Simak Clifford - Odpowiedzi

Szczegóły
Tytuł Simak Clifford - Odpowiedzi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Simak Clifford - Odpowiedzi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Simak Clifford - Odpowiedzi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Simak Clifford - Odpowiedzi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CLIFORD D. SIMAK odpowiedzi I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli. Ewangelia według św. Jana 8, 32 I Zorientowali się, opuszczając statek. Wystarczyło jedno spojrzenie. Nie sposób wytłumaczyć, skąd pochodziła ta wiedza i pewność, bo przecież nie mieli pojęcia, czego szukają. Mimo to byli świadomi, na co trafili. Trójka z nich stała zapatrzona, a czwarty unosił się i obserwował otoczenie. Każdemu umysł, serce albo intuicja - mniejsza o nazwę - podpowiadały z głębokim przekonaniem, że trafili wreszcie na miejsce odpoczynku (być może jedno z wielu) legendarnego odłamu ludzkiej rasy, który przed wieloma tysiącami lat zerwał się z łańcucha zwykłej człowieczej egzystencji i podążył w mrok galaktycznych peryferii. Nie było wiadome, czy uciekli od przeciętności, może po prostu zrejterowali albo też odlecieli z innych powodów, których mogły być dziesiątki. Ta kwestia stała się przedmiotem akademickich dyskusji prowadzących do rozłamów wśród uczonych wyznawców różnych opcji. W umysłach obserwującej czwórki nie było jednak cienia wątpliwości, że mają przed sobą miejsce, którego szukano - w sposób mniej lub bardziej przypadkowy - przez sto tysięcy lat. I oto jest. Trudno byłoby nazwać je miastem, choć zapewne miało za nie uchodzić. Jego mieszkańcy żyli tutaj, uczyli się, pracowali w licznych budynkach wtopionych w pejzaż, nie drażniących oka ogromem albo lekceważeniem otoczenia, w którym powstały. Miasto imponowało, ale nie wielkością spiętrzonych wysoko kamiennych bloków, nie wspaniałością cudu architektury czy też jej niezniszczalnością. Nie było tu przytłaczających gmachów, a kształty domów wydawały się całkiem zwyczajne; wiele budynków poszło w ruinę, inne pod wpływem kaprysów pogody zyskały patynę, upodabniając się do trawy i drzew na okolicznych wzgórzach. A jednak cechowała to miejsce swoista wielkość wynikająca z prostoty i celowości oraz ustalonego sposobu życia. Wystarczył jeden rzut oka, aby zorientować się, że błędem jest uznanie tych budynków za miasto, była to bowiem rozległa wieś - w najszerszym znaczeniu tego wyrazu. Najistotniejszy element stanowiło jednak piętno człowieczeństwa - subtelne znaki wskazujące, że zaprojektował te budynki ludzki umysł, a wzniosły ręce człowieka. Nie dało się jednak wskazać konkretnego detalu i stwierdzić: "Oto wytwór ludzi". Każdy wskazany element mógł być także dziełem albo osiągnięciem innej rasy. Gdy jednak zostały zebrane w jedną całość, nie było wątpliwości, że to wioska ludzi. Istoty rozumne tropiły owo miejsce, szukały klucza będącego zapewne śladem, który mógłby je doprowadzić do zaginionego odłamu ludzkiej rasy. Kiedy poszukiwaczy spotkały same niepowodzenia, niektórzy zaczęli wątpić w jego istnienie, bo podstawę dociekań stanowiła opowieść na poły mityczna, której źródła wielokrotnie kwestionowano. Niektórzy twierdzili ponadto, że to bez znaczenia, czy ów brakujący element zostanie odnaleziony, bo przecież nic istotnego nie może pochodzić od rasy tak pozbawionej znaczenia jak ludzkość. Kim są ludzie, zapytaliby pewnie, i sami by odpowiedzieli, uprzedzając inne stwierdzenia. Ich zdaniem to jedynie wynalazcy, i w dodatku raczej niegodni zaufania. Dodaliby, że ich wytwory są wspaniałe, ale nie świadczą o prawdziwym rozumie. Podkreśliliby, że jednak dzięki tej marginalnej inteligencji ludzka rasa została przyjęta do galaktycznego braterstwa. Malkontenci przypomnieliby również, że od tamtej pory ludzie nie zrobili żadnych postępów. Nadal są, rzecz jasna, znakomitymi wynalazcami, ale to obywatele trzeciej kategorii, teraz całkiem słusznie zepchnięci na peryferie imperium. Szukano wspomnianego miejsca długo i bezskutecznie. Poszukiwania wielokrotnie przerywano, bo pojawiały się znacznie ważniejsze sprawy. Tamta kwestia była jedynie ciekawym fragmentem galaktycznej historii, a raczej mitem. Program poszukiwań nie zyskał nigdy wysokiej rangi. I oto osiągnęli wreszcie cel: wioskę u podnóża wyniosłego urwiska, na którym wylądował statek. Gdyby patrzący zadali sobie pytanie, czemu wcześniej nikt tu nie trafił, odpowiedź byłaby prosta: jest za dużo gwiazd, nie można sprawdzić wszystkich. Zgadza się, pomyślał Pies, spoglądając z ukosa na Człowieka i zastanawiając się, co sobie tam duma; z nich wszystkich chyba właśnie on najbardziej przejął się odkryciem. - Cieszę się, że znaleźliśmy to miejsce - zwrócił się do Człowieka, który odczuł subtelność tej myśli, bliskość Psa, ogrom jego współczucia oraz prawdziwe braterstwo. - Teraz się dowiemy - rzucił Pająk. Każdy z nich rozumiał, co Pająk chciał przez to powiedzieć: wkrótce będą wiedzieli, czy ci odszczepieńcy różnią się od reszty ludzkości, czy są tacy sami jak cała ta wiekowa, nieciekawa rasa. - Byli mutantami - dodał Globus. - Tak się przynajmniej wydaje. Człowiek po prostu stał bez słowa, wpatrzony w budynki. - Gdybyśmy próbowali znaleźć to miejsce, na pewno by się nam nie udało - stwierdził Pies. - Nie możemy zostać tu długo. Czasu starczy jedynie na wstępny rekonesans. Mamy inne zadania. - Pająk był bardzo konkretny. - Najważniejsze, że potwierdziliśmy istnienie osiedla i znamy jego położenie. Przyślą specjalistów. - Trafiliśmy na nie przypadkiem - wtrącił nieco zdziwiony Człowiek i zamilkł, gdy Pająk wydał dźwięk przypominający chichot. - Pusto tu - oznajmił Globus. - Znowu uciekli. - Może są w fazie schyłkowej - dodał Pająk. - Zapewne tłoczą się w jakiejś dziurze, zastanawiając się, o co chodzi, przytłoczeni brzemieniem legend i dziwacznych przesądów. - Nie sądzę - rzucił Pies. - Nie możemy zwlekać - przypomniał znowu Pająk. - Powinniśmy odlecieć natychmiast -zgodził się z nim Globus. - Mamy inną misję, nie do nas należy szukanie tego miejsca, a zatem jakakolwiek zwłoka jest niepotrzebna. - Skoro je znaleźliśmy, hańbą byłoby po prostu odlecieć - zaprotestował Pies. - Rozejrzyjmy się w takim razie - zdecydował Pająk. - Trzeba wysłać roboty i pojazd terenowy. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu - odezwał się Człowiek - chyba się przejdę. Ruszajcie swoją drogą, a ja zejdę tam, żeby się rozejrzeć. - Pójdę z tobą - zaproponował Pies. - Dzięki, ale nie ma takiej potrzeby. Pozwolili Człowiekowi odejść. We trzech zostali na szczycie i patrzyli, jak schodzi po zboczu ku milczącym budowlom, a potem uruchomili roboty. * Wrócili o zachodzie. Człowiek już czekał i przykucnął na szczycie zapatrzony w wioskę. Nie zapytał, co odkryli. Można by pomyśleć, że wie, choć to mało prawdopodobne, aby samodzielnie znalazł odpowiedź podczas zwykłego spaceru. - To dziwne - zaczął życzliwie Pies. - Brak śladów rozwiniętej cywilizacji; żadnych osobliwości. Właściwie należałoby uznać, że cofnęli się w rozwoju. Nie ma wielkich maszyn ani śladu wspaniałych mechanizmów. - Są tylko drobne wynalazki służące wygodzie i ułatwiające życie - powiedział Człowiek. - Innych nie dostrzegłem. - Nie ma nic więcej - stwierdził kategorycznie Pająk. - Brak ludzi - dodał Globus. - Żadnych śladów ich obecności. Nie ma istot rozumnych. - Specjaliści zapewne coś znajdą, kiedy się tu zjawią. -Pies chciał pocieszyć Człowieka. - Wątpię - rzucił Pająk. Wpatrzony w osadę Człowiek odwrócił głowę i popatrzył na trzech kolegów. Pies oczywiście żałował, że tak mało obiektów tu odkryli, a ich znalezisko ma znikomą wartość. Jego nastawienie wynikało z tkwiącej głęboko pamięci gatunkowej, z poczucia lojalności. Dawne związki z rodzajem ludzkim zanikły przed tysiącami lat, ale pozostał spadek, odwieczne dziedzictwo współodczuwania - z ludźmi i dla ludzi, którzy wobec jego antenatów postępowali z takim zrozumieniem. Pająk był niemal zadowolony z niepowodzenia. Ucieszył się, że nie trafił na ślady wielkości, a ostatnie znamię próżności zachowane przez ludzkość zostanie usunięte raz na zawsze. Ich rasa znów powraca na szary koniec i nadal będzie patrzeć ukradkiem na tryumf pająków oraz innych stworzeń. Globusowi rzecz ta była obojętna. Unosił się na wysokości głów Pająka i Psa. Nie przejmował się, czy ludzkość ma powody do dumy, czy też powinna spokornieć. Nic się dla niego nie liczyło poza urzeczywistnianiem określonych planów, osiąganiem pewnych celów oraz wymiernymi sukcesami. Już spisał na straty tę osadę; już wymazał historię ludzkich mutantów jako element, który mógłby tak czy inaczej opóźnić postęp. - Chyba zostanę tu na jakiś czas, jeśli nie macie nic przeciwko temu - powiedział Człowiek. - Ależ skąd! - mruknął Globus. - Zrobi się ciemno - przypomniał Pająk. - Będą gwiazdy. - Człowiek wzruszył ramionami. - Może pojawi się księżyc. - Wkrótce odlecimy. Przyjdę, żeby cię uprzedzić, kiedy będziemy się zbierać - obiecał Pies. * Gwiazdy pojawiły się, rzecz jasna. Zabłysły, kiedy słoneczna zorza rozjaśniała jeszcze zachodnią stronę. Najpierw mrugało tylko kilka jaśniejszych, potem ich przybywało, aż wreszcie na całym niebie zaroiło się od nieznanych gwiazdozbiorów. Księżyc nie wzeszedł. Jeśli nawet istniał jakiś, tej nocy się nie pokazał. Na urwistym szczycie zrobiło się chłodno, więc Człowiek zebrał trochę leżących wokół patyków. Znalazł też odłamane gałęzie, wyschnięte zarośla, a także drewno, najwyraźniej kiedyś czyszczone i obrabiane. Rozpalił ognisko. Było niewielkie, ale jasno lśniło w ciemnościach, więc skulił się przy nim, bardziej z potrzeby bliskości niż dla ciepła. Siedział przy ogniu wpatrzony w leżącą na dole osadę i powtarzał sobie, że coś jest nie tak. Wielkość ludzkiej rasy nie mogła przeminąć całkiem bez śladu. Był samotny, całkiem samotny, a ściskające za gardło poczucie opuszczenia było głębsze niż wrażenie obcości na innej planecie, na chłodnym i urwistym szczycie, pod nieznanymi gwiazdami. Czuł się podle z powodu nadziei jaśniejącej dotąd tak pięknie, z powodu obietnicy, która niczym pył z porannym wiatrem rozwiała się w nicość, z powodu rasy skarlałej gdzieś na peryferiach imperium w trakcie pogoni za gadżetami i wynalazkami. Imperium nie było domeną ludzkości, lecz władztwem globusów i pająków. Oraz psów. A także rozmaitych istot trudnych do opisania. Ale ludzkość to nie tylko wynalazki i gadżety. Miała swoje przeznaczenie, a tamte błahostki powstawały tylko dla zabicia czasu, nim los się ujawni i dopełni. W walce o przetrwanie wynalazki są pożyteczne, ale nie mogą dać odpowiedzi ani stanowić generalnego podsumowania lub końcowego przesłania ludzkich istot. Zjawił się Pies i przystanął obok niego bez słowa. Po prostu stał tam i patrzył wraz z Człowiekiem na milczącą osadę, w której cisza panowała od wielu lat. Blask płomieni oświetlał sierść pięknego stworzenia zachowującego wciąż ślady dawnej dzikości. W końcu Pies przerwał milczenie, które zaległo nad tym światem i zdawało się istotną jego właściwością: - Przyjemny ten ogień. Rzadko go palę. - Ogień był na początku - powiedział Człowiek. - To pierwszy krok w górę. Ogień to mój znak. - Ja również posiadam własne znaki - rzekł z powagą Pies. - Nawet Pająk ma własne symbole. Natomiast brakuje ich Globusowi. - Żal mi go - wyznał Człowiek. - Nie pozwól, żeby pognębiła cię litość. Globusowi ciebie żal. Lituje się nad nami wszystkimi. Tylko dla samego Globusa nie ma współczucia. - Kiedyś moi ziomkowie również się tak litowali. Ale to już przeszłość. - Pora iść - oznajmił Pies. - Wiem, że wolałbyś zostać... - Zostaję - przerwał Człowiek. - Nie możesz - skarcił go Pies. - Zostaję. Jestem tylko Człowiekiem, beze mnie też dacie sobie radę. - Domyślałem się, że zechcesz tu pozostać. Mam przynieść twoje rzeczy? - Bądź tak dobry. Wolałbym tam nie wracać. - Glob będzie wściekły. - Wiem. - Zostaniesz zdegradowany - ostrzegł Pies. - Dużo czasu minie, zanim pozwolą ci wyruszyć na prawdziwą ekspedycję. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Pająk będzie powtarzać, że wszyscy ludzie to wariaci. Znajdzie słowa brzmiące jak obelga. - Mniejsza z tym. Chyba wcale mi to nie przeszkadza. - W takim razie zgoda. Idę po twoje rzeczy. Przyniosę kilka książek, ubrania i twoją walizeczkę. - I żywność - dodał Człowiek. - Oczywiście - oznajmił Pies. - Nie zapomniałbym o jedzeniu. Gdy statek odleciał, Człowiek rozpakował przyniesione mu przez Psa zawiniątko i zorientował się, że oprócz ludzkiego pokarmu Pies zostawił mu również trochę własnego. II Ludzie z osady wiedli życie wygodne i proste. Wiele przedmiotów ułatwiających codzienną egzystencję zostało zniszczonych, a wszystkie od dawna nie działały, ale bez trudu można się było zorientować, jakie przeznaczenie miał każdy z tych wynalazków. Mieszkańców cechowało umiłowanie piękna, skoro widziało się jeszcze pozostałości ich ogrodów; tu i ówdzie zachował się kwiat albo kwitnący krzew, dawniej starannie pielęgnowany dla swej barwy i uroku. Te cuda zostały jednak zapomniane i utraciły majestat celowości, a ich obecne piękno miało w sobie słodycz o gorzkim posmaku i stopniowo zanikało. Tutejsi ludzie byli piśmienni, bo na półkach stały rzędy książek, ale wystarczyło ich dotknąć, a rozpadały się w proch, więc trzeba było zgadywać, jakie tajemne słowa zawierają. Niektóre budowle wyglądały jak teatry, a ich ogromne widownie mogły pomieścić miejscową ludność zebraną dla wysłuchania mądrego wykładu albo debaty na istotny niegdyś temat. Nadal wyczuwało się spokój i wytchnienie, ład i szczęście, które tu dawniej panowały. Brakowało oznak wielkości. Żadnych potężnych maszyn ani warsztatów, gdzie by je wytwarzano. Żadnych urządzeń startowych ani innych śladów, że mieszkańcy osady śnili o wyprawach do gwiazd, choć dysponowali odpowiednią wiedzą, bo ich przodkowie dawno temu przybyli z przestrzeni kosmicznej. Nie było jakichkolwiek fortyfikacji ani dróg umożliwiających wyprawy ku innym obszarom planety. Podczas wędrówki ulicami osady wyczuwało się spokój, ale był to spokój niepewny jak podczas spaceru po cienkiej linie; całym sercem chciałoby się w nim zanurzyć, ale nie pozwalał na to lęk przed możliwym rozwojem wypadków. Człowiek sypiał w domach uprzątniętych z kurzu i gruzu, a dla towarzystwa rozpalał ogienek. Przed snem siadywał na kruszejącym chodniku albo popękanej ławce i patrzył w gwiazdy, rozmyślając o szczęśliwych ludziach, dla których niegdyś układały się one w znajome gwiazdozbiory. Chodził krętymi ulicami, które stały się węższe niż dawniej, i szukał klucza; tropił go jednak niezbyt skwapliwie, bo coś mu podpowiadało, że nie powinien się spieszyć ani denerwować, skoro nie ma takiej potrzeby. Tutaj została niegdyś złożona nadzieja ludzkiej rasy - jej zmutowanego odłamu górującego nad pierwotną ludzkością. Tu czaiła się szansa na wielkość... która nie zaistniała. Czuło się spokój i wygodę, rozum i wytchnienie, lecz nic innego nie rzucało się w oczy. Z pewnością jednak było coś więcej: jakaś nauka, przesłanie, cel. Człowiek powtarzał sobie raz po raz, że to się nie może tak skończyć - murem albo ślepą uliczką. Piątego dnia w środku osady natknął się na budynek nieco bardziej ozdobny i solidniej wzniesiony, choć z czystym sumieniem można powiedzieć, że wszystkie były dostatecznie mocne. Brakowało tam okien, jedyne drzwi były zaryglowane, a Człowiek zdał sobie sprawę, że znalazł klucz, którego poszukiwał. Przez trzy dni daremnie usiłował włamać się do środka. Czwartego dnia dał za wygraną i opuścił osadę, idąc ku wzgórzom i rozglądając się za podpowiedzią albo wskazówką, która umożliwiłaby mu wejście do budynku. Szedł wśród pagórków, jak inni spacerują po gabinecie, kiedy brakuje słów, albo wychodzą do ogrodu, żeby rozjaśniło się im w głowach. Wtedy znalazł ludzi. Najpierw zobaczył dym nad jedną z kotlin schodzących ku dolinie rzeki, lśniącej srebrzystą wstążką wśród zielonej trawy pastwiska. Szedł ostrożnie, żeby nie dać się zaskoczyć, lecz co osobliwe, nie odczuwał najmniejszej obawy; coś takiego było na owej planecie, w łagodnej krzywiźnie jej nieba, śpiewie ptaka, wietrze wiejącym ku zachodowi, co podpowiadało wędrowcowi, że nie ma się czego bać. Potem ujrzał dom w cieniu potężnych drzew. Zobaczył sad i gałęzie schylone pod ciężarem owoców, usłyszał myśli rozmawiających ludzi. Szedł po zboczu w stronę domu - powoli, bo nagle uświadomił sobie, że nie ma potrzeby się spieszyć. Tak samo niespodziewanie wydało mu się, że wraca do domu. Wyjątkowo dziwne odczucie, jeśli wziąć pod uwagę, że nie widział nigdy domu podobnego tamtemu. Zobaczyli go, kiedy maszerował przez sad, ale nie wstali, żeby wyjść mu naprzeciw, jakby traktowali go jak znajomego i oczekiwali tych odwiedzin. Była tam starsza pani z włosami białymi jak śnieg, w sukni skromnej i schludnej, z kołnierzykiem zasłaniającym szyję, żeby ukryć znaki czasu widoczne na ludzkim ciele. Ale piękna twarz emanowała spokojną urodą ludzi wiekowych, kołyszących się w bujanych fotelach, którzy wiedzą, że ich czas dobiega kresu, a życie się wypełniło i było dobre. Obok kobiety siedział mężczyzna w średnim wieku, może nieco starszy. Jego twarz i szyja były tak spalone słońcem, że niemal czarne; dłonie pokryte odciskami i poznaczone starymi bliznami mocno zniekształciła ciężka praca. Mimo to na jego twarzy malowała się pogoda ducha stanowiąca niepełne odzwierciedlenie spokoju staruszki - niepełne, ponieważ brakowało pewności i głębi, którą przynosi wytchnienie podeszłego wieku. Była też z nimi młoda dziewczyna. Człowiek i w niej odczuł wewnętrzną ciszę. Popatrzyła na niego chłodnymi, szarymi oczyma; gdy spojrzał na łagodny owal jej twarzy, pomyślał, że jest znacznie młodsza, niż mu się w pierwszej chwili wydawało. Zatrzymał się przy bramie, a mężczyzna wstał i podszedł do niego. - Witaj, przybyszu - powiedział. - Słyszeliśmy cię, odkąd wszedłeś do sadu. - Byłem w osadzie - odparł Człowiek. - Wybrałem się na spacer. - Pochodzisz z zewnątrz? - Tak. Pochodzę z zewnątrz. Nazywam się David Grahame. - Wejdź, Davidzie. - Mężczyzna otworzył bramę. - Chodź i odpocznij z nami. Mamy jedzenie i wolne łóżko. Poprowadził go ścieżką przez ogród do ławki, gdzie siedziała starsza pani. - Nazywam się Jed - przedstawił się. - Oto moja matka imieniem Mary, a to córka Alice. - W końcu nas odwiedziłeś, młody człowieku - zwróciła się do Davida staruszka. Drobną dłonią poklepała ławkę. - Usiądź obok mnie, porozmawiajmy chwilę. Jed ma swoje obowiązki, Alice przygotuje kolację. Jestem stara i leniwa, więc tylko siedzę i gadam. - Kiedy mówiła, oczy jej pojaśniały, lecz nadal emanowały spokojem. - Wiedzieliśmy, że pewnego dnia nadejdziesz. Spodziewaliśmy się, że ktoś przybędzie. To oczywiste, że ci z zewnątrz szukają zmutowanych kuzynów. - Znaleźliśmy was przypadkiem - powiedział David. - Jest was kilku? - Inni odlecieli; nie są ludźmi i nic im do tego. - Ale ty zostałeś. Uznałeś, że dokonasz wielkich odkryć i poznasz niezwykłe tajemnice. - Zostałem, ponieważ musiałem zostać. - A tajemnice? A chwała i moc? - Raczej się nad tym nie zastanawiałem. - David pokręcił głową. - Ale chyba coś w tym jest. Takie się odnosi wrażenie, idąc przez osadę i spoglądając na domy; można wyczuć jakąś prawdę. - Prawdę... - powtórzyła starsza pani. - Owszem, poznaliśmy Prawdę... Tak wymówiła to słowo, że należałoby je pisać wielką literą. Popatrzył na nią, a z jego oczu wyczytała milczące, nieukrywane pytanie nurtujące umysł. - Nie - zapewniła go - to nie kult. Tylko Prawda. Całkiem prosta i zwyczajna Prawda. Niemal jej uwierzył, bo mówiła ze spokojną pewnością, z głębokim i ugruntowanym przekonaniem. - Jaka prawda? - zapytał. - Cóż, Prawda - odparła starsza pani. - Tylko Prawda. III Z pewnością nie chodziło jedynie o prostą prawdę, która nie miała związku z urządzeniami, niezależną od potęgi i chwały. Niewątpliwie to wewnętrzna prawda: rozumowa, duchowa, psychologiczna o głębokim i trwałym znaczeniu, za którą ludzie postępują przez lata i doszukują się jej także w światach własnego pomysłu, stwarzanych przez nich samych. Człowiek leżał na łóżku pod niskim dachem, wsłuchany w odgłos nocnego wiatru grającego sobie kołysankę na dachówkach i pędach bluszczu. W domu panowała cisza i świat zamilkł - z wyjątkiem śpiewającego wiatru. Planeta ucichła, a David Grahame leżał na posłaniu i wyobrażał sobie, jak Galaktyka stopniowo milknie pod wpływem czarów i zaklęć ludzkiej rasy, którą odnalazł. To prawda niewątpliwie potężna. Musi być wspaniała, angażować wyobraźnię, odpowiadać na wszelkie pytania, jeżeli spowodowała taki regres, oddzielając ich od reszty Galaktyki i skłaniając do sielskiego, prawdziwie spokojnego życia w tej obcej dolinie; za jej sprawą uprawiali ziemię, aby się wyżywić, i wycinali drzewa na opał; dzięki niej zadowalali się tym, co mieli, a mieli niewiele. Skoro poprzestawali na małym, z pewnością zyskali coś więcej: jakąś nieznaną innym głęboką pewność, głęboką wiedzę tłumaczącą sens życia, istotę rzeczy i podstawę ich egzystencji. Leżąc na łóżku otulił się staranniej kołdrą i z wewnętrznej radości zacisnął wokół siebie ramiona. Ludzkość została zepchnięta w kąt Galaktyki, gdzie tworzyła swoje nieodzowne gadżety i wynalazki - tolerowana jedynie przez wzgląd na swoje wytwory, a także dlatego, że inne rasy nie miały pojęcia, co jeszcze wymyśli. Znosiły jej obecność i rzucały ochłapy wystarczające jako dowód życzliwości; rzadko jednak okazywały uszanowanie. Teraz ludzkość zyskała nareszcie dorobek zapewniający jej godność i poważanie w Galaktyce, bo prawda zasługuje na szacunek. Spokój ogarniał Człowieka, który się nie poddawał i walczył z nim, by dalej myśleć i rozważać. Początkowo wydało mu się, że to jest właśnie prawda zmutowanej rasy, lecz odrzucił taki pogląd... W końcu kołysanka wiatru, spokój oraz cielesne znużenie zwyciężyły. Zasnął. Ostatnią jego myślą było: Muszę ich zapytać. Muszę się dowiedzieć. Minęło jednak wiele dni, nim zadał pytanie, bo wyczuwał, że go obserwują; wiedział, że zastanawiają się, czy można powierzyć mu Prawdę, czy okaże się jej godny. Chciał być z nimi, lecz przez grzeczność oznajmił, że musi odejść i słabo protestował, kiedy oznajmili, że powinien zostać. Taki był chyba rytuał ludzkości, którego należało przestrzegać, ale wszyscy z zadowoleniem przyjęli, że mają go już za sobą. Pracował w polu z Jedem i poznał sąsiadów mieszkających po obu stronach doliny; wieczorami siedział i gawędził z nim oraz jego matką i córką, a także z sąsiadami wpadającymi na słówko. Spodziewał się, że będą go wypytywać, ale tak się nie stało, zupełnie jakby nie byli zainteresowani, jakby do tego stopnia pokochali zamieszkiwaną dolinę, że przestali myśleć o pełnej życia Galaktyce, opuszczonej przez protoplastów szukających na tej planecie losu lepszego niż zwykłe przeznaczenie ludzkości. Człowiek również nie zadawał pytań; czuł się obserwowany i był w strachu, że pytaniami zniechęci ich do siebie, ujawniając swoją obcość. Nie był jednak obcy. Po kilku dniach już wiedział, że może stać się jednym z nich i dokładał starań, aby to urzeczywistnić; przesiadywał godzinami, omawiając nowiny krążące po dolinie, a wszystkie były przyjemne. Wiele się dowiedział, a mianowicie że istnieją też inne kotliny zamieszkane przez ludzi, że nikt się tu zbytnio nie przejmował porzuconą osadą, że nie mają ambicji ani nadziei wykraczających poza ramy codziennego życia, że wszyscy są zadowoleni. Sam także czuł się usatysfakcjonowany różowiejącą szarością poranków, uczciwą pracą, dumą z rosnących upraw. Mimo zadowolenia miał także poczucie zawodu, bo nadal ciążył na nim obowiązek poznania Prawdy, którą tamci już odkryli. Powinien ją ujawnić oczekującej Galaktyce. Wkrótce przyleci statek z misją opisania i zbadania osady; przed jego przybyciem trzeba poznać odpowiedź. Kiedy przybysze wylądują, będzie czekał na urwisku ponad osadą i powie im, co odkrył. - Zostaniesz z nami? - spytał Jed pewnego dnia. David pokręcił głową. - Muszę wrócić, Jed. Wolałbym pozostać, ale trzeba odejść. - Chcesz Prawdy? Czy tak? - Jeśli zechcecie mi ją przekazać. - Możesz ją poznać, skoro tego pragniesz - oznajmił Jed. Tego wieczoru poprosił córkę: - Alice, naucz Davida czytać nasze pismo. Już czas, żeby się dowiedział. IV Specjalny posłaniec od strażnika zamieszkałego pięć dolin dalej przyniósł klucz; Jed trzymał go teraz w dłoni i wsuwał do zamka w drzwiach budowli stojącej pośrodku starej, cichej, z dawna opustoszałej osady. - Otwieramy te drzwi po raz pierwszy - powiedział - jeśli nie liczyć rytualnego czytania. Co sto lat uchylają się, a Prawda jest odczytywana, żeby poznali ją współcześni. - Obrócił klucz w zamku i David usłyszał trzask wewnętrznych zapadek. - Dzięki temu uznajemy Prawdę za fakt; nie obracamy jej w mit. Zamyślił się i po chwili dodał: - Sprawa jest zbyt ważna, żeby ją mitologizować. - Nacisnął klamkę i drzwi uchyliły się na parę centymetrów. - Wspomniałem o rytualnym czytaniu, ale to chyba niewłaściwe sformułowanie, ponieważ nie ma właściwie żadnego rytuału. Wybiera się trzy osoby, które przychodzą określonego dnia, każda odczytuje Prawdę, a ci troje są potem jej żyjącym świadectwem. Żadnych ceremonii, wszystko odbywa się tak jak teraz. - Zacnie z waszej strony, że robicie to dla mnie. - David uśmiechnął się. - To samo uczynilibyśmy dla każdego z naszych, który zwątpiłby w Prawdę. Jesteśmy bardzo prostymi ludźmi, nie wierzymy w sens barier i zakazów. Po prostu żyjemy. Za chwilkę zrozumiesz, skąd cała nasza prostota. Jed otworzył szeroko drzwi i odsunął się, puszczając przodem Davida. W dużym, niepodzielonym pomieszczeniu panował ład i porządek. Zebrała się tam jedynie odrobina kurzu. Połowę wnętrza, do trzech czwartych jego wysokości, zajmowało urządzenie lśniące w przyćmionym świetle, które padało od strony dachu. - Oto nasza machina - powiedział Jed. No i proszę, kolejny wynalazek. Jeszcze jeden, zapewne sprytniejszy i efektowniejszy, ale też będący wytworem wynalazczej ludzkości. - Na pewno zastanawiałeś się, dlaczego brak u nas maszyn. Odpowiedź jest prosta: mamy tylko jedną, właśnie tę. - Tylko jedna maszyna! - Jest odpowiednia - wyjaśnił Jed. - Rozumuje. Starczy za wszelkie skomplikowane urządzenia. - Chcesz powiedzieć, że udziela odpowiedzi? - Kiedyś do tego służyła. Przypuszczam, że nadal mogłaby to robić, gdyby ktoś z nas wiedział, jak się nią posługiwać. Zresztą nie ma już potrzeby stawiania pytań. - Jest wiarygodna? To znaczy skąd pewność, że mówi prawdę? - Mój synu, nasi antenaci poświęcili tysiące lat, aby się upewnić, że ich urządzenie jest prawdomówne. Nie mieli innych zajęć. Takie było życiowe zadanie doświadczonych konstruktorów, lecz także całej naszej rasy. Kiedy nabrali pewności, że machina zyskała wiedzę i będzie mówić prawdę, gdy przekonali się, że wszelki błąd w rozumowaniu jest wykluczony, zadali jej dwa pytania. - Dwa pytania? - Dwa pytania - potwierdził Jed. - Wtedy poznali Prawdę. - Jak ona brzmi? - Prawdę możesz sam przeczytać. Jest taka sama jak przed wiekami. Jed zaprowadził Davida do stołu znajdującego się obok jednego z paneli kontrolnych ogromnej maszyny. Spoczywały na nim, jedna obok drugiej, dwie taśmy powleczone przezroczystą substancją konserwującą - Pierwsze pytanie brzmiało: jakie jest przeznaczenie wszechświata? Przeczytaj teraz górny tekst - polecił Jed. David pochylił się nad stołem. Odpowiedź zapisana na taśmie brzmiała: Wszechświat nie ma przeznaczenia. Wszechświat się tylko przytrafił. - A teraz drugie pytanie... -Jed nie musiał kończyć, bo pytanie wynikało ze słów na drugiej taśmie: Życie nie ma znaczenia. Życie jest przypadkowe. - Oto Prawda, którą odkryliśmy. Dlatego jesteśmy prostymi ludźmi. David podniósł wzrok i zdumionymi oczyma popatrzył na Jeda, potomka zmutowanej rasy, która miała dać potęgę i chwałę, szacunek i godność ludziom pochłoniętym wymyślaniem drobnych wynalazków. - Przykro mi, synu. To wszystko, co mamy. Wyszli z budynku, Jed zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni. - Wkrótce zjawią się wysłannicy, którym polecono zbadać osadę - powiedział Jed. - Domyślam się, że będziesz na nich czekać. David pokręcił głową i odparł: - Wracajmy do domu. Przełożyła Iwona Żółtowska CLIFFORD DONALD SIMAK Urodził się 3 sierpnia 1904 r., zmarł 25 kwietnia 1988 r. Należał do ścisłej czołówki amerykańskich twórców SF dwudziestego wieku, był dziennikarzem i popularyzatorem nauki. W latach 1924-1976 pracował jako reporter, redaktor działu nowości, redaktor działu naukowego (przez ostatnich 36 lat w "Minneapolis Star" i "Tribune"). Laureat kilkunastu prestiżowych nagród przyznawanych w dziedzinie SF. Najlepszy okres jego twórczości to lata 1940-1970. W tym czasie powstał tworzący swoistą "historię przyszłości" słynny cykl "Miasto" (1952, rozsz. 1981), za który Simak otrzymał International Fantasy Award. Wszystkie liczące się powieści Simaka wydano po polsku, podobnie jak wiele opowiadań. W "F" 5-7/84 drukowaliśmy powieść "Czas jest najprostszą rzeczą" (1961), a w "NF" 10/2001 ukazało się opowiadanie "Ustrojstwo" wraz ze szczegółową notką o autorze. "Odpowiedzi" to credo autora. Pierwodruk pt. "And the Truth Shall Make You Free" ukaza3 sie w "Future Science Fiction" z marca 1953 r. Opowiadanie znalazło się później w kilku antologiach, weszło w skład dwóch autorskich zbiorów Simaka ("Strangers in the Universe", 1956; "The Creator and Other Stories", 1993). Ma też swoją polską historię. Było już dwukrotnie tłumaczone; pierwszy przekład włączono do specjalnego numeru-antologii SF nowojorskiego kwartalnika "Tematy" (jesień-zima 1967, przedruk w klubówce z cyklu "Wizje dla ubogich"), a drugi, anonimowy, opublikował magazyn "Ameryka" w numerze 11/12 z 1973 r. MSN