Simak Clifford - Odpowiedzi
Szczegóły |
Tytuł |
Simak Clifford - Odpowiedzi |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Simak Clifford - Odpowiedzi PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Simak Clifford - Odpowiedzi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Simak Clifford - Odpowiedzi - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CLIFORD D. SIMAK
odpowiedzi
I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli.
Ewangelia według św. Jana 8, 32
I Zorientowali się, opuszczając statek. Wystarczyło jedno spojrzenie. Nie
sposób wytłumaczyć, skąd pochodziła ta wiedza i pewność, bo przecież nie
mieli pojęcia, czego szukają. Mimo to byli świadomi, na co trafili. Trójka
z nich stała zapatrzona, a czwarty unosił się i obserwował otoczenie.
Każdemu umysł, serce albo intuicja - mniejsza o nazwę - podpowiadały z
głębokim przekonaniem, że trafili wreszcie na miejsce odpoczynku (być może
jedno z wielu) legendarnego odłamu ludzkiej rasy, który przed wieloma
tysiącami lat zerwał się z łańcucha zwykłej człowieczej egzystencji i
podążył w mrok galaktycznych peryferii. Nie było wiadome, czy uciekli od
przeciętności, może po prostu zrejterowali albo też odlecieli z innych
powodów, których mogły być dziesiątki. Ta kwestia stała się przedmiotem
akademickich dyskusji prowadzących do rozłamów wśród uczonych wyznawców
różnych opcji.
W umysłach obserwującej czwórki nie było jednak cienia wątpliwości, że
mają przed sobą miejsce, którego szukano - w sposób mniej lub bardziej
przypadkowy - przez sto tysięcy lat. I oto jest. Trudno byłoby nazwać je
miastem, choć zapewne miało za nie uchodzić. Jego mieszkańcy żyli tutaj,
uczyli się, pracowali w licznych budynkach wtopionych w pejzaż, nie
drażniących oka ogromem albo lekceważeniem otoczenia, w którym powstały.
Miasto imponowało, ale nie wielkością spiętrzonych wysoko kamiennych
bloków, nie wspaniałością cudu architektury czy też jej
niezniszczalnością. Nie było tu przytłaczających gmachów, a kształty domów
wydawały się całkiem zwyczajne; wiele budynków poszło w ruinę, inne pod
wpływem kaprysów pogody zyskały patynę, upodabniając się do trawy i drzew
na okolicznych wzgórzach.
A jednak cechowała to miejsce swoista wielkość wynikająca z prostoty i
celowości oraz ustalonego sposobu życia. Wystarczył jeden rzut oka, aby
zorientować się, że błędem jest uznanie tych budynków za miasto, była to
bowiem rozległa wieś - w najszerszym znaczeniu tego wyrazu.
Najistotniejszy element stanowiło jednak piętno człowieczeństwa - subtelne
znaki wskazujące, że zaprojektował te budynki ludzki umysł, a wzniosły
ręce człowieka. Nie dało się jednak wskazać konkretnego detalu i
stwierdzić: "Oto wytwór ludzi". Każdy wskazany element mógł być także
dziełem albo osiągnięciem innej rasy. Gdy jednak zostały zebrane w jedną
całość, nie było wątpliwości, że to wioska ludzi.
Istoty rozumne tropiły owo miejsce, szukały klucza będącego zapewne
śladem, który mógłby je doprowadzić do zaginionego odłamu ludzkiej rasy.
Kiedy poszukiwaczy spotkały same niepowodzenia, niektórzy zaczęli wątpić w
jego istnienie, bo podstawę dociekań stanowiła opowieść na poły mityczna,
której źródła wielokrotnie kwestionowano. Niektórzy twierdzili ponadto, że
to bez znaczenia, czy ów brakujący element zostanie odnaleziony, bo
przecież nic istotnego nie może pochodzić od rasy tak pozbawionej
znaczenia jak ludzkość. Kim są ludzie, zapytaliby pewnie, i sami by
odpowiedzieli, uprzedzając inne stwierdzenia. Ich zdaniem to jedynie
wynalazcy, i w dodatku raczej niegodni zaufania. Dodaliby, że ich wytwory
są wspaniałe, ale nie świadczą o prawdziwym rozumie. Podkreśliliby, że
jednak dzięki tej marginalnej inteligencji ludzka rasa została przyjęta do
galaktycznego braterstwa. Malkontenci przypomnieliby również, że od tamtej
pory ludzie nie zrobili żadnych postępów. Nadal są, rzecz jasna,
znakomitymi wynalazcami, ale to obywatele trzeciej kategorii, teraz
całkiem słusznie zepchnięci na peryferie imperium.
Szukano wspomnianego miejsca długo i bezskutecznie. Poszukiwania
wielokrotnie przerywano, bo pojawiały się znacznie ważniejsze sprawy.
Tamta kwestia była jedynie ciekawym fragmentem galaktycznej historii, a
raczej mitem. Program poszukiwań nie zyskał nigdy wysokiej rangi.
I oto osiągnęli wreszcie cel: wioskę u podnóża wyniosłego urwiska, na
którym wylądował statek. Gdyby patrzący zadali sobie pytanie, czemu
wcześniej nikt tu nie trafił, odpowiedź byłaby prosta: jest za dużo
gwiazd, nie można sprawdzić wszystkich.
Zgadza się, pomyślał Pies, spoglądając z ukosa na Człowieka i
zastanawiając się, co sobie tam duma; z nich wszystkich chyba właśnie on
najbardziej przejął się odkryciem.
- Cieszę się, że znaleźliśmy to miejsce - zwrócił się do Człowieka, który
odczuł subtelność tej myśli, bliskość Psa, ogrom jego współczucia oraz
prawdziwe braterstwo.
- Teraz się dowiemy - rzucił Pająk.
Każdy z nich rozumiał, co Pająk chciał przez to powiedzieć: wkrótce będą
wiedzieli, czy ci odszczepieńcy różnią się od reszty ludzkości, czy są
tacy sami jak cała ta wiekowa, nieciekawa rasa.
- Byli mutantami - dodał Globus. - Tak się przynajmniej wydaje.
Człowiek po prostu stał bez słowa, wpatrzony w budynki.
- Gdybyśmy próbowali znaleźć to miejsce, na pewno by się nam nie udało -
stwierdził Pies.
- Nie możemy zostać tu długo. Czasu starczy jedynie na wstępny rekonesans.
Mamy inne zadania. - Pająk był bardzo konkretny. - Najważniejsze, że
potwierdziliśmy istnienie osiedla i znamy jego położenie. Przyślą
specjalistów.
- Trafiliśmy na nie przypadkiem - wtrącił nieco zdziwiony Człowiek i
zamilkł, gdy Pająk wydał dźwięk przypominający chichot.
- Pusto tu - oznajmił Globus. - Znowu uciekli.
- Może są w fazie schyłkowej - dodał Pająk. - Zapewne tłoczą się w jakiejś
dziurze, zastanawiając się, o co chodzi, przytłoczeni brzemieniem legend i
dziwacznych przesądów.
- Nie sądzę - rzucił Pies.
- Nie możemy zwlekać - przypomniał znowu Pająk.
- Powinniśmy odlecieć natychmiast -zgodził się z nim Globus. - Mamy inną
misję, nie do nas należy szukanie tego miejsca, a zatem jakakolwiek zwłoka
jest niepotrzebna.
- Skoro je znaleźliśmy, hańbą byłoby po prostu odlecieć - zaprotestował
Pies.
- Rozejrzyjmy się w takim razie - zdecydował Pająk. - Trzeba wysłać roboty
i pojazd terenowy.
- Jeśli nie macie nic przeciwko temu - odezwał się Człowiek - chyba się
przejdę. Ruszajcie swoją drogą, a ja zejdę tam, żeby się rozejrzeć.
- Pójdę z tobą - zaproponował Pies.
- Dzięki, ale nie ma takiej potrzeby.
Pozwolili Człowiekowi odejść. We trzech zostali na szczycie i patrzyli,
jak schodzi po zboczu ku milczącym budowlom, a potem uruchomili roboty.
*
Wrócili o zachodzie. Człowiek już czekał i przykucnął na szczycie
zapatrzony w wioskę. Nie zapytał, co odkryli. Można by pomyśleć, że wie,
choć to mało prawdopodobne, aby samodzielnie znalazł odpowiedź podczas
zwykłego spaceru.
- To dziwne - zaczął życzliwie Pies. - Brak śladów rozwiniętej
cywilizacji; żadnych osobliwości. Właściwie należałoby uznać, że cofnęli
się w rozwoju. Nie ma wielkich maszyn ani śladu wspaniałych mechanizmów.
- Są tylko drobne wynalazki służące wygodzie i ułatwiające życie -
powiedział Człowiek. - Innych nie dostrzegłem.
- Nie ma nic więcej - stwierdził kategorycznie Pająk.
- Brak ludzi - dodał Globus. - Żadnych śladów ich obecności. Nie ma istot
rozumnych.
- Specjaliści zapewne coś znajdą, kiedy się tu zjawią. -Pies chciał
pocieszyć Człowieka.
- Wątpię - rzucił Pająk.
Wpatrzony w osadę Człowiek odwrócił głowę i popatrzył na trzech kolegów.
Pies oczywiście żałował, że tak mało obiektów tu odkryli, a ich znalezisko
ma znikomą wartość. Jego nastawienie wynikało z tkwiącej głęboko pamięci
gatunkowej, z poczucia lojalności. Dawne związki z rodzajem ludzkim
zanikły przed tysiącami lat, ale pozostał spadek, odwieczne dziedzictwo
współodczuwania - z ludźmi i dla ludzi, którzy wobec jego antenatów
postępowali z takim zrozumieniem.
Pająk był niemal zadowolony z niepowodzenia. Ucieszył się, że nie trafił
na ślady wielkości, a ostatnie znamię próżności zachowane przez ludzkość
zostanie usunięte raz na zawsze. Ich rasa znów powraca na szary koniec i
nadal będzie patrzeć ukradkiem na tryumf pająków oraz innych stworzeń.
Globusowi rzecz ta była obojętna. Unosił się na wysokości głów Pająka i
Psa. Nie przejmował się, czy ludzkość ma powody do dumy, czy też powinna
spokornieć. Nic się dla niego nie liczyło poza urzeczywistnianiem
określonych planów, osiąganiem pewnych celów oraz wymiernymi sukcesami.
Już spisał na straty tę osadę; już wymazał historię ludzkich mutantów jako
element, który mógłby tak czy inaczej opóźnić postęp.
- Chyba zostanę tu na jakiś czas, jeśli nie macie nic przeciwko temu -
powiedział Człowiek.
- Ależ skąd! - mruknął Globus.
- Zrobi się ciemno - przypomniał Pająk.
- Będą gwiazdy. - Człowiek wzruszył ramionami. - Może pojawi się księżyc.
- Wkrótce odlecimy. Przyjdę, żeby cię uprzedzić, kiedy będziemy się
zbierać - obiecał Pies.
*
Gwiazdy pojawiły się, rzecz jasna. Zabłysły, kiedy słoneczna zorza
rozjaśniała jeszcze zachodnią stronę. Najpierw mrugało tylko kilka
jaśniejszych, potem ich przybywało, aż wreszcie na całym niebie zaroiło
się od nieznanych gwiazdozbiorów. Księżyc nie wzeszedł. Jeśli nawet
istniał jakiś, tej nocy się nie pokazał.
Na urwistym szczycie zrobiło się chłodno, więc Człowiek zebrał trochę
leżących wokół patyków. Znalazł też odłamane gałęzie, wyschnięte zarośla,
a także drewno, najwyraźniej kiedyś czyszczone i obrabiane. Rozpalił
ognisko. Było niewielkie, ale jasno lśniło w ciemnościach, więc skulił się
przy nim, bardziej z potrzeby bliskości niż dla ciepła.
Siedział przy ogniu wpatrzony w leżącą na dole osadę i powtarzał sobie, że
coś jest nie tak. Wielkość ludzkiej rasy nie mogła przeminąć całkiem bez
śladu. Był samotny, całkiem samotny, a ściskające za gardło poczucie
opuszczenia było głębsze niż wrażenie obcości na innej planecie, na
chłodnym i urwistym szczycie, pod nieznanymi gwiazdami. Czuł się podle z
powodu nadziei jaśniejącej dotąd tak pięknie, z powodu obietnicy, która
niczym pył z porannym wiatrem rozwiała się w nicość, z powodu rasy
skarlałej gdzieś na peryferiach imperium w trakcie pogoni za gadżetami i
wynalazkami.
Imperium nie było domeną ludzkości, lecz władztwem globusów i pająków.
Oraz psów. A także rozmaitych istot trudnych do opisania.
Ale ludzkość to nie tylko wynalazki i gadżety. Miała swoje przeznaczenie,
a tamte błahostki powstawały tylko dla zabicia czasu, nim los się ujawni i
dopełni. W walce o przetrwanie wynalazki są pożyteczne, ale nie mogą dać
odpowiedzi ani stanowić generalnego podsumowania lub końcowego przesłania
ludzkich istot.
Zjawił się Pies i przystanął obok niego bez słowa. Po prostu stał tam i
patrzył wraz z Człowiekiem na milczącą osadę, w której cisza panowała od
wielu lat. Blask płomieni oświetlał sierść pięknego stworzenia
zachowującego wciąż ślady dawnej dzikości.
W końcu Pies przerwał milczenie, które zaległo nad tym światem i zdawało
się istotną jego właściwością:
- Przyjemny ten ogień. Rzadko go palę.
- Ogień był na początku - powiedział Człowiek. - To pierwszy krok w górę.
Ogień to mój znak.
- Ja również posiadam własne znaki - rzekł z powagą Pies. - Nawet Pająk ma
własne symbole. Natomiast brakuje ich Globusowi.
- Żal mi go - wyznał Człowiek.
- Nie pozwól, żeby pognębiła cię litość. Globusowi ciebie żal. Lituje się
nad nami wszystkimi. Tylko dla samego Globusa nie ma współczucia.
- Kiedyś moi ziomkowie również się tak litowali. Ale to już przeszłość.
- Pora iść - oznajmił Pies. - Wiem, że wolałbyś zostać...
- Zostaję - przerwał Człowiek.
- Nie możesz - skarcił go Pies.
- Zostaję. Jestem tylko Człowiekiem, beze mnie też dacie sobie radę.
- Domyślałem się, że zechcesz tu pozostać. Mam przynieść twoje rzeczy?
- Bądź tak dobry. Wolałbym tam nie wracać.
- Glob będzie wściekły.
- Wiem.
- Zostaniesz zdegradowany - ostrzegł Pies. - Dużo czasu minie, zanim
pozwolą ci wyruszyć na prawdziwą ekspedycję.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Pająk będzie powtarzać, że wszyscy ludzie to wariaci. Znajdzie słowa
brzmiące jak obelga.
- Mniejsza z tym. Chyba wcale mi to nie przeszkadza.
- W takim razie zgoda. Idę po twoje rzeczy. Przyniosę kilka książek,
ubrania i twoją walizeczkę.
- I żywność - dodał Człowiek.
- Oczywiście - oznajmił Pies. - Nie zapomniałbym o jedzeniu.
Gdy statek odleciał, Człowiek rozpakował przyniesione mu przez Psa
zawiniątko i zorientował się, że oprócz ludzkiego pokarmu Pies zostawił mu
również trochę własnego.
II Ludzie z osady wiedli życie wygodne i proste. Wiele przedmiotów
ułatwiających codzienną egzystencję zostało zniszczonych, a wszystkie od
dawna nie działały, ale bez trudu można się było zorientować, jakie
przeznaczenie miał każdy z tych wynalazków.
Mieszkańców cechowało umiłowanie piękna, skoro widziało się jeszcze
pozostałości ich ogrodów; tu i ówdzie zachował się kwiat albo kwitnący
krzew, dawniej starannie pielęgnowany dla swej barwy i uroku. Te cuda
zostały jednak zapomniane i utraciły majestat celowości, a ich obecne
piękno miało w sobie słodycz o gorzkim posmaku i stopniowo zanikało.
Tutejsi ludzie byli piśmienni, bo na półkach stały rzędy książek, ale
wystarczyło ich dotknąć, a rozpadały się w proch, więc trzeba było
zgadywać, jakie tajemne słowa zawierają.
Niektóre budowle wyglądały jak teatry, a ich ogromne widownie mogły
pomieścić miejscową ludność zebraną dla wysłuchania mądrego wykładu albo
debaty na istotny niegdyś temat.
Nadal wyczuwało się spokój i wytchnienie, ład i szczęście, które tu
dawniej panowały.
Brakowało oznak wielkości. Żadnych potężnych maszyn ani warsztatów, gdzie
by je wytwarzano. Żadnych urządzeń startowych ani innych śladów, że
mieszkańcy osady śnili o wyprawach do gwiazd, choć dysponowali odpowiednią
wiedzą, bo ich przodkowie dawno temu przybyli z przestrzeni kosmicznej.
Nie było jakichkolwiek fortyfikacji ani dróg umożliwiających wyprawy ku
innym obszarom planety.
Podczas wędrówki ulicami osady wyczuwało się spokój, ale był to spokój
niepewny jak podczas spaceru po cienkiej linie; całym sercem chciałoby się
w nim zanurzyć, ale nie pozwalał na to lęk przed możliwym rozwojem
wypadków.
Człowiek sypiał w domach uprzątniętych z kurzu i gruzu, a dla towarzystwa
rozpalał ogienek. Przed snem siadywał na kruszejącym chodniku albo
popękanej ławce i patrzył w gwiazdy, rozmyślając o szczęśliwych ludziach,
dla których niegdyś układały się one w znajome gwiazdozbiory. Chodził
krętymi ulicami, które stały się węższe niż dawniej, i szukał klucza;
tropił go jednak niezbyt skwapliwie, bo coś mu podpowiadało, że nie
powinien się spieszyć ani denerwować, skoro nie ma takiej potrzeby.
Tutaj została niegdyś złożona nadzieja ludzkiej rasy - jej zmutowanego
odłamu górującego nad pierwotną ludzkością. Tu czaiła się szansa na
wielkość... która nie zaistniała. Czuło się spokój i wygodę, rozum i
wytchnienie, lecz nic innego nie rzucało się w oczy.
Z pewnością jednak było coś więcej: jakaś nauka, przesłanie, cel. Człowiek
powtarzał sobie raz po raz, że to się nie może tak skończyć - murem albo
ślepą uliczką.
Piątego dnia w środku osady natknął się na budynek nieco bardziej ozdobny
i solidniej wzniesiony, choć z czystym sumieniem można powiedzieć, że
wszystkie były dostatecznie mocne. Brakowało tam okien, jedyne drzwi były
zaryglowane, a Człowiek zdał sobie sprawę, że znalazł klucz, którego
poszukiwał.
Przez trzy dni daremnie usiłował włamać się do środka. Czwartego dnia dał
za wygraną i opuścił osadę, idąc ku wzgórzom i rozglądając się za
podpowiedzią albo wskazówką, która umożliwiłaby mu wejście do budynku.
Szedł wśród pagórków, jak inni spacerują po gabinecie, kiedy brakuje słów,
albo wychodzą do ogrodu, żeby rozjaśniło się im w głowach.
Wtedy znalazł ludzi.
Najpierw zobaczył dym nad jedną z kotlin schodzących ku dolinie rzeki,
lśniącej srebrzystą wstążką wśród zielonej trawy pastwiska.
Szedł ostrożnie, żeby nie dać się zaskoczyć, lecz co osobliwe, nie
odczuwał najmniejszej obawy; coś takiego było na owej planecie, w łagodnej
krzywiźnie jej nieba, śpiewie ptaka, wietrze wiejącym ku zachodowi, co
podpowiadało wędrowcowi, że nie ma się czego bać.
Potem ujrzał dom w cieniu potężnych drzew. Zobaczył sad i gałęzie schylone
pod ciężarem owoców, usłyszał myśli rozmawiających ludzi.
Szedł po zboczu w stronę domu - powoli, bo nagle uświadomił sobie, że nie
ma potrzeby się spieszyć. Tak samo niespodziewanie wydało mu się, że wraca
do domu. Wyjątkowo dziwne odczucie, jeśli wziąć pod uwagę, że nie widział
nigdy domu podobnego tamtemu.
Zobaczyli go, kiedy maszerował przez sad, ale nie wstali, żeby wyjść mu
naprzeciw, jakby traktowali go jak znajomego i oczekiwali tych odwiedzin.
Była tam starsza pani z włosami białymi jak śnieg, w sukni skromnej i
schludnej, z kołnierzykiem zasłaniającym szyję, żeby ukryć znaki czasu
widoczne na ludzkim ciele. Ale piękna twarz emanowała spokojną urodą ludzi
wiekowych, kołyszących się w bujanych fotelach, którzy wiedzą, że ich czas
dobiega kresu, a życie się wypełniło i było dobre.
Obok kobiety siedział mężczyzna w średnim wieku, może nieco starszy. Jego
twarz i szyja były tak spalone słońcem, że niemal czarne; dłonie pokryte
odciskami i poznaczone starymi bliznami mocno zniekształciła ciężka praca.
Mimo to na jego twarzy malowała się pogoda ducha stanowiąca niepełne
odzwierciedlenie spokoju staruszki - niepełne, ponieważ brakowało pewności
i głębi, którą przynosi wytchnienie podeszłego wieku.
Była też z nimi młoda dziewczyna. Człowiek i w niej odczuł wewnętrzną
ciszę. Popatrzyła na niego chłodnymi, szarymi oczyma; gdy spojrzał na
łagodny owal jej twarzy, pomyślał, że jest znacznie młodsza, niż mu się w
pierwszej chwili wydawało.
Zatrzymał się przy bramie, a mężczyzna wstał i podszedł do niego.
- Witaj, przybyszu - powiedział. - Słyszeliśmy cię, odkąd wszedłeś do
sadu.
- Byłem w osadzie - odparł Człowiek. - Wybrałem się na spacer.
- Pochodzisz z zewnątrz?
- Tak. Pochodzę z zewnątrz. Nazywam się David Grahame.
- Wejdź, Davidzie. - Mężczyzna otworzył bramę. - Chodź i odpocznij z nami.
Mamy jedzenie i wolne łóżko.
Poprowadził go ścieżką przez ogród do ławki, gdzie siedziała starsza pani.
- Nazywam się Jed - przedstawił się. - Oto moja matka imieniem Mary, a to
córka Alice.
- W końcu nas odwiedziłeś, młody człowieku - zwróciła się do Davida
staruszka. Drobną dłonią poklepała ławkę. - Usiądź obok mnie,
porozmawiajmy chwilę. Jed ma swoje obowiązki, Alice przygotuje kolację.
Jestem stara i leniwa, więc tylko siedzę i gadam. - Kiedy mówiła, oczy jej
pojaśniały, lecz nadal emanowały spokojem. - Wiedzieliśmy, że pewnego dnia
nadejdziesz. Spodziewaliśmy się, że ktoś przybędzie. To oczywiste, że ci z
zewnątrz szukają zmutowanych kuzynów.
- Znaleźliśmy was przypadkiem - powiedział David.
- Jest was kilku?
- Inni odlecieli; nie są ludźmi i nic im do tego.
- Ale ty zostałeś. Uznałeś, że dokonasz wielkich odkryć i poznasz
niezwykłe tajemnice.
- Zostałem, ponieważ musiałem zostać.
- A tajemnice? A chwała i moc?
- Raczej się nad tym nie zastanawiałem. - David pokręcił głową. - Ale
chyba coś w tym jest. Takie się odnosi wrażenie, idąc przez osadę i
spoglądając na domy; można wyczuć jakąś prawdę.
- Prawdę... - powtórzyła starsza pani. - Owszem, poznaliśmy Prawdę...
Tak wymówiła to słowo, że należałoby je pisać wielką literą.
Popatrzył na nią, a z jego oczu wyczytała milczące, nieukrywane pytanie
nurtujące umysł.
- Nie - zapewniła go - to nie kult. Tylko Prawda. Całkiem prosta i
zwyczajna Prawda.
Niemal jej uwierzył, bo mówiła ze spokojną pewnością, z głębokim i
ugruntowanym przekonaniem.
- Jaka prawda? - zapytał.
- Cóż, Prawda - odparła starsza pani. - Tylko Prawda.
III Z pewnością nie chodziło jedynie o prostą prawdę, która nie miała
związku z urządzeniami, niezależną od potęgi i chwały. Niewątpliwie to
wewnętrzna prawda: rozumowa, duchowa, psychologiczna o głębokim i trwałym
znaczeniu, za którą ludzie postępują przez lata i doszukują się jej także
w światach własnego pomysłu, stwarzanych przez nich samych.
Człowiek leżał na łóżku pod niskim dachem, wsłuchany w odgłos nocnego
wiatru grającego sobie kołysankę na dachówkach i pędach bluszczu. W domu
panowała cisza i świat zamilkł - z wyjątkiem śpiewającego wiatru. Planeta
ucichła, a David Grahame leżał na posłaniu i wyobrażał sobie, jak
Galaktyka stopniowo milknie pod wpływem czarów i zaklęć ludzkiej rasy,
którą odnalazł.
To prawda niewątpliwie potężna. Musi być wspaniała, angażować wyobraźnię,
odpowiadać na wszelkie pytania, jeżeli spowodowała taki regres,
oddzielając ich od reszty Galaktyki i skłaniając do sielskiego, prawdziwie
spokojnego życia w tej obcej dolinie; za jej sprawą uprawiali ziemię, aby
się wyżywić, i wycinali drzewa na opał; dzięki niej zadowalali się tym, co
mieli, a mieli niewiele.
Skoro poprzestawali na małym, z pewnością zyskali coś więcej: jakąś
nieznaną innym głęboką pewność, głęboką wiedzę tłumaczącą sens życia,
istotę rzeczy i podstawę ich egzystencji.
Leżąc na łóżku otulił się staranniej kołdrą i z wewnętrznej radości
zacisnął wokół siebie ramiona.
Ludzkość została zepchnięta w kąt Galaktyki, gdzie tworzyła swoje
nieodzowne gadżety i wynalazki - tolerowana jedynie przez wzgląd na swoje
wytwory, a także dlatego, że inne rasy nie miały pojęcia, co jeszcze
wymyśli. Znosiły jej obecność i rzucały ochłapy wystarczające jako dowód
życzliwości; rzadko jednak okazywały uszanowanie.
Teraz ludzkość zyskała nareszcie dorobek zapewniający jej godność i
poważanie w Galaktyce, bo prawda zasługuje na szacunek.
Spokój ogarniał Człowieka, który się nie poddawał i walczył z nim, by
dalej myśleć i rozważać. Początkowo wydało mu się, że to jest właśnie
prawda zmutowanej rasy, lecz odrzucił taki pogląd...
W końcu kołysanka wiatru, spokój oraz cielesne znużenie zwyciężyły.
Zasnął. Ostatnią jego myślą było: Muszę ich zapytać. Muszę się dowiedzieć.
Minęło jednak wiele dni, nim zadał pytanie, bo wyczuwał, że go obserwują;
wiedział, że zastanawiają się, czy można powierzyć mu Prawdę, czy okaże
się jej godny.
Chciał być z nimi, lecz przez grzeczność oznajmił, że musi odejść i słabo
protestował, kiedy oznajmili, że powinien zostać. Taki był chyba rytuał
ludzkości, którego należało przestrzegać, ale wszyscy z zadowoleniem
przyjęli, że mają go już za sobą.
Pracował w polu z Jedem i poznał sąsiadów mieszkających po obu stronach
doliny; wieczorami siedział i gawędził z nim oraz jego matką i córką, a
także z sąsiadami wpadającymi na słówko.
Spodziewał się, że będą go wypytywać, ale tak się nie stało, zupełnie
jakby nie byli zainteresowani, jakby do tego stopnia pokochali
zamieszkiwaną dolinę, że przestali myśleć o pełnej życia Galaktyce,
opuszczonej przez protoplastów szukających na tej planecie losu lepszego
niż zwykłe przeznaczenie ludzkości.
Człowiek również nie zadawał pytań; czuł się obserwowany i był w strachu,
że pytaniami zniechęci ich do siebie, ujawniając swoją obcość.
Nie był jednak obcy. Po kilku dniach już wiedział, że może stać się jednym
z nich i dokładał starań, aby to urzeczywistnić; przesiadywał godzinami,
omawiając nowiny krążące po dolinie, a wszystkie były przyjemne. Wiele się
dowiedział, a mianowicie że istnieją też inne kotliny zamieszkane przez
ludzi, że nikt się tu zbytnio nie przejmował porzuconą osadą, że nie mają
ambicji ani nadziei wykraczających poza ramy codziennego życia, że wszyscy
są zadowoleni.
Sam także czuł się usatysfakcjonowany różowiejącą szarością poranków,
uczciwą pracą, dumą z rosnących upraw. Mimo zadowolenia miał także
poczucie zawodu, bo nadal ciążył na nim obowiązek poznania Prawdy, którą
tamci już odkryli. Powinien ją ujawnić oczekującej Galaktyce. Wkrótce
przyleci statek z misją opisania i zbadania osady; przed jego przybyciem
trzeba poznać odpowiedź. Kiedy przybysze wylądują, będzie czekał na
urwisku ponad osadą i powie im, co odkrył.
- Zostaniesz z nami? - spytał Jed pewnego dnia.
David pokręcił głową.
- Muszę wrócić, Jed. Wolałbym pozostać, ale trzeba odejść.
- Chcesz Prawdy? Czy tak?
- Jeśli zechcecie mi ją przekazać.
- Możesz ją poznać, skoro tego pragniesz - oznajmił Jed.
Tego wieczoru poprosił córkę:
- Alice, naucz Davida czytać nasze pismo. Już czas, żeby się dowiedział.
IV Specjalny posłaniec od strażnika zamieszkałego pięć dolin dalej
przyniósł klucz; Jed trzymał go teraz w dłoni i wsuwał do zamka w drzwiach
budowli stojącej pośrodku starej, cichej, z dawna opustoszałej osady.
- Otwieramy te drzwi po raz pierwszy - powiedział - jeśli nie liczyć
rytualnego czytania. Co sto lat uchylają się, a Prawda jest odczytywana,
żeby poznali ją współcześni. - Obrócił klucz w zamku i David usłyszał
trzask wewnętrznych zapadek. - Dzięki temu uznajemy Prawdę za fakt; nie
obracamy jej w mit.
Zamyślił się i po chwili dodał:
- Sprawa jest zbyt ważna, żeby ją mitologizować. - Nacisnął klamkę i drzwi
uchyliły się na parę centymetrów. - Wspomniałem o rytualnym czytaniu, ale
to chyba niewłaściwe sformułowanie, ponieważ nie ma właściwie żadnego
rytuału. Wybiera się trzy osoby, które przychodzą określonego dnia, każda
odczytuje Prawdę, a ci troje są potem jej żyjącym świadectwem. Żadnych
ceremonii, wszystko odbywa się tak jak teraz.
- Zacnie z waszej strony, że robicie to dla mnie. - David uśmiechnął się.
- To samo uczynilibyśmy dla każdego z naszych, który zwątpiłby w Prawdę.
Jesteśmy bardzo prostymi ludźmi, nie wierzymy w sens barier i zakazów. Po
prostu żyjemy. Za chwilkę zrozumiesz, skąd cała nasza prostota.
Jed otworzył szeroko drzwi i odsunął się, puszczając przodem Davida. W
dużym, niepodzielonym pomieszczeniu panował ład i porządek. Zebrała się
tam jedynie odrobina kurzu.
Połowę wnętrza, do trzech czwartych jego wysokości, zajmowało urządzenie
lśniące w przyćmionym świetle, które padało od strony dachu.
- Oto nasza machina - powiedział Jed.
No i proszę, kolejny wynalazek. Jeszcze jeden, zapewne sprytniejszy i
efektowniejszy, ale też będący wytworem wynalazczej ludzkości.
- Na pewno zastanawiałeś się, dlaczego brak u nas maszyn. Odpowiedź jest
prosta: mamy tylko jedną, właśnie tę.
- Tylko jedna maszyna!
- Jest odpowiednia - wyjaśnił Jed. - Rozumuje. Starczy za wszelkie
skomplikowane urządzenia.
- Chcesz powiedzieć, że udziela odpowiedzi?
- Kiedyś do tego służyła. Przypuszczam, że nadal mogłaby to robić, gdyby
ktoś z nas wiedział, jak się nią posługiwać. Zresztą nie ma już potrzeby
stawiania pytań.
- Jest wiarygodna? To znaczy skąd pewność, że mówi prawdę?
- Mój synu, nasi antenaci poświęcili tysiące lat, aby się upewnić, że ich
urządzenie jest prawdomówne. Nie mieli innych zajęć. Takie było życiowe
zadanie doświadczonych konstruktorów, lecz także całej naszej rasy. Kiedy
nabrali pewności, że machina zyskała wiedzę i będzie mówić prawdę, gdy
przekonali się, że wszelki błąd w rozumowaniu jest wykluczony, zadali jej
dwa pytania.
- Dwa pytania?
- Dwa pytania - potwierdził Jed. - Wtedy poznali Prawdę.
- Jak ona brzmi?
- Prawdę możesz sam przeczytać. Jest taka sama jak przed wiekami.
Jed zaprowadził Davida do stołu znajdującego się obok jednego z paneli
kontrolnych ogromnej maszyny. Spoczywały na nim, jedna obok drugiej, dwie
taśmy powleczone przezroczystą substancją konserwującą
- Pierwsze pytanie brzmiało: jakie jest przeznaczenie wszechświata?
Przeczytaj teraz górny tekst - polecił Jed.
David pochylił się nad stołem. Odpowiedź zapisana na taśmie brzmiała:
Wszechświat nie ma przeznaczenia. Wszechświat się tylko przytrafił.
- A teraz drugie pytanie... -Jed nie musiał kończyć, bo pytanie wynikało
ze słów na drugiej taśmie: Życie nie ma znaczenia. Życie jest przypadkowe.
- Oto Prawda, którą odkryliśmy. Dlatego jesteśmy prostymi ludźmi.
David podniósł wzrok i zdumionymi oczyma popatrzył na Jeda, potomka
zmutowanej rasy, która miała dać potęgę i chwałę, szacunek i godność
ludziom pochłoniętym wymyślaniem drobnych wynalazków.
- Przykro mi, synu. To wszystko, co mamy.
Wyszli z budynku, Jed zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni.
- Wkrótce zjawią się wysłannicy, którym polecono zbadać osadę - powiedział
Jed. - Domyślam się, że będziesz na nich czekać.
David pokręcił głową i odparł:
- Wracajmy do domu.
Przełożyła Iwona Żółtowska
CLIFFORD DONALD SIMAK
Urodził się 3 sierpnia 1904 r., zmarł 25 kwietnia 1988 r. Należał do
ścisłej czołówki amerykańskich twórców SF dwudziestego wieku, był
dziennikarzem i popularyzatorem nauki. W latach 1924-1976 pracował jako
reporter, redaktor działu nowości, redaktor działu naukowego (przez
ostatnich 36 lat w "Minneapolis Star" i "Tribune"). Laureat kilkunastu
prestiżowych nagród przyznawanych w dziedzinie SF. Najlepszy okres jego
twórczości to lata 1940-1970. W tym czasie powstał tworzący swoistą
"historię przyszłości" słynny cykl "Miasto" (1952, rozsz. 1981), za który
Simak otrzymał International Fantasy Award. Wszystkie liczące się powieści
Simaka wydano po polsku, podobnie jak wiele opowiadań. W "F" 5-7/84
drukowaliśmy powieść "Czas jest najprostszą rzeczą" (1961), a w "NF"
10/2001 ukazało się opowiadanie "Ustrojstwo" wraz ze szczegółową notką o
autorze.
"Odpowiedzi" to credo autora. Pierwodruk pt. "And the Truth Shall Make You
Free" ukaza3 sie w "Future Science Fiction" z marca 1953 r. Opowiadanie
znalazło się później w kilku antologiach, weszło w skład dwóch autorskich
zbiorów Simaka ("Strangers in the Universe", 1956; "The Creator and Other
Stories", 1993). Ma też swoją polską historię. Było już dwukrotnie
tłumaczone; pierwszy przekład włączono do specjalnego numeru-antologii SF
nowojorskiego kwartalnika "Tematy" (jesień-zima 1967, przedruk w klubówce
z cyklu "Wizje dla ubogich"), a drugi, anonimowy, opublikował magazyn
"Ameryka" w numerze 11/12 z 1973 r.
MSN