Skrzypczak Tomasz - Źródło

Szczegóły
Tytuł Skrzypczak Tomasz - Źródło
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Skrzypczak Tomasz - Źródło PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Skrzypczak Tomasz - Źródło PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Skrzypczak Tomasz - Źródło - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz "Lynx" Skrzypczak Źródło Ten świat jest pusty jak wydmuszka jajka. Staram się ogarnąć bezmiar nicości jaki się wokół roztacza, ale tylko dzwonienie w uszach i przyspieszone bicie serca sygnalizują, że sytuacja jest nienaturalna, że coś jest nie w porządku. Może to tylko koszmarny sen wywołany przez niepojęte reakcje chemiczne zachodzące w uśpionym mózgu, a może... nie to jest zbyt nieprawdopodobne. Wokół, jak okiem sięgnąć roztacza się szara, pozbawiona jakichkolwiek form terenu czy wegetacji równina. Monotonna, pokryta pyłem, a nad nią niskie, siwawe niebo, rozmyte i ołowiane. Nie jest to ani dzień ani noc, nie czuję też upływu czasu. Ale znajduje się tu coś niepojętego, jakiś niemożliwy do ogarnięcia umysłem byt, który przeraża i paraliżuje. Stoję tak w centrum nieskończonego koła widnokręgu i próbuję zebrać myśli. Jaki splot przypadków przywiódł mnie w to dziwne miejsce, zagubione gdzieś w niebycie, a może zrodzone w chorym umyśle szaleńca? Czy jestem szalony, czy to wszystko mi się śni? Może obudzę się za chwilę w swoim łóżku, usłyszę tykanie zegara i swojskie odgłosy dobiegające zza okna ? Nie, tak się nie stanie, wiedziałem o tym aż nazbyt dobrze. Przecież nie kładłem się spać. Był dzień, deszczowy, szary i chłodny, a ja jechałem samochodem w kierunku Dover. Mokre wrzosowiska, mgła i czarna wstęga asfaltowej szosy wijąca się jak wąż pomiędzy niskimi wzgórzami. Wycieraczki pracowały na pełnych obrotach bezskutecznie próbując poprawić widoczność. Miarowy szum silnika i plusk deszczowej wody na zewnątrz auta zdawały się zlewać w jeden monotonny szept. Starałem się za wszelką cenę powstrzymać senność. Ci którzy jeżdżą w długie, wielogodzinne trasy wiedzą jakie to bywa trudne. I jeszcze to cholerne zepsute radio. Miałem oddać je do naprawy przed wyruszeniem w drogę, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. Teraz, gdy powieki kleiły się, żałowałem tego niedopatrzenia. Musiałem chyba przysnąć, może na ułamek sekundy, a może trwało to dłużej. Tylko, co do cholery było dalej? Ból głowy i dzwonienie w uszach, a w umyśle kompletna pustka. Szara równina i dziwne uczucie zagrożenia. Niebo jak gęsty, ciemny całun. Zwariuję, jeżeli nie przypomnę sobie co stało w chwili gdy uległem zamroczeniu. Zegarek, przecież mam na ręku zegarek! Było około piętnastej gdy po raz ostatni na niego spojrzałem. A teraz... no tak... stoi na godzinie 15:18 i 45 sekund. Ani drgnie. Horyzont zaczyna wyginać się ku dołowi, krzywizna pogłębia się w oczach. Co jest, halucynacja? Pulsowanie w głowie nasila się, coś ciepłego i lepkiego płynie mi z uszu. Boże, co za ból! Jeszcze chwila i mózg wycieknie mi na zewnątrz. Zaraz cały świat zwinie się w rulon, to była ostatnia świadoma myśl, a potem... zwinięty w kłębek i cały mokry budzę się w przydrożnym rowie. Nade mną pochylają się jacyś ludzie, coś chyba mówią do siebie, jeden szarpie mnie za ramię. Nic nie czuję i nic nie słyszę. Coś płynie mi po twarzy, coś co sprawia wrażenie ciepłej i lepkiej cieczy Jeden z mężczyzn patrzy mi z bliska w twarz. Jego oczy są lśniące i zimne, jak diamentowe sztylety. Potworna hipnotyzująca siła zgniata śladowy opór mojego umysłu i mężczyzna w ułamku sekundy przejmuje nad nim całkowitą kontrolę. Czuję jakby na moim jestestwie zacisnęły się żelazne pęta. Słyszę komunikat pochodzący z umysłu tamtego: - To on, rozpoczynam proces letargu neurokinetycznego. Błysk i uczucie wirowania, coraz szybciej i szybciej. Chyba zaraz zwymiotuję. Czarne plamy kręcą się pod zamkniętymi powiekami z szaloną prędkością. Strumienie oleistej, mentalnej plazmy rysują niewyraźny zarys dysku. Czerwono fioletowa poświata spowija przestrzeń. - Ja, Vothral otwieram Twój umysł na przybycie potomka rasy Drotha, uaktywniam centra sterowania energią LOGE. Fuzja zakończy się zanim źródło zacznie trzeci cykl - usłyszałem głos szepczący w podświadomości. * * * Budzę się na szpitalnym łóżku. Jest cicho i wokół panuje atmosfera spokoju. Szorstki dotyk czystej pościeli i zapach jakiegoś środka dezynfekującego, to pierwsze wrażenia jakie do mnie dotarły. Próbuję otworzyć oczy, ale okazuje się, że wcale nie jest to łatwe zadanie. Wreszcie udaje mi się unieść ołowiane powieki. Mgła, mleczna poświata i niewyraźne zarysy kształtów. Po pewnym czasie coś białego sunie w moją stronę. Słyszę głos dochodzący jakby z oddali - Doktorze Stromwell, czy mnie pan słyszy? - pyta rozmyta plama. Pewnie, że słyszę, ale nie potrafię tego wyartykułować. - Doktorze Stromwell, jeśli mnie pan słyszy proszę dać mi jakiś znak - biała plama jest nieustępliwa. Próbuję mrugnąć powiekami, ale robię to bardzo wolno. Okazuje się, że plama jest spostrzegawcza, bo po chwili znów dobiega mnie z oddali głos: - Dzięki Bogu rozumie pan co mówię. Muszę natychmiast powiadomić profesora. Mówiąc to plama odpłynęła w niebyt, a ja ponownie zamknąłem oczy. O co cholera chodzi? - zadałem sobie głupie pytanie. * * * - Profesorze, to chyba cud, ale Stromwell się obudził - wyrzucił z siebie Roy Dennis wpadając do pokoju Jedforda. - Stromwell?! - profesor uniósł powieki znad papierów. Wzrok miał nieco nieobecny, jakby nie zrozumiał o co chodzi. - Dokładnie tak! Trzy lata w śpiączce, chcieliśmy go już odłączyć a ten skurczybyk przed chwilą otworzył oczy! - Dennis trząsł się z przejęcia. - Stromwell się obudził?! - ponowił pytanie Jedford, ale teraz jego wzrok był już przytomny. Zerwał się z krzesła i nie zwracając uwagi na Dennisa wybiegł z pokoju. Po chwili był już na sali sztucznego podtrzymywania funkcji życiowych. Za nim jak cień podążał roztrzęsiony Roy. W pokoju, na łóżku, oplątany rozmaitymi przewodami spoczywał doktor Stromwell. Jedford rzucił okiem na ekrany monitorów pokazujących na bieżąco stan wszystkich funkcji życiowych. Przenosił wzrok z bladej, pokrytej kropelkami potu twarzy pacjenta na skaczące zielone linie. Źrenice profesora rozszerzyły się z niedowierzania gdy spojrzał na odczyt fal mózgowych. Gdyby miał włosy pewnie wszystkie powstałyby teraz na jego głowie. Na ekranie elektroencefalografu szalało tornado chaotycznych, przeplatających się bez ładu i składu linii, które raz po raz wystrzeliwały daleko poza przewidywane granice. Mózg Stromwella zachowywał się w sposób całkowicie zaprzeczający wszelkim prawom nauki. - Profesorze, co się dzieje?! Czy to cholerstwo się zepsuło, czy dzieje się tu coś dziwnego?! - wybełkotał Roy Dennis. - Nie wiem stary, jak to wytłumaczyć - wyszeptał zmienionym z przejęcia głosem. - Trzeba zrobić pacjentowi wszystkie badania, łącznie z tomografią mózgu. Na razie wygląda na to, że umysł Stromwella jest niewiarygodnie aktywny. Przyćmiewa pod tym względem nasze umysły tak jak Słońce przyćmiewa swym blaskiem światło gwiazd. Tylko Dennis, pamiętaj do cholery, żeby nie wyszło to na światło dzienne dopóki nie będziemy mieli wszystkich wyników! - ton Jedforda nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do wagi wydarzenia. - Oczywiście profesorze, żadnych przecieków, żadnych plotek - Roy Dennis wyprężył się po żołniersku. W tym momencie Stromwell powoli uniósł powieki. * * * Gdy doktor Stromwell zaczął odzyskiwać świadomość w klinice profesora Jedforda istota o imieniu Vothral już o tym wiedziała. Chociaż nigdy nie odczuwała ona ziemskich emocji, w tym momencie jej umysł drgnął i zwiększył swoją aktywność. Czarny, supergęsty koloid budujący ciało Vothrala rozpoczął proces transformacji mający na celu upodobnienie go do istoty ludzkiej. Za kilka ziemskich minut będzie gotowy do podróży na błękitną planetę. Za kilka minut przeniesie Stromwela do krypty mutacji w celu przeprowadzenia niesłychanie skomplikowanego procesu fuzji neuronowej. Jeżeli operacja ta zakończy się sukcesem, a w to Vothral nie wątpił, będzie można wreszcie spróbować poznać tajemnicę Centrum. "Spróbować" to dobre słowo w tych okolicznościach albowiem nie był on pewny co do finału całej awantury. Jeżeli selektor się nie pomylił, obiekt powinien wytrzymać proces. Transformacja funkcji mózgowych na tak niebotyczną skalę budziła wątpliwości, ale nie była niewykonalna. Vothral wiedział o tym doskonale. Prawie trzy miliony lat ewolucji spowodowały, że niewiele było w stanie go zdziwić, a już na pewno nie operacje psychofuzji. Obiekt został wybrany na podstawie niebywale rygorystycznych kryteriów, których spełnienie minimalizowało ryzyko prawie do zera. Tak, "prawie" to trafne sformułowanie. Jeżeli coś nie wypali i umysł człowieka ulegnie degeneracji wówczas Sethar umrze naprawdę, a z nim resztki nadziei na powstrzymanie ekspansji Atraktora Chaosu. Tym bardziej, że przez ostatnie kilka tysięcy lat jego zachowanie było niepokojące. Okresowe fluktuacje myloplazmy, ekspansja warstw zewnętrznych i zwiększenie prędkości radialnej dysku akrecyjnego sugerowały, że Źródło wchodzi w fazę nieznanej Drothom aktywności. Wreszcie proces kształtowania somatycznego dobiegł końca. Vothral rozciął powłokę czasoprzestrzeni za pomocą wszczepionego w ośrodki mentalne myloplazmatycznego kompresora i jego receptorom ukazał się obraz Drogi Mlecznej. W dwanaście mikrosekund później zlokalizował położenie Układu Słonecznego. W ciągu kolejnych kilku nanosekund ujrzał leżącego w szpitalnym łóżku doktora Stromwella. * * * Pacjent otworzył oczy rozpaczliwie próbując rozpoznać w mglistym krajobrazie znajome kształty. Mgła powoli rozwiewała się ukazując wnętrze szpitalnego pomieszczenia z dwoma mężczyznami w białych fartuchach natrętnie wpatrującymi się w niego. Stromwell stwierdził, że twarze patrzących lekarzy są dziwnie znajome. W tym momencie za ich plecami powietrze zafalowało. Obraz ściany ustąpił miejsca widokowi ciemnego wnętrza. Na pierwszym planie majaczyła sylwetka wysokiej postaci, która w chwilę później bezszelestnie przeszła przez opalizującą zasłonę i znalazła się dokładnie za Jedfordem i Dennisem. Stromwell doświadczył wrażenia przyspieszenia czasu. Powinien przestraszyć się widokiem niespodziewanego gościa, tym bardziej, że przypomniał go sobie, przywołał jego obraz z dna podświadomości ale nie zdążył. Tamten w ciągu dosłownie ułamka sekundy wrzucił Jedforda i jego asystenta w czarny lej, który ukształtował się na ścianie gdzie przed momentem majaczyły zarysy krypty. Postacie ludzi jak kukiełki przeleciały przez niewidzialną barierę i zniknęły w otchłani. Vothral podszedł bliżej wpatrując się zimnym, stalowym wzrokiem w Stromwella. Lej na ścianie zniknął bez śladu. W umyśle odezwał się znajomy głos. - Jesteś już gotowy człowieku. Przygotuj się do podróży, do bardzo dalekiej podróży. Świat znów zawirował i eksplodował tysiącem barw. Fiolet wżerał się w siatkówki oczu powodując niemal fizyczny ból. Czerwień pulsowała szalonymi wstęgami przeplatającymi pola spokojnego błękitu. Dziwne fototwory skręcały wirtualne macki próbując wcisnąć je w świadomość Stromwella. Vothral badał poziom aktywności LOGE i stopień koncentracji myloplazmy na terenie neuronów. Wytwarzał też wokół ciała człowieka niewidzialną osłonę bez której w momencie wejścia w bramę uległoby rozpadowi na chmurę kwantów. Czujniki diagnostyczne uległy zniszczeniu podając na monitory linie izo. Wszystko trwało około minuty po której Droth dotknął palcami skroni. Przestrzeń zafalowała jak powietrze w upalny dzień, skrzywiła się i zapadła do środka odsłaniając czarny, wirujący portal utrzymywany nieznanymi siłami w stabilnej formie. Ciało nieprzytomnego człowieka uniosło się nad łóżko wbrew prawom grawitacji i zaczęło przemieszczać się w powietrzu w kierunku dziwnego tworu. W międzyczasie czerń za portalem przybrała fizyczne kształty ogromnego pomieszczenia z czymś na kształt sarkofagu na środku skalnej podłogi. Wysoko, z okolic niewidocznego stropu sączyło się zielonkawe, niespokojnie drżące światło. Stromwell dotknął stopami niewidzialnej bariery pomiędzy dwoma światami, na której powstały zmarszczki jak na tafli jeziora do którego ktoś wrzucił kamyk. Vothral delikatnie popchnął go w kierunku przejścia i w końcu sam zanurzył się w portalu. Gdy ostatni atom jego ciała znalazł się po drugiej stronie brama zapadła się bezgłośnie rozsiewając wokół silny zapach ozonu. * * * Głos znów rozszeptał się w podświadomości. Nakazał mi otworzyć oczy i wyciszyć umysł. Podniosłem bez trudu powieki i tym razem obraz był przedziwnie wyraźny. Zobaczyłem czarne, lśniące wnętrze ogromnej komory skalnej, której strop ginął w mroku. Czułem dziwną lekkość i ciepło. Oddychałem bez trudu czystym, chłodnym powietrzem podziemi. Leżałem w czymś w rodzaju wanny pogrążony w lepkim koloidzie. Jedynie twarz wystawała ponad poziom żelu. Nad sobą ujrzałem twarz Vothrala. Była uosobieniem spokoju i nieugiętej mocy. Jego oczy jak dwa zimne diamenty patrzyły na mnie i nie sposób było z nich cokolwiek wyczytać. Długie włosy spadały mu na szerokie ramiona. - Jak minęła podróż, Mike? Pewnie nic nie pamiętasz? - wyszeptał w moim umyśle. - Dobrze się czujesz? Mam nadzieję, że tak, bo czeka nas długa rozmowa. Myślę, że dojdziemy do porozumienia. - Gdzie jestem? - zapytałem bezgłośnie poruszając ustami. Vothral, który najwyraźniej był mistrzem telepatii odparł: - Jesteś na Aranidzie, w prastarej krypcie Drothów, w miejscu gdzie pogrążony w odwiecznym śnie spoczywa umysł wielkiego Sethara. - Nic nie rozumiem, chyba śnię, o co w tym wszystkim chodzi?!! - wyrzuciłem z umysłu rozpaczliwe pytanie. - Spokojnie Mike, mówiłem ci abyś wyciszył umysł, albowiem od tej chwili wszystko co usłyszysz będzie kłóciło się z tym co znasz. Aranida to macierzysta planeta prastarej rasy istot inteligentnych, które według ludzkiej miary dysponują boską mocą, co jest oczywiście przesadą. Przywiodłem cię tu nie w celach turystycznych, ale po to byś mi pomógł. Być może zabrzmi to dla ciebie absurdalnie, ale chcę dać ci umysł Sethara. Problem polega na tym, że musisz się na to zgodzić dobrowolnie, więcej, musisz tego bardzo chcieć. Takie są wymogi procesu, który mam zamiar przeprowadzić. - Dlaczego ja, to przecież absurdalne! Kim jesteś, skurczybyku i dlaczego faszerujesz mnie narkotykami?! Uwolnij mnie, bo i tak ci nie pomogę! - wykrzyczałem w myślach. - Wiedziałem, że czeka nas długa rozmowa - wyszeptał Vothral, - ale ja jestem cierpliwy, a mamy jeszcze dużo czasu przed sobą. W tej chwili poddawany jesteś adaptacji, aby twoje funkcje życiowe wróciły do normy po przejściu przez bramę. W tej krypcie są idealne warunki do życia dla istoty ludzkiej, grawitacja, tlen, wilgotność, temperatura itd. Musisz tu trochę pobyć, aby samemu stwierdzić, że to nie majaki, a ja nie jestem senną marą. Kiedy już osiągniesz stan pewnej równowagi porozmawiamy powtórnie. Przywołaj mnie wtedy w myślach, a ja niezwłocznie zjawię się i odpowiem na każde twoje pytanie. Powiedziawszy to odwrócił się i zniknął z mojego pola widzenia. Zostałem sam w kompletnej ciszy wśród własnych potarganych myśli. * * * Kolejna noc, a może dzień we wnętrznościach prastarej planety. Otwieram oczy i czuję obecność innego bytu. On śpi śniąc o rzeczach, których nie pojmuję. Wiem, że umysł Sethara przenika całe wnętrze gigantycznej komory, pulsuje bladym światłem krystalicznych struktur, spływa kojącą, zielonkawą poświatą na czarne konkrecje skalne wspinające się aż po niewidoczne sklepienie. Niewyobrażalna, pradawna istota wsączona w ciemność, mentalny gejzer pogrążony w odwiecznym letargu, czekający na dzień w którym znów otworzy swoje receptory na otaczającą go rzeczywistość. Koloid, w którym leżę powoli pulsuje nie pozwalając na zanik mięśni. Jest mi dobrze, czuję się jak zawieszony w niebycie a jednocześnie świadomy stopienia z czymś ogromnie odmiennym od ludzkich wyobrażeń. Znów powoli pogrążam się we śnie. W umyśle pojawiają się nowe obrazy. Widzę rozpaloną do białości gwiazdę, która wyrzuca w przestrzeń gigantyczne strumienie energii. Żar topi zewnętrzne warstwy czarnej planety. Ogromne górotwory płaczą gęstymi łzami spływającymi z ich stoków. Jarząca się czerwono materia spływa w dół tworząc jeziora a w końcu przerażające oceany płynnego ognia. Dziwne istoty o wielkich, błyszczących ciałach chronią się w podziemnych megalopoliach. One wiedziały o kataklizmie miliony lat wcześniej. Zdążyły się do niego przygotować drążąc wnętrze planety i karmiąc się jej substancją. Teraz opłakują agonię matki- słońca, które kona zniekształcone grawitacją i wewnętrznym ciśnieniem. Ale akt finalny ma dopiero nastąpić. Nadchodzi chwila gdy gwiazda w potwornej eksplozji odrzuca w przestrzeń swe zewnętrzne warstwy podczas gdy jej jądro załamuje się pod ciężarem własnej grawitacji. Gdy fala wybuchu zbliża się do planety jej mieszkańcy zamierają w podziemnych grotach. Huragan pożogi w jednej chwili zdmuchuje atmosferę Aranidy, a oceany ognia podnoszą się ku rozżarzonemu niebu. Magma w wielu miejscach przerywa sklepienia podziemnych miast wlewając się wrzącymi strumieniami w enklawy życia. Miliony Drothów giną roztopieni w płynnej skale. Spektakl powoli dobiega końca. Nad stygnącą Aranidą zapada wieczna noc długo jeszcze rozświetlona pozostałościami słońca-matki. Ale i one z upływem czasu gasną, pył opada, dymy i gazy ulatują w przestrzeń. Krzepną oceany ognia zmrożone bezwzględnym zimnem kosmosu. Ale nie wszyscy Drothowie zginęli, nie wszyscy... * * * Głos Vothrala znów rozszeptał się w mojej podświadomości. - Widziałeś Mike rzeczy, których żaden inny przedstawiciel Twojej rasy nie ujrzał i nigdy nie ujrzy. Pozwoliłem ci niemalże dotknąć okoliczności tragedii, która rozegrała się tu ponad dwa miliony obrotów twojej planety wokół macierzystego słońca. To czego byłeś świadkiem zdarza się w kosmosie nader często, taki sam los spotka też Ziemię. No może nie będzie to aż tak spektakularne. Głos w głowie umilkł, jakby Droth oczekiwał wypowiedzi z mojej strony. - Przykro mi z powodu Aranidy, ale co ja mam z tym wspólnego? To co ujrzałem było straszne i zrobiło na mnie wrażenie, ale nie wyjaśniło powodu dla którego jestem tutaj, nie wiem też, do cholery, dlaczego zabiłeś tych ludzi w szpitalu?! - Cierpliwości, Mike, nie denerwuj się, bo to nie ma sensu. A jeśli chodzi o tamtych ludzi to nie zabiłem ich tylko wrzuciłem w niebyt czasoprzestrzenny. Mogę ich w każdej chwili wydobyć i umieścić w szpitalu, a oni nawet nie będą wiedzieli co się stało. A co do powodu twojej obecności tutaj, to już ci go wyjawiłem. - Dlaczego niby miałbym się zgodzić?! Przecież moja zgoda będzie równoznaczna z samobójstwem własnego ja! Kim jest ten Sethar, że tak bardzo zależy ci na przywróceniu go do życia? - Sethar jest pochodną planetarnego umysłu aranejskiego, jest ucieleśnieniem wiedzy jaką nasza rasa zdobyła przez cały okres swojego istnienia. Może wydawać ci się śmieszne, że chcę dokonać przelania jej w twoją prymitywną jaźń, ale wierz mi, że wiem co mówię. Nie będzie to wyglądało tak, że nagle obudzisz się i będziesz dysponował wiedzą pradawnych Drothów. Twój umysł będzie stanowił jedynie pierwocinę na której zbudowane zostaną złożone struktury mentalne. Będzie katalizatorem i jednocześnie pożywką pierwszego etapu procesu. Potem sam Sethar przejmie kontrolę i dokończy pozostałe fazy. Twoje ciało jest mu niepotrzebne, poza centrami sterowania energią LOGE nie wykorzysta żadnych struktur fizycznych twojego organizmu. - Ale z tego co mówisz i tak wynika, że stracę własny umysł! Co to za pociecha, że z moim ciałem będzie wszystko w porządku jeśli nie będę już człowiekiem! W jaki sposób zagwarantujesz mi, że po wszystkim odstawisz mnie na Ziemię z moim własnym umysłem, wspomnieniami i bagażem doświadczeń? - No cóż, problem polega na tym, że nie będzie to możliwe Mike. Ty nigdy nie wrócisz już na Ziemię. Ale jeśli się zgodzisz i będziesz współpracował to będziesz miał swój udział w naprawdę wielkim wydarzeniu, wielkim nawet na skalę kosmiczną. Który człowiek mógłby o tym chociaż marzyć? Zapadło milczenie, zamknąłem oczy i wsłuchałem się w szept planety. Ona zdawała się żyć, ale życie ledwie się w niej tliło. - Muszę odpocząć i zastanowić się nad tym wszystkim. Czy mógłbym zostać sam? - wyszeptałem bezgłośnie. - Oczywiście Mike, nie śpiesz się, przemyśl wszystko i pytaj o co tylko zechcesz - odparł Vothral i zniknął w zielonkawym mroku. * * * Znowu samotny i znowu pełen sprzecznych uczuć. Nie dowierzałem swoim zmysłom, nie byłem w stanie zaakceptować tego, co rozgrywało się wokół mnie. To było zbyt nieprawdopodobne i nie przystające do niczego co dotychczas przeżyłem. Czymże był bagaż całego mojego życia wobec wydarzeń ostatnich kilku dni? A może minęły już miesiące, a może lata? Tego nie byłem w stanie precyzyjnie określić bowiem moje poczucie upływu czasu było subiektywne. Mogłem tak trwać całe eony zatopiony w organicznej zupie i nawiedzany wizjami, które na pewno nie mogły powstać w sposób naturalny w ludzkim umyśle. Aranida szeptała do mnie niewidzialnymi ustami Sethara, uspokajała i powoli uświadamiała co zaszło. A może to były tylko kłamstwa zręcznie podane w postaci fantastycznie kolorowych wizji? Nie wiem... Zielonkawy mrok to gęstniał to stawał się bardziej rozświetlony, pulsował jakby w rytm bicia ogromnego, niewidzialnego serca. Spływał po skalnych ścianach jak krew. Wtedy znowu pojawiła się wizja, jak zwykle urzekająca pięknem i grozą. Minęło już wiele lat od chwili śmierci słońca-matki. Kosmiczny mróz zamienił Aranidę w zakrzepłą bryłę czarnego żużlu na powierzchni której zestaliły się resztki gazowej atmosfery. Panowała kompletna cisza i wieczna noc słabo rozświetlona mroźnym blaskiem milionów nieznanych gwiazd. Zapadłe jądro słońca-matki jarzyło się na niebie jak upiorne, czerwone oko. Nawet czas zdawał się zatrzymać w tym zagubionym skrawku kosmosu. Ale w głębi, pod skorupą planety, w ogromnej krypcie wypełnionej zielonkawym blaskiem coś pozostało. Coś przeżyło gigantyczny kataklizm i szaleństwo płomieni i nadal trwało w trzewiach zamarzniętej planety. Rozpięte na gigantycznej krzemowo-organicznej konstrukcji bezkształtne, lśniące cielsko wzdymało się, to znów zapadało jakby w rytm oddechu. Proces ten był bardzo powolny a jednocześnie przeraźliwie precyzyjny. Potężne generatory antygrawitacji utrzymywały supergęste cielsko potwora przed przebiciem podłoża krypty i zapadnięciem głęboko w strukturę Aranidy. Pod idealnie czarnym, elastycznym pancerzem, w którym odbijały się wzory ścian nieustannie coś przelewało się i pulsowało. Górna część cielska wrastała grubym jak Empire State Building trzonem w strop komory. Byłem wtedy niemal pewien, że to monstrualne Coś jest pradawne i nieskończenie mądre. Wiedziałem, że nieustannie myśli i oddziałuje w każdej sekundzie na to co dzieje się dookoła. Odniosłem wrażenie, że obcy intensywnie nad czymś pracuje. Moje przypuszczenia potwierdziły się, gdy przestrzeń nagle zafalowała i zakrzywiła się formując znany mi stabilny portal. Różnica polegała na tym, że ta brama była gigantyczna. Po jej drugiej stronie znajdowało się continuum wypełnione tak niesamowitym fioletowym blaskiem, że przestrzeń w całej komorze zawrzała jak ukrop. Czułem niemalże ciśnienie tego światła. Wtedy gigant na moment znieruchomiał. Potem brama zaczęła go wciągać. Opierał się i walczył, ale widać było, że wiedział jaki los go spotka. Kolumną, która wrastała w strop popłynął gejzer mentalnej plazmy. Rozszedł się skalnymi labiryntami, popłynął z ogromną prędkością poprzez trzewia planety w kierunku komory o dziwnie znajomych mi kształtach. Ujrzałem nawet sarkofag, w którym teraz spoczywało moje ciało. Tam dosłownie wessały go ściany i krystaliczne konkrecje skalne. Przez Aranidę przeszedł dreszcz, gdy kolos oderwał się od stropu i razem z gradem odłamków i pokruszonych jak zapałki gigantycznych pomostów konstrukcji na której spoczywał runął w fioletową gardziel portalu. Brama natychmiast uległa implozji rozbryzgując po ścianach strumienie światła o tak kolosalnej mocy, że wyrąbały w strukturze planety wielokilometrowe tunele. Ale spektakl jeszcze się nie skończył. Daleko, w miejscu gdzie umarło słońce-matka, rozbłysła czerwono- fioletowa poświata, która uformowała się w kształt dysku. Wtedy Aranida drgnęła pociągnięta potworną grawitacją rodzącego się Atraktora. Jej orbita uległa zmianie z niemal kolistej na spiralną, o bardzo gęstym splocie. Atraktor jak złe oko zajaśniał w pełnej krasie pochłaniając materię ze swego otoczenia i zamieniając ją na gigantyczne strumienie energii, które popłynęły przez martwy system planetarny. Wtedy wizja przeniosła mnie znów do komory z sarkofagiem. Wewnątrz niego znajdował się czarny, skrzepły koloid podobny do tego, który budował ciało kolosa. Koloid ożył, gdy fioletowę światło popłynęło arteriami planety. Zaczął pulsować i przelewać się formując jakiś kształt. Po pewnym czasie lśniąca istota odwróciła się w moją stronę. Transformacja dobiegała końca. Plazmatyczne cielsko przybrało ludzkie kształty. Droth utkwił we mnie spojrzenie zimnych jak diamenty oczu... * * * Gdy się ocknąłem ze zdziwieniem zauważyłem, że nie leżę już zanurzony w ciepłej zupie w dobrze mi znanym sarkofagu. Komora w której obecnie się znajdowałem była dużo mniejsza chociaż tu też mroki rozświetlała zielonkawa poświata. Ze stropu zwieszały się wielkie niby-stalaktyty o fantastycznych kształtach. Sprawiały wrażenie hordy ogromnych nietoperzy zastygłych we śnie. Podjąłem próbę przybrania pozycji charakterystycznej dla rodzaju ludzkiego i ze zdumieniem stwierdziłem, że udało mi się to bez problemu. Zważywszy na czas jaki spędziłem właściwie bez ruchu było to zaiste niesamowite. Co ciekawe czułem się dużo lepiej niż gdy budziłem się co rano w swoim łóżku. Całe moje ciało z wyjątkiem głowy opinała czarna, elastyczna powłoka stwarzająca wrażenie drugiej skóry nie odczuwałem bowiem najmniejszego nawet dyskomfortu. Obejrzałem własne dłonie, które również były czarne, ale powłoka na nich była tak cienka i tak precyzyjnie odtwarzała wszelkie szczegóły anatomiczne, że bez trudu dostrzegłem zarys linii papilarnych. Dziwne, że to zielonkawe światło sączące się nie wiadomo skąd pozwalało na tak dokładne widzenie szczegółów. A może to wzrok mi się poprawił? Trudno było w tej chwili to rozstrzygnąć. Wtedy zjawił się Vothral. Jak zwykle był bezszelestny i wyszedł nie wiadomo skąd. Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. - Witaj Mike, mam nadzieję, że czujesz się dobrze? - usłyszałem głos i nie był to przekaz telepatyczny, ale normalny dźwięk rozchodzący się w powietrzu. - Tak, dziękuję - odparłem. - Nie wiedziałem, że potrafisz mówić i nie bardzo rozumiem dlaczego nie odczuwam głodu, pragnienia ani żadnych innych potrzeb fizjologicznych? - No cóż, uczę się. Jeszcze jakiś czas przebywania w twoim towarzystwie i nikt na Ziemi nie odróżniłby mnie od człowieka. Wiem, że na razie mój głos brzmi trochę nienaturalnie jak na ziemskie wzorce, ale poprawa tego stanu to tylko kwestia czasu. A co do potrzeb fizjologicznych jak je nazwałeś, to nie musisz się o nie troszczyć przebywając wewnątrz Aranidy. Ona potrafi podtrzymać funkcje życiowe każdej istoty, nawet tak delikatnego, białkowego humanoida jak ty. Te podziemne tunele i komory wypełnia promieniująca zewsząd energia, która pozwala kreować jak również siać zniszczenie. Jak widzisz mój los jest ściśle związany z losem tej planety, dlatego będę o nią walczył do końca. Mam nadzieję, że mi w tym pomożesz, Mike - zakończył swoją wypowiedź wyraźnym znakiem zapytania. - A co stanie się jeśli się nie zgodzę, zabijesz mnie? Vothral podszedł bliżej, tak blisko że mogłem go dotknąć. Nadal patrzyłem w zimny blask dwóch diamentowych oczu, tyle że teraz musiałem zadzierać głowę do góry. O dziwo nie czułem strachu, wręcz przeciwnie, odczuwałem coś na kształt pewności siebie. Było coś niesłychanie pięknego w tej obsydianowej istocie, ale jednocześnie coś bardzo groźnego. Vothral był niebezpieczny i to nie tylko dla mojej nikczemnej osoby. On mógł zagrozić całej ludzkiej cywilizacji gdyby tylko chciał. Poza tym sądziłem, że jest w tej chwili jedynym żyjącym przedstawicielem swojej prastarej rasy. Myliłem się, ale o tym później. - Gdybym rozumiał ludzki śmiech pewnie bym się w tej chwili roześmiał, Mike - głos Vothrala był jak szept nocy - Miałbym cię zabić? Po co miałbym to robić? To bezsensowne z mojego punktu widzenia. Ja chcę tylko, abyś nauczył się odróżniać rzeczy ważne od błahych i podjął właściwą decyzję. A jeżeli mimo to zwycięży w tobie ludzki sposób rozumowania, to trudno. Grawitacja Atraktora za dwa obroty twojej planety ściągnie Aranidę w otchłań bezdennej studni. To definitywnie zakończy istnienie mojej rasy. Mało tego, skutki takiego spotkania będą daleko bardziej poważne. Nie jestem w stanie dokładnie tego przewidzieć. Już dwie planety skończyły w ten sposób, ale one były zwykłymi mineralnymi bryłami, które zginęły w gigantycznym fajerwerku anihilacji. To było nawet korzystne, bo zasiliło Aranidę w tak niezbędną jej energie życiową. Ale teraz sprawa będzie wyglądać inaczej. Podejrzewam, że zakończy się tragicznie dla planety i źródła. Być może zachwiana zostanie spójność pomiędzy strukturami granicznymi naszego wszechświata i czegoś leżącego poza nim. A co to oznacza tego nawet ja nie jestem w stanie przewidzieć. Jedynie przywrócenie do życia Sethara może tu pomóc. Ale jak widzisz czasu jest niewiele. - Vothral umilkł a blask jego oczu nieco przygasł. - Nie rozumiem za bardzo o czym mówisz, ale widzę, że sprawa rzeczywiście jest poważna. Powiedz mi tylko dlaczego Sethar to zrobił? Przecież to on jest przyczyną tego co się właśnie rozgrywa. Bo miałem sen, a wszystkie sny, które tutaj śnię są skrawkami dawno zapomnianej przeszłości. Widziałem gigantyczną istotę, którą wessał fioletowy portal. To spowodowało narodziny Atraktora. - Śmierć słońca-matki zabiła prawie wszystkich Drothów, a ci którzy przetrwali po pewnym czasie zamarzli albowiem Aranida odcięta została od źródła życiowej energii. Przetrwał Sethar, bo centralna krypta aranejska zdolna byłaby wytrzymać nawet wybuch supernowej. Ale los naszej rasy stanął pod znakiem zapytania. Temperatura i poziom energii LOGE nieubłaganie spadał. Sethar podjął desperacką decyzję ratowania planety. Otwarł największą bramę międzywymiarową jaką był zdolny stworzyć z malejących zasobów energetycznych a jej wylot ulokował w centrum zapadłego jądra słońca-matki. To było czyste szaleństwo, bo potworna grawitacja wessała go razem ze wszystkim co znajdowało się w centralnej komorze. Ale dzięki temu zasilił planetę i ożywił wielu zamarzniętych Drothów, w tym mnie. Nie przewidział jednak tego, że jego ciało wpadając w kontinuum kolapsu grawitacyjnego spowoduje narodziny Atraktora o tak silnym przyciąganiu, że naruszy stabilność orbity Aranidy. Bo powstanie samego Atraktora przewidział. Miała to być namiastka słońca-matki, dzięki której nasza rasa miała przetrwać. Czy jeszcze czegoś nie rozumiesz Mike? Znów zapadło milczenie. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo argumenty Vothrala odebrały mi pewność siebie. Teraz jedynie strach przed utratą życia mógł mnie powstrzymać przed wyrażeniem zgody na szalony eksperyment. Ale nawet instynkt samozachowawczy słabł w konfrontacji z tym czego dotychczas doświadczyłem i usłyszałem. - Wiesz, chciałbym jeszcze tylko dowiedzieć się skąd wziął się szalony pomysł wskrzeszenia Sethara i dlaczego wmawiasz mi, że nie możesz tego zrobić bez mojej pomocy? - zapytałem. - Pomysł ten jest szalony tylko w twoim rozumieniu. Ja nie podejmuję szalonych decyzji. Powodzenie tego eksperymentu jest pewne na 99%. Sethar sam to przewidział bo poświęcił tylko swoje ciało przelewając umysł w kryptę w której miałeś okazję spędzić jakiś czas. Ciężko było mi znaleźć obiekt spełniający rygorystyczne wymagania. Przez dwieście tysięcy lat przeszukiwałem wszechświat aby znaleźć istotę posiadającą centra energii LOGE. Wreszcie znalazłem cię Mike. W ostatniej chwili, ale znalazłem cię. Kilka razy testowałem twój umysł, bo nie wierzyłem, że to może być prawda. Ale nie myliłem się, i co ciekawe nie jesteś jedynym przedstawicielem swojej rasy, który posiada te centra. Jeśli nie zniszczycie się sami macie przed sobą wielką przyszłość, Mike. - No cóż, czuję się wyróżniony, ale to wszystko jest zbyt nieprawdopodobne jak dla mnie. Czy to oznacza, że wy, Drothowie nie posiadacie tych centrów? Nie chce mi się w to jakoś wierzyć. - Posiadamy je, Mike i nawet potrafimy je kontrolować w stopniu bardzo zaawansowanym. Ale aby proces reinkarnacji Sethara się powiódł potrzeba "ciała obcego" o drastycznie różnej od aranejskiej strukturze. To taki zarodek krystalizacji, jeśli wiesz co mam na myśli. Żaden Droth nie nadaje się do tego, bo jesteśmy dziećmi tej planety. Ale ty Mike jesteś takim "zarodkiem krystalizacji". - A gdzie są twoi bracia, Vothral? Co stało się z pozostałymi przedstawicielami twojej rasy? Mówiłeś, że poświęcenie Sethara wróciło życie wielu Drothom. Vothral położył mi ogromną dłoń na ramieniu. Gdyby puścił ją luźno na pewno zamieniłby mnie w mokrą plamę na skalnej podłodze. Uczynił to jednak delikatnie tak, że ledwie poczułem ciepło promieniujące poprzez obsydianową skórę. - Chodź, pokażę ci coś, czego jeszcze nikt poza moimi braćmi nie widział. Poszedłem za nim szerokimi owalnymi korytarzami, poprzez komory o ścianach pokrytych niewyobrażalnej piękności wzorami, przez mosty wiszące nad bezdennymi otchłaniami wiodącymi w kierunku serca planety. Słyszałem w swoim umyśle pradawne szepty, czułem kondensację mentalnej energii w pobliżu gigantycznych kolumn wspierających stropy krypt o wielkości małych miast. Były one kompletnie puste, ale jednocześnie tętniły niewidzialnym życiem. Czułem się tak, jakbym był obserwowany przez tysiące oczu, chociaż wokół był tylko zielonkawy półmrok. Wreszcie jeden z korytarzy kończył się nad ogromnym urwiskiem będącym fragmentem ściany komory tak gigantycznej jak żadna poprzednia. W jej centrum wznosił się cokół wielkości cytadeli do którego dochodziły dziesiątki mostów biegnących przez całą przestrzeń sali. Wszędzie widziałem ruch. Tysiące maleńkich z tej odległości bezkształtnych istot o lśniących ciałach kończyło pracę nad nieprawdopodobną konstrukcją. - Popatrz - rzekł Vothral zataczając ręką krąg - moi bracia kończą pracę nad salą tronową Sethara. Odtworzyli ją z nieprawdopodobną precyzją. - Popatrz tam - wskazał na ogromne, ciemne plamy w podłodze - to generatory antygrawitacji zdolne unieść masę Sethara, a musisz wiedzieć, że waży on tyle co średniej wielkości planetoida. Te pomosty są jego zewnętrznym krwioobiegiem i systemem nerwowym łączącym go ze strukturami Aranidy, a tą dziura w stropie przebiegnie główny pień łączący go z umysłem planety. Był to zaiste niesamowity widok, ale brakowało tu głównego rezydenta, którego pamiętałem z ostatniej wizji. Vothral patrzył błyszczącym wzrokiem na to co rozpościerało się w dole pod naszymi stopami. W końcu przeniósł wzrok na mnie i powiedział: - Chcę Mike, abyś teraz podjął decyzję. Konstrukcja zostanie ukończona już wkrótce. Muszę wiedzieć, czy się zgadzasz, czy nie. Długo patrzyłem w jego kryształowe oczy starając się cokolwiek z nich wyczytać, ale nie było w nich nic, co potrafiłbym rozpoznać swoim ludzkim sposobem pojmowania rzeczywistości. Potem spojrzałem na przytłaczający ogrom centralnej komory. - Powiedz mi, dlaczego po śmierci waszego słońca nie poszukaliście planety zdolnej do kolonizacji? - zapytałem. - Nie ma drugiej takiej planety w znanym nam wszechświecie. Mike, czy myślisz, że nie wpadlibyśmy na to, gdyby taka planeta istniała? Aranida jest żywą istotą, tworem unikalnym i niepowtarzalnym. Nasza rasa liczy sobie ponad dwa miliardy lat jeśli mierzyć jej historię ludzką miarą. Przez ten czas zbadaliśmy setki tysięcy systemów gwiezdnych, ale żaden z nich nie nadawał się do kolonizacji dla Drothów. Oczywiście to kropla w morzu istniejących gwiazd, ale nawet my nie jesteśmy w stanie poznać całego wszechświata. To fizycznie niewykonalne. - Zgadzam się - odparłem po dłuższej chwili - Wiesz, miałem nudne życie i właściwie to nie chce mi się wracać na Ziemię, a jeżeli tylko mogę przysłużyć się wielkiej sprawie, to zrobię to. Nieważne co się stanie. Oczy Vothrala rozbłysły jak dwie gwiazdy a tysiące Drothów w jednej chwili przerwały pracę i wydały odgłos, który nie przypominał niczego co dotychczas słyszałem. Był jak dotyk płatków śniegu, jak szum wiatru w koronach drzew, jak śpiew oceanu i odgłos narodzin gwiazd. - Jesteś wielki Mike - odrzekł Vothral - a moi bracia oddają ci cześć. Oni już wiedzą o twojej decyzji i nigdy ci jej nie zapomną. Sethar też nigdy nie zapomni ci tego, jestem o tym przekonany. * * * Od dnia mojej decyzji przestały nawiedzać mnie wizje. Kontakty z Vothralem też stały się mniej częste bo zdawały się go pochłaniać sprawy związane ze zbliżającym się eksperymentem. Nie oznacza to jednak, że się nudziłem. Dookoła było mnóstwo rzeczy tak fascynujących, że zapierały dech w piersiach. Włóczyłem się po wydrążonych korytarzach, które zdawały się nie mieć końca i podziwiałem konstrukcje przerastające najśmielsze ludzkie wyobrażenia. Pewnego dnia stanąłem nad brzegiem upiornego zastygłego jeziora lawy, która jak przypuszczałem wlała się przez strop w dniu kataklizmu. Świadczyła o tym strzaskana skorupa stropu z której zwisały czarne wodospady zakrzepłej magmy. Przy bliższym przyjrzeniu się dziwnym strukturom wypełniającym licznie objetość wielkiej sali dostrzegłem zatopione w skale kształty Drothów, niektóre nadtopione i rozciągnięte na długości wielu metrów. Było tam istne pandemonium stopionych w jedną bryłę tysięcy ciał spojonych ciekłą niegdyś magmą. Gdy chciałem się wycofać zdjęty grozą miejsca, w które nieopatrznie zawędrowałem wpadłem na mojego anioła stróża. Vothral pokręcił głową i rzekł: - Nie powinieneś tu przychodzić, Mike, bo to szczególne miejsce. Nie chodzi o to, że czcimy je w jakiś sposób, ale stąd jest bardzo blisko do powierzchni Aranidy. A panują tam nader nieprzyjazne warunki. Zresztą, skoro już tu jesteśmy, pokażę ci, co znajduje się na powierzchni. W tym celu otoczę cię osłoną podobną do tej w której przeniosłem cię tu z Ziemi. Potem przejdziemy na powierzchnię. Nie odczujesz ani temperatury bliskiej zeru bezwzględnemu ani śmiercionośnego promieniowania Atraktora. Powierzchnia Aranidy okazała się być bardzo nierównomierna. Moim oczom ukazała się bezkresna równina zakrzepłego magmowego oceany najeżona tysiącami skalno- krystalicznych formacji. Tu i ówdzie leżały fragmenty rumoszu i niebieskawo- zielone pozostałości gazowej niegdyś atmosfery. Nie było tu jednak zielonkawego mroku znanego mi z podziemi ale wściekły fiolet promieniujący z zapierającego dech w piersiach tworu zajmującego prawie połowę nieba. Spiralne ramiona dysku akrecyjnego otaczały obszar w którym ginęła materia. Ten potworny wir miał za niespełna dwa lata wchłonąć glob na którym aktualnie stałem tak jak wchłoną dwie poprzednie planety. Patrząc na potęgę Atraktora odczułem zwątpienie, że komukolwiek uda się powstrzymać proces kolapsu, nawet jeśli dysponuje mądrością żyjącej planety. W obsydianowym ciele Vothrala odbijał się obraz upiornego nieba, a jego oczy zyskały fioletową barwę. Patrzył na Źródło, wsłuchiwał się w jego głos. On wiedział, że każda pochłonięta cząstka materii zwiększa jego moc i że może być już za późno aby powstrzymać proces ekspansji. Ale ślepo wierzył w mądrość Sethara. - Wracamy, Mike, bo twoja osłona długo już nie wytrzyma, a i ja czuję, że zamarzam. Gdy wróciliśmy z powrotem w bezpieczne czeluście Aranidy miałem złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia. * * * Nadszedł wielki dzień. Poznałem to po zachowaniu Vothrala, który stanął przede mną dziwnie poruszony i powiedział, że już czas, bo centralna komora jest gotowa. Nie czułem strachu ani wzniosłości chwili. Powędrowaliśmy po prostu do miejsca, gdzie miał rozegrać się spektakl. Zaskoczyło mnie, że poza monstrualną konstrukcją w krypcie nie ma nikogo poza nami. - Gdzie są twoi bracia? - zapytałem - Spodziewałem się publiczności. - Są we właściwych miejscach, Mike. Oni też mają wielką rolę do odegrania. Ich ciała posłużą za tworzywo, z którego odrodzi się Sethar. Wiadomość ta uderzyła mnie jak młot. Stanąłem jak wryty przed Vothralem. Jak zwykle jego oczy nic nie wyrażały. - Ty zimny bydlaku, poświęcisz wszystkich swoich braci, żeby to monstrum mogło się odrodzić?! Nie było mowy o tym, że ktoś inny oprócz mnie ma się poświęcić! - wykrzyczałem w jego czarne, bezdenne oblicze. - Nic nie rozumiesz Mike - odparł jak zwykle spokojnie - to jest dla nich zaszczyt. Trzydzieści tysięcy istnień da początek nowemu życiu i stworzy nadzieję na odrodzenie naszej cywilizacji. Poza tym jeśli by tego nie zrobili to i tak zginą za niespełna dwa ziemskie lata. A z czego ma się odrodzić Sethar, skąd mam wziąć budulec na jego ciało? Mike, tak trzeba, to jedyna droga do celu. - Więc dlaczego ty się nie poświęcisz? Dlaczego oszczędzasz siebie? Czyżbyś się bał?! - Rozumujesz po ludzku Mike i nie mam ci tego za złe. Masz do tego prawo. Ale nigdy nas nie zrozumiesz, nigdy. Ja nie jestem zwykłym Drothem. Tylko ja potrafię zainicjować proces reinkarnacji Sethara bo dysponuję umiejętnościami potrzebnymi do tego. Żaden z moich braci by tego nie dokonał. Oni są jak pszczoły robotnice, ja mam własną świadomość. Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie cała rasa się odrodzi. Zielonkawy mrok pulsował rytmicznie a po ścianach ściekała ciemność. Było przeraźliwie cicho. Czarne cielska generatorów antygrawitacji milczały. Sploty krzemowo-organicznych pomostów jak odnóża monstrualnego pająka wtapiały się w ściany komory. Staliśmy na centralnym cokole gdzie zbiegały się pajęcze macki. W podłożu wydrążony był kształt ludzkiego ciała. Domyślałem się, że mam w nim spocząć. - Zaczynajmy więc - powiedziałem. Vothral błysnął diamentowym spojrzeniem i odszedł w ciemność. Po chwili usłyszałem w umyśle jego szept. - Połóż się w wydrążeniu i zrelaksuj. Zamknij oczy i nie obawiaj się. To co przeżyjesz nie będzie miało nic wspólnego z fizycznym bólem, ale obrazy, które zobaczysz najprawdopodobniej zniszczą twoja psychikę. Chociaż trudno mi to w tej chwili powiedzieć. Nigdy nie robiłem takiej operacji. Gdy położyłem się w idealnie dopasowanym wydrążeniu serce biło mi jak młotem. Zamknąłem oczy i oczekiwałem. Nic się nie działo, aż nagle coś kapnęło mi na czoło. Jakaś gęsta i bardzo ciężka ciecz. Wtedy zaczęło się... Błysnęło zielone światło. Z początku wyglądało jak mały bagienny ognik, potem rozrosło się aż wreszcie eksplodowało w moim umyśle fajerwerkiem zielonego piekła. Poczułem, że nie istnieje nic poza umysłem, który ma stoczyć swoistą walkę z samym sobą. Zobaczyłem zielone oceany nieznanej planety, w których jarzyły się gejzery czerwonego światła. Coś rodziło się pod ich powierzchnią, w spazmach bólu szarpało własne cielsko zmagając się z grawitacją. Przestrzeń gotowała się jak powierzchnia zupy, potworne fale ujemnie naładowanych protonów ścierały się ze sobą w konwulsjach upiornej kreacji. Ściekając potokami anihilującej materii powstawała planeta spowita w czerń kosmicznej nocy. Pożerała zieleń oceanów, wlewała się w pękające kontynenty falami potwornej magmy i zastygała coraz bardziej zakrzywiając przestrzeń wokół siebie. Wreszcie nastąpiło przebicie i kula idealnej czerni wpadła w nieznane sobie kontinuum. Potem nastąpił przeskok i zobaczyłem gorejące słońce-matkę Drothów a daleko Aranidę na tle rozgwieżdżonego kosmosu. Wewnątrz planety patrzyłem oczami gigantycznego Sethara na otwarty portal, w którym ujrzałem wielką flotyllę statków czekającą na orbicie macierzystej planety. Doświadczyłem jego uczuć, gdy wrzucał w portal wielki obelisk czarnej, supergęstej magmy. Gdy materia dotykała powierzchni bramy obraz zmienił się na wściekle białą przestrzeń, która buchnęła potwornym żarem jądra gwiezdnego. W chwilę później planeta płonęła a z nią statki pochłaniane powodzią termojądrowego ognia wystrzelonego z wybuchającego macierzystego słońca. Udaremniona inwazja, cały system planetarny zniszczony, przeciwnik kompletnie zaskoczony, pełne zwycięstwo. Mijały eony, które zdawały się być sekundami, obrazy rozmyły się w chaosie barw, wreszcie wszystko zniknęło. Mój umysł spowiła czerń tak wielka jak przed powstaniem świata... * * * Vothral w milczeniu patrzył na rozgrywający się proces. Jedna kropla tworzywa i czuwanie nad poziomem aktywności centrów LOGE Stromwella, to było jego zadanie. Miliardy przeplatających się nici ciągle zmieniających barwę. Absolutna koncentracja. Centra pracują pełną parą, rozpoczyna się rozruch generatorów antygrawitacji. Czarny koloid wyciśnięty z tysięcy ciał Drothów zaczyna wypełniać pajęcze macki. Miliardy nici tworzą hiper-strukturę umysłu Sethara. Pierwocinę, "zarodek krystalizacji" otaczają złożone "dendryty", z których za chwilę sam Sethar przejmie proces kreacji. Kończy się rola Vothrala, mentalny fundament jest stabilny. Teraz czarna masa wykazująca się zdumiewającą pamięcią kształtu zaczyna wypełniać cokół centralnej komory Aranidy. Po niecałej godzinie gigantyczne cielsko obcego jest niemal gotowe, teraz tylko musi nastąpić zespolenie głównym pniem z umysłem planety. Tak, zamyka się wylot komory, a wielkim jak Empire State Building kanałem zaczyna płynąć jaźń Sethara. Generatory antygrawitacji pracują pełną mocą powstrzymując ogromną masę przed zapadnięciem się w czeluście planety. Pradawny odetchnął głęboko, a jego cielsko zaczęło pulsować i przelewać się pod elastycznym pancerzem w kolorze obsydianu. * * * Minął jakiś czas zanim planetarny umysł przywrócił pierwotny kontakt z władcą Drothów, zanim krwioobieg Aranidy i Sethara stały się jednością. Wtedy przyszedł czas na analizę sytuacji. A ta wyglądała fatalnie. Było już stanowczo za późno na zmianę orbity planety. Za bardzo zbliżyła się do Atraktora, który na dodatek znacznie się rozrósł i rozszerzył strefę wpływów po pochłonięciu Eriusa i Imbriona. Sethar nie dysponował takim zasobem energii aby spróbować odepchnąć Aranidę na bezpieczną odległość. To nie ulegało wątpliwości. Pozostało jedynie nie dopuścić do zetknięcia Źródła i planety. A jedynym sposobem na to było jej kontrolowane unicestwienie zanim wpadnie w oko kosmicznego cyklon