Sigrid Undset - Olaf syn Auduna - Tom 2
Szczegóły |
Tytuł |
Sigrid Undset - Olaf syn Auduna - Tom 2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sigrid Undset - Olaf syn Auduna - Tom 2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sigrid Undset - Olaf syn Auduna - Tom 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sigrid Undset - Olaf syn Auduna - Tom 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
SIGRID UNDSET
Olaf syn Auduna
Z niemieckiego tłumaczenia przełożyła Wanda Kragen
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
1970
Strona 2
TOM 2
Strona 3
CZĘŚĆ CZWARTA
NA ROZDROŻU
Strona 4
1
Pewnego dnia wiosną Olaf z jednym z parobków znajdował się na
najlepszym swoim polu i rozrzucał gnój po zmarzniętej nadal roli.
Na polach zwróconych ku północy lód iskrzył się jeszcze i lśnił,
ale pod ścianą Rumaka sączyły się już i ciekły wartkie strugi wody.
Po przeciwnej stronie naświetlonej słońcem zatoki prażyły się skały;
Byk dźwigał się w górę wprost z morza, cały w migotliwej poświacie
słonecznej na szarordzawej kamiennej powierzchni. Brunatniło się
zbocze pod świerkami, a gąszcz leszczynowych krzaków ciągnący się w
głąb doliny Kvern zakwitł bujnie żółtymi baziami.
W dole, na zatoce, wiosłował Eirik… Czerwony kaftan chłopca
odbijał jaskrawo na tle błękitnej wody. Olaf stał chwilę wsparty na łopacie
i spoglądał ku łódce. Wciąż powtarzała się ta sama historia z Eirikiem –
on zawsze miał czas! Właściwie miał przewieźć na tamtą stronę tylko
parę owiec; niedawno wypuszczono tam trzodę do lasu. A dziś akurat
chłopak przydałby się w domu.
Za plecami Olafa przydreptało coś po skale – po wielkiej, łysej skale,
osłaniającej urodzajne pole przed wiatrem od strony fiordu. Cecylia…
Stała tyłem do słońca, promienie igrały w jej jasnych, błyszczących pod
światło kędziorkach. Przysiadła i zsunęła się z góry, wołając na ojca i
pokazując mu pęczek małych żółtych kwiatów, które trzymała w rączce.
Olaf chwycił córkę w ramiona.
– Nie przychodź tutaj, Cecylio! Zabrudzisz się gnojem! – Podniósł ją
i posadził na kamieniu. Dziewczynka przycisnęła kwiaty do twarzy ojca
i zerknęła, czy pożółcił się pyłkiem. Ale nie bardzo to było widoczne,
bo już przedtem zgniotła kwiaty. Powtórzyła jednak raz jeszcze zabawę,
śmiejąc się z uciechy.
Strona 5
Olaf poczuł gorzkawą i rzeźwą woń – pierwszy tegoroczny zapach
młodych roślin. Zima, którą przeżył, była tak długa jak Ragnarök[1]. Ale
teraz oto stał na polu i całą duszą radował się, że buty jego są mokre
i ciężkie od ziemi; nawet i tutaj w cieniu skał lodowa powłoka cofnęła
się nieco, zostawiając pas wilgotnej ziemi między kamieniami. Gnój
rozrzucony dokoła parował aż miło, a od przystani niosła się mocna
wiosenna woń morza, smoły, ryb i zbutwiałego drzewa.
Do zatoki wpłynął tymczasem niewielki żaglowiec, który Olaf
zauważył przed chwilą pod ścianą Byka. Nie znał go… Prawdopodobnie
byli w nim ludzie jadący do gminy.
Otarł ręce z brudu i poprowadził Cecylię z powrotem na górę.
– Idź do Liv, idź! A ty nie puszczaj drugi raz dziecka tak daleko od
siebie, mogłaby jeszcze spaść z góry.
Dziewczyna odwróciła się do niego śmiejąc się od ucha do ucha.
– Dziś piękna pogoda – powiedziała. Siedziała grzejąc się w słońcu;
ubranie, które miała załatać, walało się na wrzosach.
Olaf odwrócił się niechętnie i poszedł do swej roboty. Łódź przybiła
już do przystani, jacyś obcy ludzie szli z Eirikiem pod górę. Olaf udał, że
ich nie widzi, póki nie stanęli przy płocie i nie powitali go.
Byli to dwaj mężczyźni w średnim wieku, smukli, wysokiego wzrostu,
o wygiętych nosach i żywych, bystrych oczach. Olaf poznał ich, widywał
ich często w Oslo, lecz nigdy nie rozmawiał z nimi. Byli to synowie
angielskiego płatnerza, mistrza Ryszarda, który poślubił swego czasu
gospodarską córkę z zachodu i osiadł w mieście. Olaf nie miał pojęcia,
z jaką sprawą ci mężowie do niego przybyli. Jednak poszedł z nimi na
górę, do dworu.
Dopiero po posiłku, przy piwie, starszy z synów Ryszarda, Torodd,
zabrał głos: doszły go słuchy, że Olaf ma zamiar rozwiązać spółkę
[1] Ragnarök – zima, która poprzedziła zmierzch bogów. (Przyp. tłum.)
Strona 6
handlową z Klausem Wiephartem. Olaf odpowiedział, że nic mu o tym
nie wiadomo. Torodd dowiedział się jednak w mieście, że Olaf nie posłał
tego roku towarów i nie pozwolił Klausowi sprzedawać w jego imieniu.
I to nie odpowiada całkowicie prawdzie, odparł Olaf, tylko tej
zimy po śmierci żony wyprawił stypę, co pochłonęło sporo zapasów.
Poza tym wskutek śmierci żony nie mógł tak jak zazwyczaj zająć się
gospodarstwem. Olafowi zaświtało w głowie, o co tamtym chodzi. Może
zresztą byłoby naprawdę dobrze rozpatrzyć tę sprawę i poszukać sobie w
mieście innego zastępcę.
Teraz odezwał się drugi z braci, Galfrid.
– Rzecz ma się tak, Olafie: mój brat i ja mamy tego lata coś do
załatwienia w Anglii; wiemy, że jesteś dzielnym żeglarzem, a poza tym
znasz ten kraj z czasów młodości. Nie byliśmy tam nigdy, chociaż mamy
w Anglii krewnych po mieczu. Otóż oświadczono nam z całą pewnością,
że tego lata wybierasz się za granicę…
W tej chwili w drzwiach izby stanął Eirik; w ręku niósł wianek z
przylaszczek. Olaf wiedział, że leszczynowa gęstwina po drugiej stronie
zatoki niebieszczy się cała od tego kwiecia. Ale żeby dorosły chłopak
tracił czas w jasny, roboczy dzień wiosenny na takie dziecinne igraszki
jak zbieranie kwiatów!
Eirik zatrzymał się w drzwiach, nasłuchując w napięciu, w głębi
ducha czekając tylko na to, kiedy mu ojciec każe wyjść.
– Kto to powiedział, Galfridzie? – zapytał Olaf.
Okazało się, że wspomniał o tym brat Stefan, ten bosy mnich, który w
czasie zimy kręcił się tu po gminie. Synowie Ryszarda wstępowali często
do klasztoru franciszkanów, mieli tam bowiem brata zakonnika. I tam
właśnie dowiedzieli się, że Olaf syn Auduna zamierza latem pojechać za
granicę, ale prawdopodobnie nie zawarł dotąd jeszcze z nikim umowy co
do statku.
Strona 7
Olaf milczał. Nie pojmował wprost, w jaki sposób brat Stefan to
wiedział. Z nikim, o ile pamiętał, nie mówił dotychczas na ten temat.
Wyjechać… tak, Bogu wiadomo, że pragnął tego gorąco, lecz do tej
pory nie myślał o tym poważnie. Nie posiadał ani statku, ani ładunku,
szukanie zaś jakiejkolwiek okazji wydawało mu się nieprzezwyciężoną
przeszkodą. Poza tym we dworze było sporo roboty – wszystko leżało
odłogiem po długoletniej chorobie gospodyni.
Ale skoro teraz ofiarowano mu tę okazję… Miał wrażenie, że serce
ściska mu się w piersi, jak zaciska się dłoń, by uderzyć w stół, kiedy do
głębi i naprawdę poczuł, że może rzucić tu wszystko i wyjechać na długi,
długi czas…
– Nie mówiłem nic podobnego bratu Stefanowi – Olaf potrząsnął
głową. – Może wymknęło mi się jakieś słowo, już nie pamiętam. Może
wspomniałem, że miałbym ochotę rozejrzeć się znów kiedyś po świecie.
Jestem przecież teraz wolnym człowiekiem.
Zauważył, że Eirik stoi jeszcze ciągle w drzwiach i słucha podniecony;
kazał mu wyjść. Chłopiec zbliżył się prędko i powiesił wianek, na małym
krucyfiksie wiszącym na ścianie nad łożem, w którym umarła matka.
Zaraz potem wyszedł.
W jaki sposób brat Stefan zwęszył swym długim nosem, że Olaf nosi
się z podobnymi myślami, to była po prostu zagadka.
W ciągu popołudnia rozmowa dojrzała na tyle, że Olaf obchodził z
obcymi gośćmi dwór i pokazywał im posiadane towary. Nie było tego
wiele: piętnaście skór koźlich, trzy futerka wydr i kilka innych skór z
dzikiego zwierza, ponadto parę beczek kory dębowej. Może zabrać cały
Strona 8
zapas śledzi i wędzonych ryb; ludziom dworskim przez lato wystarczyłyby
świeże ryby. Znalazłoby się jeszcze kilka pni dębowych oraz drzewo
klepkowe przeznaczone na własny użytek; jeśli nie spędzi lata w domu,
poniewierałoby się tu tylko daremnie…
Późnym wieczorem Liv weszła do izby i prosiła pana, aby poszedł z
nią do obory: jedna z krów ma się ocielić, tymczasem krowiarka ciężko
zaniemogła; zresztą czuwanie nocą przy bydle nie należy do niej.
Kiedy Olaf wyszedł z obory, noc była bezksiężycowa, chłodna i cicha.
Musiał obudzić starego Torego i prosić go, aby posiedział w oborze. Nie
można było bowiem zostawić tam Liv samej; dziewka była leniwa i
bezmyślna. Wprost wierzyć się nie chciało, ale nawet wówczas, kiedy
pomagali biednej krowie, która ryczała leżąc, nawet tam, w ciemnej i
ciasnej oborze, nie mógł się opędzić przed tą dziewczyną. Liv ocierała
się o niego niczym łasząca się kotka; raz po raz musiał ją siłą odpychać,
aby mieć wolne ręce. Olaf zrozumiał, że Liv ubrdała sobie, iż teraz ona
zostanie nałożnicą gospodarza. I chociaż dawał jej do poznania, że musi
sobie wybić z głowy jego i jego dobytek, nic to nie pomagało.
Po cichu wstydził się wobec własnej czeladzi. Pewnie śmiali się
w kułak za jego plecami i czekali na to, czy dziewce uda się wreszcie
doprowadzić go tam, gdzie zamierzała. Zdawało mu się, że Liv już kręci
się po dworze pyszniąc się pękiem kluczy u pasa. O nie! Nie wszedł nawet
z Torem do obory, gdy namówił starca do wyjścia z domu.
W beczce z wodą pływał po wierzchu lód. Olaf zanurzył ramiona i
umył ręce. Nasłuchiwał i wypatrywał w ciemności, myśląc równocześnie,
czy o niczym nie zapomniano.
Strona 9
Cisza dokoła – chyży bieg potoków po skałach i stokach zamilkł
ścięty mrozem, tylko morze na dole klaskało i szemrało, a w dolinie
Kvern szumiała rzeka. Gwiazdy tej nocy były dalekie i nie tak liczne jak
zwykle; lekki tuman snuł się w powietrzu.
Cielę urodziło się z gładką skórą i długimi uszami – wyglądało wcale
obiecująco. Całe szczęście, bo trzy cielaki zdechły mu już na wiosnę. I
dotychczas nie urodziła się ani jedna jałoszka.
Na północy, ponad czarnym zrębem Byka, od czasu do czasu
przesuwały się blade płomienie światła polarnego, jak gdyby tchnienie
wionące po niebieskim stropie. Nieczęsto widywano je tu na południu. W
Oplandii światło polarne zagarniało nieraz pół nieba, a gdy je drażniono,
gdy gwizdano lub machano płócienną płachtą, tryskały z niego długie
ogniste jęzory w dół ku ziemi i z powrotem w górę. Pewnego razu, kiedy
wymknęli się poza budynki gospodarskie i zaczęli wywijać najdłuższą
chustką Ingebjörgi, przyłapał ich Arnvid i zbił porządnie. Jest wielkim
grzechem, powiedział, robić coś takiego, gdyż niespokojne światło
polarne sprowadza burzę.
Tutaj na południu światło polarne było przeważnie blade i nikłe.
Olaf wstrząsnął się; odzież jego cuchnęła. Jeszcze cztery dni
pozostawały do święta i dnia kąpieli.
Mimo woli stąpał cicho idąc przez dziedziniec. Cienka skorupa
lodowa pryskała tak głośno, a nie chciał tłumić cichych szmerów, które
niby z otchłani nocy płynęły od wybrzeża na górę.
W izbie na krawędzi paleniska paliła się mała lampka tranowa.
Olaf oddał gościom komorę na nocleg, sam zaś siedząc na łożu Inguny
Strona 10
rozbierał się powoli, z przerwami. Wreszcie podniósł się, by obciąć knot.
Posłyszał szept z drugiego łoża: – Ojcze…
Po długiej chwili Olaf zapytał półgłosem:
– Nie śpisz jeszcze, Eiriku?
– Nie… Kiedy popłyniemy, ojcze?
Olaf milczał. Eirik jednak był przyzwyczajony do tego, że ojciec
zdawał się nie słyszeć, albo że jego odpowiedź przychodziła nie od razu
i jakby z pewnej odległości, niby głos karłów od ściany Byka, kiedy
hukano w tę stronę.
– Ojcze, zabierz mnie z sobą! Będziecie mieli ze mnie pożytek –
Eirik szeptał głośno i żarliwie. – Przydam się wam jak dorosły pachołek.
Potrafię wykonać każdą robotę dorosłego mężczyzny, potrafię jeszcze
więcej!
– Ależ tak, na pewno – Eirik wyczuł, że ojciec uśmiecha się, lecz głos
jego nie brzmiał ani gniewnie, ani odpychająco.
– Czy wolno mi pojechać z tobą ojcze… w lecie do Anglii?
– Nikt nie powiedział przecież, że jadę – odparł Olaf po namyśle.
Zdmuchnął płomyk, urwał żarzący się koniuszek knota i wrzucił go
do tranu. Potem położył się. Coś spadło ze ściany, musnęło w ciemności
jego szyję – jakiś przedmiot miękki, chłodny, budzący wspomnienie
żywej skóry między szorstkimi, wełnianymi kocami: wianek Eirika. Olaf
podniósł go i powiesił z powrotem na krzyżu. Przypomniał mu ciało
Inguny, jej chłodne, miękkie i wątłe ramię, kiedy koc ześliznął się z niej,
a on podciągał go w górę i nakrywał ją.
Pojedzie z pewnością – w głębi ducha powziął już niezachwiane
postanowienie. Nie zniesie, aby cokolwiek weszło mu teraz w drogę i
stanęło na przeszkodzie. Tylko pozornie udawał jeszcze, że nie wie, czy
skorzysta ze sposobności, aby nie gadano, że tak łatwo dał się przekonać
zupełnie obcym ludziom, ba, że uległ natychmiast ich namowom.
Strona 11
Teraz gdy nawinęła się sposobność wyrwania się stąd, nie zostanie
przez lato w Hestviken! To nic, że stary, niewielki stateczek synów
Ryszarda był nędznym wrakiem należącym jeszcze do ich dziada i że on
sam tak mało nadawał się na żeglarza, iż z łatwością mogliby znaleźć
innego, bardziej zdatnego. W Anglii był jeden raz z jarlem przed piętnastu
laty, nie znał jej więc dobrze; młodzieniec z rycerskiej drużyny nie może
na własną rękę włóczyć się po kraju. Ale jeśli synowie Ryszarda nie
pytają o to, tym lepiej… Niewiele o nich wiedział, spostrzegł jednak, że
są niedoświadczeni i niezbyt mądrzy. I z wolna doszedł do wniosku, że
i on także nie będzie nigdy obrotnym kupcem. Złościł się, gdy widział,
że go ktoś oszukuje. Lecz przyzwyczaił się milczeć i nie okazywać
niczego po sobie; nie na wiele by mu się zdało targować się z ludźmi
sprytniejszymi od niego w tych sprawach. Nawet nie myślał dotychczas o
tym, aby rozwiązać spółkę z Klausem Wiephartem; przecież mógł trafić
na jeszcze gorszych i chytrzejszych.
Ci synowie Ryszarda wyglądali na takich, których łatwo można
okpić… w takim razie wyjdzie jeszcze gorzej na tym, jeśli zawrze z nimi
umowę. Mimo to…
Boleśnie odczuwał brak tej, której nie było już wśród żywych. Nie
wiedział, jak potrafi żyć bez niej przez te wszystkie lata, które nadejdą.
Kręcił się jak gdyby obezwładniony ciągłym zdumieniem…
Pamiętał dobrze, jak w ostatnich latach myślał nieraz: byłoby
grzechem życzyć sobie, aby leżała tu i dręczyła się na próżno. Ale teraz,
kiedy odeszła… tak, przypominał sobie pewną sagę; opowiadał im ją raz
w dzieciństwie brat Vegard – o królu Haraldzie Luva, który przez trzy lata
siedział pogrążony w żałobie przy zwłokach swej lapońskiej żony. Był
opętany, mówił mnich. Możliwe, ale może nie było to tylko opętanie…?
Jak daleko sięgał wstecz wspomnieniem, był przyzwyczajony we
wszystkim, co czynił i myślał, brać pod uwagę tak samo ją, jak siebie. Jeśli
Strona 12
dwa drzewa wyrosną z tego samego korzenia, ich wierzchołki są jakby
jednym wierzchołkiem. I gdy runie jeden pień, drugi, który przetrwał,
wydaje się kaleki. Tak Olaf czuł się ułomny i osamotniony po jej śmierci.
Wiedział dobrze, że ich wspólne lata przeważnie nie były radosne,
lecz tym wyraziściej i silniej wspominał szczęście, jakie razem przeżyli.
Działo się tu podobnie jak z owymi lipami na zboczach wokół fiordu: nie
bardzo były widoczne, ale latem, gdy zakwitały, cała zatoka Rumaka była
przepojona ich wonią i tę ich słodycz czuł człowiek wprost namacalnie
na skórze, niby miodową rosę. W ciągu wszystkich lat, które spędził z
dala od swego dziedzictwa, jako mały chłopiec i jako rosły mężczyzna we
dworze obcych ludzi i wreszcie jako banita, ów zapach kwiecia lipowego
był jedyną rzeczą, która przypominała mu, że posiada szmat własnej
ziemi – wszystko inne zapomniał.
Nawet w najcięższych okresach ich współżycia Inguna należała do
niego, była tą samą miłą dzieweczką, rozkoszną i uroczą w dzieciństwie,
wiotką i gibką w jego uściskach; od jej złocistych włosów płynęła woń
siana, kiedy okrywał się nimi w ciemności. Miłował ją nieraz tak czule i
tkliwie, jak się kocha wierne, najukochańsze i niewinne zwierzę – piękną
jałówkę albo psa. Kiedy indziej znów miłował ją tak, że ciało jego drżało i
wiło się z bólu na samo wspomnienie, na myśl, że wszystko się skończyło
już na długo przed jej śmiercią. A mimo to Inguna była jedyną kobietą,
o której ważył się myśleć jako o tej, którą posiadał. Innych nie mógł
wspominać bez zimnego dreszczu odrazy…
Teraz stracił Ingunę, a gdy wracał myślą do ostatniej nocy przed jej
zgonem, zdawał sobie jasno sprawę, że z własnej winy stracił ją zupełnie.
Rozumiał dobrze znaczenie tego, co się jemu samemu wydarzyło.
Pogrążonemu w odmętach bezradnego cierpienia i żałości, ponieważ
miał utracić jedynego wiernego towarzysza, którego miał w życiu,
ukazał się Bóg; sam Zbawiciel stanął na jego drodze z wyciągniętymi
Strona 13
pomocnie dłońmi. I gdyby miał odwagę chwycić te rozwarte, przebite
dłonie, nie byłby teraz rozłączony z żoną. Gdyby miał odwagę wytrwać
w postanowieniu, jakie powziął przy tym spotkaniu, bez względu na to,
jaki los przypadłby mu w udziale tutaj, na ziemi – pielgrzymka czy też
miecz kata – byłby w jakiś tajemny sposób złączony z umarłą, głębiej i
mocniej, niż może być związany druh z druhem, dopóki obaj wędrują po
ziemskim padole.
Ale raz jeszcze stracił odwagę. Stał z boku i patrzył, kiedy Bóg
nadszedł i zabrał Ingunę – zabrał ją jedną.
Został sam, jak zostaje człowiek na brzegu, gdy odpłynie jego okręt.
Dalsze życie po tym wszystkim tutaj, w Hestviken, oznaczało tylko
ustawiczne czekanie na dnie i noce sunące w nieskończonym pochodzie,
wszystkie podobne do siebie.
Nie, nie odtrąci propozycji synów Ryszarda!
Z ciemności wypłynął całkiem rozbudzony głos chłopca:
– Słyszałem, ojcze, że Duńczycy czatują na Morzu Angielskim[2] i
napadają na nasze statki.
– Morze Angielskie jest duże, Eiriku, a nasza łódź mała. Najlepiej
będzie, jeśli latem zostaniesz jeszcze w domu.
– Nie tak to myślałem – Olaf usłyszał, że chłopiec siada na posłaniu.
– Sądziłem raczej… Miałbym taką ochotę wypróbować swoją odwagę –
szepnął błagalnie i nieśmiało.
– Połóż się teraz i śpij, Eiriku – rzekł Olaf.
– Nie jestem już małym pacholęciem…
– Powinieneś więc mieć na tyle rozumu, aby nie przeszkadzać innym
po nocy. Cicho bądź już!
„Głos ojca jest zmęczony, tylko zmęczony, lecz niegniewny” – myślał
Eirik. Skulił się i leżał cichutko, lecz spać nie mógł.
[2] Morze Angielskie – Morze Północne.
Strona 14
Ufał mocno, że wolno mu będzie pojechać z ojcem; wierzył w to tak
bardzo, że był tego pewien, gdy chwilę poleżał w ciemności, w duchu
wyobraził sobie ową podróż. Z wszelką pewnością napotkają na drodze
duńskie statki. Ich statki mają o wiele wyższe burty od norweskich, tak że
najpierw zderzenie wyglądałoby groźnie. Ale potem on, Eirik, skrzyknie
załogę, rozkaże jej, aby pobiegła na stronę statku osłoniętą od wiatru,
i każe jej trzymać nad głowami tarcze. A kiedy napastnicy wskoczą na
ich łódź, jego ludzie uderzą na nich. Ojciec wychodzi sam duńskiemu
dowódcy naprzeciw, a ten dowódca jest zupełnie podobny do przyjaciela
ojca, którego spotkali zeszłego roku w Tunsberg: tęgi i postawny, o
pełnej, szerokiej i czerwonej twarzy, małych niebieskich oczach i ryżych
włosach, o wielkich ustach, z długimi, końskimi zębami… Eirik rzuca
tarczę obcemu pod nogi, tamten potyka się na śliskim pokładzie i jego cios
nie trafia w ojca… owszem, trafia, lecz ojciec nie dba o to, że został ranny.
Duńczyk potyka się i pancerz, odkrywa na mgnienie oka jego kark. W
tym momencie on, Eirik, topi swój krótki miecz jak sztylet w odsłoniętej
szyi… Teraz Duńczycy chcą uciec na swój statek. Boki statków trzeszczą
i pękają w miejscach, gdzie fala rzuca je o siebie; podczas gdy ludzie
za pomocą toporów i bosaków usiłują wdrapać się i zaczepić o wysoką,
nachyloną burtę duńskiego statku, Norwegowie używając włóczni i
mieczów sieją wśród nich spustoszenie. – Zdaje mi się – powiada ojciec
– że mój syn Eirik zasłużył w tej potrzebie na oręż dowódcy; lecz jeśli
jesteście innego zdania, ofiarowuję się odkupić wasz udział w tym łupie.
– Ale wszyscy mężowie zgadzają się, oczywiście, wszak to Eirik powalił
tego olbrzyma, dzięki jego przytomności umysłu uratowali łódź…
Czyż to ty jesteś tym junakiem norweskim, Eirikiem, synem Olafa
z Hestviken? Cały Londyn dowiedział się i mówi o jego bohaterskim
czynie. Pewnego dnia spotyka Eirik burgrabię we własnej osobie. Zamek
Londynu nazywa się Białą Wieżą; jest on zbudowany z białego marmuru.
Strona 15
Eirik idzie w górę, by ją sobie z bliska obejrzeć; zamek jest jeszcze
piękniejszy i okazalszy od kasztelu w Tunsberg, góra zaś, na której stoi,
jest o wiele wyższa. Aż tu nagle zjeżdża burgrabia na koniu w otoczeniu
świty i niektórzy z panów szepcą coś do niego i wskazują na norweskiego
chłopca…
Nie! Mimo wszystko nie chce pozostać w Londynie, kiedy ojciec
powróci do domu. Nawet w zabawie nie chce Eirik myśleć o tym, że
ojciec mógłby zostawić go i wrócić sam do Hestviken i że życie w domu
toczyłoby się dalej zwyczajnym trybem, a on nie miałby tam być. W głębi
serca czuje Eirik ustawiczną trwogę: chociaż udało mu się uśpić ją w
ostatnich czasach, to jednak okrąża ją wielkim łukiem w obawie, aby jej
nie zbudzić. A jeśli tak pewnego dnia dowie się, że nie jest prawowitym
dziedzicem Hestviken? Nawet i teraz leżąc w izbie i snując tę swoją własną
bajkę z zasłyszanych okruchów różnych sag, z opowiadań parobków o
wyprawach duńskich, z bajek starego Aasmunda Rugi, rozmyśla chłopiec
wciąż o swej trwodze: czy odtrącony przez ojca utraci Hestviken? w takim
razie już woli bawić się w coś innego: w nieprzyjaciół, którzy napadają na
ich dwór od strony zatoki… Ojca nie ma w domu, on sam musi zachęcić
czeladź do zbrojnego oporu, ostrzec ludzi w gminie…
Ojciec i tak musi wkrótce zauważyć, jaki duch żyje w jego synu.
Ojciec zadziwi się jeszcze…! Już on się ocknie i nie będzie więcej chodził
jakby we śnie, nie widząc wcale Eirika, kiedy są razem.
Nazajutrz rano Olaf rozkazał Eirikowi zwieźć z lasu drzewo ścięte w
lecie, oświadczając, że w ciągu dnia musi całą tę robotę wykonać. Śnieg
leżał jeszcze na polach od południowej strony zatoki, lecz lada dzień mógł
Strona 16
stajać zupełnie.
Wczesnym rankiem droga była dobra. Anki załadował jedne sanie,
podczas gdy Eirik kierował drugimi. Ale później zrobiło się bardzo ciepło
i już przed południem Eirik jechał po samym błocie.
Ciskał łopatą śnieg na drogę, ale śnieg topniał i rozpływał się
natychmiast. Olaf stał nieco wyżej na polu i rozrzucał gnój. Krzyknął
na chłopca, by objechał dołem, pod lasem. Droga tamtędy była jednak
o wiele dłuższa, wiodła dokoła wszystkich pól uprawnych. Chłopak udał
więc, że nie słyszy.
Kiedy Olaf znów rzucił okiem w dół, sanie z drzewem utknęły właśnie
pod ostatnim wzniesieniem przed dziedzińcem. Eirik zrzucił z nich trochę
drzewa na ziemię, aż echo poniosło się wśród skał, po czym podbiegł do
konia, szarpał go za uzdę i krzyczał, ale koń nie ruszał się z miejsca.
– Ruszajże, kobyło! – huknął Eirik, zbliżył się do sań i ściągnął cugle.
Wreszcie zrzucił jeszcze trochę drzewa.
Sanie zaryły się w gliniastym dole poniżej skały przy starej stodole, w
miejscu, gdzie prowadziła droga z doliny Kvern na dziedziniec dworski.
Słońce tu nie dotarło i skała była pokryta warstwą lodu, lecz woda ciekła
i sączyła się po niej. Eirik podparł sanie z tyłu, próbował pchnąć je z
miejsca. Ale koń nie ruszył się wcale. Chłopak wparł się z całych sił,
zawisł niemal skośnie na zboczu; po chwili stracił równowagę na śliskim
gruncie, osunął się na kolana i ręce; kilka polan spadło z sań trafiając
go w plecy. W tej chwili ojciec zszedł na dół i stanął niedaleko miedzy.
Wściekłość i lęk opanowały chłopca do tego stopnia, że łkanie zacisnęło
mu krtań. Rzucił się w przód, zaczął szarpać cugle i bić nimi konia.
Zwierze drgnęło, rzuciło łbem, ale stało dalej jak wryte.
– Czy ruszysz się nareszcie, ty przeklęta szkapo?
Nieprzytomny z gniewu, ponieważ ojciec stał obok i przypatrywał się,
runął Eirik z zaciśniętymi pięściami na konia i walił go, gdzie popadło: w
Strona 17
łeb, po pysku… Olaf zeskoczył z miedzy i zbliżył się, groźny.
Wtem koń zarył się przednimi kopytami w lód i stanął rozkraczony.
Wyglądał tak, jakby miał upaść, lecz po chwili znalazł uchwyt, wyciągnął
się w szlejach. Sanie ruszyły – obciążenie było przecież niewielkie – i
szybko sunęły pod górę. Wtedy Eirik odwrócił się i zawołał do ojca ze
łzami w głosie:
– Nie mogłeś pomóc nam i podeprzeć sań? Czemużeś stał tylko i
patrzył…?
Rumieniec z wolna oblał czoło Olafa. Nic nie odpowiedział. Teraz,
kiedy chłopiec się odezwał, sam doprawdy tego nie rozumiał. Ale tak
było: stał, gapił się i nawet mu na myśl nie przyszło pomóc Eirikowi.
Opanowało go dziwne, niesamowite uczucie – działo się to nie pierwszy
raz. W ostatnich czasach zdarzyło mu się nieraz, że budził się jakby i
spostrzegał, że stoi nieruchomo wpatrzony w przestrzeń, nie myśląc o
tym, by się ruszyć albo zrobić coś najbardziej oczywistego.
Na dziedzińcu usłyszał, jak Eirik przemawia pieszczotliwie do
konia. Olaf zauważył to już poprzednio: taki był ten chłopak i wobec
ludzi, i wobec zwierząt. Najpierw w gniewie pienił się i wyskakiwał
niemal ze skóry, a potem stawał się łagodny i błagający. Z niechętnym
westchnieniem Olaf zawrócił i poszedł na pole do swej roboty.
Synowie Ryszarda wrócili do Oslo i Eirik: pojął, że ojciec zawarł z
nimi umowę. Teraz jednak nie śmiał zapytać, czy zabierze go z sobą. A
najbardziej niepokojące było to, że nawet ta ostatnia historia nie wyrwała
ojca z jego złowróżbnego milczenia. Kiedy Olaf zjawił się przy saniach,
Eirik był pewien, że czekają go cięgi, skulił się już prawie pod twardymi
Strona 18
dłońmi ojca. Lecz później odczuł to jako bolesne rozczarowanie, że nic
się nie stało. Bicie, najgorsze wymyślania i groźby przyjąłby chętniej;
oddałby je, bodaj w myślach – i odczułby to jako ulgę, byleby tylko
skończyła się wreszcie ta niepewność co do zamiarów ojca.
Zdarzało się, że Olaf siedział wieczorem i bez przerwy wlepiał oczy
w Eirika, a chłopiec nie wiedział, czy ojciec wpatruje się w niego, czy
też poprzez niego w ścianę, tak dziwne i dalekie było to spojrzenie.
Chłopiec rumienił się i mieszał pod tym wzrokiem, nie umiejąc go sobie
wytłumaczyć. Nieraz Olaf spostrzegał jego niepokój. – Co się z tobą
dzieje, Eiriku? – pytał i cień podejrzenia dźwięczał w jego głosie. Eirik
przeważnie nie odpowiadał. Niekiedy jednak przytomniał i zaczynał
opowiadać spiesznie i z zapałem o czymś, co wydarzyło się w ciągu
dnia, najchętniej o tym, ile roboty wykonał, albo o jakichś osobliwych
zajściach; i ilekroć mówił o czymś z ojcem, wszystko stawało się o
wiele większe, niż mu się poprzednio wydawało. Zwykle zanim jeszcze
skończył mówić, spostrzegał, że ojciec wcale go nie słucha, że popadł
z powrotem w zadumę. Najgorzej było jednak, kiedy ojciec przy końcu
opowiadania ściągał usta w słabym uśmiechu i mówił spokojnie i chłodno:
– Tak, tak, ważne sprawy dzieją się zawsze tam, gdzie ty jesteś – albo:
– Pewnie, Eiriku, jesteś przecież dzielnym chłopcem; wystarczy spytać
ciebie samego, a człowiek natychmiast to zrozumie.
Wprawdzie Eirik w rozmowie z ojcem starał się przypomnieć sobie
wszystko, tak jak się naprawdę odbyło i nie zmyślać nic ponadto. Ale gdy
tylko się rozgadał, trudno mu było zatrzymać się i nim sobie uświadomił,
opisywał jakąś rzecz tak, jak mogła albo też – jego zdaniem – powinna
Strona 19
była wyglądać. Winę ponosiła tu także czeladź, która pobudzała go nieraz
do najbardziej uciesznego bajania. Wiedzieli równie dobrze, jak on sam,
że przesadza w swych historyjkach i niejedno dodaje, ale uważali, że to
jest w porządku, i nikt nie dał po sobie poznać, iż wie, że Eirik chętnie
mija się z prawdą.
Ojciec natomiast był sztywny i mrukliwy, i żądał zawsze, aby chłopiec
opowiadał wszystko dokładnie i zgodnie z prawdą.
Jednak pewnego dnia ojciec będzie zmuszony mimo wszystko uznać,
że Eirik jest dzielnym chłopcem. Tego był zupełnie pewien.
Zresztą Eirik jak na swoje lata bywał ostatnio wcale użyteczny przy
pracach dworskich, a także podczas wyjazdu na morze. Siły wielkiej nie
miał, szczupły był bowiem i smukły, ale za to niezmordowany i wytrwały,
jeżeli nie marnotrawił czasu i nie zapomniał o tym, co mu polecono. Ale
parobcy chętnie go brali do roboty, bo był miły i pogodnego usposobienia;
tylko gdy go drażniono, unosił się gniewem. Miał także jasny piękny głos,
nadający się doskonale do wszelkiego rodzaju zawołań i przyśpiewów.
Tej wiosny tak stary Tore, jak i Arnketil mówili o nim kilkakrotnie
z Olafem, chwalili jego pilność i zręczność. Olaf kiwał głową, zdawał
się jednak nie dostrzegać napięcia, z jakim śledził go syn. I jakkolwiek
Eirik starał się usłużyć ojcu i przypodobać mu się – no tak, parę razy Olaf
podziękował mu nawet, to prawda – to jednak przeważnie było tak, jak
gdyby nie widział wcale starań syna; przyjmował wszystko nie patrząc na
chłopca albo też nie darząc go nawet skinieniem głowy.
Wówczas gniew kipiał w Eiriku. Kręcił się po dworze i głowił nad
tym, co by tu takiego spłatać, aby rozdrażnić ojca; przynajmniej sobie
Strona 20
przypomni, że trzeba go ukarać. Skoro jednak nadarzała się sposobność,
nie śmiał niczego zbroić, bo wtedy nie wolno mu będzie w ogóle pojechać
do Anglii.
W tygodniu po białej niedzieli Olaf syn Auduna wybrał się do Oslo,
a w dziesięć dni potem mały statek synów Ryszarda Płatnerza przybił do
przystani w Hestviken. Bardzo prędko załadowano towary, które Olaf miał
zabrać, mimo że wziął jeszcze kilka drobiazgów od Baarda syna Paala na
Skikkjustad: skóry oraz żelazo wytopione z rudy bagiennej. Z wyjątkiem
tych rzeczy nie mógł o tej porze roku zdobyć w gminie żadnych innych
towarów. Więc już następnego dnia łodzie Olafa wyholowały statek
z zatoki; na fiordzie rozwinięto żagiel. Był przejrzysty, pogodny dzień
wczesnego lata.
Eirik aż do odjazdu był na pokładzie żaglowca, pomagał ładować
towary i rozmawiał z załogą. Nie było jednej deski ani kawałka drzewa,
jednego dźwigu czy liny, których by nie obwąchał lub nie dotknął.
Pod wieczór chłopiec siedział sam na górze na skale i śledził wzrokiem
maleńki statek niknący z oczu daleko, na południu.
Zszedł na dół do przystani, odwiązał swoją łódkę i popłynął pod
ścianę Byka.
Na zboczu góry, niedaleko od jej podnóża, znajdowała się niewielka
zielona łączka, a na jej środku leżało kilka dużych bloków skalnych.
Na największym rosły trzy sosny; Eirik zwał go Królem. Łatwo było
wczołgać się pomiędzy te głazy; pod Królem była maleńka jama, w której
chłopiec miał kryjówkę.
Z tej strony Byka było tylko jedno miejsce, do którego można było
przybić łódką i przez skalną szczelinę dostać się na górę. Można też było
opłynąć skałę od północy albo wylądować w głębi zatoki. Łączka nad
wodą kończyła się stromym urwiskiem. Eirik wyobrażał sobie nieraz, że
człowiek otoczony tu przez wrogów mógłby skoczyć w dół, przepłynąć