Sosnowski Jerzy - Apokryf Agłai
Szczegóły |
Tytuł |
Sosnowski Jerzy - Apokryf Agłai |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sosnowski Jerzy - Apokryf Agłai PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sosnowski Jerzy - Apokryf Agłai PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sosnowski Jerzy - Apokryf Agłai - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Sosnowski
Apokryf Agłai
Oto ona: drepcze Świętokrzyską, w cieniu wysokiej, zwartej zabudowy, jakby
szczeliną w skorupie ziemi. Brudnym przedziałkiem. Blizną na skórze. Wyszła zza
rogu Nowego Światu i sunie w kierunku placu Powstańców. Robak pod grafitowym
niebem, Zakurzona. Przeterminowana. Szare włosy rzadkimi kłakami okrywają
czaszkę. Skóra na ciemieniu popękała, jakby naciągnięta nadmiernie, przesuszona,
zetlała. Człapią pantofle, ubłocone i rozmiękłe: skąd masz mokre podeszwy tego
dnia bez deszczu? Kobieta idzie. Skąd masz mokre podeszwy? Kroczy pracowicie.
Skąd? Chrobocze mechanizm, stawy trzeszczą, zgrzytają. Ortalionowy męski płaszcz
jak chitynowy pancerz. Głowa obraca się wahadłowo: w prawo, w lewo. W prawo:
kobieta porusza się wolniej od przechodniów. W lewo: wolniej od samochodów
wlokących się w popołudniowym korku. Inaczej, wolniej. Mozolnie wspina się po
kratkach chodnika - skąd mokre podeszwy tego dnia? - po krzywiźnie, po zboczu,
bo chyba musi to być zbocze i krzywizna, skoro wspina się tak mozolnie. Jak
pusto: zielonowodniste oczy nie zatrzymują się na nikim. Widzą niewiele: źrenice
zablokowane w pozycji oślepiający blask. Nie większe niż czubki szpilek. A
przecież jest szaro. Na chwilę zatrzymuje ją uderzenie wiatru. W pamięci kobiety
resztki komend, zatarte procedury, rozsypany słownik. Lalka puszczona samopas,
nie odłowiona w porę.
Na placu Wilsona, koło kina - druga. Kołysze się na piętach, jakby w zamachach
tułowia szukała energii potrzebnej do skoku na jezdnię, pod nadjeżdżającą
ciężarówkę. Obok sterta zapleśniałych toreb, a wszystkie jej. Skąd masz te torby
(tego dnia bez deszczu)? Wygląda dokładnie tak samo jak pierwsza. A kto się tam
zorientuje. Choćby spotkał obydwie w ciągu jednego popołudnia, pomyśli: wariatka
podjechała autobusem. Ach, nawet tyle nie. Za dużo uwagi. Co najwyżej: ile
żebractwa na ulicach. Byty pozbawione znaczenia. Nierejestrowane. Lepkie,
cuchnące kukiełki automatycznie włączają w pamięci przechodniów polecenie resel.
Gorzej, gdyby trafiły na siebie. Ale. na szczęście, Żoliborz i Świętokrzyska to
za duży dystans. Choćby szły w zbieżnych kierunkach, już nie dojdą. Energia obu
jest na wyczerpaniu, a mechanizm autodestrukcji nie powinien zawieść, sprawdzany
był wielokrotnie, opracowany najstaranniej. Więc w pewne] chwili: 1. zwrot w
najbliższe podwórko, 2. znaleźć otwarte drzwi do piwnicy, 3. zejść po stopniach,
4. kucnąć, 5. głowa między kolana. 6. znieruchomieć, 7. samoza-plon, 8. koniec.
Potem dozorca pomyśli, że dzieciaki urządziły pod schodami ognisko: bebechy z
telewizora, stare ubrania, połamana rama od roweru. Patrz pan. Straszna
chuliganeria, panie.
Część pierwsza
Kto raz utracił, coś ty utraci!.
ten nigdzie nie zazna spokoju.
Nietzsche: Vereinsamt
1
Dla mnie ta historia zaczęła się w pierwszych dniach stycznia 1994 roku (choć w
istocie ciągnęła się już od dawna). Jesienią otrzymałem nareszcie stypendium
doktoranckie. Miałem napisać pracę pod roboczym tytułem: Koncepcja osoby
ludzkiej w późnych pismach Edwarda Abra-mowstkiego. Ciekawiło mnie, jak
człowiek, który współtworzył program Polskiej Partii Socjalistycznej i rozwijał
ruch spółdzielczy, mógł dojść do badań nad telepatią i wpływem narkotyków na
świadomość, nie mówiąc o wierze w reinkarnację. Przesiadywałem do późna w
bibliotekach i pewnego wieczoru, ni z tego, ni z owego, zastałem żonę pakującą
się do dwóch wielkich toreb turystycznych i gigantycznej walizki po teściu.
Rozmawialiśmy potem całą noc, ale, prawdę powiedziawszy, nie było już o czym.
Nad ranem, płacząc, zadzwoniła po taksówkę. Zostałem sam.
Kilka dni poświęciłem przyglądaniu się drobnym pęknięciom farby na suficie nad
łóżkiem; po siódmej zaczynałem je już widzieć wyraźnie, rysunek nabierał
kontrastu (wszystko spowite w różowawą poświatę, którą blaskowi słońca nadawały
zaciągnięte na stałe zasłony), około trzeciej zapadał powoli zmrok i jeśli nie
miałem siły, aby wyciągnąć rękę do lampki nocnej, przez pozostałych kilkanaście
godzin odtwarzałem je z pamięci, leżąc w całkowitych ciemnościach. Czasem
wstawałem, żeby sięgnąć do lodówki; kiedy resztka zapasów alkoholu po ostatnim
sylwestrze została już wyczerpana (było tego trochę, bo goście pili mniej, niż
się spodziewaliśmy), wstałem na dobre i przyjrzałem się sobie w lustrze. Gdzie
się podział grzeczny chłopiec, którego tu widywałem? I jaki dziwny grymas ust!
Chyba zawsze chciałem mieć brodę, przypomniałem sobie. Na początek nowego życia
postanowiłem umyć zęby.
O dziwo, nie wyczerpało to moich sił do końca; przeciwnie, poczułem głód, który
zmobilizował mnie, żeby pójść do sklepu. Z tej pierwszej wyprawy niewiele
przyniosłem, bo przy kasie wisiał plakat, na którym jakaś silikonowa modelka
reklamowała coca-colę, co przywiodło mi na myśl, jak też spędza czas moja była -
powoli uczyłem się tej formuły. Imaginacyjny obraz jej nagiego ciała w objęciach
nieznanego mi zresztą łobuza, jej piersi pieszczonych przez jego dłonie,
przyprawił mnie nieomal o torsje. Mimo to po paru godzinach wstałem ponownie.
Nie utonę, kurwa, nie utonę, powiedziałem sobie głośno, będę miał mnóstwo
kobiet. Będę miał udane życie. Ona będzie jeszcze żałować. Ściany po raz
pierwszy od wielu dni usłyszały ludzki glos, jeśli nie liczyć cichego wycia,
które chyba zdarzyło mi się którejś nocy. Przez telefon zamówiłem pizzę i
włączyłem telewizor. Traf chciał, że nadawali akurat Casablankę. Rick bardzo mi
pomógł. Kapitan Renault jest taki sam jak inni ludzie, tylko bardziej. Włożyłem
czarny golf, nucąc As Time Goes By. Od tej pory postanowiłem nie rozstawać się z
czernią.
Nie miałem pojęcia, jak będę żył. ale tymczasem trzeba było rozwiązać
podproblem: jak będę żył do pierwszego. Stypendium na uniwersytecie miało
oczywiście charakter mocno symboliczny, w gruncie rzeczy od pół roku
pozostawałem na utrzymaniu żony, a wszystko wskazywało na to. że na jej dalszą
pomoc raczej liczyć nie mogę. Może nawet kupiła już pierwszą koszulę dla tego
drugiego mężczyzny. Zacząłem dzwonić do znajomych. Czwarty kolejny rozmówca,
znajomy z telewizji, zareagował szybko i konkretnie: Może napisałbyś scenariusz
dla redakcji programów edukacyjnych? Rozumiesz, o reformie programów szkolnych,
to jest coś więcej, w gruncie rzeczy reforma mentalności, no i są na to
pieniądze. Speszyło mnie trochę, że miałem zacząć od odcinka poświęconego
nauczaniu łaciny; jak każdy absolwent polonistyki, potrafiłem naturalnie rzucić
kilka zgrabnych sentencji w rodzaju Amiens Plato, sed magis amica veritas lub
Galia est omnis divisa in parles tres, ewentualnie De gustibus non est
disputandum, ale realny kontakt z mową Cezara zakończyłem na pierwszym roku
studiów, w czerwcu 1987, średnio zresztą zdanym egzaminem. Przypomniałem sobie
jednak o istnieniu Puelli. Więc powiedziałem: tak.
Puello, och Puello. Ci z matematycznych klas, gdzie łaciny nie przewidywał
program, żądali przez ciebie zajęć dodatkowych. Kiedy na studniówkę przyszłaś z
jakimś siwym, do ostatniego dnia matury dyskutowaliśmy, czy to był twój facet,
czy tatuś. Puella była piękna nieludzkim, niepodległym czasowi pięknem. Jej
nieco skośne oczy przypominały oczy etruskich posągów, co dawałoby jej parę
tysięcy lat. Z kolei w jej nienagannie wykrojonych, bladoróżowych ustach było
coś tak dziewiczego jak u dziesięcioletniej dziewczynki. Dziesięcio - lub
tysiącletnia Puella zniknęła mi potem z pola widzenia. Pozostał mi po niej
Amiens Plato i sentyment do zapachu perfum, których nazwy nigdy nie poznałem.
Ale wiedziałem, że uczy dalej w mojej szkole.
Trwała akurat lekcja, zielone linoleum ciągnęło się przez cały korytarz jak
dawniej, jak dawniej posąg patrona szkoły nosił ślady aktywności plastycznej
uczniów (myśmy konsekwentnie zakładali mu czapeczki, teraz na twarzy bohatera
znać było, że niedawno miał dorysowane kredą okulary). W sekretariacie
uświadomiono mi, że pytam o dyrektorkę szkoły i że muszę poczekać do dzwonka.
Awans Puelli ucieszył mnie, ale i zakłopotał. Minęło jednak sporo czasu - może
mnie nie pamięta? Zobaczyłem ją koło siebie z opóźnieniem.
- Kogo widzę! Co cię do nas sprowadza? - zawołała z takim entuzjazmem, jakby nie
miała od czasu mojej matury tych kilkuset uczniów.
Potem kiwała głową do taktu moich słów - aktualny program języka łacińskiego,
podręczniki, oczekiwania uczniów - a jej etruskie oczy przyglądały mi się z
błyskiem rozbawienia. W końcu zapytała:
- A ty byś nie pouczył w naszej szkole? Dramatycznie szukam polonisty. Dobrego
polonisty - na legendarne bladoróżowe wargi przybląkal się uśmiech.
To było bez sensu. Potrzebna mi była praca dobrze płatna i mało angażująca, a
nie wzięcie sobie na głowę kilkudziesięciu uczniów, z ich nieumiejętnością
napisania słowa”gżegżółka” i nieprzezwyciężonym wstrętem do Orzeszkowej. I to za
sumę, która przypominała raczej zapomogę niż pensję. Ale Puella... Kamienny
patron z dorysowanymi okularami... Zielone linoleum... Kiedy widziałem je
ostatni raz, nie znałem jeszcze mojej byłej, zamierzałem rozprawić się szybko z
polonistyką i pójść na reżyserię filmową, przekonany, że Oscar mnie nie ominie.
W barze na rogu jadaliśmy z kumplami hamburgery, hołubiąc wzajemnie swoje
wysokie o sobie mniemanie. Każda dyskoteka była obietnicą spotkania największej
i jedynej miłości naszego życia. Puella patrzy wyczekująco, w jej jasnych
włosach widzę srebrne nici, jakieś uczennice mijają nas i słyszę, jak jedna do
drugiej mówi nieco zbyt głośno: co to za kolejny don Pedro? Abramowski może w
końcu poczekać, sporo zdążyłem zrobić, pracowałem nad nim intensywnie, zbyt
intensywnie - dopowiada we mnie ten. który jeszcze długo będzie opłakiwał moje
małżeństwo.
- Ile godzin? - pytam, a Puella uśmiecha się promiennie.
Powinienem był zapytać, kto w tej szkole uczy teraz muzyki. Albo przynajmniej
zainteresować się, dlaczego tamta dziewczynka użyła w pytaniu o don Pedra słowa
kolejny. To byio znacznie ważniejsze. Rick by nie przegapił takiego sygnału.
2
Szkoła okazała się szybko czymś w rodzaju jogi: narzucała trwaniu szkielet,
rytm. któremu mogłem się poddać bez dalszych uzasadnień. Któremu musiałem się
poddać. Czwartek, kiedy miałem dzień wolny, był najgorszym dniem tygodnia,
pomijając weekendy, które kosztowały oczywiście najwięcej; ale nawet w te puste
przedpołudnia wystarczyło przypomnieć sobie o istnieniu czterech klas. blisko
stu dwudziestu osób, potencjalnie sympatycznych i aktualnie pozbawionych
litości, żeby oblać się ze zgrozy potem - zamiast łzami - i zanurzyć się w
studiowanie dawno nieodświeżanych tekstów: Kochanowskiego, Mickiewicza,
Reymonta, Herlinga-Grudzińskiego... Jak odarty z domu ślimak, który odzyskał
tymczasową, to prawda, skorupę, chwaliłem sobie coraz bardziej moment gdy tak
lekkomyślnie dałem się uwieść uśmiechowi Püelli. W tym teatrze, gdzie grałem
rolę pana od polskiego, przemycałem opowieści o sobie, komentowałem gorzką
mądrość pieśni Kochanowskiego lekko tylko zamaskowanymi wspomnieniami z własnych
upiornych sobotnich poranków, kiedy jedynie alkohol, którego wciąż nieco
nadużywałem, ratował mnie przed ześliźnięciem się w bezgraniczną rozpacz -
Rozkaż, panie, czeladzi, niech na stół dobrego wina przynaszają - i sprawiało mi
sztubacką uciechę, że pomiędzy klasówkami i zapisywanymi na tablicy tematami
lekcji ten kawałek mnie musi wydawać się kolejnym aktem kreacji, kolejnym
kawałkiem formy. Z biegiem czasu wszystko na moich lekcjach stało się prawdziwe,
choć pozostawało nierzeczywiste, umowne. Po paru tygodniach na hospitację
przyszła do mnie Puella. Wiedziałam, że będziesz się do tego nadawał,
powiedziała mi, odchodząc potem w głąb korytarza.
Na tym samym korytarzu zobaczyłem - nieco wcześniej, chyba po jakimś tygodniu
pracy - znajomą twarz i zanim dotarto do mnie, że mam przed sobą don Pedra numer
jeden, zastanawiałem się przez chwilę, czy dobrze widzę. Jeśli to ten człowiek,
którego - zdawało mi się - poznaje, w jakim właściwie charakterze przyszedł do
szkoły? Gdy mnie mijał w hałaśliwym tłumie, nasze spojrzenia spotkały się na
ułamek sekundy i cień zdziwienia przeleciał także po jego twarzy. Ale nie
zatrzymał się, poszedł dalej, do toalety kofo schodów. Przez chwiię poczułem się
tak, jakby przemaszerowało koio mnie odbicie z lustra: czarny sweter, czarne
dżinsy, kilkudniowy zarost (fkie o’dock shade, jak mnie podsumowała anglistka,
która uczyła już za moich czasów, ale nie mnie). Powinien tu uczyć religii,
przeleciało mi przez głowę, emanowała z niego jakaś duchowość, choć w klimatach
raczej prawosławnych niż rzymskokatolickich, myślało się we mnie, gdy ruszatem w
przeciwną stronę, z dziennikiem pod pachą. Zawzięcie kopiący zośkę młodzieńcy z
maturalnej klasy kiwnęli mi głowami, jakby w ich karkach zainstalowane były
malutkie dźwigienki: brody mechanicznie wysunęły się do przodu, przykurcz szyi.
dzień dobry, sorze. Zatrzymałem się przy planie lekcji, no tak, wychowanie
muzyczne - prof. Kieszczewski. No tak.
Adam Kieszczewski był moim dalekim krewnym. Nie widziałem go od dawna. Starszy o
kilka lat. pozostawał długo ulubieńcem wszystkich babć i ciotek, których w
naszej szeroko rozgałęzionej rodzinie nie brakowało: późne dziecko wujka Janka i
cioci Reni. Kierowany był na pianistę i przynajmniej parokrotnie uświetniał
rodzinne spędy małymi recitalami: DlaElizy. jakiś prosty mazurek, wolno grana
fuga Bacha. Trochę mu wtedy zazdrościłem - fontazia pod szyją, skupionej miny, z
jaką siadał do instrumentu, rozczulenia w oczach dorosłych. Potem była jeszcze
jedna impreza, u wujostwa, w kamienicy niedaleko Nowego Światu, na którą
przyszli jego koledzy - studenci z akademii. Muzykowanie przeciągnęło się do
nocy. prawie ze skóry wyskakiwałem, żeby z nimi pozostać, ale świeżo upieczony
licealista nie był dla nich atrakcyjnym towarzystwem, zresztą moi rodzice z
reguły o dwudziestej drugiej ruszali do domu i oczywiście zabrali mnie ze sobą.
Potem zaczęło się mówić, że w nadchodzącym konkursie chopinowskim ma spore
szansę - a jeszcze później wybuchł skandal, bo Adam rzucił nagle instrument,
skłócił się z rodzicami i znikł gdzieś (z jakąś Ramą, jak to objaśniała
zniesmaczona ciocia Lusia, najlepiej poinformowana). Była połowa lat
osiemdziesiątych, rodzice Adama wkrótce umarli, a rodzina solidarnie uznała go
za nieistniejącego. I oto teraz zobaczyłem go ponownie.
W szkole bywał tylko trzy razy w tygodniu - trzeci raz w czwartek, dlatego tak
rzadko go spotykałem. Puella, której wkrótce napomknąłem o pokrewieństwie,
zareagowała dość dziwnie. Ty jesteś kuzynem profesora, no ładnie - uśmiechnęła
się, ale jakoś tak: jednym końcem bladoróżowych ust, trochę krzywo - to chyba
jesteś ostatnią nasza nadzieją. Może byś z nim porozmawiał? To trudny człowiek.
Zabrzmiał dzwonek i nie udało mi się dopytać, o co chodzi.
Adam, jak zauważyłem, unikał pokoju nauczycielskiego. Nie do końca go
rozumiałem. Część tych ludzi znałem sprzed lat i czułem do nich coś w rodzaju
sympatii - nawet jeśli peowiec (zwany niezbyt życzliwie, jeszcze od moich
czasów. Suchostójem) opowiadał żenujące dowcipy, biologiczka Flora wdzięczyła
się niesmacznie do pana Drabczyka od chemii, a postarzały wuefmen, zaglądający
tu na długiej przerwie, nieodmiennie wyciągał z torby „Trybunę” i dowodził
przyłapanemu akurat nauczycielowi (obok jego krzesełka prowadził szlak do
ekspresu z kawą i z powrotem), że kiedyś było lepiej. Mimo wszystko zdawało mi
się, że jest w tych ludziach coś dobrego, choć nie umiałbym powiedzieć wyraźnie,
co. Może to, że pozostawali wciąż tacy sami? Może to, że traktowali mnie 2
nobilitującą dawnego ucznia bezpośredniością, w której mimowolnie dosluchiwałem
się dumy (udał nam się absolwent)? A może to tkwiło we mnie, w mojej potrzebie
sympatyzowania z żywymi istotami, których mi brakowało we własnym mieszkaniu?
W każdym razie Kleszczewski praktycznie w pokoju nauczycielskim nie bywał. Ale
nie wierzyłem, żeby Puella o to akurat miała do niego pretensję. Sama nie
zachodziła tu zbyt często, chętniej przesiadując w swoim gabinecie na parterze;
jej obecność podniecała zresztą peowca do jeszcze bardziej obleśnych anegdot
(choć zważywszy ich zwykłą jakość, wydawałoby się to niemożliwe), tak że
zacząłem się łapać na oddechu ulgi, kiedy wróciwszy z lekcji, nie zastawałem jej
w pokoju. W określeniu trudny człowiek musiało się kryć coś innego. Na razie nie
wiedziałem, co.
Tymczasem w trzecim tygodniu mojej pracy przyszła odwilż i zmusiła mnie do
zabrania z domu parasola. Nie lubiłem go; był to prezent od mojej byłej na
ostatnie mi-kołajki i nie umiałem nie wiązać z nim przykrej myśli, że kupując mi
go. bez wątpienia nabyła też jakiś drobiazg dla swojego kochanka, z którym
romans, jak się dowiedziałem tamtej nocy, ciągnął się już od wielu miesięcy. Ale
rano padało, a ja nie chciałem na konto swojego rozwodu dorobić się jeszcze
grypy. Burcząc nieżyczliwie do pseudobambusowej rączki, chroniłem się więc pod
parasolem przed naj obrzydli wszą odmianą deszczu ze śniegiem: brudnobiaie łaty
szybowały skomplikowanymi trajektoriami, by wykręciwszy u końca swego lotu
klasyczną beczkę, przylepić się do twarzy, na której zamieniały się natychmiast
w treściwą, lepką kroplę. Jednak później, w czasie lekcji, za oknem zaświeciło
słońce. Toteż natychmiast o moim parasolu zapomniałem.
W tamtym okresie starałem się opóźniać swój powrót do pustego mieszkania. Z
rosnącym samozaparciem zaliczałem wszystkie premiery kinowe - Deticatessen.
Wiele hałasu o nic, przegląd filmów Almodovara na Nowym Mieście - bo Biblioteka
Narodowa też mi się fatalnie tymczasem kojarzyła. Tego dnia wybrałem się na Wiek
niewinności do.,Rejsu” i gdy przygnębiony wyszedłem na ulicę (film doprawdy nie
nadawał się dla świeżo opuszczonych mężczyzn, przed seansem powinny być
wyświetlane specjalne ostrzeżenia - myślałem), niebo znów okrywały gęste chmury.
Dochodziła siódma. Wtedy przyjrzałem się swoim pustym dłoniom i uświadomiłem
sobie, że jeszcze niedawno coś w nich trzymałem. Nie, nie żonę. Parasol.
Nie namyślając się długo, w zaczynającej się ulewie wsiadłem do autobusu i
pojechałem pod szkołę. Spodziewałem się, że będę musiał się zdrowo nakołatać,
zanim otworzy mi umiarkowanie trzeźwy cięć; ale o dziwo drzwi liceum byty
jeszcze otwarte. Co tak późno? wymamrotał dozorca, wychylając się ze swojej
stróżówki. Chyba mnie poznał, bo nie czekając na odpowiedź, schował się w niej
zaraz, zwabiony głosem spikera i błyskiem opróżnionej do połowy flaszki.
Zajrzałem za nim, ściągnąłem z haczyka klucz do pokoju nauczycielskiego. I gdy
szedłem na drugie piętro, usłyszałem, że coś jeszcze, poza telewizorem, mąci
spokój opustoszałego budynku. Byiy to dźwięki fortepianu.
3
Z rozłożonym parasolem (jeszcze się zaciął, sukinsyn), w zawilgłej jesionce,
ciemnym i długim korytarzem, za źródłem dźwięku. Na zewnętrznych krawędziach
stóp, żeby było ciszej, jakby dozorca mógł mnie usłyszeć przez piętra, a ja
jakbym nie miał prawa tu być (jesteś w końcu nauczycielem w tej szkole,
mruknąłem do siebie bez przekonania). O spłoszeniu pianisty jakoś nie pomyślałem
- grał zbyt zapamiętale, zbyt płynnie, żeby obchodziła go moja obecność. Piętro
w dół - po cholernie skrzypiących schodach. Tutaj oglądaliśmy w pierwszej klasie
pornograficzne fotki - czarno-białe reprodukcje ze szwedzkich świerszczyków,
przedstawiające tak zdumiewające nas układy ciał, że bez zrozumienia obracaliśmy
je na wszystkie strony, spierając się. „gdzie jest góra”. Utwór, który wydawał
rni się fortepianowym wyciągiem z Orfeusza i Eujjdyki Glucka - bardzo lubiliśmy
to z Beatą - skończył się nagle i po krótkiej przerwie, którą przetrwałem z
jedną nogą wyciągniętą groteskowo nad otchłanią schodów, rozległo się coś
rozpaczliwie melancholijnego. Monotonnego. Obróconego w nasłuchiwanie ciszy
między dźwiękami. Zbliżałem się. Korytarz na pierwszym piętrze też był ciemny,
ale zza drzwi naprzeciwko sączyło się światło. Przystanąłem. Przeleciało mi
przez głowę, że jeśli nie dość dziwna była ta rozpoczęta bez ostrzeżenia kariera
nauczyciela, to, w czym uczestniczę w tej chwili, przekracza wszelkie miary
dziwactwa. Już nawet nie czułem się opuszczony, zdradzony, nieszczęśliwy ani
nawet mokry. W ogóle trudno mi było uwierzyć, że to ja. Utwory były dość
krótkie, ale zbudowane wokół jednakowych lub - nie byłem pewien - podobnych
akordów, jakby lewa ręka pianisty natrząsała się subtelnie z ręki prawej,
prowokowała ja do opowiadania smutku, który wobec wciąż tego samego
akompaniamentu ujawniał swoją tandetną kokieterię. Zmieniał się w tanie
mamrotanie. W chorowitą katarynkę. Było w tym coś okrutnego. A jednak poczułem
nagle dziwną ulgę. l zanim zdążyłem powstrzymać własną rękę, która sama
poleciała mi do przodu, uchyliłem drzwi.
Dźwięk urwał się momentalnie, Kleszczewski, siedzący za pianinem, obrócił się ku
mnie całym ciałem z takim przerażeniem w oczach, że zgasiłem natychmiast swój
uśmiech, który - równie automatyczny jak ruch ręki - unosił mi właśnie policzki.
Znów poczułem się, jakbym patrzył w lustro: myślę, że miałem taką samą minę. gdy
tamtej nocy dotarło do mnie wreszcie, że moja żona nie wybiera się do babci albo
na wycieczkę do Pragi, tylko znika z mojego życia. Zdziwienie, strach,
rozżalenie, wściekłość. I ten zarost - taki sam, jaki teraz nosiłem. Co.
u licha, pomyślało coś we mnie, ilu tych brodatych des-pertilów w jednej szkole?
- Przepraszam - odezwałem się głupio. - Przeszkodziłem ci?
W sali panował półmrok. Kleszczewski przestawił sobie na pianino lampkę z
biurka, z wesołkowato żółtym kloszem. Ledwo żarzyta się tam słaba żarówka.
Oświetlała go z boku: wyraźnie widziałem tylko włoski sterczące mu na policzku.
Wydawało mi się, że wciąż nie zmienia wyrazu twarzy, W każdym razie się nie
poruszył.
- Przepraszam - powtórzyłem po namyśle. - Mogę być z panem na ty? Myśmy się
kiedyś znali. Ja mam na imię \\ojtek. Jesteśmy kuzynami.
Odwrócił się w stronę klawiatury,
- Tak - mruknął.
- Zajrzałem, bo zostawiłem parasol - brnąłem. Cofnąć głowę byłoby chyba równie
głupio, a bardziej niegrzecznie; a przy tym chciałem, żeby grał, kiedy będę
odchodzi! - hm, zostawiłem parasol... l usłyszałem... To było ładne.
- Tak - wciąż bez ruchu, jak przymocowany do stołka. Za oknem pulsowały
pomarańczowe światła na skrzyżowaniu.
- Możesz mi powiedzieć, co to było? I już pójdę. (Czy t\ się zanadto nie
przymilasz? - skarciłem się w duchu.)
Pauza. Uświadomiłem sobie, że nasz dialog przypomina rytmem utwór, który
przerwało moje wtargnięcie. Powinienem usłyszeć znowu „tak”.
Zamiast tego zamknął klawiaturę.
- Nie mam instrumentu. Małe mieszkanie - odniosłem dziwne wrażenie, że się
tłumaczy, - Pójdę już.
- Przepraszam - ze złością poczułem, że zbiera mi się na płacz. Przecież nie
chciałem przerywać muzyki. Naprawdę mi się podobała.
- Nie. - Pojęcia nie mam, do czego odnosiio się to „nie”. Dźwignął się ze
stoika, sięgnął po skórzaną kurtkę, która leżała rzucona na biurko. Spojrzał na
mnie jeszcze raz i chyba się skrzywił. Mogłem od biedy uznać, że się uśmiechnął.
- Wiedziałem, że skądś znam człowieka. I że imię na W. Tak, kuzynie - robiło to
wrażenie, jakby się rozpędzał, nabierał energii do mówienia i zamaszystości
gestów. Zgasił lampkę pacnięciem, niby finałowym uderzeniem w klawisz. - A
Satie, kuzynie, jest bardzo ładny. Bardzo w porządku. I na drewniane ręce jak
znalazł.
Nie odezwałem się, robiąc mu miejsce w drzwiach. Spojrzai na parasol, który do
tej pory trzymałem za sobą.
- Co ty z rym...? Pada ci tutaj?
- Zaciął się. cholernik.
Szlag, pomyślałem sobie, robi ze mnie giupa. Dlatego że mi się spodobała jego
muzyczka. Znowu poczułem łzy. Zirytowało mnie to tak bardzo, że natychmiast mi
przeszio. Ruszyłem, głośno tupiąc, w stronę schodów. Szedł za mną. O dziwo,
poczekał przy wejściu, dopóki nie odwiesiłem klucza, i otworzył przede mną drzwi
na zewnątrz.
- Kuzyn, co się złościsz - chuchnął mi do ucha, poczułem zapach wódki - to ty mi
przeszkodziłeś.
Miaiem już iść w prawo (nie wiem dlaczego, zakładałem, że on idzie w przeciwną
stronę), ale to mnie przyhamowało. Postanowiłem się odegrać już, zaraz.
Czymkolwiek.
- Dlaczego Puelta mówi, że jesteś trudny człowiek? - rzuciłem (No wiesz,
będziesz go dyrektorką straszył?...).
Nie zrozumiał.
- Kto?
- Pani dyrektor. (O Jezu, co ja gadam. Jak ja mówię. O Jezu - już wiedziałem, że
to nie byi dobry pomysł. Wiedziałem od samego początku.)
- Tak mówi? - w mojej jesionce wyglądałem przy nim, kiedy tak majaczył mi zza
strug deszczu w tej swojej kurtce do bioder, jak starszy brat. A jednocześnie
ustawia! mnie jak smarkacza (pomyślałem sobie). - A to raszpla.
Nie znałem tego słowa, ale nie brzmiało najlepiej.
- Dość miła, na wygląd - mruknąłem.
- Tak - postał jeszcze chwilę, a potem ruszył nagle w moją stronę. - Cześć.
A ja, jak głupi, poszedłem w przeciwną.
4
Skórę miałem wtedy wrażliwą jak świeżo narodzony niemowlak i nie było nic
prostszego, niż mnie urazić, zranić, doprowadzić do granicy łez. W szkole
ratowało mnie poczucie, że nie jestem sobą - kiedy wchodziłem do klasy i lekko
zniecierpliwonym głosem rzucałem siadajcie, mia-tem fizyczne wrażenie, że
obolały ja pozostaje na zewnątrz jak płaszcz, jak odmoczony papierek kalkomanii.
Czułem, że ciało mi twardnieje: stalowa szczęka kłapała w rytm mojego wykładu,
zmieniałem się w posąg Komandora. Ale Kleszczewski odarł mnie bez trudu - choć
mimowolnie - ze wszystkich tych mniemanych pancerzy i odsłonił galaretowate
ciało zdradzonego facecika. Przez kilka dni nienawidziłem go za to aż do
metalicznego posmaku w ustach, gdy przypominałem sobie nasze spotkanie. Co
prawda, starałem się o nim nie myśleć; odruchowo wypierałem je z pamięci. Bądź
dla siebie dobry - to było moje hasto. Bądź dla siebie dobry i nie pamiętaj,
jeśli to nie sprawia ci przyjemności.
Obawiam się, że przyjemność sprawiało mi za to co innego: bo jak inaczej
tłumaczyć, że naraz - tak mi się zdawało - wszyscy zaczęli wokół mnie mówić źle
o Klesz-czewskim? Uczniowie ironicznie bąkali, że na lekcje przychodzi
nietrzeźwy lub na kacu; uczennice szeptały między sobą (nazwisko Kleszczewski
syczafo w ich ustach gniewnie), że wyzywa je od plastikowych lalek, zmusza na
lekcjach do występów solowych i potem przedrzeźnia ich fałsze. W pokoju
nauczycielskim anglistka Jola wzdychała ciężko, że nawet kompletnie niemuzykalny
uczeń nie powinien mieć ze śpiewu jedenastu pałek, bez żadnej oceny pozytywnej,
zwłaszcza jeśli z pozostałych przedmiotów jest zupełnie niezły. Historyk,
dowiedziawszy się, że kwestię zwolnienia uczniów / ostatnich lekcji miałby
załatwiać z Kleszczewskim, machnął ręką i przełożył wycieczkę do muzeum na inny
dzień. Ta cholera to przecież nie ustąpi, mruknął, widząc moje pytające
spojrzenie. Druga klasa, z którą najszybciej się zaprzyjaźniłem, zaskoczyła mnie
pytaniem, czy uważam za stosowne, aby nauczyciel zwyzywal ich od trupów.
- Od czego?
- Od trupów. Pan Kleszczewski powiedział, że jesteśmy duchowymi trupami, bo nie
umieliśmy rozpoznać, że gra nam kawałek czego?
- Sonaty,.Księżycowej” - objaśnił Pawetek, najlepszy uczeń w szkole.
- No właśnie. Myśleliśmy, że to Chopin, a to jakiś...
kto?
- Beethoven.
- No. A nie podobne?
Odchrząknąłem. Mimo wszystko bytem nauczycielem.
- Wiecie - powiedziałem - pewnie pan od muzyki tłumaczył wam to wiele razy.
- Ale pan zniósł spokojnie - zauważył najbardziej pyskaty w tej klasie chłopak,
zwany Remikiem - kiedy mi się znowu pomyliły części Dziadów.
- Rzeczywiście - przyznałem, odwracając się do tablicy - postawiłem ci tylko
jedynkę. Piszemy temat lekcji.
Tymczasem w sobotę miała się odbyć studniówka. Nie wiedziałem, jak się zachować:
uczyłem wprawdzie maturalną klasę, ale dopiero od trzech tygodni; ponadto
zorientowałem się, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem zbierano od nauczycieli
deklaracje, czy przyjdą, i z tego wniosłem, ze nie będzie dla mnie nakrycia.
Zresztą w ogóle miałem takie poczucie, że się obejdą beze mnie. Nie tylko tym
razem; zawsze. Więc kiedy w piątek po lekcjach wszyscy zegnali się do jutra,
mnie wyrwało się: no, ja to - do poniedziałku.
- Zaraz, zaraz - zatrzymał mnie Suchostój - to kolega nie przyjdzie na
studniówkę?
Zawahałem się. W gruncie rzeczy cholernie mi się nie chciało spędzać soboty w
pojedynkę. Gdyby tak potańczyć, pogadać z innymi ludźmi o czymkolwiek - gdyby
tak nie myśleć-
- No... przecież... ja tu dopiero... - wybąkałem.
- No, coś ty? - anglistka Jola spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Przecież
wszyscy są zaproszeni. Ty uczysz czwartą klasę, nie?
Suchostój poklepał mnie po plecach.
- Panie kolego - ściszył glos - wódka się zmarnuje!
- Słyszycie? On nie chce się z nami bawić - zawołała Jola.
- Nie, tylko myślałem... Jakaś lista była...
- Ale przecież twoja poprzedniczka się wpisywała, to na jej miejsce przyjdziesz.
Zresztą wszystko jedno, stu-dniówKa jest raz do roku; najwyżej, kochany, mniej
zjesz, jeśli tylko rnasz ochotę...
Uśmiechnąłem się szerzej, niż zamierzałem.
- To ja przyjdę.
I z tym wyszedłem z pokoju, Wpadłem w jakiś idiotycznie dobry humor: prawie
podskakiwałem na schodach. Odczuwanie przyjemności sprawiało mi przyjemność,
wiec pozwalałem sobie na to i nawet zacząłem pogwizdywać Kiedy ostatnio mogłem
tak się podniecać sobotą? Z tej ekscytacji aż zajrzałem do sali gimnastycznej,
gdzie grupa czwartoklasistów naciągała na drabinki siatkę maskującą. Miała
obniżyć sklepienie do rozsądnych, ludzkich wymiarów i, zdaje się, nieco ukryć
łuszczący się sufit. Do szczebelków przymocowano już kolorowe reflektory. Na
scenie jakiś chłopak ustawiał sprzęt. Przelotnie zaintrygowały mnie uchylone
boczne drzwi, właściwie nigdy nieotwierane. które prowadziły do nieznanej mi
części budynku - może do szkoły podstawowej, która onjeździta w oficynie? A może
w podziemia, o których opowiadano, że wypełnione są zbutwiałymi akordeonami,
pamiątką po działającej tuż po wojnie szkolnej orkiestrze? Wielki gmach musiał
kryć wiele tajemnic - wyobrażaliśmy sobie - i przez cały okres mojej nauki
obiecywałem sobie z kolegami, że kiedyś zwiedzimy wszystkie jego zakamarki. A
potem, aż do dzisiaj, kompletnie o tym zapomniałem.
- Widzi pan - powitał mnie wuefmen, nie wyjmując z ust zgaszonego papierosa -
dzieciaki chciały wydawać pieniądze na jakąś knajpę, ale kto by tyle płacił...
Dobrze, że się dyrekcja postawiła, nie? U nas taniutko, a będzie w sam raz. Tak
jak dawniej. Panie Felku, co pan z tym wiadrem tutaj...?
- Podłogę chcę przetrzeć.
- To później, później. Cały wieczór ma pan na to - cięć rad nierad cofnął się na
korytarz.
Pożegnałem się i wyszedłem za nim. Dobry humor gdzieś się ulotnił (obłąkane było
tempo zmian mojego nastroju). Przypomniał mi się polonez Ogińskiego i moja
własna studniówka, w rym samym miejscu, wiele lat temu. Tak jak dawniej -
wuefmen nie kłamał, w tej dzielnicy ryzykownie było oczekiwać od młodzieży
dużych składek na lokal, więc od niepamiętnych czasów, może od zawsze, wszystko
odbywało się według tego samego scenariusza. Bale maturalne to było co innego,
na ogól wynajmowało się na nie kawiarnię „Dorotka” - teraz pewnie już nie, bo
występowała w gazetach jako ulubione miejsce spotkań podwarszawskiej mafii - ale
studniówki traktowano wciąż jako imprezę wewnątrzszkolną: nauczyciele zamykali
się w pracowni chemicznej, gdzie wśród menzurek stały po-ukrywane zmyślnie
butelki z wódką, a myśmy - już nie my, skarciłem się szybko - tańczyli między
drabinkami, w migotaniu świateł, prawie nie dostrzegając, że parkiet kreślą
linie boiska do siatkówki. Wtedy ciągle jeszcze nie znałem Beaty. Teraz ja, w
tym samym miejscu, po drugiej stronie barykady - zobaczę wreszcie, jak jest
wśród tych menzurek, pomyślałem sobie. As time goes by. Wojtku. Melancholia, o
dziwo, odpuściła i raźnym krokiem ruszyłem do tramwaju.
Na tę okazję nieomal porzuciłem czerń: do czarnych dżinsów dołożyłem szarą
marynarkę i wyciągnąłem z szary białą koszulę. Była pognieciona, choć
nieskazitelny kołnierzyk świadczył wyraźnie, że po praniu nigdy jej nie
wkładałem. Wygniotła się, wisząc? Rozłożyłem deskę do prasowania i zacząłem
studiować napisy na skali żelazka. Slilon. Jedwab. Sztuczny jedwab. Wełna.
Bawełna. Len. Dlaczego, u licha, nie było tam napisu: koszule? Telefon do matki
nie wchodził w grę - gotowa byłaby przyjechać, a ja postanowiłem być
samodzielny. Ustawiłem w końcu temperaturę na środek (okolice wełny) i
ograniczyłem się do gorsu - miałem niewiele czasu, a poza tym nie zamierzałem
przecież zdejmować marynarki. Przez chwilę przyglądałem się krytycznie drugiemu
guzikowi od góry: trzymał się ledwo, ledwo. Spojrzałem na zegarek. Minęła
szósta. Machnąłem ręką, zawiązałem krawat i ruszyłem do szkoły.
Na korytarzu kręcił się tłum rodziców: matki wydzielały zapachy perfum, które
mieszały się i skraplały na żółto w papierosowej mgle. Może zresztą był to tylko
kolor lamp pod sufitem. Wyelegantowani ojcowie dokładali do tego smużki
„Brutala”, „Warsa”, „Maklera”: zdawało mi się, że poczułem też benzynową woń
„Fahrenheita”. Terkotały przekręcane w aparatach filmy, dzwoniły bransolety i
wszystko lśniło: odczyszczone buty. obiektywy, biżuteria, błyszczyk na warach.
Wtłoczono nas na salę, robiąc w korytarzyku miejsce dla korowodu; wprowadzili go
przy pierwszych taktach poloneza historyk z Puełlą, przy pianinie dostrzegłem
Adama, który - idiotyczne! - miał taką samą marynarkę iak moja. W każdym razie w
podobnym kolorze. Pary posuwały się powoli: niektóre płynnie, inne nieco kulawo.
Błyskały flesze, i kiedy tak defilowali przede mną, wzruszeni na zawołanie,
czułem, że i ja się na zawołanie wzruszam, jak zawsze i wszyscy przy Pożegnaniu
z Ojczyzną: więc myślałem oczywiście o tych latach, które są za nami. i
oczywiście o tych. które nas jeszcze czekają. I nagle rozdrażnił mnie kicz,
który nas wchłonął jak stułbia: ile to już lal. a wszystko na gwizdek, psy
Pawfowa, psiakrew, krew melancholiczna. przesycona czarną żółcią, i żółć
wzburzyła się we mnie, na szczęście wkrótce finałowy ukłon, wszystko się
skończyło, rodzice zaczęli klaskać i my też, uczniowie mieli spocone twarze i
uśmiechy pełne ulgi jak po egzaminie. Jakieś przemówienie Puelli, potem
uczniowski kabarecik, z którego niewiele zrozumiałem - a wydawało mi się, że
znani tę szkołę, pomyślałem ze zdziwieniem - wreszcie didżej włączył muzykę,
rozmigotały się kolorowe światła i Jola pociągnęła mnie. no tak, do pracowni
chemicznej, gdzie ławki ustawiono w prostokąt, a pod katedrą z kurkiem od gazu
stała schowana skrzynka wyborowej. Wszyscy jeszcze trochę uwzniośleni rozsiadali
się w ciszy, historyk popatrywał dokoła, jakby szukając w naszych oczach
potwierdzenia, że świetnie prowadził przez tych kilkadziesiąt pierwszych taktów,
tylko peowiec, zaledwie drzwi się za nami zamknęfy, klepnął się po udach i
zawołał z rechotem:
- Ach te nasze uczenmczki, nasze uczenniczki!... Co, panowie?
- Kim była ta pani, którą zastępuję? - zapytałem Joli, żeby zająć uwagę czym
innym.
- A, to taka starsza nauczycielka, pouczyła parę miesięcy, ale coś jej się stało
w święta, jakiś wylew czy coś, słyszałam, że ma prawą stronę sparaliżowaną,
okropna historia, mówię ci. Podobno to się tak czuje, jakby ciało nie było jej,
wyobrażasz to sobie? Wolałabym chyba umrzeć. Ale ładnie się zachowała, ze
szpitala zadzwoniła do... jak mówiłeś? Puelli? Okropnie mi się to podoba, będę
ją tak nazywać, naprawdę wygląda jak dziewczynka, świetnie się trzyma, bo wcale
nie jest młodziutka - Jola zachichotała. - Widzisz, baby takie są. Więcej nie
powiem. W każdym razie tamta zadzwoniła jeszcze ze szpitala, że na pewno nie
będzie uczyć i żeby poszukać kogoś na jej miejsce, bo pójdzie na rentę. Nie
miała zresztą dobrego kontaktu z młodzieżą, muszę d powiedzieć. Wiesz, to jest
taka praca, my się zużywamy szybko, A teraz, no, zauważyłeś na pewno, do młodych
trzeba mieć podejście, trzeba ich wyczuć, ja nawet MTV oglądam, żeby wiedzieć,
czego słuchają, żeby tłumaczyć z nimi piosenki, mój mąż to się w głowę puka. ale
co, mam z nimi czytać Heming-waya w oryginale? Przecież oni nie wiedzą dzisiaj,
kto to Hemingway. A ze Starego człowieka i morza to teledysk by zrobili. Mój syn
to mi mówi: mamo. po co tyle gadać, zeżarli mu tę rybę i cześć, nie? Tak,
kochanieńki, odrobin-lię, ale z sokiem - zwróciła się do Romka, który wyrósł
koło nas z butelką w dłoni.
- Ach te uczenniczki! - odezwał się znowu peowiec. Jola zauważyła moją minę:
- On to zawsze mówi na studniówkach, i to w kółko. Musisz się przyzwyczaić.
Kochany, to nie jest łatwa praca.
Peowiec powtarzał to rzeczywiście bez przerwy, po trzecim kieliszku swój zachwyt
ilustrował jeszcze minami: oblizywał się, puszczał oko, obok siedziała Flora,
która chichotała donośnie, jej potężny biust trząsł się nad stołem, na którym
rozkwitły sałatki i przystrojone pietruszką talerze pełne wędlin; u końca stołu,
pod wielką szafą z napisem KWASY siedział Adam, z wzrokiem wbitym w talerz -
wyobraziłem sobie, że garbi się tak z powodu Su-chostója. i nawet poczułem do
niego sympatię. Pan Drab-czyk poprosił Jolę do tańca, Florze uśmiech zamarł na
wargach, dołożyłem sobie groszku w majonezie chyba byłem głodny. Ale gdy peowiec
zaczął opowiadać dowcip. więc proszę państwa szła cipka przez pustynię,
pomyślałem sobie, że może zjem jednak później, a teraz zatańczę. Sam. Więc
przepchnąłem się do drzwi i wyszedłem.
Na sali było właściwie ciemno, tylko reflektory migotały na czerwono i
niebiesko, zupełnie jak w Ogniu, krocz ze mną Lyncha; głośniki dudniły
rytmicznie, zdjąłem krawat i schowałem do kieszeni, i rozpiąłem koszulę, a wtedy
rozległo się o dziwo stareńkie How Deep Is Your Love Bée Geesów, prawdopodobnie
miał to być prezent dla nauczycieli, więc niewiele myśląc, poprosiłem do tańca
Ulę z klasy c; nieopodal przeżeglował wuefmen z Dąbrowską, Przy kolejnym
wolniejszym kawałku zobaczyłem, jak Patryk bohatersko obejmuje Jolę. która
pomachała mi wesoło, podczas gdy ja kręciłem się niepewnie, czując nagle
nadciągającą chandrę. No tak, Dance Me To The End Of love Cohena, kolejna porcja
skojarzeń z Beatą, the end of love. Just reached - zagadało coś we mnie. Dałbyś
spokój - odparłem temu czemuś. Następny był jakiś polski zespół. Wszyscy mamy
źle w głowach, że żyjemy, młodzież zareagowała entuzjastycznie, wszyscy ryknęli
z chórkiem: Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej, hej, hej. I ja też
ryczałem. Wszyscy mamy źle W głowach, że żyjemy. Słuszna uwaga. Więc ktoś już to
zauważy!, nie byłem sam. ktoś to zauważył i teraz uspokajał mnie. że jest nas
więcej, wtajemniczonych, pobitych, ale że można jednak o tym śpiewać radosną
piosenkę, przynajmniej to sobie powiedzmy, zanućmy; zupeinie jakbym był kiepskim
uczniem, któremu ktoś (z góry?) podrzuca pomysł na rozwiązanie zadania, w
cholerę z tym wszystkim, z moją byłą. skoro wszyscy mamy źle w głowach. I wtedy
właśnie do sali weszła Puella. Chwilę szukała kogoś wzrokiem, a potem ruszyła w
moim kierunku.
- Wojtku - powiedziała, najwidoczniej uspokajając oddech - przepraszam, że ci
przeszkadzam, ale może uda ci się zabrać stąd tego twojego kuzyna... albo będę
musiała go w poniedziałek wyrzucić z pracy.
- A co się dzieje?
- No wiesz - rozejrzała się po tańczących najbliżej - lepiej idź, sam zobacz.
W drzwiach pracowni chemicznej zderzyłem się z Florą; najwyraźniej uciekała w
popłochu. W wąskim przejściu otarła się o mnie biustem zapakowanym w jakiś
pancerny stanik. Poczułem, jak strzela mi guzik od koszuli.
Należało go jednak przyszyć. Potoczył się po zielonym linoleum. Trudno. Później.
W pomieszczeniu kołysał się rozchełstany Adam, przytrzymywany od tyłu przez
Suchostója. Inni nauczyciele podnieśli się z krzeseł: zdaje się, że przed
sekundą o mało nie doszło do bijatyki. Muzyk rwał się na salę
gimnastyczną.potańczyć, mruczał agresywnie, potańczyć. Kiedy stanąłem przed nim.
byliśmy jak bliźniaki: obydwaj w rozpiętych koszulach, szarych marynarkach,
czarnych dżinsach, tak samo zarośnięci. Choć to on był pijany, wcześniej niż ja
dostrzegł podobieństwo. Najwyraźniej zastanowiło go, może nawet odebrało trochę
energii.
- Co jest? - zabełkotał. - Sprowadzili drugi egzemplarz?
- Panie kolego, pan go potrzyma - odezwał się peowiec - a ja sprawdzę, czy na
korytarzu kogoś nie ma. - Wyjrzał i wrócił czym prędzej. - Na szczęście pusto.
Zabieramy go stąd.
Pijackim truchcikiem - jakby udzielił nam się stan Adama - ruszyliśmy w stronę
wyjścia. Bezwolny jak automat - słyszałem jego szept. Kiedy sprowadzaliśmy go po
schodach, Suchostój zaczai narzekać:
- Bo wy. młodzi, panie kolego, w ogóle nie umiecie pić. Muzyk to musi mieć
głowę! Jakby po weselach grał...
- Ale on nie gra po weselach - zaprotestowałem. Adam na szczęście nie dosłyszał.
Suchostój pokiwał głową, jakbym w jego oczach ostatecznie obnażył nicość kuzyna.
Tymczasem oparliśmy go o zaparkowanego przed szkołą małego fiata.
- Poszukam wam taksówki. Jak Boga kocham, odwiózłbym was - peowiec wskazał nie
bez dumy na malucha - ale ja też trochę, ze dwa kielonki... Ja wiem. że w szkole
się mówi, że jestem prostak, aie swoje zasady mam. Za kółkiem po pijaku nie
siądę. Po samochód jutro wrócę, spacerkiem... A kapotkę to kolega gdzie ma? Ja
przyniosę. Przejmujący chłód otrzeźwił trochę Adama. Podniósł głowę, powtarzając
jeszcze: bezwolny jak automat... ale zaraz ucichł i z jakąś dziwną boleścią
zapytał:
- Co ja tu robię?
- Odwiozę cię do domu - burknąiem. - Przesadziłeś. Zapadł się w siebie. Znowu
podniósł głowę.
- Narozrabiałem?
- Jeszcze nie. Chyba. Może trochę.
- Mhm - długa chwila ciszy. Jak ten peowiec nie wróci szybko, to umrę -
pomyślałem ze złością. Z ust buchała mi para; zdawało mi się, że przepocona
koszula sztywnieje powoli od mrozu.
- A adres znasz? - Nie.
- To teraz ci powiem, bo za chwilę znowu mnie weźmie. Aha, ja nie rzygam po
wódce, nie bój się - doprawdy, rzeczowość kuzyna była ujmująca.
Suchostój pojawił się wreszcie, dzierżąc moją jesionkę i kurtkę Adama.
- Musiałem dopytać się, które to - oświadczył z przepraszającym uśmiechem. W
sumie, trzeba przyznać, zachowywał się przyzwoicie; postanowiłem w myślach
nazywać go odtąd grzecznie panem Sucheckim. - I zadzwoniłem z sekretariatu po
taryfę. Zaraz tu będzie. Wypytał go pan, dokąd macie jechać? No, to ja już się
schowam. Pierrońsko zimno - peowiec zatarł ręce. Na rogu zabłysły światła
taksówki. - Patrz pan. jak szybko przyjechali. Idę. Jakby co, to wywalić dziada
na ulicę, niech leży. To niepoważny facet.
Adam mieszkał przy ulicy Barskiej, w socrealistycznej, olbrzymiej kamienicy,
otaczającej ze wszystkich stron prostokątne podwórko; przypominała twierdzę.
Strasznie długo przyglądał się pękowi kluczy, który wydobył z kurtki, a potem
nagle rozjaśnił się uśmiechem: Domofon zepsuty - oświadczył - zapomniałem - i po
prostu pchnął drzwi wejściowe. Było mi zimno, marzyłem o gorącej herbacie, a do
tego nie byłem pewien, czy trafi do własnego mieszkania. Taki się zrobiłem,
psiakrew, opiekuńczy. Więc wsiadłem z nim razem do windy, ozdobionej od góry do
dołu niecenzuralnymi napisami w różnych kolorach: ruszyła rzężąc, drżała i
wyobraziłem sobie, że na domiar szczęścia powinna zatrzymać się między piętrami.
Adam by wtedy zasnął, a ja? Mnie chyba szlag by trafił na miejscu,
odpowiedziałem sobie, ale stanęła dopiero na czwartym, jak trzeba. Ruchy kuzyna
świadczyły, że wraca dość szybko do przytomności, żadnego wspierania się na
mnie, walki z rozmiękłymi nogami; przeciwnie, zaskakująco raźnym krokiem
skierował się do drzwi, otworzy! je i nawet pamiętał o tym, żeby elegancko
przepuścić mnie przodem. Wszedłem zatem i - znalazłem się w najmniejszym
mieszkaniu, jakie widziałem w życiu.
Kwadratowy korytarzyk nie był w stanie pomieścić nas dwóch - wiec robiąc miejsce
Kleszczewskiemu, postąpiłem jeszcze dwa kroki, do pokoju. Dobrze, że zrobiłem to
wolno, bo w ciemnościach mogłem wpaść na szafę - jej boczna ściana wystawała
zaraz za framugą, zasłaniając prawie do połowy przejście. Adam zapalił światio.
Na szafie zrobione było legowisko, do którego prowadziła drą-binka przymocowana
du skrzydła drzwi. Na drugim skrzydle wisiało wielkie lustro. Tuż obok, przy
oknie, wciśnięte było biurko, na którym piętrzyły się talerze z resztkami
jedzenia. Pozostałe dwie ściany pokrywały półki z książkami i kompaktami,
sięgające po sufit. W kącie, na taborecie - turystyczny telewizor z lat
siedemdziesiątych, radziecki, prawdopodobnie jeszcze czarno-biały. Obok -
miniwieża, przykryta stertą gazet. Środek pokoju zajmował natomiast klubowy
fotel obity zielonym aksamitem, jakby przeniesiony tu z innego wymiaru, ze
świata rozległych przestrzeni i obszernych pomieszczeń. Wydawało się
niepodobieństwem wynieść go stąd - prawdopodobnie trzeba byłoby najpierw
rozmontować szafę. Rozglądałem się oszołomiony. Adam przesunął się miękko koło
mnie i usiadł przy biurku. O! przy biurku stało jeszcze krzesełko.
- Zrób kawę, co? - poprosił zmęczonym głosem. - Na pewno wszystko znajdziesz. Ja
zaraz dojdę do siebie. Tylko mocną.
Obejrzałem się. W przedpokoju jedną ścianę zajmowała kuchenka i lodówka, której
wierzch funkcjonował jako stół. Walało się tu stare pieczywo i plastikowe
butelki po.,Fancie”, Z szafki powyżej wyciągnąłem neskę, cukier i dwa kubki. W
czajniku brakowało wody: w poszukiwaniu zlewu zajrzałem do łazienki. Mieścił się
tu jedynie sedes i brodzik z prysznicem. Rad nierad, wsadziłem rączkę prysznica
pod pokrywkę i odkręciłem kran.
- Świetnie sobie radzisz - usłyszałem. - Dla mnie dwie kopiate łyżeczki. System
„umrę albo wytrzeźwieję”. I dużo cukru. Cztery łyżeczki. W lodówce jest mleko.
Wkrótce piliśmy tę kawę (herbaty dla siebie nie znalazłem, możliwe, że Adam
wcale jej nie używa, pomyślałem). Siedziałem w fotelu, przytuliłem głowę do
wysokiego oparcia i czułem, jak powoli przechodzi mi złość. Kuzyn, bokiem przy
biurku, starał się odzyskać formę. Milczeliśmy. Nie po raz pierwszy w ostatnich
tygodniach czułem nierzeczywistość wszystkiego. W szybie światło latarni,
pokawałkowane przez gałęzie drzewa, rzucało groźne, chińskie cienie. Zimno było
mi już tylko w stopy.
- Dziękuję - usłyszałem. - Co się właściwie stało?
- Nie wiem dokładnie. Dyrektorka prosiła, żeby clę zabrać.
- Ty wytrzymujesz tych gości?
- Ja kończył