Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena
Szczegóły |
Tytuł |
Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Jacek Sobota
Tytul: Cierpienie hrabiego Mortena
Z "NF" 12/93
Smutne to, ale cierpienie jest chyba jedynym
niezawodnym sposobem zbudzenia duszy ze snu.
Saul Bellow "Henderson, król deszczu"
1. - Doooość!!! - krzyknął hrabia Morten, dziedzic na
zamku Kaltern.
Jednak kat wiedział lepiej.
Na szlachetnym czole hrabiego perliły się krople potu
zimnego jak śmierć. Źrenice nieskazitelnie błękitnych oczu
Mortena rozszerzał ból i cierpienie. I ekstaza. Jego nagie
ciało spoczywało na przegniłym od wilgoci blacie, a
wieloczynnościowa machina do zadawania tortur rozciągała je
do granic wytrzymałości.
Urządzenie wprawiał w ruch bezimienny kat, człowiek z
natury ponury i milczący. Jego toporne oblicze ginęło w
głębokim cieniu. Loch rozświetlała samotna pochodnia wisząca
u wyjścia.
Ostatni, obrót delikatny jak muśnięcie skrzydeł ćmy, i
hrabia z cichym westchnieniem postradał przytomność. Chwilę
wcześniej coś niepokojąco zatrzeszczało - kat nie wiedział
do końca, czy to napięte powrozy, czy też nadmiernie
rozciągnięte stawy hrabiego. Może jedno i drugie?
Delikatnie spryskał wodą utrzymaną w temperaturze
komnatowej bladą twarz Mortena.
Hrabia otworzył oczy i uśmiechnął się. Przed trzydziestu
laty byłby to uśmiech drapieżny, teraz tylko smutny.
- Rozwiąż - wydał polecenie Morten.
Oswobodzony, leżał jeszcze przez jakiś czas ostrożnie
masując nadgarstki.
- Któregoś dnia... - Morten urwał, krzywiąc się z bólu. -
Któregoś dnia rozciągniesz mnie za mocno. A wówczas...
Hrabia pogroził katu zwiewnym palcem urodzonego
harfiarza, lecz nawet ta czynność okazała się bolesna, zatem
natychmiast jej zaprzestał.
Tymczasem kat, pozostając w zgodzie z własną naturą,
milczał. Hrabia bardzo sobie cenił jego powściągliwość.
Wymagał tej cnoty od całego persolenu zamku Kaltern. Gadanie
po próżnicy nie było rzemiosłem kata, który kochał swoją
pracę i za nic na świecie nie chciałby jej utracić. Stał
więc nieruchomo tuż obok machiny tortur - dzieła swego
życia. Milczący, zimny i nieforemny jak głaz.
- Jutro chłosta - zadysponował hrabia. - Nic tak dobrze
nie wpływa na krążenie krwi, jak solidna chłosta.
Szczególnie, jeśli jest to krew błękitna, więc chłodna z
natury.
Wreszcie hrabia stanął na niepewnych nogach. Upadłby,
gdyby nie pomocna ręka kata wyrosła nagle z ciemności.
Morten zebrał się w sobie i stanął o własnych siłach.
- Wilgotno tu - mruknął i wzdrygnął się.
Kat błyskawicznie podał mu pelerynę w kolorze krwi. Był
to bardzo praktyczny kolor.
Kiedy Morten opuszczał loch, oprawca wciąż stał
nieruchomo w tej samej pozycji. Hrabia zastanawiał się, czy
kat, pozostając samotnie w lochu, wciąż zachowuje się w ten
sam sposób. Z upływem lat Morten przywykł traktować kata jak
jeden z licznych przyrządów do zadawania tortur, które
przemieszczają się jedynie wówczas, kiedy są potrzebne.
Hrabia wspinał się po krętych kamiennych schodach z
niemałym trudem.
- Jestem stary... - mruknął. Zauważył, że lubi ostatnio
przemawiać do siebie. W końcu był zdecydowanie najbardziej
interesującym rozmówcą na zamku Kaltern.
Gdy wreszcie dotarł do swojej komnaty, był już bardzo
zmęczony. Z ulgą usiadł na inkrustowanym krześle. Na
ścianie, tuż przed jego oczami wisiał portret kobiety. Na
jej widok Morten niespodziewanie zapłakał.
2. Malarz opuścił namiot i odetchnął pełną piersią.
Właśnie wschodziło słońce, nad bezkresnymi zda się
wrzosowiskami podnosiła się poranna mgła, lżejsza od puchu.
Widok był piękny, więc malarz bez chwili zwłoki rozpiął
płótno na sztalugach i rozpoczął szkicowanie. Był tak zajęty
swoją pracą, że nie dostrzegł dwóch jeźdźców zbliżających
się z północy, od strony zamku Kaltern. Zobaczył ich dopiero
wtedy, gdy dźwięk kopyt rozproszył ciszę. Jeźdźcami byli
ludzie hrabiego Mortena, malarz rozpoznał ich po godle na
pelerynach: Bezgłowy Orzeł.
Zamek Kaltern cieszył się złą sławą. Hrabia Morten nie
bez powodu uchodził za dziwoląga i samotnika. Nie zwykł
udzielać się towarzysko, nie zależało mu absolutnie na
dobrych stosunkach z sąsiadami. Wędrowni trubadurzy
rozpowszechniali wieści, jakoby hrabia gustował we krwi
niemowląt. Powiadano nawet, że był energumenem, czyli
opętanym przez demona, ale oczywiście gminne plotki niosły w
sobie dużo przesady. Jedno nie ulegało wątpliwości - nie
jeden samotny podróżnik kończył swoją podróż właśnie w
okolicach zamku Kaltern. Co się z takim podróżnym działo,
nie wiedział nikt. Pewien filozof przyrównał niegdyś życie
ludzkie właśnie do podróży, która kończy się zawsze w
jedyny, powszechnie wszystkim znany sposób. Cóż, prawdą było
również, że hrabia Morten gościł na zamku Kaltern persony
co najmniej dziwne: hochsztaplerów przepędzanych z innych
zamków i miast, którzy podawali się za alchemików.
Malarz przerwał pracę. Zdołał do tej pory tylko
naszkicować węglem wspaniały pejzaż. Spróbował ukryć
niepokój, ogarniający go na widok jeźdźców. Przekonywał się
w duchu, że jest przecież poddanym księcia Sorma, że
wykonując jego zlecenie sporządzenia cyklu pejzaży z
najbliższych okolic, pozostaje nietykalny.
Jeźdźcy osadzili wierzchowce w odległości niespełna
dziesięciu kroków od malarza. Przemówił starszy wiekiem i
zapewne rangą.
- Witajcie, panie. Niebrzydki obrazek.
- Och, to ledwie abozzo - malarz usiłował pokryć strach
nonszalancją.
- A...cha.
- Abozzo, szkic, zarys obrazu - wyjaśnił malarz.
- Zapowiada się nieźle - wtrącił młodszy, ten o twarzy
pooranej bliznami.
- Maluję na zlecenie księcia Sorma. Pozostaję pod
protektoratem jego książęcej mości. - Artysta na wszelki
wypadek wyjaśnił swój status.
- Znajdujecie się, panie, na ziemiach hrabiego Mortena.
- Och, jestem pewien, że hrabia nie miałby nic przeciw...
- Hrabia... zaprasza was, panie, na zamek Kaltern -
przerwał malarzowi starszy z jeźdźców.
- Ale skąd hrabia Morten mógł wiedzieć, że właśnie w tym
miejscu będę przebywał właśnie ja?
- Hrabia nie wiedział, panie. Hrabia jest człowiekiem
bardzo gościnnym i zaprasza do siebie wszystkich wędrowców
przemierzających jego ziemie. To zadziwiające, ale jak do
tej pory nikt jeszcze nie odmówił naszemu panu.
Malarz poczuł, że pocą mu się dłonie. To bardzo
niefortunna przypadłość w malarskim fachu. Spojrzał na
północ, gdzie w oddali, niemal na samym skraju horyzontu
wznosił się ponury kształt zamku Kaltern.
Miał złe przeczucia.
3. Samotna kamienna wieża wznosiła się wysoko ponad
murami zamku. W kiepskich legendach w takich właśnie wieżach
więziono krnąbrne i piękne księżniczki, ratowane następnie z
opresji przez ambitnych, brawurowych, łaknących bogactwa i
sławy parweniuszy. Malarz nie mógł niestety liczyć na
podobny ukłon losu. Mijały tygodnie, a on wciąż pozostawał w
niewoli.
W komnacie na szczycie wieży niepodzielnie panowała
wilgoć, a malarz od lat cierpiał na reumatyzm. Stawy
wykręcał mu ból, duszę zaś - samotność. Jedyne okno w
komnacie wychodziło na południe, wprost na wrzosowiska.
Malarz patrzył na bezkresną równinę i cierpiał.
Opodal okna, w miejscu, gdzie w okolicach dwunastej w
południe padało najdogodniejsze do malowania światło, stały
sztalugi z rozpiętym płótnem. Malarz nie wiedział, co ma
malować. Jak do tej pory hrabia Morten nie raczył
przedstawić mu zamówienia. Przychodził tylko od czasu do
czasu do komnaty na wieży, siadywał na pryczy i w milczeniu
wysłuchiwał błagań, skarg i gróźb swojego więźnia.
Przychodził rzadko - wchodzenie po stromych schodach
sprawiało mu duże trudności.
Nieoczekiwanie zgrzytnęła zasuwa, zaskrzypiały zawiasy.
Do komnaty wkroczył hrabia Morten we własnej osobie. Był
równie blady jak płótno rozwieszone na sztalugach.
- Witaj, mistrzu - powiedział.
- Panie... - malarz zgiął się w głębokim ukłonie. Na tyle
głębokim, na ile pozwalały mu na to dotknięte reumatyzmem
stawy.
Morten podszedł do okna, przedtem jednak szczelnie owinął
się szkarłatną peleryną. Ciemne chmury za oknem przesuwały
się po niebie ze znaczną prędkością, jakby się dokądś
spieszyły.
- Mam nadzieję, że nie znużyła cię moja gościnność,
mistrzu. - Hrabia nie odrywał wzroku od zachmurzonego nieba.
Pomyślał, że ludzie podobni są do chmur. Coś ich nieustannie
pędzi, jakiś wiatr przeznaczenia.
- Jak może mnie znużyć coś, czego nie ma? Siedzę w tej
śmierdzącej, zawilgoconej norze od wielu dni i...
- Rzeczywiście, wilgotno tu - mruknął hrabia. Oderwał
wzrok od chmur i spojrzał na ściany pokryte grubą warstwą
pleśni. Wzruszył ramionami. - Taki klimat.
- Znam swoje prawa, panie...
- Necessitas non habet legem, mistrzu. Konieczność nie
zna prawa.
Hrabia był tego dnia nieoczekiwanie rozmowny, co, nie
wiedzieć czemu, mocno zaniepokoiło malarza.
- Czy wiesz, mistrzu, co tak naprawdę różni człowieka od
zwykłego bydlęcia?
- Rozum? - zaryzykował malarz.
- Nie. Otóż różni go zdolność do czerpania rozkoszy z
własnego cierpienia. Z cudzego zresztą również.
- Wynika z tego, że ja człowiekiem nie jestem.
- To twoje zdanie, mistrzu.
- Dlaczego mi to wszystko mówisz, hrabio?
- Dowiesz się. Dowiesz się już tej nocy.
- Jestem szanowanym artystą, panie! Namalowałem portret
małżonki księcia...
- ...i jego kochanki, wiem. Od tej pory książę zapałał
dziwną miłością do sztuk pięknych. No i stał się protektorem
i mecenasem twojej sztuki. Nie łudź się jednak, mistrzu, że
Sorm uczyni cokolwiek, by cię wyciągnąć z Kaltern. Nie
jesteś osobistością na tyle ważną, by książę ryzykował
zatarg z sąsiadem tak potężnym jak ja. To bardzo smutne, jak
często umiłowanie do sztuki przegrywa z wygodnictwem.
- Nie byłbym tego taki...
- Zamilcz. Moja cierpliwość ma swoje granice, jak
wszystko na tym świecie. A podobno grupka młodych szaleńców
głosi ideę świata bez granic... Głupcy. Wracając jednak do
ciebie, dość mam wysłuchiwania impertynencji. Musisz
pamiętać, że jestem panem twojego życia i twojej śmierci,
czego nie poczytuję sobie za zaszczyt.
- Ale czego właściwie żądasz, panie?! Co mam dla ciebie
namalować?!
- Na pewno nie chodzi o portret mojej kochanki. Jak nudni
bywają artyści, kiedy nic nie tworzą...
- Co ma się wydarzyć tej nocy, panie? - spytał malarz.
Hrabia wyszedł nie udzieliwszy odpowiedzi.
Odwaga nie była rzemiosłem malarza. Pochodził z gminu i
gdyby nie karkołomny splot okoliczności, być może do końca
życia podkuwałby konie jak jego ojciec i dziad. Tak się
jednak złożyło, że ojciec malarza był przekonany, iż jego
syn jest bękartem. Nie była to okoliczność sprzyjająca
rozkwitowi rodzicielsko-synowskiej miłości. Skierowało to
zainteresowania przyszłego artysty na zupełnie inne tory,
jak najdalej, co zrozumiałe, od rzemiosła kowalskiego.
Sztuka to przypadek.
4. Lochy były nieprzyzwoicie zawilgocone, ale tym razem
malarz nie dbał o swoje stawy. Lękał się raczej o głowę, bo
to organ o znacznie bardziej żywotnym znaczeniu.
Pochodnia dawała tak mało światła, że malarz, przykuty do
ściany łańcuchem cięższym niż wyrzut sumienia, nie widział
nawet oblicza swego prześladowcy. Świsnął bat opatrzony
metalową kulką i więzień poczuł piekący ból.
- Nie zapomnij posypać mu ran solą - głos hrabiego
Mortena dochodził gdzieś z ciemności.
Po pewnym czasie malarz przestał odczuwać ból. Przestał w
ogóle cokolwiek odczuwać. Zdało mu się, że duch opuścił jego
ciało i zawisł nad nim, jakby w zadumie pełnej łagodnej
ironii. Bo i czymże jest ciało? Mierną powłoką, puszką.
Prawda, że bywa i puszką Pandory...
Duch malarza przeniknął bez trudu poprzez grube mury
zamku Kaltern i poszybował ku wrzosowiskom, na wolność.
"A więc umarłem" - pomyślał z dziwną obojętnością w
obliczu faktu tak przecież ostatecznego.
Ale nie umarł. Kubeł lodowato zimnej wody przywrócił mu
przytomność. Powrócił do życia bez radości.
- Chciałeś uciec, malarzu - mówił hrabia. Jego głos
zdawał się dochodzić do malarza z wielkiej dali. - Ale
przecież nie tylko ty jesteś mistrzem.
Kat rozpoczął przypalanie.
- Nieee!!! - krzyknął malarz. Jego głos przeszedł w
skowyt.
W powietrzu rozszedł się nieprzyjemny swąd przypalanej
skóry.
- Mój kat to geniusz - kontynuował Morten, jakby nic
niezwykłego nie zaszło.- Jego kunszt docenił nawet pewien
inkwizytor, którego tu gościłem, a nie był to profan.
Przysposabiałem mojego kata do tego trudnego rzemiosła od
dzieciństwa. Od najmłodszych lat był poddawany
najwymyślniejszym torturom, żeby poznać swój zawód... że tak
powiem... od podszewki. Dlatego jego ciało jest tak
zdeformowane... Młode kości są bardzo rozciągliwe... Ale za
to jego dłonie są subtelniejsze od płatków górskich fiołków.
- Aaaaachchch!!!
Malarz był teraz rozciągany.
- Skarżyłeś się na reumatyzm, mistrzu. Podobno
rozciąganie znakomicie wpływa na tego rodzaju dolegliwości.
Malarzowi wydawało się, że za moment jego kończyny oderwą
się od korpusu.
Lecz kat jak zwykle wiedział lepiej. Wprawiał swoją
maszynę w ruch z wyczuciem wirtuoza wygrywającego
niesamowite melodie na instrumencie, który opanował do
perfekcji.
- Ooooch!!!
To rzeczywiście była niesamowita melodia.
- Pewnie zastanawiasz się, mistrzu, dlaczego właściwie
więżę cię i torturuję. Pomijając to, że podobnie podejmuję
każdego gościa, chcę, żebyś namalował dla mnie dzieło swego
życia...
Malarz nie zastanawiał się nad niczym. Brakowało mu i sił
i woli nawet, by słuchać hrabiego. Za wszelką cenę usiłował
stracić przytomność. I nie mógł.
Za sprawą kata machina do rozciągania w magiczny sposób
zamieniła się w dyby. Oprawca począł przygotowywać szczypce.
- Oszczędź palce. Będą mu potrzebne - wydał polecenie
Morten.
Kat zastygł w bezruchu. Po chwili odłożył szczypce.
- To będzie coś absolutnie specjalnego, niepowtarzalnego.
Takiego zamówienia jeszcze nie miałeś...
Ciało malarza spływało potem, krwią i moczem.
Nieoczekiwanie ofiara wyczuła swoją szansę. Za moment
straci przytomność. Nim to jednak nastąpiło, malarz zdążył
usłyszeć słowa Mortena:
- Chcę, żebyś dla mnie namalował swoje cierpienie,
mistrzu.
5. Malarza obudził ból. Z nielicznymi wyjątkami bolało go
całe ciało, toteż nawet nie próbował się poruszyć. Do owych
nielicznych wyjątków zaliczały się między innymi powieki,
które malarz ostrożnie uchylił. To nie był loch. Znajdował
się w obszernej, suchej komnacie. Leżał na ogromnym łożu z
baldachimem.
Za oknem akurat wstawał blady świt. Ale nawet świt nie
był aż tak blady jak oblicze malarza.
Po komnacie krzątała się służąca o niezwykle obfitych
kształtach. Ściągała ze ścian pajęczyny, które następnie
wraz z chlebem przeżuwała swoimi ogromnymi szczękami i
kładła na rany artysty. Wśród pająków panowała uzasadniona
panika.
Na ścianie tuż przed oczami malarza wisiał portret
kobiety wielkiej urody. Od razu pomyślał, że jest to twarz,
którą chciałby osobiście uwiecznić na płótnie. Niestety,
ktoś uczynił to przed nim. Gdyby malarz nie był artystą, a
całkiem zwyczajnym mężczyzną, pierwszą rzeczą, o której by
pomyślał, byłoby: "Oto kobieta, którą chciałbym posiąść". U
malarza była to dopiero druga myśl.
Włosy kobiety zdawały się czarne jak noc, skóra zaś
bielsza od słoniowej kości. Uwagę przykuwały jednak jej
oczy. Coś w nich było szczególnego, jakaś tajemnica, która
chroniła urodę od pospolitości.
- Taaaak. Pragnienia są już wspomnieniami...
Malarz nie mógł widzieć hrabiego. Morten znajdował się w
głębi komnaty, za plecami artysty. Mówił cicho, prawie
szeptem, jakby byli w jakimś sanktuarium.
- Historia naszej miłości należy do gatunku tragicznych,
a jednak żaden trubadur nie chciałby o niej śpiewać. Myślę,
że nikt z grona głównych postaci tej... sztuki... nie
próbowałby zmienić biegu wydarzeń. Po raz pierwszy
zobaczyłem ją trzydzieści lat temu, wizytując jedną z
nielicznych wiosek przynależnych od stuleci do włości rodu
Mortenów. Było to tuż po śmierci mojego ojca. Chciałem
dowiedzieć się czegoś o stanie majątku, który właśnie stał
się moją własnością. Tak się, nieprzypadkowo, złożyło, że
akurat karano we wsi złoczyńców przeróżnego autoramentu.
Nigdy nie kryłem się ze skłonnościami do czerpania rozkoszy
z cudzego cierpienia, zresztą mój ród z tego słynie. Mniej
więcej raz na trzy pokolenia zdarza się pośród Mortenów
monstrum mojego pokroju. Wójt owej wsi chciał mi się
przypodobać - stąd widowisko. Kiedy patrzyłem na mękę
biednych głupców (zorganizowano nawet łamanie kołem), czułem
niezdrowe podniecenie, mój membrum virile żywo reagował na
widok świeżej krwi, na dźwięk pękających kości i jęków
pełnych bólu i... cierpienia. Nie wstydzę się tego. Ale
pośród rzeszy pospolitych cierpiętników była także ona.
Pewnie dziwisz się mistrzu, widząc niewątpliwą szlachetność
jej rysów, że tak piękna istota wywodziła się z pospolitego
gminu? Cóż... najprawdopodobniej w jej żyłach płynęła
błękitna krew Mortenów. Któryś z moich przodków musiał być
aktywnym współuczestnikiem aktu jej poczęcia. Oczywiście od
razu przykuła mój wzrok. Przykuła tak mocno, że moje biedne
oczy znalazły się w sytuacji więźnia bez nadziei na
wyzwolenie. Sytuację moich oczu można chyba tylko przyrównać
do twojej, mistrzu.
Hrabia roześmiał się. Malarzowi nie było do śmiechu. Nie
odezwał się jednak. Historia Mortena opowiadana cichym,
hipnotycznym szeptem wciągała słuchacza jak moczary ofiarę.
- Chłystek, co nie dorastał do miana nędznego oprawcy, a
co dopiero kata, okładał jej piękne ciało sękatym kijem.
Krzyczała, ale w jej oczach... w jej czarnych jak rozpacz
oczach była ekstaza! Widzisz, mistrzu, ona pożądała bólu i
upokorzeń. Potem dowiedziałem się, że ukarano ją za
złodziejski proceder, ale ja wiem, że kradła jedynie po to,
by być ukaraną. Była moim przeciwieństwem, antytezą, jeśli
ja byłem nocą, to ona jasnym dniem, i tak dalej.
Zafascynowała mnie. zabrałem ją na Kaltern, uczyniłem panią
tego zamku. Do tamtej pory myślałem, że moje serce nie jest
zdolne do okazywania jakichkolwiek uczuć. Poza niezdrowymi
emocjami...
Hrabia zaśmiał się gorzko. Z dźwięków dochodzących z
głębi komnaty malarz wywnioskował, że Morten przemieszcza
się, chodzi tam i z powrotem.
- Nosiła pospolite imię, o którym oboje natychmiast
zapomnieliśmy. Kiedy się do niej zwracałem, mówiłem "mój
skarbie". Brzmi to banalnie, ale dobrze oddaje istotę tego,
co ta dziewczyna dla mnie znaczyła. Po raz pierwszy w życiu
kogoś naprawdę pokochałem! To była dziwna miłość. Noce
spędzaliśmy w lochu, gdzie poddawałem ją, bez pomocy kata
(był wówczas nieopierzonym młodzieńcem), najwymyślniejszym
torturom. Dopiero wówczas osiągaliśmy spełnienie. Oboje.
Taaak. To nie była zwyczajna miłość... Ale jak to powiedział
pewien filozof: "Sprawy ludzkie nie idą aż tak dobrze, żeby
większości podobało się to, co lepsze". Byliśmy inni, ale
czy gorsi? To była jak miłość mordercy z samobójczynią,
idealnego kata z idealną ofiarą. Teraz widzę, zresztą może
wiedziałem to już wówczas, że nasza miłość nieuchronnie
dążyła do swojego kresu, do dopełnienia...
Malarz wiele by dał, by móc teraz, dokładnie w tym
momencie, odwrócić się i spojrzeć na twarz hrabiego Mortena.
"I namalować ją" - pomyślał.
- Zabiłem ją. Udusiłem własnymi rękami. I wiem z całą
pewnością, że tego właśnie pragnęła. A jednak jej śmierć
wstrząsnęła mną. Poczułem żal, tęsknotę, cierpienie,
nieprawdopodobne cierpienie... I poczułem jeszcze, że jestem
najsamotniejszym człowiekiem na świecie. Ja ciągle cierpię,
mistrzu, cierpię jak nikt przede mną. Cierpię podczas
bezsennych nocy, a jeśli już uda mi się zasnąć, to śnię
właśnie o niej. Tylko kiedy zadaję sobie tortury, odczuwam
chwilową ulgę. Tak jakby cierpienia fizyczne mojego marnego
ciała pozwalały mi na moment zapomnieć o mękach duszy.
Stałem się przez to podobny do niej. Do diabła! Zawsze ona,
tylko ona!!!
Hrabia podszedł do portretu, wchodząc tym samym w pole
widzenia malarza. Był blady, bledszy nawet niż zazwyczaj.
- Chcę, żebyś namalował dla mnie swoje cierpienie,
mistrzu. Chcę się napawać twoją męką i... na kilka chwil
zapomnieć o swojej. Chcę obrazu cierpienia człowieka, który
każdego dnia jest poddawany torturom, który tęskni za
wolnością i nie ma nadziei na jej odzyskanie. Chcę obrazu
twojej duszy, malarzu. I niech to nie będzie pejzaż sali
tortur - nie cierpię dosłowności. To ma być twoje wnętrze,
stan twojego umysłu.
- Zatem nigdy nie opuszczę murów Kaltern? - spytał
malarz. Nie chciał, by głos zdradził jego strach. Ale głos
okazał się zdrajcą i zadrżał.
- Nigdy.
Świat zawirował przed oczami artysty, przedmioty straciły
kształty i zapachy. Stracił przytomność.
6. Czas mijał mu na oglądaniu wrzosowisk. Wrzosowiska
nocą. kiedy wzrok przyzwyczajał się do ciemności,
wrzosowiska bladym świtem, wrzosowiska w południe i po
południu. Czas płynął wolno, ustalonym rytmem. Hrabia Morten
uznał, że organizm artysty nie wytrzyma codziennych tortur.
Zatem kat torturował malarza tylko raz w tygodniu. Najgorsza
jednak była samotność i niewola. Morten nie odwiedział już
wilgotnej komnaty w kamiennej wieży. Doszło do tego, że
malarz z utęsknieniem czekał na dzień tortur. Próbował wtedy
nawiązać rozmowę z katem, ale ten milczał jak zaklęty.
Pożywienie dostarczał malarzowi człowiek odpowiedzialny
za wszelkich więźniów zamku Kaltern (w tym akurat czasie
malarz był więźniem jedynym). Trudno było z nim jednak
rozmawiać, ponieważ wsuwał miskę z pożywieniem czy wodą
przez specjalną klapkę w drzwiach.
Od czasu do czasu odwiedzała artystę znachorka, ta sama,
która po raz pierwszy opatrzyła mu rany. Malarz zagadywał ją
aż do dnia, w którym stwierdził, że pozbawiono kobietę
języka. Być może po to tylko, by nie mogła z artystą
rozmawiać. By jego samotność była doskonała.
Po jakimś czasie stał się zbyt słaby, by samodzielnie
podejść i ustać przy oknie. Leżał więc całymi dniami na
pryczy i cierpiał. Znowu z niezwykłą siłą odezwał się
reumatyzm.
Mimo to wciąż miał nadzieję, wciąż wierzył w protektorat
księcia Sorma, w opatrzność, której zdarza się czasami
czuwać nad artystami, bo to przecież pięknoduchy, w ślepy
traf wreszcie. Wierzył też w to, że wiara czyni cuda.
Marzył, że pewnego dnia bezimienny kat połamie wreszcie
kręgosłup swojemu panu, nie z wyrachowania, ale przypadkiem,
bo był przecież wierny jak pies.
Każdego dnia wyobrażał sobie swoją zemstę na Mortenie.
Jego nienawiść przybrała chorobliwe rozmiary. Stała się
obsesją. Całymi dniami rozmyślał nad rodzajami tortur,
jakim podda hrabiego. Do dnia, w którym zrozumiał, że
przecież Morten tego właśnie życzyłby sobie najbardziej. To
do reszty pozbawiło malarza nadziei. Przestał jeść, schudł i
stał się jeszcze słabszy. Zaczął rozmyślać o swojej śmierci.
Nie zabił się tylko dlatego, że wymyślił jednak sposób
zemsty nad Mortenem. Postanowił odłożyć samobójstwo na
później, jak odkłada się różne nieistotne sprawy, które
muszą ustąpić miejsca sprawom istotnym. Zaczął malować.
Malował dzień i noc, następny dzień, kolejną noc. Malował
bez przerwy i bez wytchnienia. Kiedy skończył, wyskoczył
przez okno.
7. - Sądziłem, że okno jest zbyt małe, by ktokolwiek mógł
się przez nie przecisnąć - powiedział Morten do poddanego
odpowiedzialnego za więźniów. Stali obaj u stóp wieży nad
roztrzaskanym ciałem malarza.
- Był to człek wyjątkowo podłej postury, panie - odparł
poddany. - Poza tym przez okno nie można było uciec, ściany
wieży są zbyt nieprzystępne. Po cóż więc zakładać w nim
kraty albo zmniejszać powierzchnię. Skąd mogłem wiedzieć, że
ktoś zechce wyskoczyć z wieży. Przecież to pewna śmierć.
- Dobrze. Możesz już odejść. W końcu najważniejsze jest
to, że ukończył obraz - to ostatnie Morten powiedział już do
siebie.
"Więc zdecydował się na coś, na co ja nigdy nie mogłem" -
myślał, wspinając się po krętych schodach kamiennej wieży. -
"Wybrał śmierć, we własnym mniemaniu ucieczkę. A jeśli rację
mają przedstawiciele religijnych sekt włóczący się po
świecie, którzy głoszą - każdy inną - prawdę absolutną?
Jeśli śmierć nie oznacza końca, lecz właśnie początek? Jeśli
istnieje życie wieczne? Mnie to nie interesuje. Życie
wieczne oznacza dla mnie wieczne cierpienie. Ale czy żyjąc
dłużej na tym padole łez, skracam tym samym wieczność?
Przecież po to gościłem na Kaltern tych wszystkich błaznów,
tych alchemików. Chciałem przedłużyć życie i skrócić
wieczność..."
Wszedł do komnaty-więzienia. Od razu skierował się ku
obrazowi. Był zakryty. Hrabiemu drżały dłonie, kiedy sięgał
po płócienny pokrowiec.
Na obrazie z niezwykłą dbałością o szczegół oddana była
komnata, w której malarz spędził niemal rok życia. Prycza,
przegniły stół uginający się pod własnym ciężarem, kamienne
ściany pokryte pleśnią, sztalugi z rozpiętym na nich płótnem
(na płótnie zaś odpowiednio pomniejszony widok celi i tak
dalej) i wreszcie niewielkie okienko wychodzące na południe,
na wrzosowiska. Jedynym szczegółem różniącym obraz od
rzeczywistości była krata na oknie.
"Symbol braku nadziei" - pomyślał hrabia.
Był bardzo rozczarowany. Nie pamiętał już, czego się
właściwie spodziewał, ale z pewnością wiedział, że to nie
jest to.
Kiedy wychodził z komnaty, nagle zdało mu się, że słyszy
przeciągły krzyk pełen tak bezbrzeżnej rozpaczy i
cierpienia, że zachwiał się i omal nie upadł. Podbiegł
do okna.
- Słyszałeś coś?! - spytał przechodzącego dołem
stajennego.
- Nie, panie - odparł przerażony stajenny.
- Krzyk. Czyjś krzyk... No mów, słyszałeś, czy nie?!
- Nic nie słyszałem, panie...
- Zatem i ja nic nie słyszałem - mruknął hrabia.
Lecz jeszcze tej nocy obudził go ten sam krzyk. Dopiero
wówczas zrozumiał, że malarz zrealizował jednak zamówienie.
"Ten obraz to stan jego duszy, to jego wnętrze!" - myślał
gorączkowo Morten. - "A najważniejsze jest to, czego na nim
nie ma!!! A nie ma malarza!!! Malarz patrzący na swoją
celę... Oto, co przedstawia obraz - obraz umysłu malarza,
obraz stanu jego duszy..."
Zerwał się z łoża i pobiegł ku samotnej wieży. Tak szybko
wspinał się po schodach, że na szczycie ledwie mógł złapać
oddech. Wszedł do komnaty. Usiadł na pryczy tuż przed
obrazem. I znów usłyszał krzyk. Tym razem własny.
8. Zwłoki hrabiego Mortena znalazł kat. Zapłakał nad
nimi, bo jego własne życie straciło nagle sens.
Przedśmiertny krzyk hrabiego słyszało wielu poddanych.
Wszyscy zgodnie przysięgali, że nie zapomną go do końca
swych dni.
Ciało hrabiego spoczywało na pryczy w komnacie na
szczycie kamiennej wieży, zwanej też samotną. Martwe oczy
wpatrzone były w ostatnie dzieło pędzla więzionego malarza.
Naoczni świadkowie powiadali potem, a podchwycili to
wędrowni trubadurzy, że w oczach Mortena był nieludzki
strach, ból, cierpienie.
I ekstaza.
Olsztyn, kwiecień 1993
Jacek Sobota
JACEK SOBOTA
Olsztynianin, rocznik 1969, student nauk społecznych
Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Inteligentny nihilista i
szyderca, dopracował się ciekawej formuły "sobota-fiction".
Przeświadczenie o bezinteresownym, bo absurdalnym
okrucieństwie świata artykułuje w opowiadaniach barwnych
fabularnie, wyszukanych estetycznie i obfitujących w
sytuacyjne oraz filozoficzne paradoksy. Na teksty krytyczne
Soboty (bo pisze on również recenzje SF) nie ma ta literacka
praktyka większego wpływu. Opowiadania opublikowane na
naszych łamach: "Splot" ("NF" 4/90), "Ręka diabła" ("NF"
5/91), "Równowaga" ("NF" 9/92), "Cztery pory roku" ("NF"
8/93). Ponadto "Rzeka" w antologii "Czarna Msza" (Rebis
1992).
(mp)