Silva Daniel - Ostatni szpieg Hitlera(1)
Szczegóły |
Tytuł |
Silva Daniel - Ostatni szpieg Hitlera(1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Silva Daniel - Ostatni szpieg Hitlera(1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Silva Daniel - Ostatni szpieg Hitlera(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Silva Daniel - Ostatni szpieg Hitlera(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
DANIEL SILVA
Ostatni szpieg
Hitlera
Przełożyła
Anna Maria Nowak
Strona 2
PRZEDMOWA
W kwietniu 1944 roku, na sześć tygodni przed desantem
aliantów na Francję, faszystowski propagandzista William
Joyce, bardziej znany jako lord Haw— Haw, który to
przydomek zawdzięczał swemu arystokratycznemu
brytyjskiemu akcentowi, przekazał przez radio wieść, która
Brytyjczykom zmroziła krew w żyłach.
Otóż oświadczył on, że Niemcy wiedzą, iż alianci
przygotowują na południu Anglii olbrzymie betonowe bloki.
Niemcy wiedzą również, że owe bloki mają zostać
przetransportowane przez kanał La Manche w czasie
szykowanej inwazji i zatopione na wybrzeżu Francji. „Cóż,
pomożemy wam, chłopcy — oznajmił Joyce. — Kiedy się
zjawicie, by je ustawić, zatopimy je wam".
W brytyjskim wywiadzie i wśród alianckiej generalicji
rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Te betonowe bloki, o
których mówił Joyce, stanowiły składowe olbrzymiego
sztucznego portu, który miano zbudować w Normandii. Cała
tajna akcja nosiła kryptonim Mulberry. Jeśli szpiedzy Hitlera
Strona 3
rzeczywiście zdawali sobie sprawę z celu operacji, to mogli
również znać najpilniej strzeżoną tajemnicę wojny: czas oraz
miejsce inwazji aliantów we Francji.
Dopiero po wielu pełnych trwogi dniach obawy aliantów
okazały się bezpodstawne: amerykański wywiad mianowicie
przechwycił zaszyfrowaną wiadomość japońskiego
ambasadora w Berlinie, generała porucznika Hiroshi
Oshimy, przeznaczoną dla jego zwierzchników w Tokio.
Niemcy regularnie informowali swoich japońskich
sprzymierzeńców o przygotowaniach do nadchodzącej
inwazji. Z raportu wynikało, że niemiecki wywiad uważał te
betonowe bloki za elementy olbrzymiego bunkra
przeciwlotniczego, a nie za sztuczny port.
Jak jednak mógł niemiecki wywiad aż tak się omylić?
Czyżby po prostu źle zinterpretował doniesienia swoich
szpiegów? A może dał się oszukać?
Strona 4
PODZIĘKOWANIA
Wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni
autora, podobnie jak i postaci, występujące na jej kartach.
Powieść nie rości sobie pretensji do przedstawiania
rzeczywistych zdarzeń. Jednak niezależnie od tego wiele osób
zechciało poświęcić swój czas, żeby podzielić się swą wiedzą z
młodym człowiekiem piszącym o rzeczach, które działy się
wiele lat temu. Nie ulega wątpliwości, że ich zasługą są
wszelkie rzetelne informacje. Wszelkie omyłki oraz fikcja
literacka to już moje dzieło.
Winny jestem dozgonną wdzięczność zespołowi z
londyńskiego wydawnictwa Weidenfeld & Nicolson —
Anthony'emu Cheethamowi, Cassii Joll oraz Maureen
Kristunas, za to, że nie wysiadła na swoim przystanku. Przede
wszystkim pragnę jednak podziękować łonowi Trevinowi,
który z anielską cierpliwością odpowiadał na wszystkie moje
nawet najbardziej przyziemne pytania. Zaiste, bez jego
pomocy i zachęty i bez długich weekendowych wypraw po
wybrzeżu Norfolk, w których towarzyszyła mi jego żona Sue,
nie powstałaby ta książka.
I wszystkim moim przyjaciołom oraz współpracownikom z
CNN, zwłaszcza Tomowi Johnsonowi, Edowi Turnerowi,
Strona 5
Frankowi Sesno, Richardowi Davisowi, którzy zwolnili mnie,
żebym w spokoju mógł pracować nad powieścią, a gdy już ją
ukończyłem, z powrotem przyjęli mnie do pracy.
Zespołowi z International Creative Management:
Heather Schroder, Sloanowi Harrisowi oraz Jackowi
Homerowi. Ale przede wszystkim mojej agentce, przyjaciółce i
przewodniczce, Esther Newberg, dzięki której marzenia stały
się faktem. Nie ma lepszej od niej.
Wszystkim tym, którzy udzielali mi wsparcia i rad podczas
pracy: doktorowi Uwe Hedltowi oraz profesorowi Klausowi
Fischerowi za ich konsultacje w dziedzinie historii
nazistowskich Niemiec; doktorowi Michaelowi Badenowi za
wskazówki dotyczące zawiłych kwestii ran kłutych oraz
rozkładu ciała; Brianowi Montgomery'emu za cierpliwy
wykład na temat anatomii silnika diesla; Lisie Havlovitz za
pomoc w szykowaniu ostatecznej wersji rękopisu. Poza tym za
nieocenione wsparcie szczególne podziękowania składam
Adrii Hillman, Kennethowi Wamerowi i Jeffreyowi
Blountowi oraz profesorowi Bernardowi Jacobowi, mojemu
przyjacielowi, nauczycielowi, człowiekowi, na którym mogę
nieodmiennie polegać.
I w końcu wspaniałej grupie pracowników Random
House: Harry'emu Evansowi, Sybil Pincus, Markowi
Speerowi, Lillian Langostsky, Danowi Rembertowi, Adamowi
Rothbergowi, Brianowi McLendonowi, Kirsten Raymond,
Sairey Luterman, Annik LaFarge, Melissie Milsten, Jennifer
Webb, Lecie Evanthes, Camille MacDuffie oraz Lynn
Goldberg.
No i oczywiście Davidowi Rosenthalowi, mojemu
wydawcy i genialnemu redaktorowi, który wskazywał mi
drogę, delikatnie naprowadzał na trop, jeśli pobłądziłem, i
pomógł stworzyć z rękopisu powieść. Był prawdziwym
przyjacielem — od początku do końca.
Strona 6
Strona 7
Ten projekt jest tak ważny,
że można go nazwać jądrem całej operacji.
Notatki Admiralicji
Jeśli wziąć pod uwagę tysiące pracowników,
którzy przewinęli się przez to w trakcie przygotowań,
zdumiewa fakt, Że wróg nie miał pojęcia, co się szykuje.
Guy Hartcup, uczestnik
operacji Mulberry
W czasie wojny prawda staje się tak bezcenna,
że nieustannie winna jej strzec armia kłamstw.
Strona 8
Winston Churchill
Strona 9
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 10
Rozdział pierwszy
Suffolk, Anglia; listopad 1938
Beatrice Pymm zginęła, ponieważ spóźniła się na ostatni
autobus do Ipswich.
Dwadzieścia minut przed śmiercią stała na obskurnym
przystanku autobusowym i w słabym świetle jedynej w
okolicy latarni czytała rozkład jazdy. Już za parę miesięcy
latarnia zgaśnie ze względu na zaciemnienie. Beatrice
Pymm nie zdąży tego doświadczyć.
Wtedy latarnia świeciła na tyle jasno, że Beatrice mogła
odczytać wypłowiałe cyfry na tabliczce. Żeby lepiej widzieć,
wspięła się na palce i wodziła ubrudzonym farbą
paznokciem po cyferkach. Jej matka nieboszczka zawsze
wyrzekała na te ślady farb. Jej zdaniem prawdziwa dama
nigdy nie miałaby upaćkanych rąk. Wolałaby, żeby
Beatrice wybrała sobie schludniejsze hobby: muzykę,
działalność dobroczynną, w ostateczności nawet pisanie,
choć nie przepadała za pisarzami.
— Niech to licho — mruknęła Beatrice, nie odrywając
wskazującego palca od rozkładu jazdy.
Zazwyczaj była bardzo punktualna. Wiodąc życie
wolne od finansowych trosk, przyjaciół i rodziny, rządziła
się własnymi prawami, których rygorystycznie
przestrzegała. Dziś pozwoliła sobie na odstępstwo: za długo
malowała i za późno ruszyła w drogę powrotną.
Oderwała palec od tabliczki i przytknęła go sobie do
policzka, nadając twarzy zatroskany wyraz. „Wykapany
ojciec", wzdychała jej matka, ilekroć na nią patrzyła:
szerokie, płaskie czoło, wydatny szlachetny nos, cofnięta
szczęka. I włosy już przyprószone siwizną, choć dopiero
ukończyła trzydzieści lat.
Strona 11
Beatrice zastanawiała się, co teraz zrobić. Od domu w
Ipswich dzieliło ją co najmniej osiem kilometrów; za
daleko, by iść pieszo. Ale wieczór był dość wczesny,
powinno jeździć trochę samochodów. Może ktoś ją
podrzuci.
Ciężko westchnęła. Ciepły oddech natychmiast zmienił
się w biały obłoczek, na chwilę zawisł w powietrzu, a potem
porwał go zimny wiatr znad moczarów. Chmury się
rozstąpiły, wyszedł zza nich jasny księżyc. Beatrice
spojrzała i zobaczyła otaczającą go aureolę lodu.
Wzdrygnęła się, dopiero teraz poczuła chłód.
Podniosła swoje rzeczy: skórzany plecak, obraz,
podniszczone sztalugi. Cały dzień spędziła nad ujściem
rzeki Orwell, malując. Malarstwo stanowiło jej największą
pasję, a najbardziej upodobała sobie pejzaż wschodniej
Anglii. Oczywiście przez to jej prace stały się nieco
monotonne. Matka wolała obrazy przedstawiające ludzi:
scenki z ulic czy zatłoczonych kafejek. Kiedyś nawet za-
proponowała j ej, żeby na jakiś czas wyjechała do Francji
pogłębić swe studia. Beatrice odmówiła. Kochała moczary,
groble, ujścia rzek i bagniste tereny na północ od
Cambridge, pagórki i pastwiska Suffolk.
Niechętnie ruszyła w stronę domu, bo bagaż, który
musiała dźwigać, był ciężki. Miała na sobie męską
bawełnianą koszulę, poplamioną farbą tak samo jak ręce,
gruby sweter, w którym czuła się jak pluszowy miś,
dwurzędową kurtkę o trochę za długich rękawach i spodnie
wetknięte w ocieplane gumowe buty. Kroczyła żwawo
poboczem i wkrótce znalazła się poza kręgiem światła
latarni. Otoczyła ją ciemność. Beatrice nie bała się chodzić
w nocy po pustkowiu. Matka, którą te długie samotne
wędrówki napawały strachem, nieustannie ostrzegała ją
przed gwałcicielami. Ona wyśmiewała te obawy.
Strona 12
Zadrżała z zimna. Pomyślała o wiejskim domu na
obrzeżach Ipswich, który zostawiła jej w spadku matka. Na
jego tyłach zbudowała dużą, jasną pracownię, gdzie
spędzała większość czasu. Bardzo często przez wiele dni nie
widziała żywej duszy.
Wszystko to — i więcej — wiedział jej zabójca.
Po pięciu minutach drogi Beatrice usłyszała za sobą
warkot silnika. Pewnie jakaś ciężarówka, uznała. A po
odgłosie sądząc, dość stara. Spojrzała na dwa kręgi światła,
które oświetliły trawę na poboczu. Usłyszała, że silnik
cichnie i auto zaczyna hamować. Uderzył ją chłodny
podmuch wiatru, kiedy minęła ją furgonetka. Zakrztusiła
się odorem spalin.
A potem patrzyła, jak wóz zjeżdża na bok i staje.
Dłoń widoczna w jasnej poświacie księżyca wydała się
Beatrice dziwna. Wysunęła się przez okienko od strony
kierowcy i zamachała w jej stronę. Gruba skórzana
rękawica — zauważyła Beatrice. Takie wkładają robotnicy
przenoszący duże ciężary. Roboczy kombinezon — chyba
ciemnoniebieski.
Dłoń ponownie ją przywołała. I znowu to samo:
Beatrice coś nie pasowało w sposobie, w jaki ręka się
poruszała. W końcu była malarką, a malarze znają się na
ruchu. Jeszcze coś. Na chwilę odsłonił się kawałek skóry
między rękawiczką a rękawem. Nawet w słabym świetle
Beatrice dostrzegła, że nadgarstek jest blady, nieowłosiony
— zupełnie inny niż przegub typowego robotnika — a do
tego wyjątkowo smukły.
A mimo to nadal nie czuła niepokoju. Przyspieszyła
kroku i w kilku susach dopadła klamki od strony pasażera.
Otworzyła drzwiczki, postawiła swoje rzeczy przy
siedzeniu, podniosła głowę i dopiero wtedy zauważyła, że
kierowca zniknął.
Strona 13
Przez ostatnie świadome sekundy swego życia Beatrice
Pymm zastanawiała się, czemu ktoś miałby wykorzystywać
furgonetkę do przewożenia motocykla. A przecież stał tam,
oparty o skrzynię, a obok niego leżały dwa kanistry
benzyny.
Nie odsuwając się od samochodu, zatrzasnęła drzwiczki
i krzyknęła. Nikt nie odpowiedział.
Po paru sekundach usłyszała chrzęst skórzanych butów
na żwirze.
I znowu ten sam odgłos, tym razem bliżej.
Zerknęła przez ramię i zobaczyła kierowcę. Zajrzała
mu w twarz, lecz zasłaniała ją czarna wełniana maska.
Przez dziury na oczy zimno spoglądały na Beatrice błękitne
tęczówki. Zza otworu na usta wyłaniały się lekko
rozchylone wargi, bardziej pasujące do kobiety niż
mężczyzny.
Beatrice już chciała krzyknąć o pomoc, ale napastnik
zdławił jej krzyk, wpychając jej pięść w usta. Osłonięte
rękawicą palce wbiły się w miękkie gardło. Rękawiczka
smakowała jak kurz, benzyna i zjełczały smar
samochodowy. Beatrice zakrztusiła się i zwymiotowała
resztki lunchu, który zjadła na świeżym powietrzu:
pieczonego kurczaka, ser stilton i czerwone wino.
W tej samej chwili poczuła w okolicach lewej piersi
drugą rękę napastnika. Przez ułamek sekundy wydawało
jej się, że oto w końcu sprawdziły się przepowiednie matki.
Lecz ten człowiek nie obmacywał jej jak lubieżnik czy
gwałciciel. Bardziej przypominało to badanie lekarskie,
sprawne, delikatne. Dłoń przesunęła się z piersi na żebra i
tam mocno nacisnęła. Beatrice szarpnęła się, wciągnęła
powietrze i mocniej ugryzła, ale kierowca najwyraźniej nic
Strona 14
nie poczuł przez grubą rękawicę.
Dłoń dotarła do najniższego żebra i badała miękkie
ciało nad brzuchem ofiary. Nie przesunęła się niżej. Palec
zatrzymał się w jednym miejscu. Beatrice usłyszała suchy
trzask.
Przeszywający ból, nagły błysk oślepiająco białego
światła.
I wreszcie miłosierna ciemność.
Morderca bez końca trenował, szykując się do
dzisiejszego występu, ale to był pierwszy raz. Wyjął dłoń z
ust kobiety, odwrócił się i zwymiotował. Nie pora na
uczucia. Zabójca był żołnierzem — majorem wywiadu — a
Beatrice Pymm niedługo stałaby się wrogiem. Szczerze
żałował, lecz ta kobieta musiała zginąć.
Starł wymiociny z maski i zabrał się do pracy. Chwycił
rękojeść i szarpnął. Ciało zacisnęło się wokół ostrza, ale
morderca pociągnął mocniej i sztylet wysunął się z rany.
Doskonały cios: czyściutki, zaledwie odrobina krwi.
Vogel byłby dumny.
Zabójca wytarł krew, zatrzasnął ostrze i schował sztylet
do kieszeni kombinezonu. Następnie chwycił ciało pod
pachy, zaciągnął je na tył furgonetki i upuścił na żwirowane
pobocze.
Otworzył tylne drzwi. Ciałem ofiary wstrząsnęły
drgawki.
Porządnie się narobił, wciągając je do środka, ale w
końcu się udało. Silnik zacharczał, ale po chwili zaskoczył.
Furgonetka ruszyła w dalszą drogę, minęła ciemną wioskę i
skręciła w opuszczony trakt.
Morderca, opanowany mimo trupa za plecami, dla
zabicia czasu nucił piosenkę z dzieciństwa. Czekała go
Strona 15
długa podróż, co najmniej czterogodzinna. W czasie
przygotowań przejechał tę trasę motocyklem, tym samym,
który teraz leżał obok Beatrice Pymm. Furgonetką to
potrwa jeszcze dłużej. Silnik jest słaby, hamulce do niczego,
do tego wóz ściągał na prawo.
Zabójca poprzysiągł sobie, że następnym razem
ukradnie lepszy.
Cios zadany sztyletem w serce zwykle nie od razu
zabija. Nawet jeśli ostrze przeszyje komorę, serce jeszcze
jakiś czas bije, dopóki ofiara nie wykrwawi się na śmierć.
Podczas gdy furgonetka toczyła się po drodze, pierś
Beatrice Pymm błyskawicznie napełniała się krwią.
Beatrice miała wrażenie, że zapada w stan śpiączki. I że
zaraz umrze.
Przypomniała sobie ostrzeżenia matki przed
samotnymi powrotami po zmierzchu. Czuła swoją krew —
wilgotną i lepką — wypływającą z ciała i plamiącą koszulę.
Zastanawiała się, czy obrazowi nic się nie stało.
A potem usłyszała śpiew. Piękny. Minęła chwila, nim
sobie uświadomiła, że kierowca nie śpiewa po angielsku.
Piosenka była niemiecka, a śpiewała ją kobieta.
W tej chwili Beatrice Pymm umarła.
Pierwszy przystanek, dziesięć minut później, nad rzeką
Orwell, w tym samym miejscu, gdzie Beatrice Pymm dziś
cały dzień malowała. Morderczyni wysiadła, nie wyłączając
silnika. Przeszła na stronę pasażera, otworzyła drzwiczki,
wyjęła obraz, sztalugi i plecak.
Rozstawiła sztalugi tuż nad brzegiem wolno płynącej
rzeki, umieściła na nich obraz. Otworzyła plecak, wyjęła
Strona 16
farby, paletę i położyła je na wilgotnej ziemi. Zerknęła na
nie dokończony obraz, wyglądał na całkiem niezły. Szkoda,
że nie mogła zabić kogoś mniej utalentowanego.
Następnie wzięła opróżnioną do połowy butelkę wina,
wylała resztę trunku do rzeki i rzuciła ją obok sztalug.
Biedna Beatrice. Za dużo wina, nieostrożny krok,
lądowanie w lodowatej wodzie, powolna podróż na otwarte
morze.
Przyczyna zgonu: najprawdopodobniej utonięcie,
zapewne na skutek nieszczęśliwego wypadku.
Sprawa zamknięta.
Sześć godzin później furgonetka minęła Whitchurch,
wioskę w West Midlands, i skręciła w piaszczystą drogę
wiodącą wzdłuż pola jęczmienia. Zabójczyni wykopała
grób poprzedniego wieczoru — na tyle głęboki, by ukryć w
nim ciało, choć nie na tyle, by nigdy nie znaleziono zwłok.
Wyciągnęła ciało Beatrice Pymm z samochodu i
rozebrała do naga. Złapała nieboszczkę za nogi i dowlokła
do grobu. Potem przyniosła trzy rzeczy z furgonetki:
młotek, cegłę i niewielką łopatę.
Tej części zadania najbardziej się obawiała; było to dla
niej gorsze niż samo zabójstwo. Położyła trzy przedmioty
przy ciele ofiary i zebrała się w sobie. Zmagając się z
kolejną falą mdłości, wzięła do osłoniętej rękawiczką dłoni
młotek i zmiażdżyła nos Beatrice Pymm.
Kiedy skończyła, z trudem zmusiła się do spojrzenia na
miazgę, która niegdyś była twarzą Beatrice Pymm. Ciosami
młotka, a potem uderzeniami cegły zmieniła ją w papkę z
krwi, mózgu, rozbitej czaszki i potłuczonych zębów.
Strona 17
Udało jej się osiągnąć zamierzony cel: głowa została
zniszczona, twarzy nigdy nikt nie zdoła rozpoznać.
Zrobiła dokładnie tak, jak jej rozkazano. Przeznaczono
ją do wyjątkowych zadań. Przeszła wielomiesięczne
szkolenie w specjalnym obozie, znacznie dłuższe niż
pozostali agenci. Zakonspiruje się o wiele głębiej niż inni.
Właśnie dlatego musiała zabić Beatrice Pymm. Nie będzie
marnować czasu na robienie tego, do czego przeznaczono
innych, mniej utalentowanych szpiegów: na liczenie
oddziałów, obserwowanie linii kolejowych, szacowanie
szkód wyrządzonych przez bomby. To łatwizna. Ją
zachowano do ważniejszych zadań. Stanie się bombą
zegarową, tykającą w samym sercu Anglii, czekającą na
sygnał, by wybuchnąć.
Oparła nogę na klatce piersiowej trupa i pchnęła. Ciało
zwaliło się do grobu. Zasypała je ziemią. Zebrała
zakrwawione ubrania i wrzuciła na tył furgonetki. Sięgnęła
na siedzenie po niewielką torebkę z holenderskim
paszportem i portfelem. W portfelu znajdowały się
dokumenty tożsamości, wydane w Amsterdamie prawo
jazdy oraz zdjęcia spasionej, roześmianej holenderskiej
rodziny.
Wszystko to przygotowała w Berlinie Abwehra.
Rzuciła torebkę w krzaki na skraju pola jęczmienia,
parę metrów od grobu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, za kilka miesięcy ktoś znajdzie rozkładające się
zniekształcone ciało i torebkę. Policja uzna, że nieboszczka
to Christa Kunst, holenderska turystka, która pojawiła się
w Anglii w październiku 1938 roku, a której wypoczynek
zakończył się tak tragicznie.
Przed odjazdem ostatni raz spojrzała na grób. Żal się
jej zrobiło Beatrice Pymm. Śmierć pozbawiła ją nie tylko
twarzy, ale i nazwiska.
Strona 18
I coś jeszcze: sama morderczyni właśnie straciła
tożsamość. Przez pół roku mieszkała w Holandii, gdyż
holenderski był kolejnym ze znanych jej języków.
Starannie opracowała własną przeszłość, zagłosowała w
wyborach do władz miejskich Amsterdamu, a nawet
pozwoliła sobie na młodego kochanka, nienasyconego
dziewiętnastolatka, chętnego do nauki. Teraz Christa
Kunst spoczywała w płytkim grobie tuż przy polu
jęczmienia w Anglii.
Rankiem zabójczyni przywdzieje nową tożsamość.
Ale na razie jest nikim.
Zatankowała i jechała przez dwadzieścia minut.
Miasteczko Alderton — podobnie jak Beatrice Pymm —
zostało starannie wybrane, jako że tam nie od razu ktoś
zauważy furgonetkę, która w środku nocy płonie na skraju
drogi.
Wyciągnęła motocykl z paki — zadanie trudne nawet
dla silnego mężczyzny. Zmagała się z motocyklem, wreszcie
poddała się, kiedy był jakiś metr nad ziemią. Runął z
łoskotem — jedyny błąd, jaki popełniła tej nocy.
Podniosła go i odciągnęła o pięćdziesiąt metrów. Potem
wróciła do samochodu. W jednym z baniaków zostało
jeszcze trochę benzyny. Ochlapała nią wnętrze furgonetki,
szczególnie obficie skrapiając zakrwawione ubrania
Beatrice Pymm.
Kiedy nastąpiła eksplozja, morderczyni już uruchomiła
motocykl. Przez chwilę przyglądała się płonącemu wozowi,
pomarańczowym płomieniom oświetlającym rżysko i nieco
odleglejszą linię lasu.
Potem skierowała motocykl na południe i ruszyła do
Londynu.
Strona 19
Strona 20
Rozdział drugi
Oyster Bay, stan Nowy Jork; sierpień 1939
Dorothy Lauterbach uważała swoją szacowną,
zbudowaną z kamienia rezydencję za najpiękniejszą
budowlę na całym północnym wybrzeżu Long Island.
Większość przyjaciół się z nią zgadzała, a to dlatego, że
Dorothy była od nich bogatsza i chcieli bywać na dwóch
przyjęciach, które rokrocznie latem wydawali
Lauterbachowie: wielkie pijaństwo w czerwcu oraz
bardziej cywilizowaną, refleksyjną imprezę pod koniec
sierpnia, kiedy kończące się lato wprowadza człowieka w
nieco melancholijny nastrój.
Z tyłu domu rozciągał się widok na zatokę. Na plaży
leżał miękki biały piasek przywieziony ciężarówkami z
Massachusetts. Od plaży aż do rezydencji biegł pas
starannie pielęgnowanej trawy, która tu i ówdzie
ustępowała miejsca cudownie zadbanym klombom,
ceglastemu kortowi tenisowemu albo intensywnie błękit-
nemu basenowi.
Służba wstawała wcześnie, by przygotować wszystko na
dzień zasłużonego nieróbstwa rodziny: rozstawiano bramki
do krokieta, zakładano siatkę do badmintona, choć nikt
nawet nie zajrzy na boiska, zdejmowano plandeki z
drewnianej motorówki, której nikt nie odcumuje od
przystani. Raz któryś z odważnych służących zwrócił pani
Lauterbach uwagę na bezsens tych codziennych rytuałów.
Pani Lauterbach ostro go skarciła i nikt więcej już nie
kwestionował jej rozkazów. Co rano ustawiano te same
zabawki, które tkwiły smutno — niczym bożonarodzeniowe
dekoracje w maju — tylko po to, by o zachodzie słońca
służba z nabożeństwem je zbierała i chowała.