wersje tej samej formuły. Mogą wystąpić
efekty uboczne, takie jak uporczywe swędzenie,
zaczerwienienie lub łuszczenie się skóry, niewielka
opuchlizna. W trakcie symulacji komputerowych nie pojawiły
się żadne z takich efektów, ale to pierwszy raz, kiedy płyn
będzie poddawany testom na ludziach.
Kiwam głową. Znam, wiem.
Ciągnie dalej. Mówi, że w eksperymencie uczestniczy jeszcze
troje innych ochotników. Troje z nas będzie obiektami
doświadczalnymi, a czwarty obiektem kontrolnym, który
otrzyma placebo. Nie będziemy uprzednio poinformowani, kto
dostaje produkt, a kto placebo. Czy rozumiem?
Obiekty doświadczalne, obiekty kontrolne, placeba, a stopy
mogą mi odpaść, zanim to wszystko się skończy. Kapuję,
doktorku. Brzmi w porządku.
Doktor Nadęty mówi dalej. Jeśli cokolwiek mi nie odpowiada,
mogę wyjść teraz, a jego firma zapłaci mi sto dolarów za
jeden dzień mojego czasu i odwiezie samolotem do domu.
Jeśli jednak dostanę pietra w trakcie okresu badawczego
albo złapią mnie na próbach zmycia płynu, to wyrzucą z
eksperymentu i nie dostanę ani grosza.
Tak, w porządku. Musi powiedzieć mi to wszystko ze
względu na przepisy prawne. Nigdy jeszcze nie spietrałem,
mówię. Wszystko brzmi świetnie. Kiedy zaczynamy?
Doktor Nadęty szczerzy zęby. Lubi spotkać miłego, gotowego
do współpracy szczura. Jutro rano, mówi. Punktualnie o
ósmej.
Pytam, czy mogę wyjść i zabawić się trochę dziś wieczorem.
Marszczy czoło. Mówi, że w takim razie będę musiał
dostarczyć jeszcze jedną próbkę moczu. Kiwam głową. Nie ma
sprawy. Wzrusza ramionami. Pewnie, pod warunkiem, że będziesz
z powrotem nie później niż o północy. Po tym czasie
zostajesz tutaj aż do zakończenia eksperymentu.
Nie ma sprawy.
Spędzamy następną godzinę zajmując się kwestiami prawnymi.
Doktor Nadęty nie jest specjalnie zaskoczony, że nie umiem
dobrze czytać. Musiał widzieć akta, które moja agentka
przesłała jego firmie. Każę mu czytać na głos i nagrywam
wszystko na przenośnym CD, które ze sobą przywiozłem.
Agentka nauczyła mnie tego. W ten sposób możemy podać jego
firmę do sądu, jeśli wywiną jakiś numer. Być może ten szczur
nie umie czytać, ale wciąż ma swoje prawa.
Wszystko brzmi świetnie. Podpisuję dokumenty. Doktor Nadęty
daje mi plastykową bransoletkę, patrzy, jak zakładam ją
sobie na lewy nadgarstek i pozwala mi odejść. Zauważam, że
tym razem nie podaje mi ręki. Może boi się, że zapadnie na
wtórny analfabetyzm.
Ten sam studenciak czeka na zewnątrz. Zabiera mnie do części
mieszkalnej na siódmym piętrze.
Przypomina to oddział szpitalny. Brak okien. Sześć
pojedynczych pokoi otaczających przestrzeń rekreacyjną. Mały
barek z jednej strony. Kilka stołów, krzesła, sofy. Regał
pełen starych książek i czasopism. Telewizor z
pięćdziesięciodwucalowym płaskim ekranem, stos kaset wideo
w szafce powyżej. Automat telefoniczny w rogu. Stół do
bilardu, aczkolwiek sprawia wrażenie dość tandetnego.
Spoglądam w górę, widzę obiektyw kamery ukrytej w suficie.
Wszystko jak zwykle. Mogło być lepiej, mogło być gorzej.
Pokój jest mały. Pojedyncze łóżko, biurko, szafka. Tutaj też
brak okien, ale przynajmniej jest osobna łazienka. Los mi
sprzyja. Tym razem bez współlokatora. Ostatni chrapał, a ten
przed nim zwariował w szóstym dniu eksperymentu i został
wyrzucony.
Moja torba leży na łóżku. Zauważam, że zamek jest tylko
częściowo zasunięty. Przeszukali ją, by sprawdzić, czy nie
przywiozłem alkoholu, papierosów, trawki albo telefonu
komórkowego.
Studenciak mówi, że musi iść. Przypomina mi, żebym nie
wychodził bez identyfikatora. Do zobaczenia jutro, mówię.
Rozpakowuję się, wychodzę z pokoju. Chcę wrzucić coś na ząb
i sprawdzić, jak dziś wygląda życie nocne.
Dwoje ludzi siedzi w świetlicy i ogląda wiadomości
telewizyjne. Facet i kobieta. Facet wygląda na jakieś
trzydzieści lat. Chudy, długie włosy, rzadka bródka. Otwarta
książka w miękkiej okładce na jego kolanach. Ledwie spogląda
w moją stronę.
Kobieta jest inna. Jeszcze jeden szczur, ale za to
najpiękniejszy, jakiego widziałem od jakiegoś czasu. Długie
ciemne włosy. Szczupła, ale nie pozbawiona mięśni. W
moim typie.
Łapię jej spojrzenie przechodząc obok. Skłaniam głowę. Ona
odpowiada tym samym, uśmiecha się odrobinę. Nic nie mówi.
Tylko skinienie głowy i uśmiech.
Myślę o tym skinieniu głowy i uśmiechu przez całą drogę do
windy.
Znalazłem dobry lokal, kiedy ostatni raz byłem w Bostonie, w
dzielnicy Dorchester. Jadę tam teraz rykszą.
Znak na drzwiach głosi: "Dla * wstęp wzbroniony". Kiedy
byłem tu pierwszy raz, ktoś musiał odczytać mi napis, a
potem wyjaśnić, że znak pośrodku to gwiazdka. Jaka część
twojego ciała wygląda jak gwiazdka? Wciąż nie rozumiem,
odpowiadam. Facet śmieje się i mówi, zegnij się w pół, wsadź
głowę między nogi i wytęż wzrok. Kapuję, gadam.
Wewnątrz możesz zapalić skręta, kiedy tylko masz na to
ochotę, jeśli oczywiście potrafisz znaleźć skręta do
zapalenia w dzisiejszych czasach. Pięćdziesiąt sześć
gatunków piwa. Podawane nie tylko w barze na dole, ale też
przy stoliku, jeśli chcesz. Hamburgery, hot dogi, stek i
szaszłyk w menu. Pizzy z wegetariańskim serem tofu albo zupy
warzywnej ani śladu. Na ścianach oprawione w ramki akty
Madonny, Keitha Moona, Cindy Crawford i Sylvestra Stallone.
Antyczna szafa grająca marki Wurlitzer załadowana płytami,
których nie wolno sprzedawać bez ostrzegawczej naklejki dla
rodziców na okładce.
Jak również żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków.
Gliniarze zamknęliby to miejsce, gdyby większość ludzi
wiedziała, że istnieje. A może nie. Paru facetów przy barze
sprawia wrażenie gliniarzy po służbie. Gliny też potrzebują
miejsca, gdzie mogą sobie zapalić i chlapnąć piwko, wiecie,
jak to jest.
Dobry bar. Powinien być taki w każdym mieście. Kiedyś był,
ale potem wszyscy zaczęli obrażać się o byle co i wsadzać
nos w nieswoje sprawy. Wydano prawa gwarantujące, że musisz
mieszkać w bezdymnym, pozbawionym tłuszczu, trzeźwym,
bezpiecznym dla dziecka otoczeniu. Teraz trzeba się nieźle
napocić, żeby znaleźć miejsce, gdzie dla * wstęp jest
wzbroniony.
Dzisiaj jednak musiałem zapłacić przy wejściu. Cóż, nie
można mieć wszystkiego.
Znajduję miejsce niedaleko sceny, zamawiam piwo imbirowe,
oglądam jakiś neopunkowy zespół rujnujący stare numery
Romantics i Clash. Jesteśmy w Bostonie, więc muszą zagrać
coś z repertuaru The Cars. Zapewne byli jeszcze
niemowlakami, kiedy Ric Ocasek rozwalał głośniki.
Zazwyczaj robię sobie balangę przed rozpoczęciem
eksperymentu. Nigdy pijaństwo, po prostu dobrze się bawię.
Dużo dziewczyn tutaj dzisiaj, większość z facetami, którzy
wyglądają, jakby powinni siedzieć w domu i masturbować się w
internecie. Niektóre z dziewczyn rzucają w moją stronę
proszące spojrzenia.
Powinienem coś z tym zrobić. Wciąż jest wcześnie. Zawsze
mogę wynająć na parę godzin pokój w hotelu. Użyć tekstu o
tym, że jestem ekspertem z dziedziny badań biomedycznych, na
delegacji w związku z ważną konferencją. Dziewczęta
uwielbiają spać z lekarzami.
Ale nie mam do tego serca. Wciąż myślę o dziewczynie ze
świetlicy. Nie wiem czemu. Tylko jeszcze jeden szczur.
Łapię się na tym, że oglądam się przez ramię za każdym
razem, kiedy otwierają się drzwi, w nadziei że to ona.
Wychodzę przed jedenastą, tym razem samotny. Mówię sobie, że
to dlatego, bo zespół był kiepski. Ale to nieprawda.
W powrotnej drodze do ośrodka badawczego zastanawiam się,
czy mama nie ma przypadkiem racji. Może powinienem znaleźć
pracę. Nauczyć się czytać.
Założę się, że ona umie czytać.
Ósma rano następnego dnia. Schodzę na dół w moim szczurzym
stroju. Szorty, sportowa kurtka, adidasy. Czas na pracę dla
dobra nauki i całej ludzkości.
Doktor Nadęty czeka na mnie. Nie jest tak sympatyczny jak
wczoraj. Zabiera mnie do ambulatorium i czeka, aż napełnię
kolejną buteleczkę dla pani doktor. Odprowadza mnie do
laboratorium.
Cztery elektryczne taśmociągi ustawione obok siebie po
jednej stronie pomieszczenia, z telewizorem przyczepionym
pod sufitem ponad nimi. Na ekranie jakiś durny film
rysunkowy o różowych dinozaurach. Studenciaki w białych
fartuchach siedzą przed komputerami po drugiej stronie
pomieszczenia. Jeden z nich to gość, który odebrał mnie z
lotniska. Kiedy wchodzę, na moment podnosi wzrok. Nie
odwzajemnia pozdrowienia. Spogląda z powrotem na ekran,
wystukuje coś na klawiaturze. Zbyt ważny teraz, żeby
rozmawiać ze szczurami.
Dwóch innych szczurów siedzi w plastykowych krzesłach. Już
odrutowani, oglądają telewizję, czekają na swoją kolej.
Podchodzę, żeby się przywitać. Jeden to długowłosy
chudzielec, którego widziałem wczoraj. Ma na sobie starą
koszulkę z trasy Lollapalooza. Nazywa się Doug. Drugi facet
wygląda na takiego, co pracuje dużo na powietrzu. Wielki.
Ogolona głowa, kolczyk w nosie, tatuaż na prawym
przedramieniu. Mówi, że nazywa się Phil.
Doug wygląda na znudzonego, Phil na zdenerwowanego. Podajemy
sobie dłonie. Jesteśmy patrolem szczurów szukającym guza.
Czas dać się odrutować. Siadam na stole, ściągam koszulkę,
pozwalam jednemu ze studenciaków poprzyklejać na moim ciele
elektrody. Głowa, szyja, klatka piersiowa, plecy, uda,
kostki. Wystarczy, że drgnę, a linie na ekranach komputerów
natychmiast podskakują. Ktoś pyta, co jadłem na śniadanie,
kiedy ostatni raz byłem w ubikacji. Zapisuje to wszystko na
specjalnej karcie.
Phil pyta, czy mamy kablówkę. Proszę zmienić kanał, mówi, bo
ten przyprawia mnie o ból głowy. Nikt nie zwraca na niego
uwagi. W końcu wstaje i sam przełącza na "Wydarzenie dnia".
Doktor Nadęty rzuca mu spojrzenie. Ciekawe, czy to
pierwszy raz, kiedy Phil znalazł się w szczurzym patrolu.
Jeśli naukowcy chcą, żebyś oglądał kreskówkę o dinozaurach,
robisz to, bez Zbędnych pytań. Równie dobrze może to być część
eksperymentu.
Nie zadzieraj z naukowcami. Stara prawda.
W końcu pojawia się ostatni szczur. Nie jestem zaskoczony,
to dziewczyna, którą widziałem wczoraj. Ubrana w
jednoczęściowy strój sportowy. Dzięki ci, Panie, za
człowieka, który wymyślił elastyczne materiały. Phil i Doug
gotowi są połknąć własne języki na jej widok. Facet
przyczepiający elektrody dostaje wzwodu pod fartuchem, kiedy
dochodzi do jej piersi i ud.
Ona ignoruje jego dłonie, tak jak ignoruje wszystkich
pozostałych, łącznie ze mną i chłopakami. To prawdziwie
lojalny, profesjonalny do szpiku kości, amerykański szczur.
Czas wejść na taśmociągi. Doktor Nadęty robi wielkie halo,
żeby każdy z nas wszedł na przydzieloną mu maszynę, jakby
miało to jakiekolwiek znaczenie. Dziewczyna dostaje
taśmociąg na lewo ode mnie, Doug na prawo, a Phil obok
niego.
Chwytam metalową barierkę przed sobą. Doktor Nadęty
sprawdza, czy komputery są gotowe, po czym włącza
taśmociągi. Gładka gumowa mata pod moimi stopami zaczyna
przesuwać się powoli, zaledwie jakieś pół metra na parę
sekund. Moja babka potrafiłaby iść szybciej.
Spoglądam na dziewczynę. Ogląda Willarda Scotta
rozmawiającego z jakimś facetem ubranym jak indyk. Pyta
doktora Nadętego, czy może zrobić głośniej. Nie, odpowiada,
mogłoby to przeszkodzić jego zespołowi w skupieniu. Myślę,
że jest wkurzony ponieważ Phil wyłączył film o różowych
dinozaurach.
No i dobrze. Przynajmniej mamy szansę się zaznajomić.
Ona zaczyna pierwsza. Pyta, jak mi na imię. Mówię jej. Kiwa
głową, podaje mi swoje. Sylvie Simms. Cześć, Sylvie, mówię,
miło cię poznać.
Naukowcy rozmawiają półgłosem za naszymi plecami. Sylvie
pyta mnie, skąd pochodzę. Mówi, że urodziła się w Columbus,
w stanie Ohio.
Daj spokój, człowieku, mówi Phil, zrób głośniej. Nie słyszę,
co mówią o pogodzie.
Doktor Nadęty nie zwraca na niego uwagi.
Spoglądam na Douga. Ma diskmana przyczepionego do pasa. Oczy
zamknięte, rytmicznie kiwa głową w górę i w dół. Maszeruje w
takt muzyki w słuchawkach.
Byłem w Columbus, mówię. Ładne miasto. Mają tam świetny
lokal z grillem naprzeciwko siedziby samorządu lokalnego.
Sylvie śmieje się. Ładny śmiech. Pyta, czy to restauracja
z irlandzką nazwą. Tak, odpowiadam, to ta. Podają tam
żeberka w słodkim sosie. Zna to miejsce, była tam wiele
razy.
I tak to się kręci. Albo toczy. Cokolwiek.
Doug słucha rocka na swoim diskmanie, co jakiś prosząc
kogoś, żeby zmienił mu płytę. Phil wpatruje się w telewizor,
zastępując własnym dialogiem teksty, których nie słyszy,
narzekając, że nie może zmienić kanału. Asystent przychodzi
co jakiś czas z butelką wody, pozwalając nam pociągnąć
szybki łyk przez plastykową słomkę.
Sylvie i ja rozmawiamy.
Dowiaduję się o niej dużo, czekając, aż pojawią się odciski.
Panna. Dwadzieścia siedem lat. Skończyła wychowanie
początkowe na tym samym uniwersytecie, gdzie ja zacząłem
jako szczur, ale nie mogła znaleźć porządnej pracy. Szkoły
publiczne nie zatrudniają nikogo, kto nie ma uregulowanego
stosunku do służby wojskowej, prywatne biorą tylko ludzi z
dyplomem. No więc została szczurem, pracuje już od dwóch
lat. Wciąż chciałaby uczyć w szkole, ale przynajmniej w ten
sposób ma na opłacenie czynszu.
Mówię jej o sobie. Urodziłem się tu. Mieszkam tam. Nie
wspominam, że nie umiem zbyt dobrze czytać, ale co do reszty
jestem szczery. Cztery lata jako szczur po krótkiej
przygodzie z wojskiem. Opowiadam jej o testach fazy
pierwszej, w jakich uczestniczyłem, przechodzę do miejsc,
które odwiedziłem.
To ją interesuje. Pyta, gdzie byłem. Mówię jej o niedawnej
włóczędze po Nepalu, o plaży w Koh Samui, gdzie można się
wykąpać nie natrafiając na pływające śmieci. O lodowcach na
Nowej Zelandii, wrzosowiskach w Szkocji i ścieżkach w
brazylijskiej dżungli.
Lubisz podróżować, mówi.
Uwielbiam, odpowiadam. Nie pierwszą klasą, nie jak turysta,
ale tak jest lepiej. Mogę zobaczyć miejsca, gdzie nigdzie
nie byłem.
Pyta, co tam robię. Chodzę, odpowiadam. Chodzę i robię
zdjęcia. Patrzę na ptaki i zwierzęta. Po prostu żeby tam
być, to wszystko.
Pyta, jak mnie na to wszystko stać. Mówię jej o zastawieniu
organów w bankach narządów.
Odwraca wzrok. Sprzedajesz swoje organy?
Nie, mówię, nie sprzedaję. Zastawiam je. Wątroba dla firmy
klonującej w Tennessee, serce dla banku narządów w Oregonie,
oba płuca dla szpitala w Teksasie. Jedna nerka do Idaho,
druga do Minnesoty...
Niemal przestaje iść, kiedy to słyszy. Sprzedałbyś im całe
swoje ciało?
Wzruszam ramionami. Niczego jeszcze nie sprzedałem, mówię.
Nie zastawiłem jeszcze rogówek, skóry ani żył. Oszczędzam
je na koniec, kiedy będę już za stary, żeby pracować jako
szczur, i nie będę już mógł sprzedawać plazmy, szpiku
kostnego albo spermy.
Rumieni się, kiedy wspominam o spermie. Udaję, że tego nie
widzę. Pyta, czy wiem, co zrobią z moimi organami, kiedy
umrę.
Pewnie, mówię. Ktoś w kostnicy sprawdza skanerem kod
towarowy wytatuowany na moim lewym ramieniu. W wyniku tego
ładują mnie do lodówki i powiadamiają najbliższy ośrodek
informacyjny dla dawców organów. Wszyscy wierzyciele
przyjadą, żeby zgłosić roszczenia do tego, co zgodnie z
umową wynegocjowaną przez moją agentkę należy do nich. Jeśli
cokolwiek zostanie, kostnica wrzuca to do pieca. Z prochu
powstałeś i tak dalej.
Sylvie bierze głęboki oddech. I to wszystko cię nie
niepokoi?
Wzruszam ramionami. Nie, odpowiadam. Wolę, żeby moje organy
pomogły przeżyć komuś innemu, niż żeby miały gnić w trumnie
pod ziemią. Kiedy są jeszcze moje, przynajmniej mogę
wykorzystać pieniądze na odwiedzenie miejsc, których
nie widziałem.
Taśmociąg przesuwa się teraz trochę szybciej. Nie drepczemy
już w tempie babuni. Najwyraźniej doktor Nadęty niecierpliwi
się. Chce, żebyśmy pod koniec dnia mieli na stopach parę
ładnych odcisków.
Phil poci się obficie. Narzeka, że musi oglądać Sally Jesse
zamiast programu Oprah. Nie chcę oglądać tej białej suki,
mówi. No już, dajcie mi w zamian tę czarną sukę. Doug też
spływa potem, ale maszeruje twardo. Prosi o krążek Smashing
Pumpkins. Jeden ze studenciaków zmienia mu płytę w
odtwarzaczu, ale nie zmienia kanału w telewizorze.
Nie mogłabym tego robić, mówi Sylvie. Moje ciało jest dla
mnie zbyt drogocenne.
Dla mnie również, mówię, ale to przecież nie ja. Pójdę gdzie
indziej, kiedy umrę. Potem zostaje już tylko mięso. Dlaczego
nie sprzedać tego i owego, kiedy jeszcze tu jestem?
Nie odzywa się przez długą chwilę. Patrzy w telewizor. Salle
Jesse rozmawia z kimś, kto chce wyglądać jak kobieta udająca
mężczyznę, ale wygląda jak mężczyzna przebrany za kobietę,
czy coś takiego.
Może nie powinienem był zdradzać jej moich poglądów na temat
zastawiania organów. Bycie szczurem to jedno, ale stopniowe
dzierżawienie własnych wnętrzności to co innego. Niektórzy
ludzie nie rozumieją tego, a części tych, którzy rozumieją,
wcale się to nie podoba.
Sylvie musi o tym wiedzieć. Wszystkie szczury wiedzą.
Większość z nas zastawia organy. Więc o co jej chodzi?
Gdzieś za nami rozlega się gong. Czas na lunch. Nawet nie
zauważyłem, że już południe. Doktor Nadęty wraca do
pomieszczenia, wyłącza taśmociągi. Każe nam usiąść na
stołach laboratoryjnych i ściągnąć buty. Chociaż nie mamy
jeszcze odcisków, i tak sadza nas w wózkach inwalidzkich. W
porządku, mówi, macie tu być z powrotem za godzinę.
Nie mogę się doczekać, mamrocze pod nosem Phil.
Lunch przygotowano dla nas w świetlicy. Rosół, grzanki z
serem, sałatka z tuńczyka. Przeciskamy się do kontuaru,
trzymając tace na kolanach, sięgamy po kolejne dania.
Jeździłem już kiedyś w wózku, podobnie Doug i Sylvie, ale
Phil nie jest do tego przyzwyczajony. Rozlewa sobie gorącą
zupę na kolana, klnie wniebogłosy.
Dzielę stół z Sylvie. Na blacie porozkładane gazety i
czasopisma. Pielęgniarz przynosi korespondencję.
Dla mnie tylko rachunki i reklamy, ale Sylvie dostaje
pocztówkę. Ze zdjęciem tropikalnej dżungli.
Pytam, kto ją wysłał. Jej brat, odpowiada. Pytam, gdzie
mieszka, a ona podaje mi pocztówkę.
Udaję, że czytam. Jedyne duże słowo, jakie znam, to Meksyk.
Zawsze chciałem pojechać do Meksyku, mówię. Co on tam
porabia?
Waha się. Interesy, mówi.
Powinienem się już zamknąć, ale nie robię tego. Jakiego
rodzaju interesy?
Spogląda na mnie dziwnie. Nie przeczytałeś pocztówki?
Jasne, jasne, mówię. Tylko pytam.
Myśli o tym przez chwilę, a potem mi mówi. Młodszy brat
mieszkał w Minneapolis, ale w zeszłym roku wpadł w łapy
agentów federalnych. Sprzedawał z bagażnika swojego
samochodu kartony papierosów szmuglowanych z Meksyku.
Palenie jest nielegalne w Minneapolis. Karalne wykroczenie,
jego trzecie z rzędu za sprzedawanie szlugów na ulicach.
Zgodnie z prawem trzech skazań oznacza to, że musi spędzić
w więzieniu resztę życia. Za sprzedawanie papierosów.
Sędzia wyznaczył kaucję w wysokości siedmiu tysięcy dolarów.
Sylvie zapłaciła. Brat skorzystał z okazji, tak jak
przypuszczała. Zwiał na południe, poprosił o azyl, najął się
do pracy w meksykańskiej wytwórni tytoniu. Przysyła jej
pocztówki raz na jakiś czas, ale nie widziała go od prawie
dwóch lat.
Ciężka sprawa, mówię. Kiwa głową. Zastanawiam się przez
chwilę. Pytanie przychodzi mi do głowy. Skąd tak prędko
wzięła siedem tysięcy?
Milczy przez minutę, a potem mi mówi.
Dostała je za zastawienie swoich rogówek.
Pięć patyków to zwykła cena, ale ona dostała siedem na
czarnym rynku za granicą. Kiedy umrze, jej oczy znajdą się w
Indiach. Przynajmniej oszczędziłam mojemu bratu więzienia,
mówi, ale widzę, że tak naprawdę nie o to chodzi.
Sylvie nie chce być pochowana bez swoich oczu.
Bierze pocztówkę, odwraca ją, żeby spojrzeć na zdjęcie.
Kiedy się na to patrzy, to ma się ochotę pojechać do
Tijuany, prawda?
Tijuana sprawia wrażenie wspaniałego miejsca, mówię. Zawsze
chciałem tam pojechać. Przynajmniej brat znalazł miłe
miejsce do życia.
Wpatruje się we mnie długo, uparcie. Pocztówka nie została
wysłana w Tijuanie, mówi. Jest z Mexico City, tam, gdzie brat
teraz mieszka. Nie przeczytałeś tego?
Och, mówię. Tak, pewnie. Po prostu zapomniałem.
Nic nie mówi przez chwilę. Przysuwa do siebie gazetę,
spogląda na pierwszą stronę. Wskazuje na nagłówek. Mówi, czy
to nie wstyd?
Patrzę na zdjęcie obok. Pokazuje mieszkankę Afryki z martwym
dzieckiem na ręku, krzyczącą do obiektywu. Tak, mówię,
kiepska sprawa. Nienawidzę czytać takie rzeczy.
Sylvie stuka palcem w nagłówek. Mówi, że poziom bezrobocia w
Massachusetts jest najniższy od piętnastu lat.
Ach tak, odpowiadam. Miałem na myśli co innego. To dobra
wiadomość, tak.
Odsuwa gazetę. Rozgląda się, żeby sprawdzić, czy ktoś nie
podsłuchuje. Ścisza głos do szeptu. Nie umiesz czytać,
prawda?
Czuję ciepło na twarzy. Nie ma sensu kłamać. I tak już wie.
Tylko trochę, mówię. Tyle żeby zorientować się w menu w
restauracji albo sprawdzić bilet na samolot. Ale nie na
tyle, żeby przeczytać pocztówkę od jej brata albo gazetę.
Czuję się teraz głupio. Chcę wstać i odejść. Zapominam, że
mam siedzieć w wózku, zaczynam się podnosić. Sylvie kładzie
dłoń na mojej, zatrzymuje mnie.
Wszystko w porządku, mówi. To nie ma znaczenia. Trochę to
podejrzewałam, ale nie byłam pewna, dopóki nie zapytałeś, co
napisał do mnie brat.
Nadal chcę odejść. Chwytam gumowe koła, zaczynam odsuwać się
od stołu.
Daj spokój, nie odchodź, mówi. Nie chciałam wprawić cię w
zakłopotanie. Zostań.
Czuję się jak idiota, mówię.
Sylvie potrząsa głową. Znowu posyła mi ten swój uśmiech.
Nie, mówi, nie jesteś idiotą. Jesteś równie łebski jak każdy
inny facet tutaj.
Spoglądam na nią. Nie odwraca wzroku. Jej oczy są własnością
jakiejś firmy w Indiach, ale w tej chwili należą tylko do
mnie.
Możesz nauczyć się czytać, mówi. Po prostu nigdy nie miałeś
takiej nauczycielki jak ja.
Mam odciski na stopach pod koniec pierwszego dnia. To samo
pozostali. Doktor Nadęty bardzo zadowolony. Nigdy nie
widziałem, żeby ktoś się tak podniecił na widok odcisków.
Ciekawe, czy ma hopla na punkcie stóp.
Naukowcy robią zdjęcia naszych stóp, notują coś
zawzięcie, potem nacierają nam podeszwy płynem. Jasnozielone
świństwo. Jak to co wydmuchujesz podczas kataru, zapachem
przypomina bożonarodzeniową choinkę unurzaną w nafcie.
Używają pipetek, żeby odmierzyć właściwą ilość. Powinni
raczej użyć pędzli.
Każdy dostaje płyn z innej buteleczki. Nie mam pojęcia,
czy dostałem właściwy produkt, czy placebo, ale po zabiegu
odciski bolą jakby trochę mniej.
Nie trwa to długo. Po obiedzie skóra zaczyna mnie swędzieć.
Nie okropnie, ale nie mogę się powstrzymać od podrapania
po podeszwach stóp. To trochę jak ukąszenia pcheł.
Sylvie i Phil mają te same objawy, ale nie Doug. Siedzi w
rogu świetlicy, czyta książkę w miękkiej okładce, ani razu
nie dotykając swoich stóp. Reszta z nas ogląda telewizję i
drapie się nerwowo po nogach.
Chyba wiem, kto dostał placebo.
Następnego dnia nie pracujemy na taśmociągach, ale po
śniadaniu prowadzą nas do laboratorium, żeby naukowcy mogli
zrobić nam dodatkowe badania. Mówię im o swędzeniu, kiedy
pobierają próbkę krwi. Kiwają głową, słuchają, robią kolejne
zdjęcia, znowu notują, potem nakładają następną porcję
zielonego cholerstwa na nasze stopy.
Inny skład tym razem. Teraz jest to Super Silne Zielone
Świństwo. Chyba wytwarzają to z jadowitych mrówek. Niemal
zeskakuję ze stołu. Sylvie syczy i przewraca oczami, kiedy
nadchodzi jej kolej na nałożenie płynu. Phil klnie na czym
świat stoi. Dwaj faceci muszą go przytrzymać, bo chce kopnąć
studenciaka, który go obsługuje.
Kiedy wracamy na górę, stopy wciąż mnie pieką, Sylvie idzie
do swojego pokoju. Doug bierze książkę i zaczyna czytać. Phil
wściekły jak diabli, rzuca obelgi pod adresem doktora
Nadętego. Mówi, że zrobił to tylko po to, żeby trochę
zarobić, nie wiedział, że zamkną go w więzieniu i będą
torturować na śmierć. Mówi, że ma ochotę wsadzić nogi do
sedesu.
Nie rób tego, mówię mu, zepsujesz im eksperyment. Dodaję, że
zachował się całkiem bez sensu próbując kopnąć naukowca.
Uspokój się, koleś. Zagrajmy trochę w bilard. Zapomnij o tym
wszystkim.
Mamrocze coś pod nosem, ale mówi, w porządku, dobrze, niech
będzie.
Trudno grać w bilard siedząc w wózku inwalidzkim, ale przez
jakiś czas nam się udaje. Philowi nic nie wychodzi. Psuje
łatwe strzały, dwa razy nie trafia w białą kulę. Kończy,
kiedy ja mam jeszcze cztery bile na stole. Traci
panowanie. Wali kijem w stół, odwraca się i odjeżdża do
swojego pokoju. Zatrzaskuje za sobą drzwi.
Spoglądam na obiektyw pod sufitem. Wiem, że ktoś musi to
wszystko oglądać.
Podjeżdżam do telewizora, włączam go, zaczynam oglądać
program Oprah. Sylvie pojawia się jakiś czas później. Pyta,
czy chcę rozpocząć lekcje czytania.
Nie bardzo, odpowiadam. Wolę oglądać Oprah.
Rzuca mi spojrzenie, pod wpływem którego stanąłby nawet
mnichowi. No już, mówi. Proszę. Bardzo bym chciała, żebyś
się zgodził.
Myślę, że może zyskam coś u niej w ten sposób, więc daję się
przekonać. A co mi tam. Może nawet się czegoś nauczę.
W porządku, mówię.
Wyłącza telewizor, podjeżdża do regału z książkami, zaczyna
szperać. Myślę, że weźmie jakąś książkę albo czasopismo. Nie
potrafię przeczytać nawet tytułów większości z nich. Jeśli
wróci z Szekspirem albo czymś takim, to spadam stąd.
Bierze stos czasopism z dolnej półki. Kładzie je sobie na
kolanach, przewozi na stół, każe mi ustawić się obok niej.
Znajduje strony z humorem. Pyta, czy lubię komiksy. Nie
bardzo, odpowiadam. Nigdy specjalnie ich nie oglądałem.
Uśmiecha się i mówi, że czyta je każdego ranka. Największa
rozrywka dnia. Wskazuje na historyjkę na górze pierwszej
strony. To moja ulubiona, mówi. Powiedz mi, co ten mały
chłopiec mówi do tygrysa.
W ten właśnie sposób zaczynam uczyć się czytać. Patrząc, co
Calvin i Hobbes zrobili dziś rano.
Po przerwie udajemy się z powrotem do laboratorium na
kolejne badanie. Stopy już nie pieką, ale swędzenie
powróciło. Skóra trochę zaczerwieniona. Znowu próbki krwi,
zdjęcia, notatki. Kolejna porcja płynu na nasze stopy. Nie
pali tak bardzo tym razem. Wygląda też trochę inaczej. To
musi być Nowe Ulepszone Super Silne Zielone Świństwo.
Naukowcy zauważają coś nietypowego, kiedy badają stopy
Phila. Poświęcają im dużo uwagi. Porównują ich obecny stan
ze zdjęciami, które zrobili wcześniej. Jeden z nich bierze
skalpel, usuwa trochę martwej skóry z podeszwy każdej ze
stóp, kładzie ją na przezroczysty spodeczek, wynosi z
pomieszczenia.
Phil powtarza ciągle, co się dzieje? O co chodzi? Mam prawo
wiedzieć.
Naukowcy nic mu nie odpowiadają. Badają Sylvie i Douga,
nacierają im stopy płynem, potem pozwalają naszej trójce
wrócić na górę. Philowi każą zostać. Mówią, że chcą zbadać
go dokładniej.
Doktor Nadęty mija nas, kiedy czekamy na windę. Pozdrawia
nas tylko, nic więcej. Idzie prosto do laboratorium, zamyka
za sobą drzwi.
Phil spieprzył sprawę, mówię do Douga i Sylvie, kiedy
znajdujemy się sami w windzie. Nie wiem, co dokładnie
zrobił, ale sądzę, że spieprzył sprawę.
Kiwają głowami. Wiedzą, o co chodzi. Widzieli to już
wcześniej. Ludzie czasem wariują w trakcie długich
eksperymentów. Nowym facetom przydarza się to regularnie. Co
jakiś czas jakiś durny szczur zostaje spłukany do rynsztoka.
Wracamy do świetlicy. Doug sięga po książkę, Sylvie i ja
bierzemy się z powrotem za czytanie komiksów. Próbuję
właśnie dojść, dlaczego Sarge kopnął Beetle'a w tyłek, kiedy
wchodzi Phil. Nie jest na wózku. Doktor Nadęty i strażnik
idą zaraz za nim.
Nic do nas nie mówi, idzie prosto do swojego pokoju, bierze
torbę. Wychodzi bez słowa pożegnania.
Doktor Nadęty zwraca się do nas. Mówi, że Phil został
usunięty z eksperymentu, ponieważ ścierał produkt ze stóp.
Wykazał się również brakiem odpowiedniej postawy. Nie będzie
przez nikogo zastąpiony, bowiem jest na to za późno bez
konieczności ponownego rozpoczynania badań.
Kiwamy głową, milczymy. Nie ma sensu mówić mu, że
spodziewaliśmy się tego. Ostrzega, żeby coś podobnego nie
przyszło nam do głowy. Phil nie otrzymuje wynagrodzenia za
swój czas, mówi, ponieważ złamał warunki umowy.
Kiwamy głową. Nie, sir. Jesteśmy dobrymi szczurami.
Przeprasza nas za zamieszanie. Pyta, czy czegoś nie
potrzebujemy.
Sylvie podnosi dłoń. Prosi o komiksy, jakiekolwiek. Doktor
Nadęty spogląda na nią dziwnie, ale kiwa głową. Obiecuje
dostarczyć nam komiksy do jutra rana. Potem wychodzi.
Doug podnosi wzrok znad swojej książki, kiedy drzwi
zatrzaskują się za doktorem. Dobrze, mówi. Więcej zielonego
świństwa dla nas.
Dwa tygodnie szybko mijają.
Testy fazy pierwszej trwają czasami w nieskończoność.
Doprowadzają wszystkich do szału. Tak powinno być i w tym
przypadku, bo nie chodzimy na taśmociągu codziennie i mamy
dużo wolnego czasu, ale nie dzieje się tak.
Przynajmniej raz robię coś poza wpatrywaniem się w
telewizor. Zazwyczaj spędzam godziny leżąc na sofie w
świetlicy, oglądając jeden film na wideo za drugim,
zabijając czas, aż przychodzi moment zejścia do laboratorium.
Ale nie tym razem.
Po pracy i w dni wolne siadam przy stole z Sylvie,
przedzierając się w pocie czoła przez historyjki obrazkowe.
Czasem pomaga Doug, kiedy Sylvie musi się przespać, albo
kiedy stopy za bardzo ją pieką. Oboje są cierpliwi. Nie
traktują mnie jak dziecko albo opóźnionego w rozwoju, ani
nie śmieją się ze mnie, kiedy nie mogę poradzić sobie z
jakimś długim słowem, i pomagają mi wymawiać je raz po raz,
aż zrobię to poprawnie. Jeśli jest to coś trudnego, Sylvie
tłumaczy mi, co oznacza w zwykłym języku, czasem nawet
rysując malutki obrazek. Robię notatki w zeszycie w linie i
studiuję je w nocy przed zaśnięciem.
Po pierwszych kilku dniach jestem w stanie czytać
historyjki bez specjalnej pomocy po; potem bierzemy się za
komiksy, które dostarczył nam doktor Nadęty. Archie i
Jughead na początek, ponieważ są łatwe. Kiedy Sylvie nie ma
w pobliżu, dyskutujemy z Dougiem, kogo wolelibyśmy
przelecieć, Betty czy Veronicę, ale wkrótce zaczynam już
mieć do czynienia z Batmanen i bohaterami X-Men. Okazuje
się, że komiksy są o wiele lepsze od filmów.
Doug jest dobrym nauczycielem, ale wolę być z Sylvie.
Dzieje się coś niezwykłego. Zaczynam rozumieć nagłówki w
gazetach. Przestają być dla mnie czarną magią. Odkrywam, że
naprawdę coś znaczą. Są tam rzeczy, których nie podają w
telewizji.
Potem stopniowo odcyfrowuję tytuły książek Douga. Wiem
teraz, że lubi powieści szpiegowskie i fantastycznonaukowe.
Lepsze niż filmy, mówi, a wierzę mu, kiedy opowiada mi, o
czym są. Nadal nie potrafię przeczytać tego, co jest w
środku, ponieważ wciąż potrzebuję obrazków do pomocy, ale po
raz pierwszy naprawdę chcę wiedzieć, o czym jest dana
książka.
Uczucie trudne do opisania. Coś jak maszerowanie przez gęstą
tropikalną dżunglę, gdzie nie widać nic poza cieniami i
wydaje ci się, że jest noc, a ty próbujesz trzymać się
ścieżki, bo nie wiesz, co czyha dookoła. Potem wychodzisz na
wzniesienie, gdzie jest polana. Słońce świeci ci prosto nad
głową, jest ciepło, i masz widok na wiele kilometrów, góry i
pagórki i równiny leżą rozciągnięte przed tobą, i jest to
tak piękne, że masz ochotę zostać tam na zawsze.
To mniej więcej coś takiego. Ni stąd, ni z owąd nie jestem
już taki głupi, jak kiedyś o sobie myślałem.
Którejś nocy, po tym jak wszyscy kładą się do łóżek i gasną
światła, zaczynam płakać. Nie przychodzi mi to łatwo, ze
względu na to jak mnie wychowano. Ojciec spuszczał mi manto,
jeśli złapał mnie na płaczu, nazywając mnie pedziem i małą
dziewczynką. Niełatwo to wyjaśnić, ale to mniej więcej
dlatego wypisał mnie ze szkoły i wziął do pracy w swoim
warsztacie. Powiedział, że chce, żebym był mężczyzną, i nie
dopuści, żeby bezbożni liberałowie mieszali mi w głowie za
pomocą swoich książek i idei.
Kiedy padł martwy z kluczem nasadowym w ręce, skończyłem
właśnie osiemnaście lat. Jedyne, co miałem w portfelu, to kartę
powołania, której nie potrafiłem przeczytać. Czas spędzony w
armii pozwolił mi zobaczyć kawał świata i sprawił, że
chciałem zobaczyć więcej, ale wtedy było już za późno, żeby
wrócić do szkoły. Jedynym sposobem na to, żeby utrzymać się
przy życiu i zobaczyć świat, było zostać szczurem. Szczurem,
którego ciało nie należy do niego samego.
Coś jest nie tak z prawem, które pozwala człowiekowi być
szczurem, szczególnie, kiedy szczur cieszy się większym
szacunkiem niż człowiek. Szczury nie mogą nauczyć się
czytać, ale ludzie tak. Tyle że nikt nie chce wydawać
pieniędzy na budowanie szkół. Wolą stawiać więzienia, a
potem zamykać w nich ludzi, którzy sprzedają papierosy. W
tym samym czasie nauczyciele muszą robić rzeczy, których nie
pozwala się już robić szczurom.
Nie płakałem tej nocy nad Sylvie i jej bratem, chociaż i to
miało swój udział. Płakałem nad wszystkimi straconymi
latami mego życia.
Ostatnie dni spędzam ucząc się najwięcej jak mogę, ale
jedno nie daje mi spokoju.
Sylvie.
Zacząłem uczyć się czytać, bo chciałem ją przelecieć. Zgoda
na jej propozycję wydawała mi się najlepszym sposobem by
zaciągnąć ją do łóżka.
Nie mogę tego zrobić w trakcie eksperymentu, ponieważ,
zgodnie z warunkami umowy, seks z innymi szczurami jest
ściśle zabroniony. Widziałem, jak inne szczury były
wyrzucane tylko za to, że złapano je w pokoju kogoś innego,
nawet jeśli obie osoby miały na sobie bieliznę. Kiedy jednak
badania dobiegną końca i wszyscy dostaniemy wypłatę, nie ma
nic złego w zorganizowaniu małego przyjęcia w jakimś
anonimowym motelu w okolicy.
Wciąż chcę się z nią przespać. Czasem dostaję wzwodu siedząc
obok niej w świetlicy, kiedy pomaga mi poradzić sobie ze
słowem, z którym nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Nie mogę
oderwać od niej wzroku, kiedy maszeruje po taśmociągu obok
mnie.
Teraz jednak sytuacja uległa zmianie. Nie chodzi już o
zaciągnięcie jej do jakiegoś taniego motelu na małe bara-
bara. Nawet nie o naukę czytania. Przepełniające mnie
uczucia napawają mnie lękiem.
Dwa dni przed zakończeniem eksperymentu. Siedzimy samotnie w
świetlicy, czytając sobie nawzajem odcinki Spidermana. Pytam
ją prosto z mostu. Słuchaj, czemu właściwie pomagasz mi w
ten sposób?
Wciąż wpatruje się w komiks, ale odsuwa włosy do tyłu i
uśmiecha się lekko. Ponieważ jestem nauczycielką, odpowiada,
i na tym właśnie polega moje zajęcie. Jesteś pierwszym
uczniem, jakiego miałam od czasu studiów.
W parku siedzi cała masa włóczęgów, którzy nie umieją
czytać, mówię. Mogłabyś uczyć ich. Dlaczego zawracasz sobie
głowę mną?
Rzuca mi długie spojrzenie. Nie gniewne, nie zimne. Nie
potrafię tego określić do końca.
Ponieważ, mówi, zawsze chciałam odwiedzić Katmandu, i może
znalazłam kogoś, kto mnie tam zabierze.
Mogę cię tam zabrać, odpowiadam. Mogę cię zabrać do Nepalu,
Brazylii, Irlandii, do Meksyku, żebyś mogła odwiedzić brata,
jeśli chcesz.
Rumieni się. Odwraca wzrok na moment, a potem patrzy z
powrotem na mnie. Może chcesz tylko zabrać mnie do
najbliższego hotelu, kiedy tu skończymy, mówi. Robiłam to
już. Nie miałabym nic przeciwko zrobieniu tego ponownie.
Potrząsam głową. Wolę Katmandu, mówię. Wschód słońca nad
Annapurną jest niesamowity. Kocham myśl, że moglibyśmy
zobaczyć to razem.
Kocham? Myślałam, że po prostu uczę cię czytać.
Spoglądam wokoło, żeby sprawdzić, czy ktoś nas nie podgląda.
Nikogo nie ma, ale z pewnośc