Sheffield Charles - Norymberskie przyjemności

Szczegóły
Tytuł Sheffield Charles - Norymberskie przyjemności
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sheffield Charles - Norymberskie przyjemności PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sheffield Charles - Norymberskie przyjemności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sheffield Charles - Norymberskie przyjemności - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CHARLES SHEFFIELD norymberskie przyjemności Ludzie zmieniają się po dwudziestu pięciu latach, jednak moim zdaniem są dwie stałe: oczy i mowa ciała. Chociaż Chen Xiao przyszedł na widzenie w otoczeniu grupy osób, mimo jego zmarszczek i przerzedzonych włosów wypatrzyłem go natychmiast. Miał łatwiejsze zadanie niż ja. Mnie towarzyszyli wyłącznie umundurowani strażnicy. Przywitał się oficjalnym skinięciem głowy i rzekł: - Długo się nie widzieliśmy, Leonie. Nieźle wyglądasz. Jesteś zadowolony z tego, jak cię traktują? Wyrażał się poprawnie pod względem gramatycznym, jednak jego akcent nie był doskonały. Długie lata spędzone za granicą zrobiły swoje. - Jest lepiej niż się spodziewałem - odparłem. - Jak na skazanego zbrodniarza wojennego... To właściwe określenie, prawda? Obrócił jedyne poza moim krzesło w pokoju w ten sposób, żeby móc opleść ramionami oparcie, i usiadł. - Nie jesteś zbrodniarzem, Leonie, dopóki nie zostałeś skazany przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Zrobię, co będę mógł, żeby do tego nie doszło. Jestem jednym z twoich obrońców. Wszyscy inni, którzy ze mną pracują, mają znakomite referencje. - Wszyscy inni. Paru Amerykanów czy tylko lojalni członkowie Chińskiego Wyzwolenia? - Musisz być rozsądny, Leonie. Oczywiście są Chińczykami. Przecież to twoja strona przegrała wojnę. Ale są świetni, a chociaż wasz system prawny to nie nasz, twój proces będzie przeprowadzony w sposób uzgodniony z tobą. Obiecuję, że nie będziesz w żaden sposób obrażany, przymuszany ani zastraszany. - A będę przesłuchiwany? - Wyjaśnijmy sobie, co rozumiemy przez przesłuchanie. Będą cię wypytywać, na pewno. Ale całkiem po ludzku. Żadnych narkotyków, żadnego pozbawiania snu, żadnych cierpień fizycznych. Tylko testy oparte na stymulacji, a podobno dla badanych te testy są bardziej interesujące niż nieprzyjemne. Dodam, że będę przy nich obecny. Jeśli poczujesz się zmęczony albo z jakiegoś powodu będziesz chciał przerwać badanie, będę nalegał, żeby sesję zawieszono. I powiem coś jeszcze. Bez materiału dowodowego ze stymtestów nie mogę ci pomóc w żaden sposób. Cała ta sprawa była farsą, jednak musiałem wiedzieć. - Stymtesty. Oczywiście słyszałem o nich, ale słyszałem sprzeczne rzeczy. Można je nazwać czytaniem w myślach, prawda? - Poczekaj do jutra, a sam będziesz mógł odpowiedzieć na to pytanie lepiej niż ja. Przeprowadziłem dużo stymtestów, ale sam nie przeszedłem żadnego. Powiem ci, co wiem na pewno. Stymy wywołują wspomnienia i pobudzają do automatycznego pisania, ale nie mogą stworzyć nieprawdziwego wspomnienia albo zmusić cię do napisania czegoś, czego nie napisałeś w przeszłości. - Skąd wiesz? - Słuchaj, jeśli jesteś zaniepokojony, odłożymy badanie i damy ci czas, żebyś mógł o tym poczytać. Z taką głową i talentem naukowym szybko wychwycisz zasady. - Wolałbym zacząć od jutra. Chcę mieć to za sobą. - Wciąż ten sam Leon zapaleniec. Od razu sczepić się z problemem i przebić się przez niego jak wiertarka. Stworzymy dobry zespół. Będzie ciężko, ale mam cichą nadzieję, że w końcu zostaniesz uniewinniony. - Wątpię. - Mówiąc dalej, mogłem popełniać błąd, jednak wtedy byłem przekonany, że to niczego nie zmieni. - Nie jestem winien zbrodni wojennych. Wiem to i myślę, że ty też to wiesz. Ale masz określone zamiary. Pamiętam Lavoisiera i Marata. Będę uznany za winnego i skazany na śmierć. Ty tego dopilnujesz. - Lavoisier i Marat? - Na moment przestał sprawiać wrażenie życzliwego. - Nie widzę związku. - Poszukaj go, Chen. - Ponieważ byłem unieruchomiony na krześle, nie mogłem odejść, ale odchyliłem się do tyłu i utkwiłem wzrok w suficie. - O co ci chodzi? Puściłem to mimo uszu i po niespełna minucie usłyszałem, jak mówi: - Dobrze, więc jutro. Zaczniemy jutro. Ale jesteś dla mnie niesprawiedliwy, Leonie, i wcale sobie nie pomagasz. Zrobię, co będę mógł, żebyś został oczyszczony z zarzutów, ale to nie będzie łatwe. Dostarczyłeś pomysłu na coś, co zabiło trzydzieści milionów moich rodaków. Usłyszałem stukot butów. Wpatrywałem się w sufit jeszcze przez minutę. Kiedy znowu spojrzałem przed siebie, w pokoju nie było nikogo prócz strażników. To dziwne, jak uparcie chwytamy się tego, co znamy, bez względu na to, jakie to przykre. Nie lubiłem Chena Xiao i nie ufałem mu. Jednak kiedy zostałem zabrany na pierwszą sesję, gdy przyjrzałem się ludziom stojącym wokół stołu i nie zobaczyłem Chena, odczułem niedorzeczny niepokój. Było ich kilkanaścioro - grupa poważnych mężczyzn i kobiet o przyzwoitym wyglądzie, identycznie ubranych w bladoniebieskie mundury Chińskiej Armii Wyzwolenia. Część z nich była stroną skarżącą, inni należeli do grona moich obrońców; nie potrafiłem ich rozróżnić. - Gdzie jest Chen Xiao? - spytałem, zastanawiając się, czy ktokolwiek mnie zrozumie. - Będzie tu na czas. Stymtesty to jego pomysł. - Siwowłosa kobieta, ucinająca słowa w sposób charakterystyczny dla człowieka, który mówi przez implant tłumaczący, ruchem głowy wskazała mi krzesło. - Jeśli jest pan gotów, możemy załatwić sprawy wstępne. A jeśli nie byłem gotów? Niewątpliwie za tą niezmienną uprzejmością kryły się inne formy perswazji. - Proszę nie zaczynać, dopóki nie przyjdzie Chen Xiao - powiedziałem i usiadłem. Na stole przede mną leżał blok o kartkach w kolorze błękitu oraz zestaw przyborów do pisania. Moją klatkę piersiową i talię obiegały pasy zabezpieczające. Metalowy krążek, który kobieta założyła mi na głowę, był chłodny, ale nie dawał mi się we znaki. Kiedy przypięto elektrodę do mojego lewego nadgarstka, a do prawego podłączono kroplówkę, wszedł szybkim krokiem Chen. - Przepraszam za spóźnienie. - Popatrzył na mnie z wyrzutem. - Marat i Lavoisier. Jesteś dla mnie niesprawiedliwy. W nocy zastanawiałem się nad tym samym. Wysnułem swoje podejrzenia z mściwej natury Chena i z mojego własnego, znękanego sumienia, które potraktowałem jak niezbite dowody. Zanim zdążyłem o tym powiedzieć, usłyszałem słabe dzwonienie w uszach i już mnie nie było. Jest środa rano, a ja siedzę przy okrągłym, wypolerowanym stole we frontowym pokoju. Grzejnik elektryczny po mojej prawej stronie nie wystarcza, żeby podnieść wystarczająco temperaturę, więc siedzę zmarznięty. Zapisuję ostatnią linijkę równań i spoglądam na ręczny zegarek na rękę, leżący przede mną na stole. Dwunasta. Jestem w trakcie rozwiązywania problemu, ale według reguł, które sam sobie ustaliłem, nie mam już czasu. Mogę skończyć później - odetchnę dopiero wtedy, kiedy to zrobię, ale ponieważ sesja egzaminacyjna będzie trwała tylko trzy godziny, tyle samo czasu muszę przeznaczać jednorazowo na ćwiczenia. Tym razem poszło mi całkiem nieźle. Utknąłem nad jednym problemem, ale mam absolutną pewność co do rozwiązania kilku innych. Odkładam długopis i wstaję, żeby rozprostować plecy. Myślałem i pisałem bez przerwy od dziewiątej, nie zwracając uwagi na nic poza kartkami papieru i wskazówkami zegara. Teraz dotarły do mnie inne wrażenia. Jestem głodny. Słyszę, jak pies szczeka w kuchni, i wiem, że mój ojciec przyszedł do domu na lunch. Ulicą, która biegnie obok ogrodu przed naszym domem, przetacza się z hałasem ciężka ciężarówka. Wyglądam przez okno wykuszowe, ale już jej nie widać. Za parę minut matka zawoła, żebym przyszedł jeść, a ojciec będzie chciał koniecznie wiedzieć, jak mi idzie, chociaż nie ma pojęcia o niczym, co wiąże się z moimi studiami. Nie cierpię jego nieprecyzyjnych, lecz natarczywych pytań i zawsze chcę odwlekać tę rozmowę jak najdłużej. Dzisiaj przynajmniej skończyłem. Gorzej jest, kiedy ojciec wraca do domu wcześniej, wtyka głowę do frontowego pokoju i zaczyna mówić. Nigdy nie zdaje sobie sprawy, że przeszkadza. Podchodzę do pianina, które stoi pod ścianą, naprzeciwko grzejnika elektrycznego, i uderzam w klawisze palcami prawej ręki. Nuty utworu Schumanna, który ćwiczyłem wczoraj, nadal są na statywie. Robię ruch, żeby usiąść na stołku... ...i patrzę na krąg uważnych twarzy, skupionych wokół stołu. - O wiele za wcześnie - mówił właśnie Chen do pozostałych. - W dalszym ciągu jest studentem i właśnie przygotowuje się do końcowych egzaminów. Wskazał na stół, zarzucony kartkami papieru. Ujrzałem, ku swojemu zdziwieniu, że pokrywa je znajome pismo - nie moja trudna do odczytania bazgranina, lecz bardziej staranne i bardziej zdyscyplinowane, pochyłe pismo z czasów mojej młodości. Zapisałem tę stronę zaledwie dziesięć minut temu - ponad trzydzieści lat temu - dziesięć minut, po czym nastąpiło nagłe rozwidlenie rzeczywistości i dotknąłem ręką głowy. - Dobrze się czujesz? - Chen pochylał się nade mną, a z jego pobrużdżonej twarzy przebijała troska. Troska o Leona Hinsleya czy też o jego popisowy numer w procesie o zbrodnie wojenne? - Jestem trochę zdezorientowany. Ale miałeś rację, to fascynujące. Możemy kontynuować. - Poczułem nagłą chęć ujrzenia twarzy mojej matki, nie u schyłku jej życia, lecz kiedy dobiegała pięćdziesiątki. - Nie dzisiaj. - Na skinienie Chena kartki zostały zebrane i pooznaczane. - Musimy zrobić analizę. Rzadko rozmijamy się z okresem docelowym tak bardzo. Niemniej jednak, jak mówiłem moim współpracownikom od samego początku, masz niezwykły umysł i normalne zasady stymulacji mogą cię nie dotyczyć. Spróbujemy jeszcze raz jutro. Wróciłem więc do swojego pokoju, żeby spędzić następny dzień na wymuszonej bezczynności. Chen obiecał, że nie będzie żadnego nacisku z ich strony, jednak na pewno dla wielu ludzi kolejne dni samotności i odizolowania od wszystkich bodźców zewnętrznych są właśnie formą nacisku. Dla mnie nie, nie w normalnych okolicznościach. Dwa lata temu wziąłbym to za okazję do solidnej pracy i byłbym z tego zadowolony. Bertrand Russell powiedział, że najbardziej płodnym okresem w jego życiu był czas spędzony w więzieniu za protestowanie przeciwko pierwszej wojnie światowej. Szczęściarz Bertrand Russell. Ostatnie miesiące zmieniły mnie. Mój pokój wyposażono w dodatkowe "luksusy": mały stół, krzesło i blok do pisania, ale nie potrafiłem skupić się na pracy. W nowym wspaniałym świecie Chińskiego Wyzwolenia wyższa matematyka wydawała się nie mieć znaczenia. Chodziłem po mojej wymalowanej na biało celi bez okien tam i z powrotem, po trzy kroki w każdą stronę. Moje myśli były całkiem osobiste. Żywe wspomnienie mojej urazy do ojca zbiło mnie z tropu. Nie tak ją pamiętałem. Czyżby stymtesty mogły kłamać? Myślałem też o Chenie, moim byłym współpracowniku. Kiedyś miał biuro tuż obok mojego. Był pracowity, zorganizowany i towarzyski, toteż cieszył się powodzeniem w Instytucie, ale miałem z nim styczność codziennie i wiedziałem, że brakuje mu albo twórczej iskry, albo wyczucia form matematycznych. To właśnie z powodu złożonej przeze mnie opinii - a raczej braku pochlebnych referencji - nie zaproponowano mu stałej pracy. Opuścił nie tylko Instytut, ale i kraj, by wrócić do ziemi swoich przodków i błyskawicznie wspiąć się na wysokie stanowisko. Kiedy Chen odszedł, dowiedziałem się, że dyrektor Instytutu pokazał mu moją pisemną ocenę jego zdolności. Wtedy żałowałem, że złamałem etykietę, a w przyszłości mogłem pożałować tego jeszcze bardziej. Wielki francuski chemik Lavoisier ujawnił kiedyś, że jeden z jego współpracowników, niejaki Marat, jest bardzo słabym naukowcem, i przeciwstawił się przyjęciu Marata do Francuskiej Akademii Nauk. Marat zajął się inną pracą, ale nigdy mu tego nie zapomniał. Wiele lat później, po rewolucji francuskiej, to właśnie oświadczenie Marata zadecydowało o losie Lavoisiera - "mistrza szarlatanów, syna poborcy czynszu, terminującego chemika, królewskiego sekretarza". To wystarczyło, żeby Lavoisier trafił pod gilotynę, a jego głowa potoczyła się do kosza - głowa, której ścięcie, jak powiedział matematyk Lagrange, zabrało tylko chwilę, choć na drugą taką trzeba by czekać być może i sto lat. Nie byłem ani Lagrange'em, ani Lavoisierem. Jak na ironię, Chen musiał udowodnić, że jestem właśnie kimś takim. Druga sesja stymtestów okazała się fiaskiem. Nie napisałem niczego przydatnego ani dla obrońców, ani dla oskarżycieli, za to kiedy wyszedłem z trybu stymulacji, miałem w głowie jasny obraz całego epizodu. Jak powiedziałem Chenowi i różnym świadkom w mojej sprawie, byłem na konferencji, gdzie Brenda Kaminski i ja przedstawiliśmy nasze doniosłe osiągnięcia w dziedzinie rozwijania ciągów znaków. Chen odczekał, aż inni wyjdą (z wyjątkiem strażników, którzy wydawali się obojętni jak meble i chyba niczego nie rozumieli). Potem wyjaśnił mi, że materiał dowodowy przyjmuje się wyłącznie na piśmie. W przeciwnym wypadku skąd sędziowie mogliby wiedzieć, że nie wymyślam sobie czegoś, co ma służyć moim celom? - Wiesz, jeśli się nie mylę - powiedziałem do Chena -mój udział w pracach nad modyfikatorem pola był bardzo nieznaczny. Mózg, w którym zrodziła się fizyka MoPo, należał do Brendy, a rozwiązania techniczne były dziełem umysłu Wolfganga. To oni błysnęli geniuszem. - "Błysnęli geniuszem", tak? Bo stworzyli machinę zagłady, która może zabić trzydzieści milionów ludzi? - Wiesz, co mam na myśli. Brenda zrobiła to, co było najtrudniejsze: opracowała podstawową koncepcję fizyczną. Ja miałem łatwiejsze zadanie: nadałem jej pomysłom formę matematyczną. Potem Wolfgang natrudził się nad przetworzeniem równań w rozwiązania techniczne. Na pewno wiesz to wszystko, nawet jeśli nie ma tego w aktach. Chen uśmiechnął się, a ja zauważyłem, że w doskonałym świecie chińskiego wyzwolenia przynajmniej jedną rzecz robili gorzej. Chen miał nierówne zęby, a jeden kieł był zepsuty i poczerniały. - Leonie - powiedział - może ty o tym wiesz i może ja też. Ale Brenda Kaminski zginęła w czasie inwazji na San Francisco, a po Wolfgangu Plaskym nie ma ani śladu. Uważa się, że uciekł do Afryki. Może teraz rozumiesz, o co mi chodzi, kiedy mówię, że będzie ciężko wygrać twoją sprawę. - Potrzeba ci kozła ofiarnego. - Nie mów o mnie. Mów o nich. Ja jestem po twojej stronie. Dlatego te testy mogą być tak cenne. Nie wolno mi omawiać innych dowodów świadczących przeciwko tobie, ale powiem ci, że są druzgocące. Jednak jeśli napiszesz w czasie stymulacji coś, co pokaże, że Brenda Kaminski dostarczyła wszystkich pomysłów, a Wolfgang Plasky przemienił je w rozwiązania techniczne, co znaczy, że ci dwoje właściwie stworzyli modyfikator pola bez twojej pomocy, to może będziesz miał szansę. - Nie sądzę, żeby tak było - powiedziałem powoli. - Nie umiałbym opracować koncepcji fizycznej. To wymaga pewnego poziomu intuicji, którego mi brakuje. Ale trzeba też przyznać, że przekształcenie równań w zbiór współrzędnych przerastało możliwości Brendy. Ona zawsze wystrzegała się formalizacji. Dlatego dopóki nie zrobiłem tego, co do mnie należało, Wolfgang nie miał w co się wgryźć. Popatrzył na mnie pustym wzrokiem. - Nie słyszałem tego, co teraz powiedziałeś. Nawet gdybym przyznał, że słyszałem, byłoby to nieuzasadnione i nie do przyjęcia. - Zauważył, że zerknąłem na strażników, i potrząsnął głową. - Oni są niegroźni. Wybrano ich po części dlatego, że znają angielski słabo albo wcale go nie znają i tym samym nie mógłbyś ich namówić, żeby pomogli ci popełnić samobójstwo. Nie przejmuj się nimi. Skoncentruj się na synchronizacji wydarzeń z przeszłości i pomóż mi trafić na dowód, który poprze założenie, że twórcami MoPo byli Brenda Kaminski i Wolfgang Plasky. - Nie wiem jak. - Po każdej sesji uściślaj datę wspomnianego wydarzenia najdokładniej jak się da. I mów mi, co się zdarzyło przedtem i potem. - Co z oskarżycielami? - Pogubią się i zrobią to, co ja. To dobrzy prawnicy, ale brakuje im mojego obeznania z matematyką i fizyką. - Mówił ironicznym tonem. - Chen, przepraszam za tamtą uwagę o Lavoisierze i Maracie. To było idiotyczne i na dodatek niegrzeczne. - I, miejmy nadzieję, niestosownie przytoczyłeś historyczny precedens. - Wstał. - Jutro zrobimy następną sesję. Myśl pozytywnie, Leonie. Myśl o niewinności. Myśl o uniewinnieniu. Brenda siedzi przy stole z głową przekrzywioną w jedną stronę, a jej błyszczące, ptasie oczy wpatrują się bez zmrużenia powiek w kwadrat płyty pilśniowej, pokryty jej bezładnymi rysunkami i moimi zgrabnymi równaniami. - Czegoś brakuje - mówi. - Weź pod uwagę przypadek szczególny, kiedy zostawiasz tylko jeden stopień swobody. Powinniśmy odzyskać normalne pole elektromagnetyczne. Nie odzyskujemy. Jestem zmęczony. Pracowałem przez sześć godzin bez przerwy. Wiem z doświadczenia, że moja wytrwałość wyczerpuje się mniej więcej w tej chwili i potrzebuję przerwy przy filiżance kawy. Brenda jest niestrudzona jak zwykle i będzie próbowała zmusić mnie do dalszej pracy. Dla niej to nie jest praca. To najwyższa forma rozrywki. Podchodzę do sztalug i zapisuję dwie linijki algebry w wolnym miejscu. - Wybieraj - mówię. - Mogę przerobić wszystko w kategoriach współrzędnych Plückera albo spróbować użyć współrzędnych czasoprzestrzeni. Decyduj się: linie zamiast punktów jako podstawowe współrzędne albo elementy lokalnego stożka światła. - Czasoprzestrzenne będą lepsze. - Brenda odpowiada tak szybko i pewnie, że jestem zaskoczony. - Zapisz wszystko w ten sposób. Skoro ma dość intuicji, żeby od razu podjąć decyzję, to dlaczego nie może sama przekształcić równań zmodyfikowanego pola? Nie wiem. Jednak nie może. Mnie formalizacja przychodzi łatwo. "Niech każdy robi to, co umie", jak mawiał mój ojciec. Brenda i ja tworzymy dobry zespół. - Myślę, że to pójdzie łatwiej - mówię - jeśli przejdziemy na spinory, ale nie mam pewności, dopóki nie spróbuję. Nie mogę teraz tego zrobić. Muszę przestać na parę minut. - Dobrze. - Jest wyraźnie niezadowolona. Siada, bębni palcami po stole i patrzy w milczeniu na sztalugi. Wiem z doświadczenia, że właśnie próbuje uchwycić jakąś nową myśl, jakiś nowy problem, którym będzie mnie nękać i którym mnie zachwyci. Brenda Kaminski myśli w kategoriach geometrycznych. Gdy odpoczywam, gdy mój umysł jest najbardziej przejrzysty i przenikliwy, czasami udaje mi się przez moment ujrzeć świat takim, jakim ona musi go widzieć. Podchodzę do dzbanka na kawę, zdając sobie sprawę, że to najszczęśliwszy okres w moim życiu. I nagle ma miejsce brutalna ingerencja w nasz świat. Julian Birdsall wsadza głowę przez otwarte drzwi. - Leonie, jest telefon do ciebie. - Powiedz im, że oddzwonię do nich później. - Chcę mieć przerwę, ale nie po to, żeby rozmawiać przez telefon. - Myślę, że to nie przejdzie - Julian mówi przepraszającym tonem. - To twoja matka. Twój ojciec miał udar mózgu. Źle to wygląda. Idę za nim, nie zamieniając z Brendą ani słowa. Mój ojciec zawsze wdzierał się w moje myśli. I robi to dalej. - Jesteśmy coraz bliżej - powiedział Chen - ale przez ciebie musieliśmy nabiegać się jak bezgłowe kurczaki, żeby znaleźć coś, na czym mógłbyś pisać. Pracowałeś przy tablicy? - Przy sztalugach. Kartki papieru na stole przede mną zostały zastąpione wielkimi kwadratami tektury. Zapisane przeze mnie arkusze, starannie pooznaczane datami i godzinami, były właśnie składane na stos przez współpracowników Chena. - Następnym razem będziemy lepiej przygotowani. - Wskazał ruchem głowy stertę tektury. - To nam nie pomoże. Masz wyjście z sytuacji, a zapisujesz równania, które leżą u podstaw MoPo. - Widzisz jedynie mój wkład. W rzeczywistości wszystko wymyślała Brenda Kaminski. Ja tylko uporządkowałem jej myśli i przełożyłem jej wykresy na równania. - Ja rozumiem tę różnicę, ale inni ludzie, na przykład twoi sędziowie, przeważnie będą to widzieć inaczej. Jednak mam dla ciebie jedną dobrą wiadomość. Wymaz DNA z obrabowanego sklepu w stanie Wyoming pasuje do Wolfganga Plasky'ego. Zdaje się, że twój znajomy nie uciekł do Afryki. Najwyraźniej ukrywa się tutaj, w tym kraju. W tonie Chena pobrzmiewała satysfakcja, ale od tej chwili byłem mniej pewny jego życzliwości. Dwadzieścia pięć lat temu widziałem, jak składa swojej koleżance z pracy gratulacje z okazji odznaczenia jej medalem Fieldsa, a wyraz jego twarzy sugerował głęboko zakorzenioną zawiść. Być może teraz poniosła mnie wyobraźnia, ale dałbym głowę, że właśnie odczytałem z jego twarzy dokładnie to samo uczucie, podobnie jak wtedy podkreślone zaciśnięciem ust. Z drugiej strony nie sądziłem, żeby obecność czy nieobecność Wolfganga Plasky'ego na mojej rozprawie mogła cokolwiek zmienić. Wolfgang był wielkim egotystą i uważał, że wszyscy inni ludzie na świecie mogą wykazać co najwyżej marginalną znajomość rzeczy, ale nie miałem pojęcia, w jaki sposób to mogłoby mi pomóc. Gdyby Wolfgang stawił się na rozprawie, najprawdopodobniej nie jedna, lecz dwie osoby zostałyby rozstrzelane, powieszone, wbite na pal, zagłodzone na śmierć, spalone na stosie albo poddane działaniu modyfikatora pola - nie byłem pewien, jaka forma egzekucji, stara czy nowa, szybka czy wolna, humanitarna czy barbarzyńska, najbardziej satysfakcjonuje światłych przywódców sił Wyzwolenia. Ciekawa rzecz, że część mnie zgadzała się z moimi oskarżycielami. Oglądałem filmy wideo z MoPo w akcji. Widziałem, jak wojska najeźdźców wspięły się na szczyt wzgórza wielką gromadą czołgów, dział i uzbrojonej po zęby piechoty, a potem uruchomiono i wycelowano MoPo. Wszystko na poziomie terenu stopiło się i rozpadło - ludzie, sprzęt, rośliny. W ciągu dziesięciu minut powierzchnię ziemi pokryła gruba warstwa szarego pyłu, gładka i jednolita jak rozciągnięta gumowa płachta. Nie było kogo wziąć do niewoli, nie było kogo pochować. Niewątpliwie potwory, które wymyśliły taką broń i użyły jej przeciwko żywym istotom, w pełni zasłużyły na śmierć. Moja matka ma rozstrojone nerwy. Siedzę na zewnątrz oszklonych drzwi, które wychodzą na ogród z tyłu domu, i niecierpliwię się, bezskutecznie próbując ponownie ułożyć równania modyfikacji pola. Nie mogę się skupić. Mój ojciec, przyczyna zmęczenia i zdenerwowania mojej matki, leży w środku. Przygnałem tu zaraz po rozmowie przez telefon, rzuciwszy wszystko, bo usłyszałem, że ojciec umiera. Kiedy przybyłem na miejsce, przekonałem się, że matka miała rację, gdy mówiła, że muszę się spieszyć. Skóra ojca miała niezdrowy kolor o dziwnym, szaroniebieskim odcieniu, który najmocniej zaznaczył się wokół ust. Ojciec był zawsze człowiekiem pełnym wigoru, niskiej postury, lecz o potężnej klatce piersiowej i niespożytej energii życiowej, jednak choć poznał mnie, kiedy usiadłem przy jego łóżku i wziąłem go za rękę, uścisk jego dłoni był niepewny i słaby. I zimny. Przesiedziałem przy nim całą tę pierwszą noc, przekonany, że śmierć nastąpi lada chwila. Od tamtej nocy jego stan wydawał się na zmianę polepszać i pogarszać. Zawsze wyobrażałem sobie, że udar mózgu objawia się porażeniem jakiejś określonej części ciała, paraliżuje nogę lub rękę, czyniąc ją bezużyteczną. Ojciec nie miał żadnych objawów tego typu. Na zawołanie potrafił poruszać każdą częścią ciała. Co prawda, miał trudności z mówieniem, ale jego słowa zlewały się po części z powodu źle dopasowanego mostku dentystycznego, który zawsze przesuwał mu się w ustach do przodu przy wymawianiu wyrazu z głoską "sz". Raczej śmieszyło to nas niż przerażało, tym bardziej że ojciec śmiał się za każdym razem, kiedy to się zdarzało. Właściwie ta zmiana w jego zachowaniu była chyba najbardziej oczywistym dowodem poważnych zmian w mózgu. Zawsze był człowiekiem twardym i wymagającym. Teraz, choć nadal był wymagający, jego usposobienie wydawało się bardzo pogodne. Matka nie mogła dojść do siebie, odkąd ojciec zmroził ją swoim zachowaniem, kiedy to siedząc przed telewizorem w salonie, zaczął jej opowiadać zupełne bzdury, jednocześnie sprawiając nieodparte wrażenie człowieka, który wierzy, że to, co mówi, ma głęboki sens. Matka nie zmrużyła oka przez następne trzydzieści sześć godzin, drżąc w oczekiwaniu na najgorsze. Kiedy przybyłem na miejsce, uparłem się, że zastąpię ją czuwając w nocy. Spodziewałem się, że ojciec przeżyje jeden dzień, może najwyżej dwa. Dziś, w ten słoneczny, bezchmurny poranek uprzytomniłem sobie, że spędziłem tu dziesięć długich dni i dziewięć jeszcze dłuższych nocy. Bardzo brakuje mi snu. Wiem, po co trzymam ten blok na kolanach - próbuję wyliczyć jawną formę spinorów własnych, która pozwoli na przekształcenie równań modyfikacji pola - ale każda zapisana przeze mnie linijka algebry wydaje się dziwnie niepowiązana z poprzednią. Brakuje mi nie lotności umysłu, lecz determinacji do przeprowadzenia tego, co instynktownie uznałem za możliwe. Siedząc w cieniu tego wielkiego, kwitnącego bzu, mam pewność, że jestem u progu jakiegoś niezwykłego odkrycia. Koniec czy spełnienie? To brzmi jak pytanie religijne. I przypomina mi tytuł poematu symfonicznego Ryszarda Straussa "Śmierć i wyzwolenie". Uśmiecham się na myśl o tym dziwacznym skojarzeniu, choć ze zmęczenia w ten słoneczny ranek kręci mi się w głowie. Gdy zapisuję następną linijkę, przez otwarte oszklone drzwi dobiega głos ojca. Woła mnie, a zaraz potem woła matkę. Wstaję. Spokój i przyjemność skryły się za zniecierpliwieniem i irytacją, która ociera się o nienawiść. Czy to nie Karol II przepraszał, że zachowywał się niepoprawnie, kiedy umierał? Chen nie robił tajemnicy ze swojej strategii. Zresztą nie mógł, bo każda sesja stymtestów musiała być zatwierdzona zarówno przez obrońców, jak i przez oskarżycieli. Byliśmy o krok od przywołania wspomnienia chwili, która zdaniem Chena kryła kluczowy dowód dla jednej albo drugiej strony - o krok od wglądu w godziny czy dni, w których równania modyfikacji pola zostały zapisane w formie umożliwiającej opracowanie projektu technicznego. Chen chciał wiedzieć, kto był obecny przy tym doniosłym wydarzeniu i co każdy wtedy zrobił. Co ciekawe, ja też chciałem się tego dowiedzieć. Powiedziałem mu, że wcale nie pamiętam tej decydującej chwili. Popatrzył na mnie, zmrużywszy oczy. W słabym świetle pojedynczej żarówki, umieszczonej wysoko na ścianie z betonowych bloków, wyraz jego twarzy był ponury i pełen napięcia. W tej chwili, po raz pierwszy od tygodni, zastanowiłem się nad aktualną sytuacją na świecie. Czy podbój Ameryki Północnej dobiegł końca? Czy Chińczycy natrafiali jeszcze na gniazda oporu - grupy górali odpierających ataki dzięki swym osobistym, świetnie wyposażonym arsenałom, walczących z przyjemnością i przepełnionych triumfem, odkąd ich uporczywe obstawanie przy prawie do noszenia broni okazało się słuszne? Paradoksalnie wielu nowych bojowników było Amerykanami chińskiego pochodzenia, buntującymi się przed "wyzwoleniem" bardziej niż jakakolwiek inna grupa. - Trudno mi uwierzyć - powiedział Chen - że nie przypominasz sobie chwili, która była tak ważna w twoim życiu. To było oświadczenie możliwie jak najbliższe posądzeniu mnie o kłamstwo. Nie odpowiedziałem na to ukryte pytanie. Nie kłamałem. Wyniki ostatniej sesji stymtestów były dla mnie równie zaskakujące jak dla Chena Xiao. Wiedziałem, że równania końcowe zostały przedstawione na seminarium niespełna trzy tygodnie po tym ciepłym poranku późną wiosną, kiedy to siedziałem wyczerpany pod krzakiem bzu w ogrodzie moich rodziców. Jednak to, co napisałem podczas stymulacji wspomnienia tamtego dnia, bynajmniej nie było kompletne. Gorzej. Patrząc ponownie na rezultat moich wysiłków, odczytałem go jako algebraiczny bełkot. Kiedy i jak dokonano doniosłego odkrycia? Wtedy nie umiałbym sobie tego przypomnieć, nawet gdyby stawką było moje życie. Może było. Ale musiałem odłożyć rozważanie tej kwestii na później, bo Chen powiedział: - Dziś rano odbędzie się prezentacja dowodów przemawiających przeciwko tobie. Próbowałem ją odroczyć do czasu zakończenia stymtestów, ale mi się nie udało. Masz prawo być przy niej obecny jako obserwator, jeśli chcesz. Spojrzał na mnie, unosząc brwi w czysto zachodnim stylu, podczas gdy ja zastanawiałem się, co on z tego wszystkiego ma. Dlaczego prawnik, który zyskał sobie uznanie w swoim kraju długo przed Wyzwoleniem, podjął się obrony człowieka będącego w tak beznadziejnej sytuacji? - Powinienem tam być. Prawda? - Tak myślę. Jednak muszę cię ostrzec, że to nie będzie przyjemne. Dzisiejszy dzień należy do oskarżycieli. Skinął na strażników, stojących w milczeniu pod ścianą. Wstałem i pod eskortą wyszedłem z mojego małego pokoju. Moje zamiłowanie i talent do liczb są starsze niż moje najwcześniejsze wspomnienia. Od czasu kiedy mnie schwytano, dość nieświadomie liczyłem dni. Kiedy przeszliśmy szary korytarz o betonowych ścianach, przedostaliśmy się przez wąskie przejście, przecięliśmy poczekalnię wysłaną grubym dywanem i w końcu weszliśmy do zalanej słońcem sali sądowej, pomyślałem sobie: pięćdziesiąt sześć dni. Po raz pierwszy od pięćdziesięciu sześciu dni ujrzałem świat zewnętrzny. To właśnie ten świat na zewnątrz, nie mający nic wspólnego ani z trzema mężczyznami i dwoma kobietami ubranymi na szaro i stojącymi na środkowym podium, ani z grupą nasrożonych adwokatów w odgrodzonej części sali, ani z pierścieniem umundurowanych strażników obrzeżającym ośmioboczne wnętrze, całkowicie pochłonął moją uwagę. Ujęto mnie jako Leona, najgorszego harcerza na świecie, który próbował przekraść się zimą przez las nie dający żadnego schronienia ani możliwości ukrycia się przed prześladowcami. Dostałem się do tego więzienia, zanim zakwitły pierwsze pąki. Kiedy w zamknięciu poddawano mnie stymtestom, wiosna przyszła i minęła. Za wysokimi oknami sali rozpraw zobaczyłem bujną, soczystą zieleń. Światło słoneczne wpadające przez wysokie okno było niewiarygodnie jasne. Tak długo widziałem tylko blade światło żarówek, że teraz słońce mnie oślepiło i stanąłem na progu sali jak wryty, oszołomiony potęgą pełni lata. - Nie zatrzymuj się - powiedział łagodnie Chen za moimi plecami. - Miejsca dla nas są niedaleko ławy sędziowskiej. Muszę cię ostrzec: jakakolwiek wypowiedź czy inna reakcja z twojej strony na to, co usłyszysz i zobaczysz, sprawi, że wyprowadzą cię z sali. Wolno ci tu być w charakterze obserwatora, nie uczestnika. Będę twoim tłumaczem, ale możemy się porozumiewać tylko w jedną stronę. Wszystkie pytania, jakiekolwiek by one były, zachowaj na później. Odpowiem ci na nie, kiedy wyjdziemy. Jego ostrzeżenie wydawało się niepotrzebne, chociaż z drugiej strony, dowody mojej winy nie zostały mi jeszcze przedstawione. Wstępne piętnaście minut minęło na wymianie zdań między pięcioma sędziami a stroną skarżącą. Dyskusja odbyła się w całości po chińsku i była dla mnie zupełnie niezrozumiała. Chen nie próbował niczego tłumaczyć, ale kiedy nagle wszyscy z wyjątkiem jednej osoby usiedli, wyjaśnił: - Skończyli część wstępną. Czas na podstawowe zarzuty przeciwko tobie. To będzie ważne. Ważne czy nie, mężczyzna mówił cicho, długimi zdaniami, w których nie było ani śladu emocji. Tłumaczenie Chena ograniczało się do zwięzłych, urywanych wypowiedzi. - Kontrast między Amerykanami a ich chińskimi wyzwolicielami. Broń niehumanitarna w odróżnieniu od humanitarnej. Jedni niosą śmierć, drudzy jej zapobiegają. - Ale my... - zacząłem. Podniósł ostrzegawczo rękę. Mówca patrzył w moją stronę, a jeden ze strażników już ruszał naprzód. Odchyliłem się do tyłu i położyłem dłonie na ustach w geście posłuszeństwa. Dalsze streszczenie Chena potwierdziło zasłyszane przeze mnie wcześniej pogłoski. Podczas gdy armia wyzwolenia posuwała się naprzód, rząd amerykański uciekł się do ostateczności: podjęto decyzję o użyciu taktycznej broni jądrowej w polu i spuszczeniu bomb wodorowych na główne miasta chińskiego kontynentu. Nic to nie dało. Chińczycy mieli własną tajną broń - rzutowane pole, które powstrzymywało proces radioaktywnego rozkładu. Wysłuchując tych wieści, podczas gdy grupa naszych z Instytutu umykała na wschód przez Nevadę jak spłoszone króliki, od razu pomyślałem, że gdzieś w Chinach pracuje genialny uczony najwyższej klasy, a ja nigdy nie będę miał okazji dowiedzieć się, kto to taki. Na szczęście, a może na nieszczęście, tajna chińska broń nie powstrzymała MoPo. Amerykańska armia wytraciła miliony nacierających Chińczyków, a także wszystkie rośliny i zwierzęta, które miały nieszczęście znaleźć się na tym samym terenie. Rozległe połacie Waszyngtonu, Oregonu i Kalifornii zmieniły się w obszary owiane pyłem i musiały poczekać, aż wschodnie wiatry i deszcze w końcu użyźnią je ponownie. Chiński mówca obrócił się i wskazał na mnie po raz pierwszy. - Geniusz złoczyńca, główny twórca tej straszliwej broni - tłumaczył Chen - siedzi sobie, dobrze odżywiony i zadowolony z siebie, nie okazując najmniejszej skruchy, a trzydzieści milionów bohaterskich Chińczyków, których pozbawił życia, nie mogło nawet spocząć godnie w osobnych grobach. - A potem innym tonem: - Nie wolno mu mówić takich rzeczy bez niezbitych dowodów. Nagle wstał i zaczął sam przemawiać po chińsku. Nie dowiedziałem się, jak odebrali jego słowa sędziowie przysięgli, bo zaraz wybuchł spór i wyprowadzono mnie z sali i odstawiono do mojej celi. Strażnicy jak zwykle dokładnie mnie przeszukali, żeby sprawdzić, czy nie mam przy sobie czegoś, co umożliwiłoby mi popełnienie samobójstwa, a potem zostawili mnie samego. Przez trzy godziny byłem tylko ze swoimi myślami. "Główny twórca" modyfikatora pola? "Geniusz złoczyńca"? Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Co więcej, nigdy nie sądziłem, że na podstawie takiego założenia można wygrać sprawę. Byłem najmniejszym elementem triumwiratu, nie więcej niż strefą buforową między potężnymi umysłami i osobowościami Brendy Kaminski i Wolfganga Plasky'ego. Kara czy nagroda za stworzenie MoPo należała się im, a nie mnie. Jedna rzecz się nie zgadzała. Ja, dość znany matematyk i zarazem człowiek o rzekomo doskonałej pamięci, nie mogłem sobie przypomnieć kluczowego ciągu zdarzeń, z których wyłoniły się równania pola. To już rutyna. Matka sprawdza stan ojca i mówi dobranoc, a potem, posłuszna mojemu naleganiu, idzie się położyć we frontowej sypialni. To był mój pokój, zanim poszedłem do college'u. Zachowano go takim, jakim był, kiedy go opuściłem, co z jakiejś przyczyny sprawia, że czuję się nieswojo. Ojciec jest w głównej sypialni, na tyłach domu i tym samym poza zasięgiem słuchu matki. Są tam dwa jednakowe łóżka. Śpię w tym, które stoi bliżej drzwi. Ojciec cierpi na dokuczliwy, niewytłumaczalny ból głowy, dlatego o wpół do dziesiątej matka podaje mu stosowany nie częściej niż raz dziennie środek przeciwbólowy, a także proszek nasenny, który ojciec nazywa swoim "usypiaczem". Ten drugi jak zwykle nie działa od razu. Siedzę przy łóżku i czekam. Ojciec przez cały czas ze mną rozmawia. Mówi trochę chaotycznie, jednak i tak robi się z tego nudna, często powtarzana opowieść o tym, że nigdy nie powinien był odchodzić z pracy, chociaż to zrobił, i że to praca utrzymywała go w zdrowiu i dobrej formie, a jego następca nie znał się na silnikach i nigdy nie zdołał zrobić choćby połowy tego, co on. W półmroku pokoju, przesyconym słodką, a jednak nieprzyjemną wonią choroby, chrząkam od czasu do czasu, żeby pokazać, że słucham. To nieprawda. Słyszę, ale nie słucham, bo ojciec nigdy w życiu nie powiedział niczego godnego uwagi. Obok mnie leży blok kartek, a ja nie mogę się doczekać, kiedy zacznę pracować. Kilka godzin temu miałem nowy pomysł na obliczenie spinorów własnych w sposób jawny. Jeśli dobrze myślę, równania opisujące modyfikację pola staną się dzięki temu o wiele prostsze. Widzę nawet sposób na przekształcenie pierwotnego systemu nieliniowego w odpowiednik liniowy za pomocą serii rozwiązań dokładnych. Brenda Kaminski uważa, że to niemożliwe. Czuję, że dzisiejszej nocy mój umysł ma niecodzienną moc koncentracji, jakby ciągły brak snu uczynił mnie zdolnym do skupienia się na jednej i tylko jednej rzeczy. Bełkot ojca nieznośnie i bez przerwy rozprasza moją uwagę. Zgrzytam zębami i czekam, aż wreszcie słyszę chrapanie. Wymykam się z sypialni do kuchni. Jest prawie jedenasta. Powinienem popracować dobre pięć godzin, zanim trzeba będzie pomóc ojcu dojść do łazienki. Poczułem na ramieniu czyjąś rękę, która mną potrząsała. A przecież na pewno nie zasnąłem przy stole w chwili, gdy byłem w stanie dokonać czegoś wielkiego. Podniosłem wzrok. To był Chen, pochylający się nade mną. Twarze pełne napięcia należały do oskarżycieli. Moich oskarżycieli. - Nic - powiedział Chen. - Byłem pewny, że tym razem trafiliśmy na decydujący moment. Ale nie napisałeś ani słowa. - Wyślij mnie tam z powrotem. - Jutro... - Nie. Natychmiast. - Nie potrafiłem wyrazić nagłej potrzeby, którą poczułem. Popatrzył na mnie niezdecydowanie. - Zasady traktowania więźniów zezwalają tylko na jedną sesję dziennie. - To co innego. Ja wyraźnie proszę o dodatkową sesję. Wy mnie do niczego nie zmuszacie. - Poczekaj chwilę. Będę musiał poradzić się strony skarżącej i reszty obrońców. Usiadłem i czekałem. Cierpiałem katusze. Miałem absurdalne wrażenie, że wydarzenia w domu moich rodziców toczą się dalej beze mnie. Traciłem najważniejsze godziny mojego życia - godziny, których zupełnie nie pamiętałem. - Doskonale. - Chen wrócił do pokoju, gdzie siedziałem sztywno na krześle. - W takim razie bierzemy słuchawki, kroplówkę... Miałem rację. Przekształcenia powstają jak w magii. Biorą się skądś spoza mnie. Wystarczy, że je zapiszę. Mam jeszcze do przejścia jeden, końcowy etap - muszę zmierzyć się z zawiłą transformatą odwrotną, a to będzie wymagało użycia każdego najmniejszego skrawka intelektu i zdolności analitycznej. Ingerencja w mój świat jest jak zgrzyt paznokci o tablicę, jak drobina pyłu, która wpadła do oka. - Mary? Mary! Woła matkę, która jest w przedniej części domu i nie może go usłyszeć. Wstrząsam się, wstaję i przechodzę do sypialni. Mój umysł płonie pomysłami, twórczym zapałem, ogniem niecierpliwości. Na moim zegarku jest wpół do pierwszej. - Ból głowy mnie zamęcza. - Słaby głos w ciemności. - Nie mogę spać. Daliście mi usypiacz? - Nie. - Drugi mu nie zaszkodzi. Odnajduję fiolkę z proszkami, przynoszę wodę, pomagam mu podnieść się do pozycji siedzącej. - Masz. Weź dwie. I parę tabletek przeciwbólowych. Pomogą. Kiwa głową, przełyka tabletki z trudem i kładzie się z powrotem. Odczekuję pięć minut, potem wymykam się do kuchni. Mam wrażenie, że pracowałem tylko parę minut, kiedy nieoczekiwanie głos odzywa się znowu. - Mary? Mary? Próbuję nie zwracać na niego uwagi, ale nie potrafię. Zerkam na zegarek. Już dziesięć po pierwszej, a mnie grozi utrata drogocennej inspiracji. Przechodzę do sypialni dręczony niecierpliwością. - O co chodzi tym razem? - Leon? Miałem sen. Głowa mnie boli. Znowu nie mogę spać. - Przyniosę ci coś. Biorę dwie pigułki nasenne i dwie tabletki przeciwbólowe, a po chwili dokładam jeszcze po dwie z każdych. Łyka je głośno, pomrukując, lecz nie sprzeciwiając się, kiedy kolejno wędrują do jego żołądka. Potem mówi: - Posiedź ze mną, Leonie. - Posiedzę. Muszę tylko przynieść coś z kuchni. Wrócę za parę minut. - Chodź i posiedź ze mną. - Dobrze. Zaraz wrócę. Wychodzę i czekam za drzwiami. W ciągu niespełna pięciu minut jego oddech wyrównuje się, zmieniając się w miarowe, głębokie chrapanie. Wreszcie. Pośpiesznie wracam do kuchni, z powrotem do nieśmiertelności. Wiem, że stwarzam coś wiekopomnego. Czas przestał istnieć. Oto spinory własne, a oto przekształcone równania pola. Ich nowa forma wiele ujawnia. Widzę istotę rzeczy i odkrywam rozwiązanie, o którym Brendzie Kaminski nawet się nie śniło. W tej chwili jestem w posiadaniu prawa fizyki, którego nikt jeszcze nie poznał. - Leonie? Leonie! Głos matki, przeraźliwy i naglący. Na dworze jest jasno, blask świtu wpada przez okno kuchenne. Odkładam długopis, przez chwilę nie wiedząc do końca, gdzie jestem. Zesztywniały i oszołomiony, kuśtykam do sypialni rodziców. Matka stoi zgarbiona nad zmiętą pościelą. Ojciec leży na łóżku nieruchomo, z głową zwróconą w moją stronę, obwisłą szczęką i otwartymi ustami. Patrzę na niego, na fiolki z pigułkami na nocnym stoliku, na szeroko rozwarte oczy zdezorientowanej matki. Przypominam sobie niezwykłość mojego odkrycia i uświadamiam sobie, czym za nie zapłaciłem. Łatwo zapomnieć, że realizatorzy stymtestów mają ograniczone możliwości. Wynurzam się ze wspomnień i jestem przekonany, że Chen wie wszystko, co ja teraz wiem. Rozumie, że moja rola w stworzeniu modyfikatora pola była większa, niż twierdziłem. Jestem skończony. Zasłużyłem na swój los. Moje wspomnienia nie są już przede mną ukryte. Przypominam sobie rozpacz matki, wizytę lekarza, powierzchowne badanie i jedno jedyne pytanie: - Czy skarżył się na bóle głowy? - Tak. Lekarz kiwa głową i pisze: Przyczyna śmierci: zakrzep w mózgu. Ale Chen Xiao - jak uświadamiam sobie, gdy mój sparaliżowany umysł zaczyna znowu działać - wie tylko to, co napisałem. Patrzy na arkusze pokryte równaniami, a z jego twarzy bije blask triumfu. - Masz, czego chciałeś, zgadza się? - mówię. - Gdybyś nie zdobył tego dowodu, miałbym szansę. Niewielką, ale zbyt dużą, żebyś mógł zaryzykować. Przenosi wzrok na mnie. Oczekuję zaprzeczenia albo przynajmniej braku odpowiedzi. Co najmniej kilku oskarżycieli i obrońców obecnych w pokoju zna trochę angielski i jestem pewien, że nic nie uchodzi ich uwadze. Jednak ta chwila jest dla niego zbyt rozkoszna, żeby milczeć. - Zemsta to najlepsze danie na zimno - mówi. - Lavoisier i Marat. Jak wspomniałeś, mamy tu interesującą analogię historyczną. Wręcza asystentowi arkusze, na których zapisałem przekształcone równania pola. Myślę, że powiedziałby więcej, ale w tej chwili do pokoju wchodzi pospiesznie inny ubrany na niebiesko prawnik. Następuje krótka wymiana zdań po chińsku, po czym wszyscy prawnicy wychodzą razem. Naturalnie nikt nie mówi mi, co się dzieje. Zostawiają mnie przypiętego pasami do krzesła dla badanych, w towarzystwie moich myśli i milczących strażników. Próbuję spojrzeć na zegarek i oczywiście okazuje się, że go nie mam. W mojej głowie beznadziejnie mieszają się wspomnienia ze stymtestów i obecna rzeczywistość. W końcu, po chwili introspekcji mojej przeszłości i prawdopodobnej przyszłości, która według mojej oceny powinna potrwać jeszcze co najmniej dwie godziny, widzę, jak Chen wchodzi z powrotem do pokoju. Ma pod pachą kartonowe pudło. Gest i pojedynczy zwrot odprawiają strażników. Chen siada i wbija we mnie wzrok, nic nie mówiąc. - Co się stało? - Nie jestem spostrzegawczy, jeśli chodzi o przejawiane przez ludzi uczucia, ale wyraz jego twarzy wyraźnie nie pasuje do człowieka mającego w zasięgu ręki dawno poszukiwany cel. Nie spodziewam się odpowiedzi, a już na pewno nie takiej, jaką dostaję. Chen kładzie sobie kartonowe pudło na kolanach i stuka w pokrywę. - Tu są kopie dokumentacji przechowywanej przez twojego współpracownika Wolfganga Plasky'ego. Powiedz mi, czy on jest człowiekiem zarozumiałym? - Jest egocentrykiem. - Aha. - Długie milczenie, a potem: - Plasky został schwytany wczoraj, podczas rutynowej kontroli drogowej na granicy Wyomingu z Nebraską. Jedno jest zdumiewające; nie uwierzyłem w to, dopóki nie zobaczyłem kopii: miał ze sobą dokumentację prac nad prototypem MoPo. Ze zdjęciami. Wolfgang Plasky jest na większości z nich, Brenda Kaminski na kilku. Leona Hinsleya nie ma na żadnym. - Od małego nie cierpiałem być fotografowany. - Twoje szczęście... a może raczej instynktowna przezorność? Powiem więcej. Wolfgang Plasky nie wstydzi się swojego dzieła. Jest z niego dumny. Kiedy go ujęto, złożył oświadczenie, w którym oznajmił, że modyfikator pola powstał dzięki niemu i tylko dzięki niemu. Wszyscy inni odegrali co najwyżej drugorzędną rolę. - To nonsens. Bez koncepcji Brendy Kaminski nie byłoby teorii modyfikacji pola. - A bez matematycznego talentu Leona Hinsleya teoria nie miałaby formy umożliwiającej opracowanie projektu technicznego. Wiem, wiem. - Chen stuka w kartonowe pudło. - Ale Wolfgang Plasky przysięga, że było inaczej. Brenda Kaminski nie żyje. Obrońcy zapytają sędziów, dlaczego Wolfgang Plasky miałby podpisać na siebie wyrok śmierci. - Myślałem, że to ty jesteś moim obrońcą. Wykonuje drobny ruch ręką, jakby coś od siebie odganiał. - Przez dwadzieścia pięć lat myślałem, że Leon Hinsley jest największym szczęściarzem wśród żywych. W Instytucie zawsze pojawiałeś się we właściwym miejscu w odpowiednim momencie, gotów dołożyć do nowego pomysłu jakąś matematyczną sztuczkę i przypisać sobie część zasług. Widzę, że szczęście nadal ci dopisuje. - Jeszcze raz stuka w pudło z kartonu. - To powinno cię ocalić. Nasi przywódcy bardzo chętnie demonstrują swoje wielkie współczucie dla reszty świata. Zdaje się, że Wolfgang Plasky aż pali się do roli symbolicznej ofiary. Wstaje i podchodzi całkiem blisko. Raz po raz zaciska palce, jakby chciał wyciągnąć ręce i udusić mnie tu i teraz, przypiętego pasami do krzesła. Ale strażnicy są za drzwiami. Jeśli nie dopuszczają do samobójstwa, prawdopodobnie nie pozwolą też na morderstwo. Robi krok do tyłu. - Wykorzystam materiał ze stymtestów jak najlepiej, ale wątpię, żeby ten dowód był wystarczający. Wielu sędziów ma podejrzenia co do jego wiarygodności. Nie dostaniesz tego, na co zasłużyłeś. Myślę, że przeżyjesz. Może nawet będziesz uniewinniony. Wychodzi. Szczęściarz Leon Hinsley zostaje sam ze swoimi myślami. Po namyśle zgadzam się z Chenem. Prawdopodobnie uniknę kary śmierci. Kara życia to całkiem inna i bardziej poważna sprawa.