Sobota Jacek - Równowaga

Szczegóły
Tytuł Sobota Jacek - Równowaga
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sobota Jacek - Równowaga PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sobota Jacek - Równowaga PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sobota Jacek - Równowaga - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Jacek Sobota Tytul: Równowaga Z "NF" 9/92 Jedną z licznych rozsianych po kosmosie skolonizowanych planet była Singlessa. Jedyny kontynent na planecie, oblewany ze wszystkich stron wodami oceanu, zamieszkiwało blisko miliard ludzi. Obsesją singlessańskiej przyrody było dążenie do równowagi. Niektórzy naukowcy, z wielkim singlessologiem Georgem Maniokiem na czele, wysuwali hipotezy, jakoby życie rozumne, mimo sprzyjających po temu okoliczności, tylko dlatego nie powstało na planecie, bowiem byłoby czynnikiem naruszającym doskonałość tej równowagi. Casus Singlessy sprawił, że głowy podnieśli panteiści. "Przyroda to Bóg - powiedział Jason Kovalsky, panteista z wyboru. - Bóg to Przyroda. Tak jest na Singlessie". W niespełna dwadzieścia lat po skolonizowaniu Singlessy we wszystkich miastach nowego świata niemal w tym samym czasie wybuchła epidemia choroby nazwanej zieloną ospą. Pochłonęła ponad pięć milionów ofiar, nim wynaleziono skuteczną szczepionkę. W czterdziestym trzecim roku krótkiej historii kolonii na kontynencie pojawiły się szczuropodobne i na domiar złego praktycznie wszystkożerne stworzenia. W krótkim czasie zdziesiątkowały płody rolne. Szczuropodobne w niczym nie ustępowały zdolnościami przystosowawczymi swoim ziemskim protoplastom. Elektroniczne pułapki tylko na początku okazały się skuteczne, potem zaczęły zawodzić. Dopiero kiedy stworzenia poczęły zagrażać równowadze ekologicznej kontynentu, ich populacja zmalała samoistnie. Po upływie niemal stu lat od przybycia pierwszych ziemskich kolonistów singlessańska przyroda uznała gatunek homo sapiens za swoją integralną część, podlegającą jej niewzruszonym prawom. 1. Inspektor Dick Body-Acheson, od dwudziestu blisko lat pracujący w jednym z dzielnicowych komisariatów New Earth City, niósł na łamliwej szyi swoją ciężką od przedwczorajszej wódki głowę, niczym łopoczący na wietrze sztandar. Nad miastem unosił się ogromny sterowiec, drapieżnie uśmiechnięty realistycznie namalowanym uśmiechem. Nadgorliwiec, któremu pewnie płacono za nadgorliwość, darł się przez gigantofony: - Nie zapominaj o obowiązkowych cotygodniowych szczepieniach ochronnych! Robimy to bezinteresownie i bezboleśnie! Wyłącznie dla waszego dobraaa! - Altruiści - mruknął Body-Acheson. Zabrzmiało to jak przekleństwo. Zjechał ruchomymi schodami do tunelu submetra. W powietrzu uwijały się chmary ośmionogich i czteroskrzydłych much. Muchy zjawiły się na kontynencie przed paroma miesiącami nagle i nieoczekiwanie i nikt na razie nie wiedział, jakie wydarzenia mogły zwiastować. Ale na Singlessie wszystko miało swój sens. Wskoczył do pociskowatego wagonu submetra dosłownie w ostatniej chwili. Przypiął się elastycznymi pasami do fotela miękkiego jak wosk i przymknął oczy. Submetro ruszyło z zapierającym dech w piersiach impetem. Młodzieniec obok o wykoślawionym przez czynniki obiektywne obliczu spróbował popisać się przed swoją niebieskooką dziewczyną odpornością na przeciążenie. Siła d'Alamberta dosłownie rozpłaszczyła go na elastycznej podłodze. W takiej, dość oryginalnej pozycji dojechał do następnej stacji. Na kolejnej inspektor Body- Acheson wysiadł. Na ulicy zacinanej deszczem od wielu dni odbywała się pokojowa i propagandowa demonstracja nowej sekty czcicieli równowagi - Equlibrystów. Inspektor nie bez trudności przecisnął się przez zwarty tłum. Szeregi Equlibrystów rosły z dnia na dzień. Wreszcie 147 ulica i komisariat, wciśnięty niejako wbrew sobie pomiędzy odrapane budynki mieszkalne. Przed komisariatem czatował na przechodniów automat gazetowy. Achesonowi nie udało się go wyminąć i zmuszony został do kupienia najnowszego numeru "Daily News", obciążając tym samym swoje, i tak już przeciążone, konto dodatkowymi dwoma kredytami. Przejrzał gazetę w rozregulowanej śpiewającej windzie. Krótka notka z pierwszej strony donosiła o kolejnym mordzie nieznanego sprawcy, którego mass media zdążyły już pasować na Rzeźnika. Była to jego siódma ofiara. Rzeźnik mordował ostrym narzędziem, najpewniej długim nożem. Na Singlessie, poza przedstawicielami prawa, praktycznie nikt nie mógł posiadać broni palnej. Ofiary Rzeźnika wyglądały na przypadkowe, może dobierał je podług niepojętej logiki. Ale nawet komputery nie zdołały wykryć ich cech wspólnych, ani nie dopatrzyły się w danych żadnego porządku. Rzeźnik zaszlachtował trzech ludzi w Uraniumtown i czterech w Solar City. Policyjni psychoanalitycy lansowali mglistą teorię, jakoby Rzeźnik był socjopatą o nie ustalonych motywach postępowania. - Ja znam te motywy - mruknął do siebie Body-Acheson. - Tak, sir? Słucham, sir? - zainteresowała się winda, przerywając śpiewanie. Poirytowany Body-Acheson nie odpowiedział. 2. Czekał. Jego życie było nieustannym czekaniem na tych kilka chwil. Z ołowianego nieba spływały potoki słonego deszczu. Niebo płakało. Kilka kropel przedostało się przez szczelną zasłonę wysoko postawionego kołnierza prochowca, wzmagając nieprzyjemną drżączkę. Zaklął bezgłośnie i schował się w bramie. Brama oblepiona ośmionogimi i czteroskrzydłymi muchami śmierdziała gnijącą wilgocią. Od dłuższego czasu wyczuwał zbliżającą się nieustannie wrogą aurę psychiczną - skondensowaną nienawiść i... coś jeszcze. Od dzieciństwa czytał w ludzkich uczuciach i emocjach jak w otwartej księdze. "Empatia to kłopotliwy dar" - powiedział kiedyś jego nieżyjący już od lat wuj. I miał po stokroć rację! Blisko. I wtedy znowu odezwał się Boby. Wyglądał jak wówczas, osiemnaście lat temu, kiedy utonął w oceanie. Dziecięcy głos. Zabiłeś mnie, James. Zabiłeś mnie. - Nie! - krzyknął i zasłonił oczy dłońmi. Ale to nic nie pomogło, bo Boby był tam, w środku. - Nie teraz, Boby! Proszę. Poczuł wilgoć na policzkach i nie wiedział, czy to łzy, czy pot, czy deszcz. Zabiłeś mnie. Bliżej. Wyjął z przewieszonej przez ramię płóciennej torby długi nóż. Długi jak bezsenna noc... Ileż takich nocy miał za sobą. Pamiętał, jak kiedyś ukradł ten nóż staremu Korlbulerowi. Uśmiechnął się bezwiednie. Lubił Korlbulera - jowialnego staruszka, który szlachtował świnie z litości dla ich świńskiego żywota. Całkiem blisko. To dla ciebie Boby. Zabiłeś mnie, James! To nie tak! Gdzieś wysoko, nad miastem zapłonął trójwymiarowy napis: NEW EARTH CITY MIASTEM TWOJEJ SZANSY!!! O, taaak... I te trzy wykrzykniki. Znowu uśmiechnął się do swoich myśli. Do czegoś przecież musiał się uśmiechać. Słyszał już kroki. Zdecydowane kroki rozbryzgujące kałuże mętnej deszczówki. Zdecydowane i ciężkie. Czuł obezwładniającą tamtego nienawiść jak smród rozkładającego się od dawna organizmu. James! Nie teraz. Nie teraz, Boby. Szybkim, obliczonym na zaskoczenie ruchem wciągnął obcego do bramy. Naprawdę był ciężki! Płynnym ruchem przeciągnął ostrzem po jego gardle. Ciało ofiary wyprężyło się w gwałtownym spazmie, pociągając za sobą kata. Upadli na zimne płyty chodnika. Poczuł, jak coś ciepłego zalewa mu twarz. To była krew. Po chwili ciało obcego zwiotczało, dopiero wtedy zwolnił swój uścisk i zwymiotował. James. Nawet nie zobaczył jego twarzy. Martwe ciało błyskawicznie obsiadły czarne, ośmionogie i czteroskrzydłe muchy. Jesteś mordercą, James. 3. Donald Chuzzlewit uganiał się za muchami ze zwiniętym w rulon magazynem dla samotnych gospodyń domowych. Na widok wymiętej i skacowanej postaci Body-Achesona Chuzzlewit uśmiechnął się niewesoło. - Wyglądasz jak po szczepionce na zieloną ospę. - Muszę cię zmartwić, ty wyglądasz tak jak zwykle - odgryzł się inspektor. - Słyszałeś o niejakim Uquharcie? Acheson drgnął. Zaraz jednak pokrył poruszenie obojętnością. - Uquhart? Co to za gość? - Adwokat. Ktoś skaleczył go w gardło. - Rzeźnik?... - Body-Acheson zawiesił głos. - Wiele na to wskazuje. Zawitał wreszcie i do nas. Aha... Jakiś facet do ciebie fonował. Tajemniczy. Bez wizji. Zostawił numer. - Chuzzlewit podał inspektorowi zmiętą karteczkę. Po chwili Body-Acheson wystukiwał kod na klawiaturze swojego wideofonu w samotni zapuszczonego gabinetu. Ekran zamigotał i błyskawicznie zajaśniał. Ktoś po drugiej stronie niecierpliwie czekał na fon od inspektora Achesona. Należał do rzadkiego na Singlessie gatunku gładko uczesanych i dokładnie ogolonych. Na pierwszy rzut oka trzydziestolatek, o wodnistych oczach i ostrym jak brzytwa podbródku. - Mówiłem, żeby nie fonował pan do mojej pracy - powiedział zimno Acheson. - Okoliczności mnie zmusiły. - Pan ma na myśli? - Uquhart nie żyje! - Wiem o tym. Wie o tym połowa miasta. A po popołudniowych wiadomościach dowie się druga połowa. To nie jest rozmowa na wideofon. - Niech pan nie pieprzy, Acheson! - mężczyzna był roztrzęsiony. Zapalił papierosa i zaraz go zgasił, gdzieś poza kadrem. - Żądam ochrony, Acheson! - Przykro mi, Verka. To przekracza moje kompetencje. - Ja żądam! - Spotkamy się w "Singlessańskim Szczurze" około ósmej. Tam spokojnie i rzeczowo omówimy sytuację. Body-Acheson wyłączył wizję i fonię. Potem podszedł do okna i otworzył je na oścież. Na ulicy trwała hałaśliwa demonstracja Equlibrystów. Prorok MacBeth wrzeszczał przez muzealny megafon: - Wszechświat to Równowaga! Równowaga wyznacza sens istnienia! Gdzieś ginie człowiek, gdzieś natychmiast rodzi się nowy! Zło i dobro, śmierć i życie, szczęście i nieszczęście to końce tego samego kija! Pierwszym wyznawcą Równowagi był sam wielki Arystoteles, zwany filozofem złotego środka. Przestał słuchać i słyszeć. Zapatrzył się na rozległą panoramę miasta. Gdzieś tam, pośród tych wszystkich betonowych bloków, krył się Rzeźnik. Kim był? Kim, u diabła, był?! - Witamy w New Earth City - powiedział na głos i zamknął okno. 4. Wieczór, jak zwykle na Singlessie, zapadał szybko. Godzina siódma. Właśnie zaczęły się zapalać krzykliwe, trójwymiarowe reklamy. Najjaśniejsze wizerunki dwóch naprawdę liczących się kandydatów na stanowisko prezydenta. Dorównywała im tylko reklamówka nowego błyskawicznie zdobywającego rynek środka owadobójczego. Czteroskrzydłe i ośmionogie muchy stawały się coraz bardziej nieznośne. Przemierzał ulice miasta, kierując się swoim niezawodnym empatycznym zmysłem. Automat gazetowy uganiał się za przechodniami, wykrzykując uwodzicielsko: - Ziemskie embargo ekonomiczne! Rzeźnik w New Earth City! Pierwsza ofiara Rzeźnika! Kupujcie "Daily News"! Kupujcie "Daily News"! Nie kupił. Nigdy nie lubił tanich thrillerów. Czyjaś dłoń opadła na jego ramię. Zmartwiał. - Czcij Równowagę!!! - wrzasnął mu do ucha Equlibrysta kolportujący ulotki propagandowe. Odetchnął. Boisz się? Boby... Boisz się. Zbliżał się do obcego. Spotkanie miało w sobie coś z nieuchronności przeznaczenia. Wreszcie go zobaczył - wysoki, elegancko przystrojony mężczyzna w średnim wieku, trzymający nad głową czaszę parasola. Obcy był czujny, rozglądał się nerwowo, to przyśpieszał, to znów zwalniał. Nie był zawodowcem. Ty też nim nie jesteś. Przyśpieszył kroku. Dzieliły ich teraz trzy, dwa metry. Metr. Obcość tego człowieka poraża. Jesteś mordercą, James. Boby nigdy nie zdrabniał jego imienia. Nigdy. Obcy ogląda się za siebie, na jego twarzy stygnie wyraz przerażenia. Ty też się boisz, James. Wepchnął go do bramy prowadzącej na slumsowe podwórze. Brama wyglądała jak poszarpana szpara po wyrwanym zębie. Uderzył nożem dwukrotnie, raz za razem. Mierzył w serce, ale chybił. Obcy żył. Fale skondensowanej nienawiści uderzyły w Rzeźnika. (Nie lubił siebie tak nazywać.) Zatoczył się na najbliższą ścianę, jego ciałem wstrząsnęły wymioty. Nienawiść. I coś jeszcze. Zadał jeszcze trzy rozpaczliwe pchnięcia, nim nóż wysunął mu się ze zdrętwiałej dłoni. Opadł ciężko na kolana. Obcy umierał. Umierał całą wieczność. Kiedy wreszcie jego oczy zasnuła mgła, Rzeźnik wstał i ruszył przed siebie chwiejnym krokiem. Przy każdym kroku odczuwał ból. Zabiłeś mnie, James! - Nieeee!!! 5. Verka nie zjawił się na umówione spotkanie. Body-Acheson sprawdził zawartość magazynku swojej trzydziestki ósemki, po czym włożył broń pod poduszkę. - Zwariowałeś, Dick?! - krzyknęła Emma, jego żona, ładna pospolitą urodą blondynka o rozwodnionych oczach. - Nigdy tego nie robiłeś. Burknął niewyraźnie i położył się na szerokim, małżeńskim łożu. Pistoletu jednak spod poduszki nie wyciągnął. 6. Komisarz Peabody przechadzał się po sali odpraw ciężkim krokiem pozbawionym gracji. - Przedstawiam wam doktora Jonathana Sue, wybitnego psychiatrę - zwrócił się do zgromadzonych. Doktor Sue przypominał wyglądem i zachowaniem powyginany drut. Mówiąc cedził oszczędnie przez nierówne zęby. - Rzeźnik jest psychotykiem. To oczywiście moje zdanie - uśmiechnął się wąsko i krzywo. Wszystko w tym człowieku było wąskie i krzywe. - Czuje się osaczony przez cały świat, zagrożony... Myśli, że z innymi jest podobnie. Dlatego też zabija ich z litości. Istnieje możliwość, że któregoś dnia postanowi skrócić własne cierpienie i popełni samobójstwo. - To bardzo pocieszające - powiedział Body-Acheson. - Najpierw Uraniumtown, potem Solar City, teraz New Earth City - ponownie zabrał głos Peabody. - Powszechnie chyba wiadomo, że nikt praktycznie nie może, a przynajmniej nie powinien dostać się niepostrzeżenie do którejkolwiek z dziewięciu kontynentalnych metropolii. Związane jest to z roznoszeniem chorób zakaźnych i profilaktyką. Wszystkie przybycia muszą być rejestrowane, by na czas można było wyizolować potencjalnych nosicieli. Morderca odbył w ostatnim czasie podróż z Uraniumtown do Solar City, stamtąd zaś do New Earth City. Połączyliśmy to z datami morderstw. Mamy w tej chwili nieco ponad sto nazwisk. Wśród nich może być poszukiwany. Komputery dają na to 79 proc. szans. To dużo. Musimy sprawdzić wszystkie nazwiska. Obecni zaczęli podnosić się z miejsc i zmierzać ku wyjściu. - Jeszcze jedno - zatrzymał ich głos doktora Sue. - Jest możliwe, że ten człowiek zabił kogoś ze swojej najbliższej rodziny. Być może, chciał go w ten sposób uchronić przed światem. Proponuję sprawdzić wszelkie nie wyjaśnione zaginięcia i zgony w rodzinach podejrzanych. Body-Acheson podniósł się ze swojego miejsca i wyszedł. Odprawa była zakończona. Wszystko zostało powiedziane. Dwunasta. Czas na spóźnione śniadanie. Swoim wewnętrznym wystrojem knajpa przy 567 ulicy żywo przypominała jamę nornicy. Acheson zamówił dwie wódki i trzy ogórki. Barman zrealizował zamówienie beznamiętnie i bez słowa. Był niskim, smagłym mężczyzną o charakterystycznych dla ludzi urodzonych na południu kontynentu wąskich, wiecznie przymrużonych oczach. Acheson pił wódkę, zagryzając ogórkiem o smaku czosnku. Czytał poranne wydanie "Daily News". Kampania prezydencka była w pełnym toku. Pozostało tylko dwóch poważnych kandydatów. Autor artykułu dawał im równe szanse, badania opinii publicznej również nie były rozstrzygające. Sztaby wyborcze wyciągały na światło dzienne rynsztokowe brudy. Body-Acheson należał do wąskiego grona osób, które nie miały najmniejszych wątpliwości co do tego, kto w końcu zostanie prezydentem. - Inspektor Body-Acheson? - głos barmana wyrwał Achesona z płytkiej zadumy. - Owszem - dłoń inspektora poszybowała bezszelestnie ku kaburze pod pachą. - Fon do pana. - Dziękuję. Odetchnął. Nerwy. Fonował komisarz Peabody. Acheson zastanawiał się, skąd komisarz wiedział, gdzie fonować. Po chwili zrozumiał - to Chuzzlewit. Chuzzlewit mu powiedział. Mięsistą twarz Peabody'ego rozciągał szeroki uśmiech satysfakcji. - Wyeliminowaliśmy z różnych względów dziewięćdziesięciu siedmiu podejrzanych. Pozostało pięciu. Sprawdzamy ich. Mamy rysopisy. Szukamy w hotelach. Jesteś potrzebny, Dick. Ekran przybladł i zgasł. - Będę - powiedział Acheson do pustego ekranu. To wcale nie musiał być ktoś z tej piątki. Wszystko opierało się na wątpliwych domysłach. Body-Acheson bał się. Był ślepcem na jaskrawo oświetlonej scenie. 7. Kierował się na źródło bólu. Ostatnie źródło bólu w tym mieście. Z nieba sypał się śnieg ulotek, gigantofony krzyczały: - Głosujcie na demokratę Ivana Babingtona! Ivan Babington twoim prezydentem!!! Moim prezydentem? - Boby... Wtedy go zobaczył. Niewysoki facet, siwiejący na skroniach. Siedział w barze i coś popijał. Widział go przez brudną szybę. Ale on nie był sam. Rozmawiał z facetem w białym prochowcu. Musiał czekać. Czekać. Czekać. Porozmawiamy? 8. Siedzieli z Chuzzlewitem w barze przy 117 ulicy. Body- Acheson siedział i pił. Chuzzlewit siedział. - Pijcie, panowie, pijcie whisky-ziemiankę. To była ostatnia dostawa! - mówił barman do wchodzących. - Przez to embargo nie zobaczycie ziemianki na oczy przez następne pięćdziesiąt lat. - James Sureal... To musi być on! - Chuzzlewit zacisnął dłoń w pięść i uderzył w blat stolika, jakby wtórując kroplom deszczu bębniącym o szybę. - Urodzony w Uraniumtown. Tam po raz pierwszy dał o sobie znać Rzeźnik. Rutynowe badania i testy psychologiczne nie wykazały odchyleń od normy, ale to jeszcze o niczym nie świadczy... Data jego przybycia do Solar City pokrywa się z datą pierwszego morderstwa. Do New Earth City przyjechał przedwczoraj. Do tej pory nie opuścił miasta. Tak czy owak, facet jest skończony. To tylko kwestia czasu. Ale dla Achesona nie była to tylko i wyłącznie kwestia czasu. Nie dla niego. Gdzieś z ulicy dochodziły do knajpy wrzaski gigantofonów: - Głosujcie na demokratę Ivana Babingtona!!! Ivan Babington twoim prezydentem!!! - Aha, jeszcze sprawa jego brata, Roberta... - Chuzllewit zerknął na timer. - Sureal miał młodszego brata. Umarł. Wypłynęli kiedyś łódką na ocean. Wrócił tylko James... Pamiętasz, co mówił doktor Sue? No, ale na mnie już czas. Mam dziś nocne czuwanie. Czuję, że złapiemy go tej nocy. - Powodzenia - powiedział Acheson i powrócił do picia. 9. Acheson wyszedł z knajpy w momencie, kiedy Sureal opędzał się od ośmionogich much. Inspektor był mocno pijany. Sureal szedł za nim, czekając na odpowiedni moment. Wreszcie weszli w strefę wiecznego półmroku, nigdy nie oświetlonej "dzielnicy mroczków". Do tradycji należało tu wybijanie świateł ulicznych. "Teraz" - pomyślał Sureal, wyciągając z torby nóż. "Teraz" - pomyślał inspektor Body-Acheson, który nie był aż tak bardzo pijany i płynnym ruchem wyszarpnął z kabury trzydziestkę ósemkę. Głuchy huk wystrzału niósł się przytłumionym pogłosem po zaciemnionej ulicy. Sureal poczuł uderzenie w brzuch i w tym samym momencie obezwładniający ból rozchodzący się po całym ciele. Osunął się na kolana, nóż z brzękiem upadł na mokry od deszczówki chodnik. Teraz wiesz, jak to jest. Body-Acheson usiłował przebić wzrokiem ciemność. - Spotkaliśmy się wreszcie - mówił, wciąż celując pistoletem w mrok. - Długo czekałem na tę chwilę. Powoli posuwał się naprzód, w każdej chwili gotowy do strzału. Nagle ciemności rozdarł świetlisty, trójwymiarowy napis ogniskowany z gigantycznego sterowca szybującego nad miastem. Napis głosił: GŁOSUJCIE NA LONGFELLOWA. Dopiero w jego blasku Acheson zobaczył Sureala. Sureal siedział oparty o stary słup ogłoszeniowy, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Inspektor przykucnął przy nim. - Witaj, Sureal - powiedział Acheson. Ale Sureal go nie słuchał. Właśnie rozpoczynał żeglugę pod prąd krętą rzeką wspomnień. Od wczesnego dzieciństwa był empatykiem z bożej łaski. Smakował aury psychiczne otaczających go ludzi jak wyszukane potrawy. Jego matka smakowała jak wanilia, zawsze uwielbiał przebywać w jej towarzystwie. A najbardziej wtedy, kiedy ugniatała ciasto na ruskie pierogi. Boby urodził się, kiedy James miał pięć lat. Wtedy wszystko się zaczęło... - Pan jest empatykiem, prawda? - głos Achesona z trudem przebijał się do Sureala przez gęstą mgłę wspomnień. - My jesteśmy empatycznymi mordercami, zabijamy bezszmerowo i bezśladowo. Zabijamy samymi emocjami... Nienawidzili się nawzajem - Boby i James. Dwaj bracia. James nie mógł znieść aury psychicznej Boby'ego. Przebywanie w jego towarzystwie było torturą. Ale wtedy, kiedy wypłynęli we dwóch na ocean... To był wypadek. - To był wypadek, Boby! - Zabiłeś mnie. - Jest nas wielu, będzie jeszcze więcej. Pan był sam. Taka jednoosobowa krucjata. To romantyczne. Obejmujemy powoli kluczowe stanowiska. Prezydentem zostanie oczywiście Babington, Longfellowa porazi niespodziewanie obłęd. Jesteśmy świadomym wyborem ewolucji. Nigdy nie pozbył się tego obrazu. Tonący Boby i jego krzyk. Podał mu wiosło, potem nie mógł zdjąć butów, zaplątały mu się sznurowadła i... Boby nie potrafił pływać. "Zabiłeś mnie!" - krzyknął wtedy, tuż przed utonięciem. Ale to nie była prawda. "Idę do ciebie, Boby. Jesteś tam? Jesteś tam?". Wtedy go zobaczył. Acheson i Sureal siedzieli w nieprzeniknionych ciemnościach, milczący i nieobecni. Dopiero kiedy raz jeszcze zajaśniał propagandowy napis: GŁOSUJCIE NA LONGFELLOWA, inspektor zobaczył, że Sureal już nie żyje. 10. - Powiedz mi jeszcze, skąd, do ciężkiej cholery, wiedziałeś, że on będzie akurat w "dzielnicy mroczków"? Nie daje mi to spokoju. - Chuzzlewit patrzył na Body-Achesona jak zauroczone dziecko na ruchliwe palce iluzjonisty. - Intuicja - powiedział inspektor, po czym udał się do najbliższej knajpy, gdzie pił wódkę do utraty przytomności. Tymczasem na ulicach wszystkich miast Singlessy automaty gazetowe darły się wniebogłosy: - Zagadka czteroskrzydłych i ośmionogich much rozwiązana! Istotnie, okazało się, że muchy są - podobnie jak zdychające szczury w średniowiecznych miastach ziemskich - zwiastunem zarazy tzw. żółtej febry. Zaraza pochłonęła blisko trzysta tysięcy ofiar, zanim wynaleziono skuteczną szczepionkę. Między innymi jedną z ofiar był prorok Equlibrystów MacBeth. Podobno jego ostatnie słowa brzmiały następująco: - Ja umieram, ale gdzieś ktoś przychodzi na świat. Równowaga zostanie zachowana. Inspektor Body-Acheson awansował w końcu na stanowisko komisarza. Nie wiedział, bo wiedzieć nie mógł, że dwa lata przed jego awansem na świat przyszła dziewczynka czytająca w ludzkich emocjach jak w otwartej na oścież księdze. Nie wiedział również, że umrze gwałtowną śmiercią z rąk piętnastoletniego gówniarza, który w trakcie rozprawy powie: - Musiałem to zrobić... W tym człowieku było coś złego, coś z nim nierozerwalnego... Musiałem to zrobić. Niespełna dziesięć miesięcy po śmierci komisarza Body- Achesona umrze również prezydent Babington. Zabije go dziesięcioletni syn policjanta. A dokona tego pistoletem wykradzionym ojcu. Tego wszystkiego świeżo pasowany komisarz wiedzieć nie mógł. Fakt. Singlessańska przyroda kocha Równowagę. Olsztyn, listopad 1990 - listopad 1991 Jacek Sobota JACEK SOBOTA Student nauk społecznych olsztyńskiej WSP. Znacie Państwo już jego "Splot" ("NF" 4/90) i "Ręka diabła" ("NF" 5/91). W zestawionej przez Wojtka Sedeńkę antologii "Czarna msza" (Rebis '91) znalazła się poprawiona wersja "Rzeki", które to opowiadanie przegrało swego czasu samobójczy wyścig do łamów "NF" z krótszymi tekstami Jacka. Światami wszystkich znanych mi opowiadań Soboty rządzi zadziwiające fatum - gra ponurego absurdu, porządku i bałaganu, wesołego przypadku i smutnego przeznaczenia. Ile w tym powtarzalnej maniery, a ile świadomej, artystycznej reakcji na rzeczywistość - trudno powiedzieć. Na razie, jak mówią w "Przekroju", Sobota c z y t a s i ę. (mp)