Simak Clifford D. - Projekt papież
Szczegóły |
Tytuł |
Simak Clifford D. - Projekt papież |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Simak Clifford D. - Projekt papież PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Simak Clifford D. - Projekt papież PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Simak Clifford D. - Projekt papież - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
Strona 3
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
ROZDZIAŁ 44
ROZDZIAŁ 45
ROZDZIAŁ 46
ROZDZIAŁ 47
ROZDZIAŁ 48
ROZDZIAŁ 49
ROZDZIAŁ 50
ROZDZIAŁ 51
ROZDZIAŁ 52
ROZDZIAŁ 53
ROZDZIAŁ 54
ROZDZIAŁ 55
ROZDZIAŁ 56
ROZDZIAŁ 57
ROZDZIAŁ 58
Strona 4
ROZDZIAŁ 59
ROZDZIAŁ 60
ROZDZIAŁ 61
Strona 5
Strona 6
PROLOG
Szeptacz zatrzymał Thomasa Deckera o pół godziny drogi od
domu.
Decker — powiedział Szeptacz, a jego głos rozbrzmiewał w
umyśle Deckera. — Decker, wreszcie cię dostanę. Tym razem
będziesz mój.
Decker obrócił się na szlaku gry, którym podążał już od
dłuższego czasu. Podniósł strzelbę przytrzymując ją z dala od
ciała, gotów przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa
momentalnie przyłożyć ją do ramienia.
W polu widzenia nie działo się jednak nic niepokojącego.
Gąszcz nieruchomych drzew i zarośli ograniczał szlak z obu
stron. Wiał lekki wiatr, nie słychać było ptaków. Całkowity
spokój. Wszystko wydawało się zamrożone w bezruchu, jakby
utrwalone w ten sposób na wieki. Decker!
Słowo to zabrzmiało w jego mózgu. Z zewnątrz nie dochodził
żaden dźwięk. Jedynym źródłem głosu był jego umysł i jak dotąd,
w czasie wszystkich swoich wcześniejszych spotkań z
Szeptaczem, nie był w stanie stwierdzić, czy w jego umyśle
rzeczywiście pojawił się jakiś dźwięk. Rozpoznawał po prostu
słowa, umieszczone przez kogoś w określonym obszarze jego
mózgu — w okolicy czołowej, tuż ponad oczami.
Nie tym razem, Szeptaczu odparł nie otwierając ust,
formułując jedynie myśli i słowa wewnątrz swego umysłu, tak
aby Szeptacz mógł je odczytać. — Dziś nie zagram w twoją grę.
Skończyłem z tym.
Tchórz, odrzekł Szeptacz. Tchórz, tchórz, tchórz!
Strona 7
Do diabła z twoimi gierkami, odparł Decker. Tylko wyjdź i
pokaż się, to zobaczymy, czy jestem tchórzem. Mam cię dość,
Szeptaczu. Mam cię już potąd.
Jesteś tchórzem, powtórzył Szeptacz. Ostatnim razem miałeś
mnie w zasięgu strzału i nie pociągnąłeś za spust. Jesteś
tchórzem, Decker, tchórzem.
Nie mam żadnego powodu, żeby cię zabijać, Szeptaczu.
Prawdę mówiąc nie mam nawet na to ochoty. Ale, tak mi
dopomóż Bóg, wpakuję ci kulę tylko po to, żeby mieć cię wreszcie
z głowy.
Chyba że ja dopadnę cię pierwszy.
Miałeś już swoją szansę — odparł Decker. — Musiałeś mieć już
wiele sposobności. Skończmy więc te pogaduszki. Nie chcesz
mnie zabić tak samo, jak ja nie chcę zabić ciebie. Jedyne czego
pragniesz, to kontynuować grę. A ja mam już dość twoich głupich
gierek. Jestem głodny, zmęczony i chcę wreszcie iść do domu. Nie
mam zamiaru bawić się w chowanego, ganiając za tobą po lesie.
W trakcie rozmowy zdążył się już zorientować, gdzie schował
się Szeptacz i powoli ruszył szlakiem w kierunku miejsca, gdzie
tamten siedział ukryty w zaroślach.
Tym razem ci się poszczęściło, powiedział Szeptacz. Znalazłeś
kupę kamieni. Może nawet diamenty. Cholernie dobrze wiesz, że
to nieprawda. Byłeś tam ze mną. Cały czas mi się przyglądałeś.
Wyczułem cię. Ciężko pracujesz, kontynuował niezrażony
Szeptacz. Powinieneś był znaleźć diamenty i przedtem, i teraz.
Nie szukałem diamentów.
Co robisz z kamieniami, które znajdziesz?
Po co zadajesz głupie pytania? Wiesz dobrze, co z nimi robię.
Oddajesz kapitanowi statku, który je sprzedaje w Gutshot. Robi z
ciebie głupka. Dostaje za nie trzy razy więcej, niż mówi. Tak mi
Strona 8
się też wydawało, powiedział Decker. Ale co mi tam! Potrzebuje
pieniędzy bardziej niż ja. Zbiera fundusze na kupno działki na
planecie nazywanej Kwiatem Jabłoni. Skąd to nagłe
zainteresowanie?
Nie sprzedajesz mu chyba wszystkiego?
Rzeczywiście, zatrzymuję sobie lepsze sztuki.
Mógłbym się nimi zająć.
Ty, Szeptaczu? I co byś z nimi zrobił?
Wyszłifował. Wypolerował. Okroił.
Umiesz szlifować kamienie, Szeptaczu?
Cóż, nie kończyłem żadnej szkoły, jeśli o to ci chodzi, Decker.
Jestem tylko amatorem. Teraz wiedział już dokładnie, gdzie
schował się Szeptacz. Gdyby poruszył się odrobinę, Decker
wpakowałby mu kulkę. Nie dał się ogłupić gadką o kamieniach i
szlifowaniu. Wiedział, że Szeptacz podtrzymywał rozmowę tylko
po to, żeby zamydlić mu oczy. Rzeczywiście powinien już z tym
skończyć. Ten ukryty klown od miesięcy dawał mu się we znaki,
śledził go i wszędzie za nim podążał, straszył, zmuszał do
uczestniczenia w tej idiotycznej grze, robiąc z niego kompletnego
głupca.
Mógłbym pokazać ci w strumieniu niedaleko stąd, powiedział
Szeptacz, miejsce, gdzie znajdziesz masę kamieni. Jest tam taki
jeden, wielki samorodek nefrytu, który chciałbym dostać. Jeśli
wydobędziesz dla mnie nefryt, możesz zatrzymać sobie całą
resztę. Sam go sobie wydobądź, odparł Decker. Jeśli wiesz, gdzie
jest, to na co czekasz?
Ależ ja nie mogę, odrzekł Szeptacz. Nie mam ramion, które
mógłbym wyciągnąć, dłoni, którymi mógłbym go objąć, ani siły,
aby go unieść. Ty musisz to dla mnie zrobić. Chyba nie masz nic
Strona 9
przeciwko temu? Przecież jesteśmy kumplami. Tak długo
prowadzimy już tę grę, że właściwie jesteśmy starymi
przyjaciółmi. Niech ja cię tylko dorwę, mruknął Decker. Znajdź
się tylko w zasięgu strzału…
To nie mnie miałeś w zasięgu strzału, odparł Szeptacz. To był
tylko mój cień, kształt, który dzięki mnie uznałeś za moją osobę.
Kiedy zobaczyłeś kształt i nie strzeliłeś, zrozumiałem, że jesteś
moim przyjacielem. Wszystko jedno, powiedział Decker. Nawet
jeśli to był cień, następnym razem pociągnę za spust.
Moglibyśmy być przyjaciółmi, ciągnął Szeptacz. Spędziliśmy
razem dzieciństwo. Razem baraszkowaliśmy i bawiliśmy się.
Dorastaliśmy poznając siebie nawzajem, więc teraz, kiedy już
dojrzeliśmy…
Dojrzeliśmy?
Tak, Decker. Nasza przyjaźń dojrzała. Nie musimy już więcej
grać. Taki był porządek rzeczy. Być może zachowałem się głupio
narzucając ci ten rytuał, ale tego właśnie wymagała nasza
przyjaźń.
Rytuał? Zwariowałeś, Szeptaczu.
Rytuał, którego nie poznałeś, nie zrozumiałeś, a mimo to
grałeś ze mną. Nie zawsze robiłeś to z ochotą, nie zawsze
wprawiało cię to w dobry humor. Często przeklinałeś mnie,
wściekałeś się i byłeś żądny mojej krwi, ale jednak grałeś ze mną.
A teraz, kiedy rytuał został zakończony, możemy razem iść do
domu. Po moim trupie! Nie będziesz mi się pętał po mieszkaniu.
Nie będę się pętał. Zajmę mało miejsca. Mógłbym po prostu
wcisnąć się w jakiś kąt. Nawet byś mnie nie zauważył. Tak
bardzo potrzebuję przyjaciela, ale muszę wybrać go starannie.
Musimy do siebie pasować. Szeptaczu, odparł Decker, tracisz
czas. Nie mam bladego pojęcia, o co ci chodzi, ale tracisz czas.
Strona 10
Moglibyśmy być dla siebie mili. Szlifowałbym twoje kamienie,
rozmawiałbym z tobą w samotne noce i siedziałbym z tobą przed
kominkiem. Mamy sobie do opowiedzenia tyle ciekawych
historii. A ty, być może mógłbyś mi pomóc z Watykanem.
Z Watykanem?! oburzył się Decker. Co do cholery masz
wspólnego z Watykanem?
Strona 11
ROZDZIAŁ 1
Uciekając Jason Tennyson dotarł do stromego pasma górskiego
leżącego na zachód od Gutshot. Gdy tylko dojrzał światła miasta,
nacisnął przycisk katapulty i poczuł, że podrywa go w górę siła,
której się nie spodziewał. Na moment ogarnęła go ciemność, lecz
już po chwili, kiedy obrócił się, ponownie ujrzał miasto.
Wydawało mu się, że zauważył przelatującą lotnię, ale teraz nie
miało to już żadnego znaczenia. Lotnia kontynuowała swój lot
nad Gutshot, lekko obniżając pułap nad oceanem otaczającym
małe miasteczko i port kosmiczny od strony przeciwnej niż góry.
Zgodnie z jego obliczeniami, około osiemdziesięciu kilometrów w
głąb morza, lotnia uderzy w wodę i zostanie zniszczona. Miał
nadzieję, że razem z nią zginie dr Jason Tennyson, ostatnimi
czasy nadworny lekarz margrabiego Daventry. Radar w bazie
lotniczej Gutshot niewątpliwie wyłapał lotnię i już śledził jej kurs
nad wodą, ale mała wysokość, na jakiej się znajdowała,
uniemożliwiała utrzymanie dłuższego kontaktu.
Tempo spadania zmniejszało się, lecz w pewnej chwili, gdy
spadochron otworzył się całkowicie, Tennyson wyrzucony został
w bok i zaczął się huśtać wychylając daleko na boki. Wpadł w
komin wznoszącego się powietrza i poczuł, że spadochron
spychany jest w kierunku majaczących w oddali szczytów, a
kołysanie ustaje. Po chwili jednak wyrwał się i zaczął powoli
opadać w dół. Zwisając na końcach lin próbował zgadnąć, gdzie
wyląduje. Wyglądało na to, że będzie to południowy kraniec
portu kosmicznego. Wstrzymał oddech i zacisnął kciuki.
Przesunął ręce między linkami spadochronu i chwycił torbę
Strona 12
lekarską, przyciągając ją do klatki piersiowej. Oby tak dalej,
modlił się. Oby tylko tak dalej. Jak dotąd szło mu
nadspodziewanie dobrze. Przez cały czas ucieczki udawało mu
się utrzymywać lotnię na małej wysokości. Mknął przez noc,
omijając bazy, których radary przeszukiwały niebo. W tych
pełnych nienawiści czasach rywalizujących ze sobą lenn
utrzymywano stałą kontrolę przestrzeni powietrznej. Nikt nie
wiedział kiedy i z której strony nadejdą pikujący w ataku
wojownicy.
Spoglądając w dół, próbował ocenić odległość od ziemi, ale
panujące ciemności sprawiały, że nie mógł nic dojrzeć. Czuł, że
jest spięty, więc postanowił się odprężyć. Kiedy spadnie,
powinien być rozluźniony.
Skupisko świateł miasta znajdowało się w niewielkiej
odległości na północ. Błyszcząca plama portu kosmicznego leżała
na wprost, tuż przed nim. W pewnym momencie światła portu
znikły i Tennyson na uginających się nogach opadł wreszcie na
ziemię. Rzucił się w bok, przyciskając do siebie torbę.
Spadochron opadł tuż koło niego i Tennyson próbował teraz
wyswobodzić się z plątaniny linek i sznurów.
Jak zauważył, wylądował blisko skupiska dużych magazynów,
na południowym brzegu portu i to właśnie one zasłoniły go
przed światłami. Szczęście najwyraźniej go nie opuszczało.
Nawet gdyby miał możliwość zaplanowania tego wcześniej, nie
mógłby wybrać lepszego miejsca na lądowanie.
Jego wzrok z wolna przyzwyczajał się do nocnych ciemności.
Po chwili rozpoznał, że znajduje się tuż obok alei przebiegającej
pomiędzy dwoma magazynami. Zauważył też, że magazyny
ustawione zostały na palach wysokości około trzydziestu
centymetrów, zostawiających wolną przestrzeń między ziemią a
Strona 13
podłogą budynku. Było to idealne miejsce na ukrycie
spadochronu. Mógł złożyć go w kostkę i wepchnąć jak najgłębiej.
Gdyby znalazł jakiś patyk, mógłby go wetknąć jeszcze dalej.
Musiał wsunąć spadochron na taką odległość, aby nie zauważyła
go przechodząca tędy osoba. Oszczędziłoby mu to dużo czasu.
Wcześniej obawiał się, że będzie musiał wykopać dziurę lub
znaleźć zarośla, gdzie mógłby ukryć spadochron. Chodziło tylko
o to, aby nie odnaleziono go w ciągu kilku następnych dni.
Ukryty pod magazynem mógł spokojnie przeleżeć
niedostrzeżony kilka ładnych lat.
Teraz miał tylko jeden cel — znaleźć statek i dostać się na jego
pokład. Być może będzie musiał przekupić członka załogi, ale to
nie powinno być trudne. Przebywające tu statki, w większości
frachtowce, odwiedzały Gutshot dosyć często. Dla niektórych
była to jednak zapewne pierwsza i ostatnia wizyta w tym
miejscu. Kiedy tylko dostanie się na statek, będzie bezpieczny.
Jeśli nikt nie znajdzie spadochronu, nie odgadną, że katapultował
się z lotni.
Po schowaniu spadochronu i odwiązaniu torby, którą opasał
się wcześniej w talii, ruszył drogą między magazynami. Na końcu
alei zatrzymał się. W porcie, dokładnie naprzeciw miejsca, w
którym stał w tej chwili, znajdował się statek. Kładka służąca za
trap opuszczona była na brzeg, a długa kolejka oczekujących —
różnej maści obcych — kierowana była na pokład przez małą
grupkę szczuropodobnych stworzeń. Kolejka ciągnęła się na
pewną odległość od statku, a szczuropodobni strażnicy
pokrzykiwali na stojących w niej obcych, ponaglając i
niedwuznacznie machając trzymanymi maczugami.
Tennyson domyślił się, że statek miał wkrótce odlecieć,
zastanawiał się tylko, dokąd zmierzał. W porcie stało kilka
Strona 14
jednostek pasażerskich innego typu. Była to pękata stara balia,
pomalowana na czarno i mocno” podejrzana. Nazwa
wymalowana była w widocznym miejscu, ale zajęło mu trochę
czasu, zanim zdołał odczytać Wędrownik, bo farba odpadała
płatami, a kadłub pokrywała warstwa rdzy. Statek nie
prezentował się elegancko. Z pewnością nie był to środek
lokomocji, który wybrałby jakikolwiek szanujący się podróżnik.
Ale gdy tak patrzył na niego z rosnącym niesmakiem,
przypomniało mu się, że nie znajduje się obecnie w sytuacji
pozwalającej na wybrzydzanie. Statek miał wkrótce odlecieć i
było to zdecydowanie ważniejsze niż cel, do którego zmierzał.
Gdyby tylko udało mu się dostać na pokład, byłby zadowolony.
Miał nadzieję, że szczęście go nie opuści…
Tennyson wynurzył się spomiędzy magazynów. Po jego
prawej stronie, przed magazynem, silny strumień światła padał
na dróżkę biegnącą równolegle do skraju portu. Posuwając się
ostrożnie kilka metrów dalej spostrzegł, że światło dochodziło z
małego baru.
Na dole, przy kładce, ktoś wszczął kłótnię. Podobna do pająka
istota, na pierwszy rzut oka składająca się jedynie z rąk i nóg,
kłóciła się z jednym ze szczuropodobnych strażników
nadzorujących załadunek. Po chwili obcy został wypchnięty z
kolejki przez jednego ze strażników, który zaczął okładać go
maczugą.
Przednia ściana magazynu pogrążona była w głębokiej
ciemności. Wykorzystując ten fakt, Tennyson przesuwał się
wzdłuż niej w szybkim tempie. Dotarł wreszcie do jej końca i
znieruchomiał patrząc na bar. Ocenił, że najlepiej byłoby ominąć
budynek i zbliżyć się do statku od strony dzioba. Chowając się w
cieniu mógłby następnie dotrzeć do trapu i poczekać na
Strona 15
odpowiednią chwilę.
Ostatni pasażerowie w kolejce tłoczyli się przy trapie. W ciągu
kilku minut oni również mieli znaleźć się na pokładzie. Być może
statek nie odleci natychmiast, ale przeczucie podpowiadało
Tennysonowi, że jeśli chce się dostać na pokład, musi działać
szybko.
Uznał, że aby ominąć bar, powinien po prostu przejść koło
niego, sprawiając wrażenie człowieka, który właśnie idzie
zamustrować się na statku. Nawet jeśli go ktoś zauważy, nie
zwrócą na niego uwagi. W chwili gdy zastanawiał się nad
sposobem niepostrzeżonego dotarcia do statku, strażnik zajęty
dotąd okładaniem pająkowatego pasażera ponownie zajął
pozycję przy trapie.
Wynurzywszy się z cienia magazynu, Tennyson wszedł na
ścieżkę prowadzącą koło wejścia do baru. Za barem stał kolejny
magazyn pogrążony w głębokim mroku. Gdyby tylko udało się
dotrzeć do niego nie będąc zauważonym, dalszą drogę pokonałby
prawdopodobnie bez przeszkód. W drugorzędnym porcie, takim
jak ten, środki bezpieczeństwa nie były zbyt rygorystyczne.
Ruszył w kierunku baru. Patrząc w jedno z trzech
oświetlonych okien, zauważył wieszak na płaszcze stojący za
drzwiami. Przystanął, zaskoczony ujrzanym widokiem. Na
drążku wisiała niebieska kurtka z wyszytą na piersi złotymi
nićmi nazwą statku Wędrownik. Powyżej spoczywała czapka do
kompletu.
Wiedziony impulsem, Tennyson otworzył drzwi i wszedł do
baru. Grupa ludzi i obcych zajmowała miejsca za stołami w głębi
pomieszczenia. Kilkoro siedziało również przy barze. Barman
uwijał się jak w ukropie. Parę osób podniosło głowy i spojrzało
na przybysza, ale po chwili wrócili do swych poprzednich zajęć.
Strona 16
Nie czekając, Tennyson schwycił kombinezon i czapkę i
wyszedł na zewnątrz starając się ukryć zdobycz przed wzrokiem
obcych. Nałożył czapkę i z pewnym trudem wcisnął się w kurtkę.
Kolejka na statek znikła. Najwyraźniej wszyscy zdążyli się już
zaokrętować. U stóp trapu pozostał tylko jeden szczuropodobny
strażnik. Tennyson natychmiast podążył zdecydowanym
krokiem w kierunku statku.
Strażnik mógł go zatrzymać, ale Tennysonowi wydawało się,
że nowe przebranie będzie odpowiednią przepustką. Było raczej
pewne, że nie zostanie rozpoznany jako intruz. Ludzie bardzo
rzadko potrafili rozpoznać któregoś z obcych, najczęściej dla nich
wszyscy wyglądali podobnie. To samo tyczyło się obcych, którzy
nie potrafili odróżnić jednego człowieka od drugiego. Dotarł do
trapu. Szczuropodobny strażnik niedbale zasalutował.
— Witam, Sir — wymamrotał. — Kapitan pytał już o pana.
Strona 17
ROZDZIAŁ 2
Po pewnym czasie, jeden ze szczuropodobnych członków
załogi odnalazł go w małym, przypominającym szafę schowku,
gdzie wcisnął się po wejściu na statek. Został stamtąd
wywleczony i zaprowadzony do kapitana, siedzącego samotnie w
sterowni i oddającego się słodkiemu nieróbstwu. Statek leciał
zgodnie z kursem i w danej chwili nie było nic do roboty.
— Kto to jest? — spytał kapitan.
— Pasażer na gapę — odpowiedział obcy. — Wyciągnąłem go
ze schowka na rufie.
— W porządku — kapitan kiwnął głową. — Zostaw go tu.
Możesz odejść.
Gryzoń ruszył do drzwi.
— Proszę o zwrot mojej torby — rzucił za nim Tennyson.
Szczur zatrzymał się i odwrócił, ale nie puścił torby. Kapitan
nie wytrzymał.
— Daj mi tę torbę i spływaj. Nie chcę cię tu widzieć.
Szczur posłusznie oddał torbę i w pośpiechu opuścił
sterownię.
Kapitan przyjrzał się w zamyśleniu torbie, po czym podniósł
głowę.
— A więc pan Jason Tennyson, prawda? Lekarz? — spytał.
Tennyson kiwnął głową.
— Tak, jestem lekarzem.
Kapitan położył torbę na podłodze, za krzesłem, na którym
siedział.
— W mojej karierze zdarzyło mi się już kilku pasażerów na
Strona 18
gapę. Ale jeszcze nigdy lekarz. Niech mi pan powie, doktorze, o
co tu chodzi?
— To długa opowieść — odparł Tennyson — ale wolałbym jej
teraz nie zaczynać.
— Siedział pan tam przez parę godzin — ciągnął kapitan. —
Pewnie udało się panu wejść w Gutshot. Dlaczego pan tak długo
czekał?
— Właśnie miałem zamiar wyjść, kiedy pański przyjaciel
wywlókł mnie stamtąd siłą.
— To nie był mój przyjaciel.
— Przepraszam.
— Na tym statku, poza nami nie ma — ani jednego człowieka
— kontynuował kapitan. — Nikt nie chce latać tak daleko. Żeby
skompletować załogę muszę przyjmować różne szumowiny.
Latam z nimi rozwożąc ładunki innych szumowin aż na Koniec
Wszechświata i…
— Koniec czego?
— Koniec Wszechświata. Tam właśnie zmierzamy. Niech mi
pan nie mówi, że nie tam chciał pan się dostać?
— Do tej chwili nie — odparł lekko zaskoczony Tennyson. —
Nigdy nie słyszałem o takim miejscu.
— W takim razie zapewne chciał pan po prostu opuścić
Gutshot.
— Tym razem, Kapitanie, pańskie domysły są trafne.
— Jakieś problemy?
— Ratowałem swoje życie.
— I wpadł pan na pierwszy statek, który odlatywał?
Tennyson potwierdził skinieniem głowy.
— Usiądź człowieku — powiedział kapitan. — Nie stój tak.
Chcesz coś do picia?
Strona 19
— Chętnie — zgodził się Tennyson.
— Powiedz mi — spytał kapitan — czy ktoś widział, jak
wkradałeś się na statek?
— Raczej nie.
— Na pewno?
— Poszedłem wcześniej do baru. Wie pan, do jednej z tych
portowych knajp. Kiedy wychodziłem, przypadkiem wziąłem
czyjąś kurtkę i czapkę. O ile pamiętam, bardzo się spieszyłem…
— Teraz już wiemy, co stało się z ubraniem Jenkinsa. Jenkins
to mój pierwszy mat.
— Oczywiście zaraz oddam kurtkę i czapkę — szybko odparł
Tennyson. — Zostawiłem je w kryjówce.
— To dziwne — ciągnął kapitan. — Nie zadałeś sobie nawet
trudu, żeby sprawdzić dokąd leci ten statek. Najwyraźniej nie
chciałeś lecieć na Koniec Wszechświata.
— To akurat było mi obojętne. Chciałem polecieć w każde
miejsce, które nie nazywało się Gutshot — odrzekł Tennyson. —
Byli bardzo blisko. Prawie mnie już mieli. Tak mi się
przynajmniej wydaje.
Kapitan wyciągnął rękę po butelkę znajdującą się na stole za
nim i podał ją Tennysonowi.
— A teraz do konkretów. Jestem związany przepisami i muszę
przytoczyć panu zasady regulaminu. Artykuł trzydzieści
dziewięć paragraf dziewięć mówi, że pasażer bez ważnego biletu
musi zostać zatrzymany w areszcie i odstawiony przy najbliższej
okazji do portu, w którym dostał się na statek. W porcie tym
powinien zostać oddany w ręce władz. Zanim to nastąpi, w czasie
podróży pasażer ten zobowiązany jest do wykonywania prac
wyznaczonych mu przez kapitana, co powinno przyczynić się do
obniżenia kosztów jego pobytu na statku. Czy zrozumiał pan te
Strona 20
przepisy?
— Tak — potwierdził Tennyson. — Wiem, że przejazd bez
ważnego biletu jest nielegalny, ale muszę panu powiedzieć…
— Tym niemniej jest jeszcze jedna sprawa, jaką muszę
rozważyć — kontynuował kapitan. — Jako że na co dzień
przebywam wśród obcych szumowin, w głębi duszy mam
poczucie, że ludzie w każdych okolicznościach powinni trzymać
się razem. Na statku takim jak ten nasze akcje stoją bardzo nisko,
więc powinniśmy wspierać się nawzajem i przymykać oko na
pewne fakty, jeśli tylko jest to możliwe…
— To bardzo miło, że pan tak uważa — odparł Tennyson — ale
od dłuższego czasu bezskutecznie usiłuję panu powiedzieć coś, co
całkowicie zmienia postać rzeczy. Widzi pan, ja nie jestem
pasażerem na gapę.
Kapitan spojrzał na niego podejrzliwie.
— Kim w takim razie pan jest, jeśli nie pasażerem na gapę?
— Powiedzmy, że po prostu bardzo się spieszyłem. Nie miałem
czasu, żeby zorganizować wyjazd oficjalnie, a ponieważ z
pewnych powodów musiałem wsiąść na pański statek, dostałem
się tutaj w sposób nieformalny, oszukując strażnika, który wziął
mnie za pańskiego mata…
— Ale ukrył się pan.
— To akurat jest proste do wytłumaczenia. Bałem się, że
mógłby pan nie dać mi czasu na wyjaśnienia i, będąc
pryncypialnym, wyrzucić mnie ze statku. Dlatego ukryłem się
czekając na chwilę, kiedy wydawało mi się, że nie będzie pan już
mógł zawrócić i, chcąc nie chcąc, będzie pan musiał
kontynuować podróż.
— Z tego, co pan mówi, rozumiem, że jest pan gotów zapłacić
za przejazd?