Starzyńska Maria - Legenda Ostatniej Barykady
Szczegóły |
Tytuł |
Starzyńska Maria - Legenda Ostatniej Barykady |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Starzyńska Maria - Legenda Ostatniej Barykady PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Starzyńska Maria - Legenda Ostatniej Barykady PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Starzyńska Maria - Legenda Ostatniej Barykady - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Starzyńska
Legenda Ostatniej Barykady
- Pan jest Węgrem?
- Tak.
- Ale urodził się pan w Polsce...
- No to co?.
Niemiecki kolejarz pomedytował chwilę nad papierami, po czym,
złożył je i niechętnie oddał. Kiedy wyszedł, sąsiad Erwina z
przedziału podjął:
- Byłem przekonany, że jest pan Niemcem.
- Nie.
- Świetnie zna pan język.
- Jak większość Węgrów.
- Lepiej.
Erwin nie odpowiedział, temat wydawał się wyczerpany. Niemiec
jednak nie zrezygnował:
- Z Budapesztu?
- Tak.
- Piękne miasto. Stare - chwilę czekał i znów zaczął: - A tu... tu
kiedy pan był?
- Dawno.
Niemiec wyjął papierosy, poczęstował Erwina. Zapalili. Pociąg
turkotał, wagony skrzypiały, Niemiec powiedział coś jeszcze na
temat kraju, w którym mieli nieszczęście aktualnie się znaleźć,
Erwin nie odpowiedział i Niemiec wreszcie umilkł. Jechali w
milczeniu jak wiele poprzednich godzin. Erwin patrzył w okno, czuł
na sobie wzrok tamtego, zaciekawiony i ostrożny zarazem. Było
duszno, koszula lepiła się do pleców, a ręce puchły z brudu.
Podróż zdawała się przeciągać w nieskończoność, pociąg miał kilka
nieprzewidzianych i długich postojów, jakby rozkład jazdy istniał
sam dla siebie. Erwin wstał i otworzył szerzej okno. Zsunęło się w
dół opornie i ze zgrzytaniem. Oparł się o nie i natychmiast na
jasnej koszuli zjawił się wyraźny, brudny ślad. Zawinął rękawy. Za
oknem przesuwały się karłowate zagajniki. Potem pojawiło się kilka
drewnianych chałup.
- Niedługo Warszawa - ziewnął Niemiec. - Nareszcie. Myślałem, że
nigdy nie dojedziemy.
Sięgając po walizkę, nie wytrzymał:
- A pan, przepraszam, służbowo tutaj czy prywatnie? Pytanie
sprawiło, że napięte przez cały czas nerwy dały sobie na moment
urlop. Erwin roześmiał się po raz pierwszy w ciągu tej długiej
podróży. Spojrzał przy tym przepraszająco na Niemca, na którego
twarzy widać było wyraźne zmagania między zdziwieniem a gniewem.
- Widzi pan, ja...
Pociąg zagwizdał. Erwin wstał i znowu wyjrzał przez okno. Zwrócił
głowę w stronę parowozu i do oka wpadła mu iskra. Wyciągając
chustkę pomyślał, że na szczęście nie jest zabobonny i nie będzie
doszukiwał się w tym żadnych złych wróżb. Oko bolało i łzawiło,
Niemiec usłużnie próbował zatrzasnąć okno, ale zacięło się i ani
myślało ustąpić.
- Wszystko tu takie - skwitował. Zrezygnował z walki, usiadł. W
tym momencie pociąg znowu zatrzymał się. Erwin sięgnął także po
walizkę. Pomyślał, że jeśli postój będzie się przedłużał,
wysiądzie i pójdzie dalej pieszo. Niemiec klął. Klął długimi,
wiązanymi przekleństwami, świadczącymi o dużej pomysłowości ich
twórcy. Pociąg szarpnął, ruszył znowu i po kilku minutach wtoczył
się jakby resztką sił pomiędzy perony dworca:
- Zachodni - otrzymał informację Erwin. - Jednak dojechaliśmy.
Okrzyki rozlegały się najpierw gdzieś daleko, potem zbliżyły się
na tyle, że można było zrozumieć ich treść.
- Wszyscy wysiadać! Pociąg dalej nie idzie...
Erwin zastanowił się, czy jego sąsiad posiada dostatecznie duży
zasób wiązanych określeń, by sprostać sytuacji. Kolejna przeszkoda
w podróży i to w dodatku tuż przed metą okazała się jednak zbyt
silnym wstrząsem. Milcząca złość wyrzuciła Niemca z przedziału.
Wrócił równie szybko, jak wyszedł.
- W mieście są rozruchy - oznajmił. Miał zwężone oczy, a pod
ściągniętą skórą na policzkach wyraźnie widać było ostry zarys
kości. - To naród urodzonych bandytów - wyjaśnił dodatkowo, a Erwin
pomyślał, że formułę tę zdarzyło mu się już słyszeć. - Jeśli pan
może - ciągnął Niemiec - radzę, niech pan jak najszybciej wraca do
Budapesztu. Tu nie ma czego szukać.
Erwin wysiadł. Wydało mu się, że rozgrzane powietrze drży. Niemcy
stali zbici w gromadkę w pobliżu parowozu. Tłum cywilów kłębił się
u wlotu do tunelu...
- Przepraszam, dlaczego pociąg dalej nie jedzie?
Zatrzymany kolejarz spojrzał na Erwina wyraźnie zdezorientowany:
- W mieście są rozruchy...
- Rozruchy? Takie, że trzeba zatrzymywać pociągi?
- Ja za to nie odpowiadam - zastrzegł się kolejarz.
Erwin stał ciągle przy wagonie, który niedawno opuścił; spoglądał
na grupę Niemców i na kłębiący się tłum. Słyszał od tamtej strony
uparcie powtarzający się dźwięk, jakieś słowo, którego znaczenia
nie mógł sobie jednak uzmysłowić. Kolejarz zwrócił się do niego:
- Za chwilę zorganizujemy dla panów transport do Śródmieścia.
Wydało mu się to, nie wiedzieć czemu, jakieś uwłaczające. Był
przekonany, że sam sobie świetnie poradzi, tym bardziej że okolice
Dworca Zachodniego były mu trochę znane. Być może, chciał nawet
skorzystać z niespodziewanej okazji, by je odwiedzić. Małe były
szanse, aby zajrzał tu później, po zrobieniu tego, po co tu
przyjechał. Niemal żadne.
Wziął walizkę i ruszył w stronę tłumu. Bolące oko znowu zaczęło
łzawić. Kolejarz zawołał za nim:
- Zaraz będzie transport!
Erwin odwrócił głowę i skinął doń przyjaźnie i ze zrozumieniem.
Ktoś go potrącił. Dziewczyna z potarganymi włosami i twarzą mokrą
od potu pobiegła dalej, nie mówiąc nawet "przepraszam". Kolejarz
dogonił go i powiedział z narastającym niepokojem:
- To się chyba zaraz skończy... Jak pan myśli? To nie może długo
trwać?
Erwin nie bardzo wiedział, o co w ogóle chodzi. Dopiero po chwili
przypomniały mu się tajemnicze rozruchy.
- Naturalnie - powiedział z najgłębszym przekonaniem. - Zaraz się
skończy.
Pożegnał kolejarza ruchem ręki. Usłyszał jeszcze za sobą:
- Nie czeka pan na transport?
Oko ciągle łzawiło. Nie przypuszczał, że głupia iskra może być tak
dokuczliwa. Zmieszał się z tłumem, który się nie rozpraszał, tylko
kłębił w miejscu; torował sobie drogę walizką. Usłyszał głośny
szloch. Czarno ubrana kobieta siedziała na zsuniętych tobołkach i
płakała. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Wszyscy byli
zajęci sobą czy raczej czymś, co wokół nich i w nich się zdarzyło.
Erwin uświadomił sobie, że niektóre twarze są mokre od łez. Szedł
między tłumem, obcy, nie mogąc zrozumieć, co się tu zdarzyło;
szedł z rosnącą obawą, wiedział, czym może być tłum, w dodatku
tłum, który jest czymś zafascynowany, zahipnotyzowany, zatrzymany
w miejscu, porażony. Ktoś uśmiechnął się nagle do niego, jakby nie
był tu obcy i jakby wszystko rozumiał. Zatrzymał się. Oko łzawiło.
Sięgając po chustkę zrozumiał ów skierowany do niego uśmiech. On
także płakał, a więc był swój! Ktoś go szarpnął za rękę. Drobna,
szara kobieta. Trzymała go wąziutką, delikatną dłonią za rękaw,
wpatrywała się w jego twarz wielkimi oczami, powiększonymi jeszcze
przez te zbierające się w nich łzy, uśmiechała się tym uśmiechem,
który zjawia się na twarzy bardzo rzadko, bywa, że nie zjawia się
nigdy. Erwin wiedział już, że zdarzyło się tu coś wielkiego, że
oto nagle stał się mimowolnym świadkiem czegoś, co przerastało
jego wyobraźnię. Z wewnętrznym napięciem patrzył w twarz kobiety,
w ten jej - jedyny w życiu - uśmiech.
- Pan już wie...
Nie był w stanie zaprzeczyć. Zamknęła na chwilę oczy, łzy stoczyły
się w dół. Szepnęła:
- Powstanie.
Uwolniła jego rękaw.
Powstanie... Tak, to właśnie było to słowo. To był ów dźwięk,
który dochodził do niego od strony tłumu i którego nie mógł
zrozumieć. Przedarł się przez ludzi, wszedł na puste schody i
zaczął powoli piąć się w górę, coraz głośniej powtarzając
przekleństwa, zasłyszane na przedmieściach Budapesztu.
Uliczka za przejazdem była prawie pusta. Cisza, spokój, kurz i
ostry, niemiły zapach gazu. Dwa opasłe czerwone zbiorniki. Chyba
je nawet potrafił odnaleźć w najdawniejszych wspomnieniach,
mglistych bardzo i równie odległych. Piłka, przelatująca ostrym
łukiem nad czerwonym murem, głos matki nawołujący: "Freddi,
Freddi, nie wybiegaj na jezdnię...", Jasnowłosy wyrostek,
wdrapujący się na mur; to właśnie gdzieś tutaj, niewiele chyba
nawet zmieniło się wszystko, może jedynie wydaje się dziś w
rzeczywistości mniejsze, jakby - wyodrębnione we wspomnieniach z
całości - wówczas wyrastało ponad miarę.
Z daleka dobiegało głuche dudnienie. Przystanął. Wsłuchał się w
równy, nieprzerwany, kotłujący się dźwięk. Właściwie słyszał go
przez cały czas. Ale to nie był głos rozruchów. Tym monotonnym
dudnieniem przemawiało coś znacznie bardziej groźnego, w ten
sposób dawał o sobie znać front. Był przecież niedaleko. Tylko że
przy akompaniamencie działa zza rzeki słowo "rozruchy" nabierało
bardzo istotnego znaczenia. Nie wolno tracić ani chwili.
Przyspieszył. Ciszy i senności pustej uliczki nic nie przerywało,
jakby wszyscy skryli się przed wszechogarniającą dusznością
parnego, ciężkiego powietrza, przymknęli okna i pogrążyli się w
czekaniu na chłód wieczoru.
"Freddi, uważaj, Freddi, spadniesz..." Może nawet chodziło właśnie
o to drzewo, sięgające konarami daleko poza obręb czerwonego muru?
Tak, to chyba te gałęzie szerokie, rozłożyste, o liściach tak
gęstych, że płowowłosy chłopiec mógł się w nich łatwo schować.
Liście są jeszcze zielone, ale już coś w ich zieloności niepokoi,
jakby - zbyt intensywna - powiedziała już wszystko i teraz
zwróciła spojrzenie w drugą stronę.
Strzały rozległy się gdzieś niedaleko. Cienkie i krótkie jak
szczeknięcie rozzłoszczonego pekińczyka. Zza zakrętu wybiegła
gromadka mężczyzn, chłopców raczej. Zniknęli w pobliskiej bramie.
Erwin postawił walizkę, wytarł spocone dłonie i ruszył dalej.
Pekińczyk przestał się, widać, złościć, bo strzały umilkły i
rozruchy wydały się Erwinowi sprawą raczej niepoważną. Groźniejszy
był ów daleki pomruk.
Na sąsiedniej uliczce zadudniły kroki. Ktoś przystanął, potem zza
zakrętu wychyliła się głowa w hełmie. Równocześnie padła komenda:
- Hande hoch!
Erwin postawił walizkę i spokojnie tłumaczył, kim jest. Niemiec
mimo to długo przeglądał dokumenty.
- Miał pan szczęście - mruknął wreszcie.
Erwin nie zrozumiał.
- Mój kolega jest nerwowy, ale go powstrzymałem.
Kiedy w dalszym ciągu nie mógł pojąć, Niemiec pieszczotliwym
ruchem ręki przesunął po kolbie karabinu. Erwin uznał to za
kiepski żart.
- To świństwo nie może długo trwać - ciągnął tamten. -
Zlikwidujemy to w kilkanaście godzin. Ale do Śródmieścia... nie,
na razie niech pan nie próbuje. Musi pan gdzieś przeczekać, po co
się niepotrzebnie narażać.
Istotnie, lepiej się nie narażać - zbyt ważną rzecz ma do
załatwienia. Ale nie wolno mu było tracić czasu, to również była
prawda.
- Kilkanaście godzin, mówi pan?
- Najwyżej!
Kiwnął głową i ruszył dalej. Kiedy obejrzał się, stali jeszcze w
tym samym miejscu.
Kościółek. Niewielki, skryty wśród zieleni. I z nim również
kojarzyły się jakieś niejasne wspomnienia, może nabożeństw w
niedzielne poranki, kiedy matka bez względu na pogodę zakładała
srebrnego lisa: "Freddi, uklęknij, nie bądź uparty, powtarzaj za
mną: Królowo Korony Polskiej..." Biedna matka, wszędzie obca.
"Synku, pamiętaj, człowiek musi mieć swoje miejsce na ziemi,
pamiętaj." "Królowo Korony Polskiej" - z czego to właściwie jest;
jakiej to dziwnej modlitwy? Chciał ją kiedyś namalować, tę matkę
ze wspomnień, ale umykała mu, nie potrafił znaleźć dla niej
wyrazu, niewiele ją w końcu pamiętał, wiedział tylko, że była
zagubiona i zawsze smutna. Miejsce na ziemi. Jakimi wartościami
trzeba je obwarować, aby tym miejscem się stało, jak je wybrać i
czy trzeba wybierać?
Zatrzymał go znowu znany dźwięk. Tym razem strzały nie
przypominały już szczekania rozeźlonego pieska. Te były całkiem
prawdziwe, strzelanina na kilka czy kilkanaście głosów. Usłyszał
za sobą gwar, dogoniła go grupka kobiet, dobiegły do niego
strzępki zdań: "Flaga? Na Płockiej. Tam są nasi. Biało-czerwona,
jak biegłam tutaj, to na kościele Świętego Wojciecha. Nasi są w
przędzalni na Bema... I w kościele... Wszędzie są nasi..."
Były tuż. Jedna odwróciła głowę:
- A pan co tak? Niech pan się spieszy. Powstanie.
Biało-czerwona powiewała na wieży gotyckiego kościoła... Zniknęła
nagle w kłębach dymu, Erwinowi wydawało się przez chwilę, że
szybciej, niż rozwiewa się dym, lecą odpryski muru, mógłby
przysiąc nawet, że widział, jak wieża przechylała się i wyłaniała z
dymu, rozdygotana i patrząca w dół; ale było to tylko złudzenie.
Dymy rozsunęły się, a wieża stała jak przedtem. Więcej nawet - z
wysokiego podłużnego jej okienka posypały się strzały. Karabin
maszynowy terkotał zajadle. Odpowiedziały mu z dołu strzały
jeszcze bardziej zaciekłe, znów wieża i flaga rozkołysały się w
smudze dymu.
Pomyślał nerwowo: "Muszę dostać się do Sródmieścia. Zrobiłem
głupstwo, trzeba było jednak zaczekać na ten piekielny transport".
Doszedł do rogu ulicy. Wyjrzał i zatrzymał:się. Huk. Wieża znowu w
dymie. Za nim głosy: "Nasi szturmują remizę. Remizę. Remizę..."
Wieża kościoła ciągle jeszcze była cała, ciągle odpowiadała tym z
dołu krótkimi seriami karabinu maszynowego. Prawie zakrawało na
cud, że tak drżąc jeszcze stoi. "Mamo, przecież żadnych cudów nie
ma." "Freddi, synku, a życie, życie nasze, czy to nie cud?"
Spod wiaduktu wyjechał odkryty samochód z żołnierzami niemieckimi.
Erwin ruszył naprzód, ale natychmiast znalazł się z powrotem pod
murem domu. Naprzeciw jadącym wyskoczyła grupka chłopców. Strzały.
Coś poleciało w stronę samochodu wysokim strzelistym łukiem.
Niemcy zaczęli wyskakiwać, kule grzechotały po bruku. Erwin
usłyszał jęk, a potem brzęk tłuczonej szyby. Ktoś chwycił go za
ramię i gdzieś pociągnął.
Była to ciemna knajpka, zatłoczona ludźmi. Przez szarą od brudu
szybę Erwin zobaczył płomienie. Palił się samochód Niemców.
Strzelanina była coraz gwałtowniejsza. Drzwi otworzyły się i do
knajpki z trudem wtoczyło się dwóch chłopców. Potem Erwin zobaczył
jeszcze trzeciego. Wlekli go, a on zaciskał palce na bluzie mocno,
kurczowo. Krew, niepomna na tamę, przeciskała się między palcami,
płynęła obficie... "Mamo" - poskarżył się chłopiec, a jeden z
tych, co go wlekli, upomniał: "Nie wygłupiaj się".
Wbiegła dziewczyna. Czerwony krzyż na rękawie i torba przewieszona
przez ramię. "Daj spokój, tu już nic..." "Zamknij się!" Twarz
dziewczyny pochyla się nad leżącym, ściągnięte rysy, kosmyk
wymykający się spod szarej czapeczki, ręka chłopca bezwładnie
zsuwa się w dół.
Erwin pchnął drzwi i wyszedł na ulicę. Strzały oddaliły się,
kościelna wieża stała, jedynie okno, z którego rozbrzmiewał
karabin maszynowy, zmieniło kształt. Stało się duże, okrągłe, o
postrzępionych brzegach. Karabin już nie przemawiał. Nie ma jednak
cudów...
- Pan przyjechał od mojego tatusia?
Dziecinny głosik wydał mu się w tym otoczeniu zupełnie
nieprawdziwy, chłopczyk był jednak realny. Miał może pięć, może
sześć lat, jasne włosy, bladą, delikatną buzię i ogromne oczy,
które przenosił kolejno z Erwina na walizkę. Erwin milczał,
chłopiec powtórzył więc niecierpliwie:
- Kiedy tatuś przyjedzie?
Strzały.
- Wojtek! Wojtuś...
Strzały.
- Woj-tek!...
Erwin zobaczył ją, jak biegła środkiem jezdni, potykając się o
wystający bruk. Rozrzucone włosy zasłaniały twarz, a krótka
sukienka czepiała się nóg.
- Woj-tek!...
Chwycił małego na ręce i podniósł do góry. Zobaczyła. Stanęła na
chwilę, potem wolno, starając się opanować zdenerwowanie,
podeszła.
- Przepraszam.
- Głupstwo.
Ta wymiana konwencjonalnych grzeczności wydała się Erwinowi
śmieszna. Postawił chłopca z powrotem na ziemi. Nie znosił dzieci.
Powiedział do matki znacznie ostrzej, niż zamierzał:
- Mogłaby go pani lepiej pilnować.
Nie odpowiedziała. Niecierpliwym ruchem odrzuciła spadające na
twarz włosy. Ulica opustoszała. Zostali na niej we troje. Erwin
spojrzał na kobietę. Stała, pochylona nieco do przodu, nerwowo
odrzucała te ciągle spadające włosy, wzrok jej od czasu do czasu
wracał do twarzy Erwina. Czytał w nim niechęć i dopiero po dobrej
chwili uświadomił sobie, że on także patrzy na nią z niechęcią, że
nie podoba mu się w niej wszystko, łącznie z faktem, że jest tu,
obok niego, na tej opustoszałej warszawskiej ulicy, która
pokręciła mu wszystkie misternie ułożone plany.
Schylił się i chciał podnieść walizkę. Chłopiec oparł się na niej
mocniej, po czym powtórzył enigmatyczne pytanie:
- Pan przyjechał od tatusia?
Spotkali się wzrokiem ponad jego głową. Erwin sądził, że kobieta
skłoni chłopca do uwolnienia jego walizki i wyjaśni, że nie
przyjechał od jego ojca. Milczała jednak i Erwin nie był pewien,
czy cokolwiek z tego, co się działo - do niej trafia.
- Kiedy tatuś przyjedzie?
- Nie wiem.
Malec przysiadł na walizce. Przez chwilę wydawało się Erwinowi, że
chłopiec zacznie płakać. Postanowił odejść.
- Proszę pani...
Nie usłyszała. Chłopiec siedział na walizce, skulony, z pochyloną
główką, wpatrzony w czubki swoich trepków.
"To świństwo nie może długo trwać - zabrzmiały Erwinowi w uszach
słowa spotkanych Niemców. - Zlikwidujemy to w kilkanaście godzin."
Kilkanaście godzin.
Rozejrzał się po poranionej ulicy, wsłuchał w pomruk ten daleka zza
Wisły i w krótkie, ostre strzały, które były znacznie bliżej.
Pomyślał, że jeszcze raz miał pecha, piekielnego pecha, który
prześladował go od tak długiego czasu: Spojrzał na skulone na
walizce dziecko, potem na nieznajomą. Zdecydował się.
- Proszę pani...
Rudi Lorenz niecierpliwił się. Chciał, żeby zdarzyło się coś, co
by przerwało monotonię czekania. Nienawidził miasta, w którym
przebywał, i ludzi, którzy w tym mieście żyli. Wydawali mu się
podobni do pluskiew. Tak samo wstrętni i dokuczliwi, i tak samo
trudni do wytępienia. Siedział w pokoju na Szucha, było duszno i
parno, widział przez okno kwadratowy kamienny dziedziniec, bez
wyrazu, jak zresztą wszystko, co go tu otaczało. Przed
kilkunastoma minutami odebrał meldunek o strzelaninie gdzieś na
Żoliborzu, ale była to chyba sprawa lokalna, bo znikąd więcej
meldunki nie nadeszły.
Postanowił zatelefonować.
Słuchając równo odmierzanego sygnału wyobrażał sobie Hildę:
wyciągnięta na leżaku, ustawionym w otwartych drzwiach balkonu, ma
na sobie popielatą suknię w ciemniejsze nieco kwiaty, suknię bez
rękawów, teraz podciągniętą wysoko na uda. Słyszy dzwonek
telefonu, ale jeszcze nie otwiera oczu, nie podnosi głowy, ma
nadzieję, że może to pomyłka i ktoś za chwilę odłoży słuchawkę.
Telefon jednak dzwoni dalej. Wstaje więc wolno, z ociąganiem,
leniwie przechodzi przez pokój, jest bosa, ma długie wąskie stopy,
zatrzymuje się przy stoliku, jeszcze raz spogląda na telefon z
nadzieją, że może zamilknie, aparat jednak dzwoni, wyciąga więc
rękę, bierze słuchawkę i mówi:
- Halo!
- Czy jesteś boso? - upewnia się Rudi.
- Skąd wiesz?
Pochlebiał sobie, że wiedział o niej wiele. Znacznie więcej, niżby
kiedykolwiek przypuszczała, znacznie więcej, niżby sobie tego
życzyła. Wiedział doskonale, dlaczego nigdy teraz nie nosi
kolorowych sukni, choć kiedyś tak je lubiła, że nawet po śmierci
męża założyła żałobę jedynie na kilka dni. Wiedział że z tego
samego powodu, dla jakiego teraz ubiera się na szaro, zadzwoniła
któregoś wieczoru do jego drzwi, choć pozornie te dwie sprawy:
czarno-szaro-białe suknie i zastukanie do drzwi czekającego
mężczyzny, znajdować się powinny na przeciwległych biegunach.
- Opalałam się.
Chciał powiedzieć: "Wiem", pohamował się jednak. Odtwarzał w
myślach jej sylwetkę, sposób oparcia ręki o stół, jasne włosy,
pociągłą rasową twarz, wąskie dłonie. Przypomniał sobie swą
uroczystą przysięgę, że przyjdzie taki dzień, kiedy po nią
sięgnie. Wkrótce okazało się, że nie musiał nawet sięgać, sama
przyszła. Przyszła, ponieważ zależało jej na czyjejś obecności.
Przypadek zrządził, że to był akurat Rudi Lorenz. Towarzyszył jej
odtąd wiernie; było wielu którzy mu zazdrościli. To mu
pochlebiało, zdawał sobie jednak doskonale sprawę ze swojej roli:
nic nie było przeznaczone dla niego.
- Chciałeś co? - zapytała.
- Nie. Tak zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się, co robisz.
Drzwi za jego plecami skrzypnęły. Do pokoju wszedł Manfred Köhler
, i Rudi, wiedziony bliżej nie sprecyzowanym odruchem,
zaproponował:
- A może byś przyszła?
Zaczął żałować już w momencie, kiedy to powiedział. Ale może Hilda
nie będzie chciała się ruszyć, jest gorąco, duszno... Manfred
podszedł do okna, otworzył je szerzej i oparł się o parapet.
- Chętnie - powiedziała niespodziewanie Hilda i odłożyła
słuchawkę.
- Przyjdzie. Podszedł do okna i stanął obok Manfreda.
- Spokój - powiedział.
Chciał, żeby wyszło to obojętnie, ale chyba mu się nie udało.
W jego głosie zapewne zabrzmiało coś w rodzaju zawodu i Manfred to
wychwycił. Odpowiedział bowiem:
- Tchórze.
Zgrzytnęła brama i na dziedziniec wjechało auto. Wysiadł z niego
Hauptsturmführer Johann Schmuland i Klaus Geber.
- Do jednego z naszych lotników - powiedział nagle Manfred -
zadzwoniła dzisiaj rano jego kochanka: Polska kochanka - nie
zmienił tonu, niczym nie zaakcentował ostatnich słów, a przecież
czuło się w nich wyraźną dezaprobatę. - Powiedziała, żeby się
pilnował, bo dziś, po południu może być niebezpiecznie. Przyrzekł
jej zachować tę wiadomość dla siebie.
Była cisza. Z daleka dudnił front, ale do tego już się
przyzwyczaili. Schmuland i Geber zniknęli wewnątrz budynku.
Samochód odjechał. Dziedziniec był znowu pusty.
- Nie musi to być prawda - powiedział Rudi.
- Właśnie.
Palce Manfreda przebiegały po parapecie - niby po klawiaturze
fortepianu. Były długie i bardzo ruchliwe. Na dole brama znowu
uchyliła się i na podwórze weszła Hilda. Ręce Manfreda
znieruchomiały.
- Wdowa po Leidenie - wyjaśnił Rudi.
Hilda zatrzymała się na środku dziedzińca i podniosła głowę: Na
tle kamiennego kwadratu, otoczonego szarymi murami, wydała się
Manfredowi podobna do kwiatu, który wyrósł tu przez dziwne
zrządzenie losu.
- To można by namalować - powiedział.
- Pan maluje? - spytał Rudi. Uchwycił uważne, zaniepokojone nagle
spojrzenie Manfreda.
- Nie, ja gram.
Hilda dostrzegła ich, podniosła rękę w geście pozdrowienia.
- Jej męża zabili bandyci - dodał szybko Rudi. Manfred zwrócił w
jego stronę twarz, na której ukazał się półuśmiech, czy raczej
półgrymas, i zapytał:
- Nie wyjechała stąd?
Nie wyjechała, choć nie Rudi był tego bezpośrednim powodem.
Manfred:
- Musiała mieć tu coś bardzo ważnego, żeby zostać.
A Rudi natychmiast:
- Miała. Groby.
Kiedy w końcu zjawiła się w pokoju i kiedy bezpośrednio już
przedstawił jej Manfreda, nie mógł oprzeć się poczuciu dumy. Jak
by sprawy w istocie swej nie wyglądały - fakty przemawiały na jego
korzyść.
- Czemu pan tu przyjechał? - zapytała Hilda. - To straszny kraj.
Ci ludzie tutaj... oni są do wszystkiego zdolni. To naprawdę
bandyci.
- Przyjechałem - odpowiedział Manfred - żeby pani nie musiała tu
dłużej przebywać.
- A nie, nie... Ja, to co innego. Ja tu zostanę. W ogóle zostanę.
- Nawet jeśli my stąd wyjedziemy?
- Niech pan tego nie mówi. Najlepiej, niech pan w ogóle o tym nie
myśli.
Hilda i Manfred rozmawiali, jakby znali się od dawna. Manfred w
pewnej chwili spojrzał na zegarek i powiedział od niechcenia:
- Na pani miejscu wróciłbym już do domu. - I dodał po chwili - na
wszelki wypadek.
- A co? - spytała. - Stało się coś?
Obaj mężczyźni wymienili szybkie, ukradkowe spojrzenia.
- Nie, nic się nie stało. Mamy mieć tutaj taką małą naradę...
Uśmiechnęła się jakoś machinalnie i z przyzwyczajenia, od dawna
nie można w niej było znaleźć cienia wesołości. Przeszła przez
pokój, ale przy drzwiach, patrząc na Manfreda, zapytała:
- Pan to tylko tak sobie powiedział, prawda? Front... urwała i po
chwili: - Oni tu przecież nie przyjdą. Potraficie ich w końcu
zatrzymać?
Rudi otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Manfred uprzedził go.
Przeszedł w ślad za Hildą w stronę drzwi, stanął obok i -
pochylony nieco w jej stronę - zapytał konspiracyjnie:
- Czy ma pani pianino?
Oczywiście miała. W jego - Rudiego - mieszkaniu jego pianino. Nim
wyszła, zaprosiła Manfreda, a on to zaproszenie przyjął.
Zostali we dwóch. Rozmawiali o froncie, kolegach, nawet o
kobietach. Patrzyli na zegarki i czekali. Było cicho, spokojnie,
ciągle jeszcze parno i duszno. Rudi uświadomił sobie nagle, że
jest zdenerwowany. Spojrzał na Manfreda, długo i uważnie. Manfred
siedział na parapecie okna, niedbały, pozornie odprężony, choć
głęboko skrywający niepokój. Rudi nie wiedział, dlaczego Manfred
został przysłany akurat teraz do Warszawy, ale jego własna,
również nie najgorsza intuicja podpowiadała, że w grę muszą
wchodzić jakieś zupełnie specjalne zadania.
Chociaż może to nie było to, może Manfred po prostu na coś czekał.
Tylko na co?
- Piąta - głos Manfreda przerwał tę upalną ciszę.
- Tchórze - odpowiedział Rudi. - Banda śmierdzących, polskich
tchórzy.
Wtedy właśnie rozległy się strzały. Z różnych stron, równocześnie,
jak na dany sygnał. Brama otworzyła się z chrzęstem i na
dziedziniec wjechało auto, a żołnierze, którzy z niego
wyskakiwali, krzyczeli głośno:
- Banditen! Banditen! Banditen!
Teraz był już wieczór i Rudi znów stał w ciemnym pokoju i
obserwował nieustanny ruch na dziedzińcu. Pełno samochodów, ludzi,
ruchu, pośpiechu, nerwowości, pełno okrzyków, nawoływań,
niepokoju. Rudi usłyszał donośny, wybijający się ponad inne, głos
młodziutkiego Klausa Gebera, który biegał między żołnierzami,
napominając: "Nie życzę nikomu dostania się do niewoli". Rudi z
trudem właściwie przypominał sobie przebieg ostatnich kilku
godzin. Zlały mu się w jeden grzechotliwo-kolorowy obraz, w którym
dominowała czerń i czerwień, z którego wybijały się jakieś
szczegóły, czasem nic prawie nie znaczące, jak choćby ów hełm,
toczący się po bruku niczym piłka, nie przestrzelony hełm, który
nie wiedzieć skąd się wziął i toczył, odbijając się od kamieni, aż
dopadł do niego któryś z tych zaczajonych za węgłem, pochylił
się... Wtedy strzelił Manfred Köhler. Raz, drugi i trzeci. I chyba
te dwa pozostałe strzały nie były już potrzebne, bo tamten od
razu, po pierwszym, zwinął się i upadł. Czyjeś nogi, padając,
potoczyły hełm w drugą stronę... Albo tamta twarz, która wyrosła
znienacka tuż prawie obok Rudiego, twarz z wielkimi oczami, w
których nie było strachu, tylko zdumienie, że już trzeba umierać.
Bo Rudi był szybszy... Albo ów długi wąż ich własnych, niemieckich
żołnierzy, biegnących wzdłuż pustej ulicy, i spadające na nich
liście, które strząsnęły pociski... Albo te figurki, które
wyskoczyły nagle na balkon jakiegoś domu i zostały zdmuchnięte jak
papierowe pajacyki, albo...
W pewnej chwili usłyszeli za sobą krzyk Klausa Gebera: "Bandyci są
w kasynie!"
Walczyli tam zaciekle, ale krótko. W pewnej chwili strzały
dobiegające z ich strony umilkły. "Zabrakło im amunicji!" -
krzyknął Geber, a potem meldował Rudiemu: "Zniszczyliśmy
wszystkich. Żaden bandyta żywy z kasyna nie wyszedł".
Nadeszła noc i w jej objęciach milkły powoli strzały. Tylko z
daleka, zza Wisły, dochodził nieustanny, nie uciekający przed
ciemnością - huk dział.
W tym wszystkim Rudi zupełnie zapomniał o Hildzie. Było już późno,
kiedy zatrzymał przechodzącego żołnierza nerwowym pytaniem:
- Aleja Róż... Co się dzieje w Alei Róż?
Żołnierz wyprężył się, stuknął obcasami, a jego wzrok, wlepiony
służalczo w mundur Rudiego, świadczył wyraźnie, że nie ma pojęcia
nie tylko o tym, co dzieje się w Alei Róż, ale nie bardzo zdaje
sobie sprawę, co w ogóle zdarzyło się tego popołudnia.
- Natychmiast sprawdzę, Herr Sturmbannführer.
- Za trzy minuty mam mieć odpowiedź.
- Tak jest, Herr Sturmbannführer.
Stuk, w tył zwrot, marsz...
Usłyszał wtedy:
- Niepotrzebnie pan się denerwuje, Herr Sturmbannführer. Tam jest
wszystko w porządku.
Odwrócił się. Manfred Köhler stał tuż za nim.
- Sprawdzał pan?
- Ktoś przecież musiał o tym pamiętać - powiedział Manfred i tym
razem uśmiechnął się już całkiem wyraźnie. Rudi odruchowo chciał
powiedzieć: "Dziękuję", nie zrobił tego jednak.
- Cieszę się, że wszystko jest w porządku.
Zawrócił i skierował się w stronę swego pokoju. Na piętrze zderzył
się ze schodzącym w dół Heinzelmannem.
- Fischer i Stahel otoczeni...
- Słyszałem - powiedział. Tamten chciał jeszcze coś dodać, ale
Rudi poszedł dalej. Nie życzył sobie rozmowy z Hauptsturmführerem
Heinzelmannem, który truchlał na samą myśl, co by się stało, gdyby
tamci wtargnęli tutaj na Szucha. Na półpiętrze Heinzelmann
zatrzymał następnego:
- Fischer i Stahel odcięci!
- Tchórzliwy starzec - rzucił Rudi. Powiedział to głośno, wyraźnie
i trochę mu ulżyło. Otworzył drzwi. W pokoju było pełno
potłuczonego szkła, od okna szedł powiew wilgotnego powietrza.
Deszcz stukał o parapet coraz bardziej ciężkimi kroplami.
- Było jednak gorąco - powiedział Manfred Köhler.
Podmuch wiatru zatrzasnął za nim drzwi. Manfred szedł a potłuczone
szkło zgrzytało jak przed chwilą pod krokami Rudiego. Rudi
odwrócił się i spojrzał mu prosto w twarz. Miał do niego mnóstwo
pretensji. O wszystko: O to, że przyjechał, że grał na
fortepianie, że pamiętał o Hildzie, a nade wszystko, że wtedy
strzelił i że wystarczyła jedna kula...
- Było gorąco - powtórzył Manfred.
Rudi milczał.
- Schmuland nas wzywa. Są meldunki z miasta.
Doszli do schodów. Na dole otworzyły się drzwi i ktoś wszedł.
Wówczas Manfred zatrzymał się, a potem cofnął o krok. W jego
wzroku skierowanym na wchodzącego był niepokój, niepokój, który
ustąpił bardzo szybko. Ale Rudiemu to już wystarczyło. Już
wiedział, że się nie pomylił: Manfred Köhler bał się. Nie frontu,
nie rozruchów i nie bandytów. Bał się czegoś zupełnie innego.
Poszli na odprawę, a - po jej zakończeniu - "Ef 42" zaczął pisać
swój pierwszy meldunek.
Raport nr 1
Wtorek, 1 sierpnia, godz. 23.30
Dziś o godz. 17 w wielu punktach miasta wybuchła strzelanina,
która ma charakter zorganizowanych rozruchów. Właściwie istotnych
i poważnie liczących się sygnałów, że ma się cokolwiek takiego
zacząć, nie było. Konfidenci nawalili na całej linii. Gubernator
odcięty w Pałacu Brühla, porozumiewamy się jedynie przez telefon.
Bandyci są częściowo umundurowani, wszyscy mają biało-czerwone
opaski na ramieniu. Uzbrojeni są bardzo różnie, widziałem sporo
broni wyraźnie własnej produkcji, steny, nasze MP 40, karabiny
maszynowe Brenn, mają granaty, ale rzucają również butelki
zapalające. Słyszałem nawet o ckm-ach i działkach
przeciwpancernych, sam jednak nic takiego nie widziałem.
Wydaje się, że zależy im na opanowaniu Śródmieścia i zdobyciu
broni, a o punktach, gdzie broń jest, wydają się być
poinformowani. Na Koszykowej rozbili kompanię SA. Co robią z
jeńcami - na razie nie wiem. Oficjalna wersja brzmi, rozprawiają
się z nimi natychmiast. To bardzo wzmaga bojowość naszych
żołnierzy. Wierzą w to zresztą bez zastrzeżeń.
Z dotychczasowych meldunków wynikało, że Stare Miasto, Powiśle i
duża część Śródmieścia znalazły się w rękach band. Jakie punkty
zdobyli, nie wiem dokładnie, wydaje się jednak, że najbardziej
znaczące zostały w naszych rękach. Bielany Żoliborz, Mokotów i
Ochotę, a w każdym razie duże ich części. Szczegółów więcej nie
znam. "Ef 42"
Rudi zapomniał o Hildzie, potem Manfred Köhler powiedział: "Tam
jest wszystko w porządku", i Rudi przestał się martwić. A kiedy o
jakiejś dziwnej godzinie nad ranem został odwieziony do domu,
szedł po schodach z uczuciem absolutnej pewności, że będzie na
niego czekała.
Otworzył drzwi.
W mieszkaniu było ciemno. Pomyślał z nagłym żalem, że zmęczyła się
czekaniem i usnęła. Na palcach wszedł do sypialni. Tapczan był
pusty.
Nie rozumiał. Zawołał kilkakrotnie: "Hildo", ale nikt się nie
odezwał. Zajrzał do kuchni, łazienki, pozapalał światła. Szukał
jej, pełen niepokoju i najgorszych przeczuć. W mieszkaniu nie było
nikogo. Co więcej - kiedy oprzytomniał z pierwszego wrażenia -
doszedł do przekonania, że Hilda w ogóle tu nie wróciła. W
otwartych drzwiach balkonu ciągle jeszcze stał leżak, na którym
się opalała, kiedy do niej zadzwonił.
Pomyślał, że wpadła w ręce bandytów. Po raz któryś powtórzył
swoje: "Po diabła kazałem jej przyjść".
Kiedy zadzwonił telefon, rzucił się w jego stronę pełen
najbardziej sprzecznych myśli. Z tych na plan pierwszy wybijała
się koszmarna wizja warunków, jakie bandyci zaczną mu stawiać w
zamian za uwolnienie Hildy. Podniósł słuchawkę.
- Otrzymałem niedawno telefon... - przerwa, głębszy oddech
Manfreda - ...od pani von Leiden.
Rudi milczał.
- Jest w Pałacu Brühla. Uwięziona tam... razem z Fischerem.
Rudi w dalszym ciągu nic nie mówił i Manfred zdobył się wreszcie
na wyjaśnienie:
- Dzwoniła wielokrotnie do pana. Bezskutecznie. W końcu
zdecydowała się zadzwonić do mnie.
Wyobrażał sobie, jak to było. Szła ulicą na kilka czy kilkanaście
minut przed rozpoczęciem tej całej idiotycznej historii. Sama.
Musiał akurat wtedy przejeżdżać któryś z tych dygnitarzy od
Fischera, zawsze wszyscy na wyścigi lubili się o nią troszczyć.
Powiedział: "Nie mogę pozwolić, aby pani szła sama". Hilda
uśmiechnęła się, a kiedy się uśmiechała - nawet w ten swój nowy,
nieco zdawkowy sposób - wyglądała tak, że człowiekowi mrówki
zaczynały spacerować po plecach; więc uśmiechnęła się,
powiedziała, że chodzi tędy często, a on, że nigdy by sobie nie
darował, gdyby coś jej się stało. I Hilda wsiadła i została
zawieziona w bezpieczne miejsce. Miejsce, które od razu zostało
otoczone zwartym pierścieniem bandytów.
Rudi miał nadzieję, że bałagan, który zapanował, nie będzie trwał
długo. Gdyby przeciągnął się, Hilda mogłaby do niego nie wrócić...
A on nie potrafiłby się chyba z tym pogodzić.
Pierścień powstańców, jaki otoczył plac, rozciągał się od
północnej strony na całe Stare Miasto. 1 sierpnia o godzinie
piątej, kiedy zabrzmiały pierwsze strzały, Stare Miasto otrzymało
wolność.
Pierwsze strzały...
Niewiele przed godziną "W" Halina Brzezińska zapytała swego
dowódcę: "Jak sądzisz, przed czym właściwie stoimy? Przed końcem
czy początkiem?" Wtedy nie był jeszcze niczego pewien. A potem
wybiła piąta. Na plac Krasińskich wjechały niemieckie samochody
pancerne, a on dał rozkaz "ognia". Wtedy w jazgocie pocisków, w
gwarze pomieszanych rozkazów - wszystko nagle stało się proste,
jasne i zrozumiałe. Zrozumiałe stało się nawet i to, że wśród
biało-czerwonych brakło tych, których zabrało pięć lat okupacji.
Nigdy nie zadawał sobie pytania, czy cena, jaką płacili, nie była
zbyt wysoka. Nie mógł go sobie zadawać. Kiedy jednak patrzył na
chłopców, widział właściwie nie ich, a te ich opaski na rękawach,
i wtedy pomyślał o tamtych spokojnie, bez żalu, jakby się teraz
dopiero wzajemnie zrozumieli. On, który wydawał im rozkazy, i oni,
którzy wykonując je - znaleźli śmierć.
Zszedł na dół, do bramy pełnej ludzi.
- Polski mundur...
Ktoś głośno zapłakał. Ktoś dopytywał gorączkowo:
- Panie kapitanie, co trzeba robić? Czy można pomóc?
A potem jeszcze byli jeńcy. Pierwsi jeńcy niemieccy, z
podniesionymi rękami, którzy chcieliby zapaść się teraz pod
ziemię. Ich widok sprawił, że nagle w bramie zapadła cisza, której
nie mogły rozbić strzały ani krótkie, rwane rozkazy, ani ów coraz
bliższy, dudniący odgłos zza Wisły. Tadeusz odwrócił się i
spojrzał w twarze ludzi zebranych w bramie. I wtedy wiedział już,
co należało odpowiedzieć na pytanie Haliny. To, czym była w
istocie godzina "W", nie zależało ani od niego, ani od tych,
którzy wydali rozkaz, aby uderzyć...
A teraz pierwsze strzały, pierwsze natarcie, pierwszych rannych,
pierwszych jeńców i pierwsze zwycięstwa, i porażki mieli już za
sobą. Była noc, a z jej nadejściem zjawił się łącznik i wiadomość,
jaką przyniósł, sprawiła, że Andrzej Łempicki nie wytrzymał:
- I ty ją tak zwyczajnie oddasz?
Stał przed Tadeuszem, wysoki, w koszuli z zawiniętymi rękawami,
których nie zsunął, mimo że było już dobrze po północy, że padał
deszcz i że zrobiło się chłodno. Był w bryczesach i butach z
cholewami, bez biało-czerwonej opaski. Na rękawie koszuli
zakrzepły ślady krwi.
- Oddasz ją? - powtórzył.
Tadeusz nie odpowiedział.
Przedmiot ich sporu stał w sąsiednim pokoju. Miał metr
sześćdziesiąt wzrostu, dwadzieścia dwa lata, wiecznie potargane
jasne włosy, szarą sukienkę, biało-czerwoną opaskę na ramieniu i
był zupełnie nieświadom faktu, że ważą się jego losy.
- Masz jakiś mądrzejszy pomysł? - zapytał wreszcie Tadeusz.
Tym razem Andrzej nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami, a
jego spojrzenie prześliznęło się po mundurze Tadeusza. Mundur ten
czekał na tę jedyną okazję, a jego właściciel na tę jedyną chwilę,
jakby razem z tym ubraniem włożył na siebie po długiej przerwie
pięciu lat - swoją własną skórę.
W spojrzeniu Andrzeja, gdy patrzył na ten galowy mundur Tadeusza,
było coś na kształt zdziwienia, że można przywiązywać wagę do tych
czysto zewnętrznych spraw, kiedy jest tyle ważniejszych...
Wprawdzie sam nigdy nie nosił munduru...
Z ulicy dobiegał gwar i śmiech. Andrzej podszedł do okna.
- Cisza! - huknął.
Śmiech umilkł, rozległy się szybkie, oddalające się kroki.
- Sądzę - przypomniał Andrzej - że musisz się jednak na coś
zdecydować.
Halina Brzezińska weszła do pokoju. Wyglądała właściwie tak samo
jak wtedy, gdy Tadeusz wybrał ją na swoją łączniczkę. I tak samo
jak przed laty pomyślał z westchnieniem: "Te włosy... Mogłaby się
raz wreszcie po ludzku uczesać". Jakby wiedziona intuicją
podniosła rękę i palcami niecierpliwie przejechała po włosach.
- Zdejmij koszulę - podeszła do Andrzeja - wypiorę tę krew.
Wyglądasz, jakbyś był ranny.
- Nie zdążysz...
- Co nie zdążę?
- Psiakrew - zaklął.
Halina nie zrozumiała. Wzruszyła ramionami i odwróciła się do
Tadeusza:
- Łącznik z komendy czeka na odpowiedź.
- Nie tyle na odpowiedź - wtrącił natychmiast Andrzej - co na
ciebie.
Tadeusz miał ochotę go uderzyć.
- Na mnie? - zdumiała się. Chciała się roześmiać, spojrzała jednak
na Andrzeja i śmiech odleciał. Znów zwróciła się do Tadeusza:
- O co chodzi?
"Bez Haliny - powiedział kiedyś Andrzej - nie ma oddziału." Coś w
tym było.
- No, co się stało? - spytała znowu Halina. - Macie miny jak na
pogrzebie.
- Prawie - podchwycił Andrzej.
- Czy mogę prosić o odpowiedź? - z sąsiedniego pokoju wsunął głowę
piegowaty łącznik. - Im później, tym trudniej będzie się
przedostać. Cała Warszawa buduje barykady. Ludzie śpiewają i
budują... Jak Boga kocham.
Istotnie dłużej nie można było zwlekać.
- Gratuluję ci - powiedział Tadeusz i z satysfakcją stwierdził, że
w jego głosie brzmi autentyczne zadowolenie. - Będziesz teraz
pełnić funkcję łączniczki w Komendzie Głównej. A to - wskazał na
Piegowatego - twój przewodnik.
Z Haliną nigdy nie było kłopotów. Chwilę milczała, potem
powiedziała krótko:
- Rozumiem. Czy mogę pożegnać się z chłopcami?
Ciągle jeszcze nie spali. Przycichli jednak, jak na komendę, kiedy
zobaczyli stojącego w drzwiach Andrzeja. Smutny nawet zachrapał
natychmiast, ale leżący obok Pralinka przywołał go do porządku.
- Człowieku, z nim nie ma żartów.
- Andrzej - skorzystał natychmiast Smutny - jeśli z tobą nie ma
żartów, to ja cię najpokorniej proszę o rękę twojej siostry,
królowej Krystyny.
Uniósł głowę znad wypchanego plecaka, potem wstał, wreszcie
uklęknął i złożył w błagalnym geście ręce.
"Kryśka go przecież nie zechce" - pomyślała Halina z nagłą troską.
- Jeśli któryś ma jakieś listy... Halina będzie jutro w
Śródmieściu i na Woli - zakomunikował Andrzej.
W Śródmieściu? W "Złotej Papudze"? - zerwał się z miejsca Janek.
Smutny natychmiast:
- Rany, jaki to jest pies na dziewczyny.
A Pralinka:
- Odczep się od człowieka, do ciotki chciał napisać.
- Och - westchnął dramatycznie Smutny - gdzież, ach gdzież te
wieczory w "Złotej Papudze"? Jasiu - krzyknął nagle płaczliwie -
wszystko ci przebaczam. Kto ma taką ciocię jak ty, choć to
bynajmniej nie twoja zasługa, jest oczyszczony ze wszystkich win.
Proszę cię - zaśpiewał - przyjdź na godzinkę do naszej kawiarni...
- Jezu, czy on musi wiecznie się wygłupiać? - zahuczał z kąta
Chudzina. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i blisko
dziewięćdziesiąt kilo wagi, w odróżnieniu od swego serdecznego
druha i przyjaciela, Atlety, który robił wrażenie, że zdmuchnie go
pierwszy silniejszy wiatr.
- Muszę - odpowiedział Smutny. - A wy musicie się do tego
przyzwyczaić, żeby potem nie mogli napisać na waszym grobie: "Nie
przywykli".
Gwar zwabił z sąsiedniego pokoju dziewczęta. Najpierw wsunęła
głowę Krystyna. Zapytała:
- Co się tu dzieje? Czyście poszaleli?
Za nią weszła Luna. Miała śliczną twarz porcelanowej lalki i
wieczne zdziwienie w oczach.
- A w ogóle - dodał Andrzej - możecie się pożegnać. Halina od nas
odchodzi.
Odwrócił się. Milczenia, które zapadło, nie miał zamiaru słuchać.
- Sanitariuszka Luna - zawołał wychodząc.
Wyszła za nim, nie spiesząc się.
- Jesteś nowa i tam niepotrzebna - wyjaśnił.
- Zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić - zaprzeczyła.
- Dbasz o dobre samopoczucie żołnierzy - uśmiechnął się. - Masz
rację, dobre samopoczucie to połowa powodzenia.
- Tobie go nigdy nie brak.
- A może zawsze...
- Zazdrosny?
- Jeszcze jak.
Oparła się o ścianę.
- Chciałabym - powiedziała leniwie.
Chwilę nasłuchiwał, ale w pokoju ciągle trwało milczenie.
- Chodź - powiedział niecierpliwie.
- Dokąd?
- Ze mną. Zwycięzcy należy się nagroda, a ja dziś jestem
zwycięzcą.
- Andrzej, dlaczego jesteś taki?
- Słuchaj, jeśli chcesz, żeby było, jak jest, nie złość mnie.
- A może chciałabym, żeby było inaczej?
- To nie ze mną.
- Ale ja chciałabym, żeby było inaczej właśnie z tobą.
Zatrzymał się, potem znalazł się tuż przy niej.
- Ty idiotko!
Spróbowała mu się wyrwać, ale skończyło się tylko na niezdarnym
szarpnięciu. Pochylił się nad nią, a ona nie miała już nic do
powiedzenia. "Jak wszyscy z nim - pomyślała sennie. - Jak
wszyscy."
Deszcz padał nieustannie. Właściwie to już nawet nie padał, lał
się z nieba nieprzerwanie ciężkimi strumieniami. Leśne oddziały,
czekające na rozkaz natarcia, były kompletnie przemoknięte. Z
nieruchomej, zziębniętej gromady ktoś zapytał:
- Na co my jeszcze czekamy? Człowiek zgnije na tym deszczu.
- Nie narzekaj, Chojak. Może niedługo zgnijesz naprawdę, - Ale
razem z kilkoma szkopami.
- Mordy w kubeł!
Chojak spojrzał na Ralfa i umilkł natychmiast. Słowa dowódcy
kompanii to jakby głos Boży. Nie dlatego tak uważał, aby miał
jakieś szczególne nabożeństwo do dowódców w ogóle, ale po prostu
Ralf, którego dzieje zdążył poznać w ciągu tygodnia tak dobrze,
jakby były jego własnymi - urósł w jego oczach do postaci
legendarnego bohatera.
- Która może być teraz?
Chojak trącił towarzysza kolbą.
- Mordę w kubeł - syknął.
Stojący przed nimi Ralf odwrócił głowę, ale nie powiedział już
nic. Wszystko, co dotyczyło planu natarcia na lotnisko Bielany,
zostało powiedziane już przedtem. Każdy wiedział dokładnie, jak i
z której strony nacierać. Każdy wiedział, że z siedmiusetosobową
załogą lotniska, chronioną przez gniazda broni maszynowej i
szybkostrzelne działka, będą mieli nie lada robotę. I każdy
powtarzał sobie, że natarcie udać się musi, bo tędy wiodła droga
do Warszawy.
Za jego plecami rozległ się suchy kaszel. Ralf obejrzał się raz
jeszcze. Napotkał oczy Norwega. Były jasne, a spojrzenie utkwione
w przestrzeń. Norweg zawsze tak patrzył, jakby widział coś, co dla
innych było niedostrzegalne. Ci, którzy go znali bliżej, mówili,
że patrzył tak od czasu, gdy Niemcy zabili mu matkę, żonę i
dwuletnią córeczkę. Ralf otulił się szczelnie kurtką i spojrzał w
niebo. Było ciemne, żaden jaśniejszy blask na wschodzie jeszcze
nie zapowiadał zbliżającego się świtu. Ciągle padało. Zaklął. Nie
tylko Chojak miał dość czekania, on także. Gdyby tak rok temu...
Rok temu można by nawet spróbować na własną rękę. Ale nie teraz.
Teraz stercz, człowieku, i czekaj, aż się rozwidni, żeby Niemcom
było lepiej grzać.
Dochodziła trzecia. Niedawno nadciągnęła główna puszczańska siła,
wiodąc szwadron cekaemów na taczankach i trzy szwadrony kawalerii.
Na widok koni Ralf poczuł się jakoś głupio. Kiedyś on także miał
konia. W ogóle kiedyś... Machinalnie cofnął się z kałuży na kępkę
trawy. Nie ma co żałować, w Warszawie koń nie na wiele by się
przydał.
W ciszę padł rozkaz. Ralf nie dosłyszał, ale i tak wiedział, co
oznacza. Odetchnął, wciągając głęboko mokre powietrze.
Grupy Ralfa i Wrony szły obok siebie. Obie miały walczyć na lewym
skrzydle i po skończonym natarciu obsadzić lotnisko. Ralf ściskał
mocniej karabin. W palcach czuł lekkie mrowienie, jakby zbiegły
się w ich końce wszystkie nerwy. Poszukał wzrokiem porucznika
Wrony, ale w ciemności nie mógł rozpoznać jego twarzy.
Jak długie było czekanie, tak teraz zaczął dłużyć się marsz. Niebo
na wschodzie słało zapowiedź chmurnego dnia.
- Do dupy z taką pogodą - powiedział ktoś w szeregu.
Od lotniska dzielił ich niecały kilometr. Przed nimi majaczył
niewielki wzgórek, porosły niskim zagajnikiem. Okoliczni
mieszkańcy nazywali go "Syberią". Do tego właśnie lasku dochodziła
powstańcza szpica, kiedy gruchnęła seria z karabinów maszynowych i
szpica rozłamała się na dwoje.
- Biegiem! - krzyknął Ralf.
- Biegiem marsz! - powtórzył swojej kompanii porucznik Wrona.
Obie grupy rozsypały się. Biegli teraz przez szerokie puste pole.
Wrona, nie przystając, zaczął strzelać. Tuż koło niego posuwała
się niska, drobna figurka. Był to Stryjek z kompanii Ralfa. Biegł
wyciągniętym kłusem, starając się dostosować do milowych kroków
Norwega. Krzyczał coś, co ginęło w ogólnym zgiełku. Zbliżywszy się
bardziej, Wrona usłyszał:
- Zobaczycie! Zobaczycie!
Ciemności ustępowały powoli, rysując coraz wyraźniej kontury drzew
i krzaków, sosnowe igły zaczęły nabierać zieloności. W ich gąszczu
Wrona dostrzegł czarne otwory luf. Przypadł do ziemi, przywołując
gestem najbliższych żołnierzy. Wystarczyło. Kule zaczęły grzęznąć
w gąszczu. Po chwili trzy niemieckie karabiny umilkły. Wrona
usłyszał za plecami głośne "Hurra" i zerwał się znowu. Ogień od
strony lasku trochę osłabł, biec było znacznie łatwiej.
"Zatkało was" - pomyślał.
Chojak biegł cały czas za Ralfem, nie chcąc stracić go z oczu. Nie
dlatego, że Ralfa zdawały się nie imać kule, nie, ale Ralf według
wszelkiego prawdopodobieństwa powinien być pierwszy na lotnisku.
Z boku od strony wsi zamajaczył jakiś ciemny, niewy