Sheckley Skazaniec w kosmosie

Szczegóły
Tytuł Sheckley Skazaniec w kosmosie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sheckley Skazaniec w kosmosie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sheckley Skazaniec w kosmosie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sheckley Skazaniec w kosmosie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Sheckley Skazaniec w kosmosie Detringer został wygnany ze swojej ojczystej planety Ferlang za "akty szczególnego chamstwa" - bezczelnie wysysał z zębów resztki jedzenia podczas medytacji rekreacyjnej, a kiedy Wielki Okręgowy Ubikwitor raczył na niego splunąć, machnął ogonem w kierunku niezgodnym z ruchem wskazówek zegara. Normalnie takie impertynencje nie kosztowałyby go więcej niż kilkadziesiąt lat całkowitego ostracyzmu, ale Detringer pogorszył swoją sytuacje przez świadome nieposłuszeństwo podczas konwentyklu Bożej pamięci, kiedy to z całym uporem głośno wspominał swoje niesmaczne wyczyny seksualne. Jego ostanie przestępstwo nie miało precedensu we współczesnej historii Ferlang: pozwolił sobie na jawny gwałt wobec pewnego Ukanistra dopuszczając się tym samym pierwszego od czasów prymitywnej ery Gier Śmiertelnych aktu otwartej agresji Publicznej. Ten ostatni odrażający czyn, w wyniku którego Ukanister poniósł nieznaczny wprawdzie szwank na ciele, ale za to poważny na duchu, sprawił, że zastosowano do Detringera najwyższy wymiar kary - wieczne wygnanie. Ferlang jest - licząc od jej słońca - czwartą planetą w piętnasto-planetowym układzie położonym prawie na skraju galaktyki. Detringera wywieziono statkiem głęboko w próżnię kosmiczną, pomiędzy galaktyki, i pozostawiono w maleńkim sportolocie bez zapasu paliwa. Ochotniczo towarzyszył mu jego wierny mechaniczny sługa Ichor. Żony Detringera - wesoła, roztrzepana Maruskaa, wysoka, poważna Gwenkifer i kłapoucha, nieokiełznana Uu - wszystkie rozwiodły się z nim w uroczystym akcie dozgonnego obrzydzenia. Ósemka jego dzieci dokonała obrzędu odtrącenia rodzicielskiego, chociaż słyszano, jak Deranie, najmłodszy, mamrotał już później pod nosem: "Mnie tam wszystko jedno, tato, coś ty zrobił, ja cię i tak kocham". Ale Detringer nie miał oczywiście zaznać pociechy, jaką byłaby świadomość tego ostatniego. Rzucony w bezmiar oceanu przestrzeni kosmicznej maleńki stateczek o zbyt słabym systemie zasilania nieuchronnie musiał odmówić posłuszeństwa. Detringer cierpiał głód, zimno, pragnienie i nieustanny pulsujący ból głowy wynikający z niedotlenienia, ponieważ dobrowolnie przeszedł na oszczędnościowe racje tlenu. Dokoła siebie miał bezkresną martwotę kosmosu urozmaiconą jedynie bezlitosnym blaskiem odległych gwiazd. Wyłączył całkowicie silniki sportolotu - nie było sensu tracić i tak skromnych zasobów paliwa w próżni międzygalaktycznej, która obciążała nawet ogromne rezerwy wielkich statków. Wolał oszczędzać paliwo na manewry międzyplanetarne - gdyby mu się taka mało prawdopodobna okazja trafiła. Czas był czarną nieruchomą galaretą, w której Detringer tkwił uwięziony. Ktoś słabszy psychicznie pozbawiony swoich zwykłych punktów zaczepienia, musiałby się załamać. Ale właśnie miarą siły Detringera był fakt, że zamiast się poddać rozpaczy, której obiektywne przesłanki miał dokoła siebie, walczył: zmuszał się do wykonywania najdrobniejszych bodaj czynności przy zamierającym statku, co "noc" dawał koncert dla swojego sługi Ichora, któremu słoń nadepnął na ucho, uprawiał gimnastyka i medytacje szybkobieżną, odprawiał skomplikowane rytuały autoseksualne według "Podręcznika samotnego przetrwania" i na setki różnych sposobów starał się odwrócić swoją uwagę od porażającej świadomości własnej niemal pewnej śmierci. Po nieokreślonym upływie czasu charakter przestrzeni kosmicznej zmienił się nagle. Cisza i lekkie wiatry ustąpiły zakłóceniom. Pojawiły się skomplikowane zjawiska elektryczne zapowiadające nowe niebezpieczeństwo. Wreszcie nadszedł zimny front, szalejąca burza uderzyła w sportolot, porwała go i cisnęła bezładnie w samo serce przestrzeni kosmicznej. Mały stateczek uratował się jedynie dzięki własnej niedoskonałości. Nieodparcie gnany przez rozszalały żywioł, poddał mu się i to go ocaliło. Zbędne byłoby mówić, co działo się w tym czasie z załogą, poza tym, że po prostu przetrwała. Detringer przez jakiś czas był nieprzytomny. W pewnym momencie otworzył oczy i skołowany rozejrzał się dokoła. Następnie wyjrzał przez luki i zajął się instrumentami nawigacyjnymi. - Przemierzyliśmy całą próżnie kosmiczną - oznajmił Ichorowi. - Zbliżamy się do zewnętrznych granic układu planetarnego. Ichor podparł się jednym ze swoich aluminiowych łokci i zapytał: - A jakiego typu jest słońce? - Typu O. - Chwała Bożej pamieci - odparł Ichor i padł z powodu wyładowanych baterii. Ostatnie porywy sztormu ucichły, zanim sportolot przekroczył orbitę najdalszej planety, dziewiętnastej, licząc od krzepkiego życiodajnego słońca średniej wielkości typu O. Detringer naładował Ichora podłączając go do akumulatorów statku, chociaż robot protestował uważając, że lepiej oszczędzać energię na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa. A niebezpieczeństwo nadeszło prędzej, niż sobie Detringer wyobrażał. Odczyt instrumentów wykazał, że jedynie piąta planeta, licząc od słońca, mogłaby zaspokoić jego życiowe wymogi bez importu jakichkolwiek sztucznych urządzeń. Ale była ona położona za daleko jak na mizerne zasoby paliwa statku, a że ponownie znaleźli się w strefie ciszy, nie mogli liczyć na żadną siłą, która by im nadała przyśpieszenie, zbliżając do celu. Jako jeden z wariantów postępowania można było przyjąć, że siedzi spokojnie i czekają na jakiś zabłąkany, a skierowany do środka układu prąd czy nawet następną burz. Ale byłaby to postawa wyraźnie konserwatywna. Jej przyjcie groziło niebezpieczeństwem, że w tym krótkim czasie, na jaki starczy im zasobów ze statku, nic takiego się nie zdarzy. Albo, że nawet jeśli porwie ich jakiś prąd czy burza, to w niepożądanym kierunku. Oczywiście ryzyko istniało niezależnie od tego, jaką by przyjęli linię działania. Ale, w sposób dla siebie charakterystyczny, Detringer obrał plan trudniejszy, a zarazem bardziej niebezpieczny. Kalkulując jak najoszczędniej kurs i prędkość postanowił przebyć taką odległość, na jaką mu starczy paliwa, oddając się potem w ręce opatrzności. Pocąc się przy sterach i ręcznie dawkując paliwo zdołał się zbliżyć do celu na odległość dwustu milionów mil. Następnie wyłączył silniki pozostawiając sobie paliwa na skąpą godzinę manewrowania już w granicach atmosfery. Sportolot zaczął więc znów dryfować w przestrzeni kosmicznej, wprawdzie dalej w kierunku piątej planety, ale tak wolno, że i tysiąca lat by nie starczyło, żeby sięgnął granic jej atmosfery. Nie wysilając specjalnie wyobraźni można było przyjąć, że statek jest trumną, a Detringer jej przedwczesnym lokatorem. Ale zamiast się przejmować, Detringer przywrócił reżim gimnastyki, koncertów, medytacji szybkobieżnej, rytuałów autoseksualnych. Dla Ichora wszystko to było z lekka szokujące. Sam poglądów dość ortodoksyjnych, łagodnie wytknął swemu panu, że jego zachowanie jest niestosowne do sytuacji, a tym samym nierozsądne. - Naturalnie masz rację - odparł Detringer wesoło. Ale chciałbym ci uświadomić, że nadzieja, nawet bez szans na spełnienie, jest w dalszym ciągu uważana za jedno z Ośmiu Dobrodziejstw Irracjonalnych i jako taka (według Drugiego Patriarchy) nadrzędna w stosunku do Nakazów Zdrowego Rozsądku. Pobity argumentami zaczerpniętymi z Pisma Ichor niechętnie przystał na praktyki Detringera i nawet posunął się do tego, że wraz z nim zaśpiewał pieśń (z wynikiem tyleż zabawnym co kakofonicznym). Nieubłaganie opuszczała ich energia. Zredukowane do połowy, a potem do jednej czwartej racje zmniejszyły ich wydajność powodując niemal całkowitą bezczynność. Na próżno Ichor błagał swego pana, żeby mu pozwolił zasilić jego własnymi osobistymi bateriami zimne grzejniki statku. - Nie przejmuj się - odparł Detringer dygocąc z zimna - wyjdziemy stąd razem na równych prawach i o takich władzach, jakie są nam dane, o ile wyjdziemy w ogóle w co zaczynam szczerze wątpić pomimo poważnych danych przeciwnej natury. Niewykluczone, że siła woli ma wpływ na przyrodę. W każdym razie dla nikogo poza Detringerem natura nie zdobyłaby się na taki gest, by zesłać silny grąd skierowany do wewnątrz układu słonecznego własne w momencie, kiedy zasoby energii statku pozostały właściwie już tylko wspomnieniem. Samo lądowanie nie przedstawiało problemu dla pilota o tych kwalifikacjach i szczęściu co Detringer. Posadził statek lekko jak wiatr nasienie wśród gościnnej zieleni piątej planety Kiedy wyłączył silniki, zostało mu jeszcze paliwa na jakieś trzydzieści osiem sekund lotu. Ichor padł na swoje ferruminiowe kolana dziękując Bożej pamięci, za to, że o nich nie zapomniała i przywiodła do tego miejsca schronienia. - Zanim się rozkleimy z tej wdzięczności, chodźmy lepiej zobaczyć, czy będziemy mogli tu żyć - powiedział Detringer. Ale piąty świat okazał się dość gościnny. Wszystko, co niezbędne do życia - poza jednakże wygodami - można było zdobyć kosztem niewielkiego wysiłku. Ucieczka nie wchodziła w grę: tylko bowiem rozwinięta cywilizacja techniczna mogła dostarczyć skomplikowanego paliwa, jakiego wymagał ich statek. A już nawet pobieżna obserwacja z lotu ptaka przekonała ich, że piąta planeta, choć malownicza i gościnna, cywilizacji żadnej nie miała. Nie mówiąc o inteligentnym życiu. Dokonawszy pewnych prostych połączeń drutów Ichar przygotował się, że tutaj dokona swoich dni. Poradził Detringerowi, żeby i on pogodził się z nieuniknionym. Ostatecznie, zauważył, nawet gdyby w jakiś sposób zdobyli paliwo, to dokąd pójdą? Szanse na to, że znajdą planetę z jakąś rozwiniętą cywilizacją, nawet dysponując dobrze wyposażonym statkiem badawczym, były znikome. Z małym stateczkiem jak ich sportolot podobne przedsięwzięcie równałoby się samobójstwu. Ale to rozumowanie nie przekonało Detringera. - Lepiej umrzeć poszukując, niż wegetując żyć - oświadczył. - Panie, to jest herezja - zaznaczył z szacunkiem Ichor. - Jasne, że herezja - odparł wesoło Detringer - ale zgodna z moim wewnętrznym przekonaniem. Mój nos mówi mi, że coś nam się trafi. Ichor wzdrygnął się; ze względu na duchowe dobro Detringera był rad, że wbrew swoim nadziejom jego pan dozna pociechy wiecznej samotności. Kapitan Makepeace Macmillan stał w głównej kabinie nawigacyjnej swojego statku badawczego "Denny Lind" i przeglądał taśmę wychodzącą z komputera koordynacyjnego typu 1100. Było jasne - na ile mógł to ocenić za pomocą przyrządów pokładowych - że nowa planeta nie przedstawiała żadnego niebezpieczeństwa. Macmillan odbył długą drogę, żeby doczekać tej chwili. Skończywszy błyskotliwie wydział nauk o życiu na uniwersytecie w Taos, zrobił magisterium z teorii i sterowania nukleonicznego. Jego praca doktorska zatytułowana "Uwagi wstępne na temat pewnych rozważań z dziedziny nauki manewrowania międzygwiezdnego" została przez radę wydziału entuzjastycznie przyjęta, a następnie opublikowana dla szerokiego odbiorcy pod tytułem "Zagubiony i odnaleziony w najgłębszej przestrzeni kosmicznej". To, wraz z długim artykułem "Zastosowanie teorii deklinacji w modalności lądowania statków kosmicznych, zamieszczonym w piśmie "Nature", przesądziło o tym, że w wyborze na stanowisko kapitana pierwszego amerykańskiego statku międzygwiezdnego praktycznie nie miał konkurencji. Był to wysoki, przystojny, potężnie zbudowany mężczyzna o włosach przedwcześnie przyprószonych siwizną, która zadawała kłam jego trzydziestu sześciu latom. W sprawach nawigacji kosmicznej odznaczał się pewnością i szybkim refleksem, a ze statkiem radził sobie w sposób godny podziwu. Znacznie gorzej radził sobie z ludźmi. Przekleństwem Macmillana była jego nieśmiałość, brak zaufania do siebie i niepewność, która opóźniała proces podejmowania decyzji - cecha chwalebna u filozofa, ale słabość u człowieka powołanego do kierowania innymi. Rozległo się stukanie do drzwi i nie czekając na zaproszenie wszedł pułkownik Kettelman. - Wygląda całkiem nieźle tam na dole, co? - zagaił. - Profil planety rzeczywiście wydaje się korzystny odparł sztywno Macmillan. - To i dobrze. - Kettelman patrzył nierozumiejącym wzrokiem na taśmę komputerową. - Coś ciekawego? - I to bardzo - odrzekł Macmillan. - Już nawet obserwacja z dużej odległości pozwoliła się domyślać unikatowych organizmów roślinnych. A poza tym nasze badania mikrobiologiczne wykazują pewne anomalie, które... - Nie o to mi chodzi. - Kettelman wykazywał naturalną u zawodowego wojskowego obojętność dla robactwa i roślin. - Miałem na myśli rzeczy naprawdę ważne, jak obce wojska, floty kosmiczne i tym podobne. - Nic nie wskazuje na istnienie jakiejkolwiek cywilizacji na planecie - poinformował go Macmillan. - Wątpię, czy napotkamy tam inteligentne życie. - Nigdy nie wiadomo - odparł z nadzieją w głosie Kettelman, krępy, potężny w ramionach i nieugięty mężczyzna. Był on weteranem Amerykańskich Kampanii Sojuszniczych z roku 34, walczył jako major w dżunglach zachodniego Hondurasu w tak zwanej wojnie Owocowej, skąd wyszedł w randze podpułkownika. Na pułkownika awansował podczas niefortunnego Powstania Nowojorskiego, w którym osobiście poprowadził swoich ludzi na budynek Podskarbca, a nastepnie obronił pozycje na 42. ulicy przed atakiem Batalionu Pedałów. Nieustraszony, cieszący się opinią żołnierza z krwi i kości oraz nieposzlakowaną kartą w swojej karierze wojskowej, człowiek zamożny i nie pozbawiony inteligencji, przyjaciel amerykańskich senatorów i teksaskich milionerów, Kettelman zyskał stanowiącą przedmiot pożądania wielu nominacjo na komendanta operacji militarnych na pokładzie "Jenny Lind". Właśnie oczekiwał chwili, w której wyprowadzi swoją grupę bojową liczącą dwudziestu żołnierzy piechoty morskiej na powierzchnię piątej planety. Ta perspektywa podniecała go ogromnie. Bo Kettelman wiedział, że niezależnie od tego, co mówiły instrumenty, mogło ich czekać dosłownie wszystko, co okaleczy i zabije - chyba że on się okaże szybszy - a to właśnie miał w planie. - Jest jedna rzecz - odezwał się Macmillan - odkryliśmy na planecie obecność statku kosmicznego. - No proszę - rzekł Kettelman - wiedziałem, że coś będzie na pewno. Zauważyliście tylko jeden statek? - Tak. I to mały, o wyporności przeszło dwadzieścia razy mniejszej niż nasza i najwyraźniej nieuzbrojony. - Właśnie o to im chodzi, żebyśmy w to uwierzyli rzekł Kettelman. - Ciekawe, gdzie jest reszta. - Jaka reszta? - Pozostałe statki z załogami, rakiety ziemia-kosmos, i tak dalej. - Z obecności jednego obcego statku wcale nie musi wynikać obecność ornych obcych statków - zauważył kapitan Macmillan. - Nie musi? Wiesz, co ci powiem, Mac? Ja się uczyłem logiki w dżunglach Hondurasu - odparł Kettelman. - A tam jeśliś się nadział na jednego pokurcza z maczetą, mogłeś być pewien dalszych pięćdziesięciu ukrytych w zaroślach, gotowych obciąć ci uszy, jeślibyś im tylko dał szansę. Stosując abstrakcyjną logikę mógłbyś łatwo stracić życie. - Okoliczności były trochę inne - zaznaczył kapitan Macmillan. - I co z tego? Macmillan skrzywił się i odwrócił. Rozmowy z Kettelmanem sprawiały mu trudność i wobec tego unikał ich, jak tylko mógł. Pułkownik był osobnikiem kłótliwym, upartym, łatwo wpadającym w gniew i wyznającym pewne prawdy, których większość zasadzała się na niewzruszonych podwalinach niemal całkowitej ignorancji. Kapitan zdawał sobie sprawę, że antypatia, jaką darzy Kettelmana, jest wzajemna. Był świadom tego, że pułkownik uważa go za człowieka niezdecydowanego i niesprawnego, wygiąwszy może wąską dziedzinę jego naukowej specjalności. Szczęśliwie zakres ich kompetencji był ściśle określony i bardzo wyraźnie rozgraniczony. A przynajmniej tak było do tej pory. Detringer i Ichor stali w kępie drzew i patrzyli na bezbłędne lądowanie wielkiego statku. - Obojętne, kto prowadzi ten statek - powiedział Detringer - uważam, że jest mistrzem w tej sztuce. Chciałbym go poznać. - Niewątpliwie będzie pan miał okazję. To z pewnością nie przypadek, że mając do wyboru powierzchnię całej planety posadzili swój statek prawie dokładnie koło nas. - Oczywiście musieli nas zauważyć - rzekł Detringer. - I postanowili zagrać śmiało, dokładnie tak, jak ja bym zrobił na ich miejscu. - To się trzyma kupy - odparł Ichor. - A co by pan zrobił na swoim miejscu? - I ja zagram śmiało. - To jest moment historyczny - oznajmił Ichor. Przedstawiciel Ferlang po raz pierwszy w dziejach spotka się wkrótce z inteligentnymi obcymi. Co za ironia, że taka okazja trafiła się akurat kryminaliście! - Ta okazja, jak ją nazwałeś, została mi narzucona. Zapewniam cię, że jej nie szukałem. Ale a propos - mam nadziej, że nie będziemy nic mówili na temat moich nieporozumień z władzami Ferlang. - Chce pan powiedzieć, że pan będzie kłamał? - To bardzo ostre sformułowanie - rzekł Detringer. Powiedzmy, że chcę oszczędzić moim ludziom niezręcznej sytuacji wynikającej z tego, że ich pierwszym przedstawicielem wobec obcej rasy jest przestępca. - Aha, no chyba że tak - uspokoił się Ichor. Detringer spojrzał surowo na swego mechanicznego sług. - Widzę, że niezupełnie ci się podobają moje metody. - Istotnie, ale niech pan mnie zrozumie, sir: jestem panu wierny bez najmniejszych zastrzeżeń. W każdej chwili gotów do największych poświęceń. Będę panu służył do śmierci, a może nawet i dłużej, o ile to możliwe. Ale lojalność w stosunku do drugiej osoby nie może oznaczać wyrzeczenia się zasad religijnych, społecznych i etycznych. Kocham pana, sir, ale nie akceptuje pana postępowania. - Dobrze - odparł Detringer - czuję się ostrzeżony. A teraz wracając do naszych obcych przyjaciół: otwiera się luk i wychodzą. - Wychodzą żołnierze - zauważył Ichor. Przybysze byli też dwunożni i też mieli po dwie kończyny górne. Każdy z nich miał tylko jedną głowę, jedne usta i jeden nos, tak jak i Detringer. Nie było widać żadnych ogonów czy jakichkolwiek anten. Sądząc ze sprzętu, z pewnością byli to żołnierze. Każdy z nich dźwigał wyposażenie, w którym można się było domyślać małych wyrzutni, granatów gazowych i rozrywających, broni promieniowej, broni atomowej bliskiego rażenia i jeszcze wielu innych rzeczy. Mieli też osobiste zabezpieczenie, a głowy chroniły im przezroczyste bańki plastykowe. Było ich w ten sposób wyposażonych dwudziestu plus jeden, najwyraźniej ich przywódca, bez widocznego uzbrojenia. Posługiwał się on czymś w rodzaju elastycznej pałki - stanowiącej najprawdopodobniej insygnium jego władzy - którą idąc na czele swoich żołnierzy, uderzał się rytmicznie w górną część lewej kończyny dolnej. Żołnierze podeszli bliżej, w szyku luźnym, ukrywając się chwilowo za obiektami naturalnymi, i całą swoją postawą demonstrując najwyższą podejrzliwość i czujność. Oficer wystąpił naprzód, bez żadnej osłony, przejawiając tym samym brawuro czy po prostu głupot. - Nie uważam, żebyśmy dalej musieli kryć się po tych krzakach - powiedział Detringer. - Czas wyjść i stanic im czoła w sposób godny przedstawicieli planety Ferlang. Z tymi słowy wystąpił i eskortowany przez Ichora zbliżył się do żołnierzy. Był w tym momencie wspaniały. Każdy z członków załogi "Denny Lind" wiedział o obcym statku odległym zaledwie o milę. Dlatego obecność obcego, który właśnie śmiało zmierzał na spotkanie żołnierzy Kettelmana, nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem. A jednak była. Nikt nie był przygotowany na spotkanie z autentycznym, najprawdziwszym pod słońcem, niesamowitym z wyglądu nieziemcem z krwi i kości. W tej sytuacji nasuwało się wiele pytań - żeby wymienić choć jedno: co człowiek właściwie powinien powiedzieć, kiedy się wreszcie spotka z nieziemcem? Czy potrafi sprostać niezwykłości tej historycznej chwili? Cokolwiek wymyślisz, musi zabrzmieć jak: "Doktor Livingstone, jak sądzę?" Przez całe wieki będą się potem nabijać z ciebie i twoich słów - napuszonych czy banalnych. Spotkanie z nieziemcem potencjalnie jest nad wyraz krępujące. Zarówno kapitan Macmillan, jak i pułkownik Kettelman gorączkowo szykowali tekst powitania odrzucając kolejne wersje i mając nadziej, że w komputerze przekładowym C31 wysiądzie tranzystor: Żołnierze modlili się: Jezu, spraw, żeby nie chciał rozmawiać akurat ze mną". Nawet kucharz myślał: "Chryste, na początek go zainteresuje, jak się odżywiam". Ale Kettelman szedł na czele. "Do cholery - domyślał nie mam zamiaru z nim pierwszy rozmawiać . Zwolnił kroku pozwalając swoim ludziom się wyprzedzić. Ale żołnierze stanęli w miejscu jak wryci czekając na pułkownika. Kapitan Macmillan, który podążał tuż za nimi, również przystanął, żałując, że ma na sobie mundur ze wszystkimi dystynkcjami. Najbardziej ze wszystkich rzucał się w oczy i dlatego wiedział, że obcy podejdzie prosto do niego. Ziemianie stali nieruchomo. Nieziemiec szedł w ich stronę. W szeregach ludzi skrępowanie ustąpiło panice. Żołnierze patrzyli na obcego i myśleli: Jezu, co to będzie". Oczywiście byli bliscy ucieczki. Kettelman widział to i myślał: "Zhańbią całą jednostkę i mnie!" Ta myśl go otrzeźwiła. Nagle przypomniał sobie o dziennikarzach. Tak, dziennikarze! Niech to wezmą na siebie ludzie prasy- ostatecznie za to biorą pieniądze. - Pluton, stój ! - rozkazał. A następnie dodał: - Prezentuj broń. Obcy też się zatrzymał, prawdopodobnie, żeby zobaczyć, co się dzieje. - Kapitanie - Kettelman zwrócił się do Macmillana. Proponuję, żeby w tym historycznym momencie spuścić ze smyczy... to znaczy uruchomić dziennikarzy. - Doskonały pomysł - odrzekł kapitan i polecił wydobyć dziennikarzy ze stanu hibernacji i natychmiast ich przyprowadzić. Nastała chwila oczekiwania. Dziennikarze byli zainstalowani w specjalnym pomieszczeniu. Na drzwiach wisiała tabliczka: "HIBERNACJA - osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony". I poniżej odręcznie dopisana: "Budzić tylko w razie rewelacji". A w kabinie - każde w swojej kapsule - spoczywało czterech dziennikarzy i jedna dziennikarka. Wszyscy oni zgodzili się z tym, że prowadzenie aktywnego życia przez jałowe lata, potrzebne na dotarcie "Denny Lind" do jakiegokolwiek punktu przeznaczenia, byłoby dla nich stratą czasu subiektywnego. Dlatego wyrazili zgodę na przejście w stan hibernacji pod oczywistym warunkiem, że zostaną przywróceni do życia natychmiast, jak tylko zaistnieje sytuacja wymagająca obsługi dziennikarskiej. Decyzję co do tego, jaka sytuacja zostanie za taką uznana, pozostawiono kapitanowi Macmillanowi, który na drugim i trzecim roku studiów na uniwersytecie Taos pracował jako reporter dla "Słońca Feniksa". Polecenie obudzenia dziennikarzy dostał Szkot, inżynier Ramon Delgado, człowiek o dziwnym życiorysie. Poustawiał odpowiednio systemy zabezpieczające poszczególnych osób i w ciągu piętnastu minut wszyscy byli lekko oszołomieni, ale przytomni i domagali się wyjaśnień. - Wylądowaliśmy na planecie - poinformował ich Delgado. - Jest to planeta typu ziemskiego, ale nie widać, żeby była na niej jakaś cywilizacja czy inteligentne życie. - I to był powód, dla którego nas obudziłeś? - zapytał Quebrada z Południowo-wschodniej Agencji Prasowej. - Nie tylko - odparł Delgado. - Na planecie jest jakiś obcy statek i nawiązaliśmy kontakt z inteligentną istotą. - No, to już lepiej - rzekła Millicent Lopez reprezentująca dziennik "Ubiory damskie" i inne. - A czy może zauważyłeś, w co ten obcy jest ubrany? - A można ocenić stopień inteligencji tego osobnika? zapytał Mateos Upmann z "New York Timesa" i "Los Angeles Timesa'". - A co do tej pory powiedział? - chciał wiedzieć Angel Potemkin z NBC-CBS-ABC. - Nic nie powiedział - poinformował ich inżynier Delgado. - Bo jeszcze nikt z nim nie rozmawiał. - Czy mamy przez to rozumieć - zdziwił się E.K. Quetzala z Zachodniej Agencji Prasowej - że pierwszy nieziemiec, jakiego kiedykolwiek spotkali ziemianie, stoi tam teraz jak ten głupi i nikt nie przeprowadza z nim wywiadu? Dziennikarze runęli do wyjścia - wielu z nich wlokło jeszcze za sobą rurki i przewody - wstępując jedynie do pokoju reporterów po magnetofony. Na zewnątrz, mrużąc oczy w ostrym słońcu, troje z nich podłączyło się do komputera przekładowego C31. Następnie wszyscy razem ruszyli naprzód roztrącając żołnierzy i otoczyli nieziemca. Upmann włączył komputer, wziął jeden z mikrofonów, a drugi podał obcemu, który po chwili wahania wyciągnął rękę. - Próba: raz, dwa, trzy - powiedział Upmann. - Zrozumiałeś, co powiedziałem? - Powiedziałeś: "Próba: raz, dwa, trzy". Wszyscy odetchnęli z ulgą, ponieważ wreszcie zostały wypowiedziane pierwsze słowa do pierwszego w dziejach nieziemca i Upmann rzeczywiście miał wyjść w książkach historycznych na kompletnego idiotę. Ale Upmannowi było dokładnie wszystko jedno, na co wyjdzie, byleby się w ogóle znaleźć w książkach historycznych, dlatego nie przerywał sobie wywiadu. Po chwili inni poszli w jego ślady. Detringer musiał odpowiedzieć, co jada, jak długo i jak często sypia, scharakteryzować swoje życie seksualne i jego odchylenia od normy przyjętej dla Ferlang, opisać pierwsze wrażenie, jakie zrobili na nim ziemianie, przedstawić swoją osobistą filozofię, wyznać, ile ma żon i jak mu się układa współżycie z nimi, ile ma dzieci i jakie to jest uczucie, jak się jest nim. Musiał podać swój zawód i hobby, ze szczególnym uwzględnieniem zainteresowań ogrodniczych lub ich braku. Musiał się przyznać, czy kiedykolwiek się upił i w jakich okolicznościach, opisać swoje pozamałżeńskie doświadczenia seksualne, o ile miał takie, i wymienić uprawiane sporty. Musiał wyrazić swój pogląd na przyjaźń międzygwiezdną pomiędzy rasami inteligentnymi, przedyskutować ze swoimi rozmówcami korzyści i albo kłopoty wynikające z posiadania ogona i wiele innych. Macmillan, nieco zawstydzony z powodu zaniedbania obowiązków kapitana, wystąpił teraz naprzód i uratował Deiringera, który dzielnie i z wielkim nakładem trudu próbował wytłumaczyć niewytłumaczalne. Podszedł również pułkownik Kettelman - ostatecznie to on był odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa i do niego należało wnikać głęboko w naturę i intencje obcego. Nastąpiło drobne spięcie pomiędzy tymi dwiema osobistościami co do tego, kto pierwszy powinien się spotkać z nieziemcem czy też może spotkanie ma być wspólne. Ostatecznie zdecydowano, że to Macmillan, jako symboliczny przedstawiciel ludów Ziemi, pierwszy będzie rozmawiał z obcym. Było jasne, że to spotkanie ma mieć charakter czysto formalny. Dopiero Kettelman, jako następny w kolejności, będzie już rozmawiał konkretnie. Ten plan ładnie sprawę rozwiązał i Detringer oddalił się z Macmillanem. Żołnierzy odesłano na statek, gdzie złożyli broń i wrócili do pucowania butów. Trzymającego się z tyłu Ichora dopadł przedstawiciel Agencji Środkowozachodniej i poprosił o wywiad. Ten sam dziennikarz, Melchior Carrera, współpracował także z takimi pismami, jak: "Popular Mechanics", " Playboy", "Rolling Stone" i "Automation Engineers' Digest". Był to ciekawy wywiad. Rozmowa Detringera z kapitanem Macmillanem szła bardzo gładko. Obaj mieli poglądy liberalne na większość problemów, obaj odznaczali się wrodzonym taktem i każdy z nich starał się okazać maksymalne zrozumienie dla punktu widzenia, którego nie podzielał. Przypadli sobie nawzajem do gustu i kapitan Macmillan nie bez zdziwienia stwierdził, że Detringer jest mu mniej obcy niż pułkownik Kettelman. Spotkanie z Kettelmanem, które nastąpiło zaraz potem, miało zupełnie inny charakter. Po krótkiej wymianie uprzejmości pułkownik przeszedł wprost do rzeczy. - Co pan tu robi? - zapytał. Detringer, przygotowany na konieczność udzielania podobnych wyjaśnień powiedział: - Prowadzę statek zwiadowczy kosmicznych sił Ferlang. Sztorm zwiał mnie daleko z kursu i byłem zmuszony wylądować tutaj dokładnie w momencie, kiedy skończyło mi się paliwo. - To znaczy, że jest pan unieruchomiony. - Jestem. Czasowo, oczywiście. Jak tylko moi ludzie zorganizują załogę i sprzęt, wyślą po mnie statek ratowniczy. Ale to może potrwać. Gdybyście więc wsparli mnie paliwem, byłbym wam głęboko zobowiązany. - Hmmm - mruknął pułkownik Kettelman. - Przepraszam, bo nie dosłyszałem? - Hmm - powiedział komputer przekładowy C31 - to uprzejmy odgłos oznaczający u ziemian chwilę zastanowienia. - Gadanie - przerwał mu Kettelman. - "Hmmm" nie znaczy dosłownie nic. Aha, więc potrzebuje pan paliwa? - Tak, pułkowniku, potrzebuję - odparł Detringer. - Z różnych oznak zewnętrznych wnioskuję, że nasze systemy napędowe są porównywalne. - System napędowy "Denny Lind"... - zaczął C31. - Chwileczkę, to jest tajne - przerwał mu Kettelman. - Nie, już nie jest - odpowiedział komputer. - Wszyscy na ziemi używają tego systemu od dwudziestu lat i został w ubiegłym roku oficjalnie odtajniony. - Tak jak myślałem - powiedział Detringer. - Nie będę nawet musiał zmieniać składu paliwa. Mogę użyć tak, jak jest. Naturalnie o ile mi użyczycie. - Z tym nie ma problemu - odrzekł Kettelman - paliwa mamy dość. Ale przedtem musimy omówić kilka spraw. - Na przykład? - Na przykład: czy danie panu paliwa będzie służyło sprawie naszego bezpieczeństwa. - Nie widzę tu żadnego problemu - odparł Detringer. - To dziwne. Ferlang jest najwyraźniej planetą o wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej. Jako taka może stanowić dla nas potencjalne zagrożenie: - Drogi pułkowniku, nasze planety należą do różnych galaktyk. - Cóż z tego. My, Amerykanie, zawsze walczymy tak daleko od domu, jak tylko to jest możliwe. Być może wy z Ferlang robicie tak samo. Jaką przeszkodę stanowi odległość, skoro można ją pokonać? Detringer opanował się i odpowiedział: - Jesteśmy rasą pokojowo usposobioną, nastawioną na obronę i głęboko zainteresowaną w rozwoju przyjaźni i współpracy międzygwiezdnej. - Tak pan mówi, ale skąd mogę być pewien, że to prawda? - Pułkowniku, czy pana zachowanie nie jest przypadkiem... - Detringer szukał przez chwilę odpowiedniego sformułowania i wreszcie wybrał nieprzetłumaczalne w sensie dosłownym - "urmuguahtt"? C31 podsunął właściwe słowo: - Zastanawia się, czy pana zachowanie nie jest z lekka paranoiczne. Kettelman najeżył się. Nic go tak bardzo nie wyprowadzało z równowagi, jak to, kiedy go uważano za paranoika. Czuł się wtedy szykanowany. - Tylko niech mnie pan nie drażni - ostrzegł złowrogo. - Dlaczego na przykład nie miałbym kazać pana zabić, a pańskiego statku zniszczyć do najdrobniejszej części w interesie bezpieczeństwa Ziemi? Do czasu kiedy pańscy ludzie się tu zjawią, nas już tu dawno nie będzie i Ferlangerzy, czy jak tam się nazywacie, ni cholery się o nas nie dowiedzą. - Naturalnie, że moglibyście tak postąpić - powiedział Detringer - gdyby nie to, że zawiadomiłem swoich o was drogą radiową, jak tylko zobaczyłem wasz statek, i byłem z nimi w łączności radiowej aż do chwili kiedy przyszedłem na spotkanie z wami. Przekazałem Dowództwu Bazy wszelkie możliwe informacje na wasz temat, łącznie z oceną typu waszego słońca na podstawie waszego wyglądu zewnętrznego, jak również i kierunku, w jakim znaj duj e się wasza planeta - na podstawie analizy ścieżki jonowej. - Bystry z pana facet - powiedział złośliwie Kettelman. - Zawiadomiłem też ich, że poroszę was o udzielenie mi paliwa z waszych najwyraźniej obfitych zasobów. Poczytają wam to za szczególnie nieprzyjazny akt, jeśli mi odmówicie tej uprzejmości. - O tym nie pomyślałem - rzekł Kettelman. - Hmm. Mam rozkaz niewywoływania żadnych międzygwiezdnych niesnasek. - No więc? - Detringer zawiesił głos. Zaległa długa, niezręczna cisza. Kettelman zżymał się na samą myśl, o tym, że mógłby udzielić na dobrą sprawę wojskowej pomocy osobnikowi, który kto wie, czy nie okaże się jego najbliższym wrogiem. Z drugiej strony nie wiedział, jak z tego wybrnąć. - W porządku - powiedział wreszcie - jutro przyślę panu paliwo. Detringer podziękował i całkiem otwarcie i szczerze zaczął mówić o ogromnych rozmiarach i skomplikowanych rodzajach broni kosmicznych sił zbrojnych Ferlang. No, powiedzmy, że trochę przesadził. W gruncie rzeczy nie powiedział ani słowa prawdy: Wczesnym rankiem do statku Detringera przyszedł ziemianin z kanistrem paliwa. Detringer poprosił go, żeby je zostawił gdziekolwiek, ale osobnik nalegał, że osobiście wniesie kanister do maleńkiej kabiny sportolotu i wleje paliwo do zbiornika. Taki ma rozkaz od pułkownika - powiedział. - To dopiero początek - zwrócił się Detringer do Ichora. - Jeszcze ze sześćdziesiąt takich baniek. - Ale dlaczego przysyłają nam po jednej ? - zainteresował się Ichor. - To bardzo nieekonomicznie. - Nie wiadomo. Zależy, co Kettelman chce osiągnąć. - Co pan ma na myśli? - Nic. Mam nadzieję. Poczekamy, zobaczymy. Czekali, mijały godziny. Wreszcie nastał wieczór, ale paliwa już więcej nie przysłano. Detringer poszedł do statku ziemskiego, odsunął na bok dziennikarzy i zażądał rozmowy z Kettelmanem. Ordynans zaprowadził go do kabiny pułkownika. Pokój był urządzony z dużą prostotą. Na ścianie wisiało kilka pamiątek - dwa rzędy odznaczeń na czarnym aksamicie w solidnej złoconej ramce, fotografia dobermana pinczera z obnażonymi kłami i wysuszona głowa - trofeum z oblężenia Tegucigalpy. Sam pułkownik, rozebrany do szortów koloru khaki, ściskał w każdej dłoni i w każdej stopie po kauczukowej piłeczce. - Słucham, Detringer, co mogę dla pana zrobić? - Przyszedłem zapytać, dlaczego przestał pan przysyłać mi paliwo. - O? - Kettelman wypuścił wszystkie piłeczki na raz i usiadł w dyrektorskim skórzanym fotelu z jego nazwiskiem wytłoczonym na oparciu. - Odpowiem panu na to pytanie pytaniem. Jak pan mógł nawiązać łączność radiową ze swoimi ludźmi nie mając żadnego sprzętu radiowego? - A kto mówi, że ja nie mam żadnego sprzętu radiowego? - Z tą pierwszą porcją paliwa wysłałem do pana inżyniera Delgado. Miał się zorientować, jakiego pan używa sprzętu. Powiedział mi, że na pańskim statku nie ma ani śladu urządzeń radiowych. Inżynier Delgado jest ekspertem od tych spraw. - Mamy sprzęt zminiaturyzowany - odpowiedział Detringer. - My też. Ale to i tak wymaga wielu elementów, których u pana nie widać. Dodam jeszcze, że odkąd zbliżyliśmy się do tej planety, prowadzimy nasłuch na wszystkich długościach fal radiowych. Nie natrafiliśmy na żadne transmisje. Detringer powiedział: - Mogę wszystko wyjaśnić. - Bardzo proszę. - To jasne. Kłamałem. - Tyle wiem. Ale to niczego nie tłumaczy. - Jeszcze nie skończyłem. My, Ferlangowie, też mamy swoje siły bezpieczeństwa, pan rozumie. Dopóki nie dowiemy się o was czegoś więcej, zdrowy rozsądek wymaga, żebyśmy się sami nie odsłaniali. Wasza naiwność, której dowiedliście wierząc, że posługujemy się tak prymitywnym systemem łączności jak radio, byłaby dla nas okolicznością pomyślną w przypadku gdybyśmy się mieli kiedykolwiek spotkać na stopie nieprzyjaznej. - To wobec tego jak się komunikujecie? Czy może wcale? Detringer zawahał się, po czym odparł: - Myślę, że to by nie miało żadnego znaczenia nawet gdybym panu powiedział. Prędzej czy później sami byście odkryli, że my się porozumiewamy drogą telepatyczną. - Telepatyczną? Twierdzi pan, że potraficie przesyłać na odległość myśli? - Otóż to - odparł Detringer. Kettelman wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym zapytał: - Okay. A co ja wobec tego w tej chwili myślę? - Pan myśli, że jestem kłamcą. Zgadza się. - Ale to było oczywiste i tej wiadomości nie uzyskałem czytając pańskie myśli. My, Ferlangowie mamy zdolności telepatyczne tylko wewnątrz naszego gatunku. - Wie pan co - powiedział Kettelman - ja w dalszym ciągu uważam, że jest pan cholernym łgarzem. - Oczywiście. Problem polega na tym, czy jest pan pewien. - Jestem cholernie pewien - odparł Kettelman ponuro. - Ale czy to jest wystarczające? To znaczy z punktu widzenia waszego bezpieczeństwa. Niech pan pomyśli: jeśli ja mówię prawdę, to wczorajsze powody, żeby dać mi paliwo, są równie ważne i dzisiaj. Zgadza się pan ze mną? Pułkownik niechętnie skinął głową. - Jednocześnie, jeśli ja kłamię, a wy mi dacie paliwa, to i tak nic złego dla was z tego nie wyniknie. Pomoże pan drugiemu w potrzebie zobowiązując tym samym wobec siebie mnie i moich ziomków. To obiecujący początek wzajemnych stosunków pomiędzy naszymi rasami. A ponieważ obie prą coraz głębiej w kosmos, nasze spotkanie jest prędzej czy później nieuchronne. - Zgadzam się, że jest nieuchronne - odparł Kettelman - ale mogę tu przynajmniej pana przytrzymać i opóźnić oficjalne kontakty do chwili, kiedy będziemy lepiej przygotowani. - Proszę, niech pan próbuje opóźniać te kontakty rzekł Detringer - ale i tak może do nich dojść w każdej chwili. A ma pan przynajmniej okazję zrobić dobry początek. Następnym razem okoliczności mogą nie być dla was takie pomyślne. - Hmmm - mruknął Kettelman. - O, właśnie dlatego ma pan powody pomóc mi, nawet jeśli kłamię. Ale, proszę pamiętać: ja jednak mogę mówić prawdę. W tej sytuacji pańska odmowa będzie uważana za akt wielkiej wrogości. Pułkownik przemierzył wąski pokój tam i z powrotem, potem odwrócił się w miejscu i rzucił z furią: - Pańska argumentacja Test cholernie logiczna! - Moje szczęście, że akurat logika mi sprzyja. - Ma rację - wtrącił komputer przekładowy C31 - to znaczy z tą logiką. - Zamknij się! - warknął Kettelman. - Myślałem, że podkreślanie takich rzeczy należy do moich obowiązków - bronił się C31. Pułkownik przestał spacerować i potarł czoło. - Wynoś się, Detringer - powiedział znużonym głosem. - Przyślę ci paliwo. - Nie pożałuje pan tego. - Już tego żałuj. A teraz proszę, niech pan sobie idzie. Detringer pospieszył do swojego statku i zakomunikował Ichorowi dobrą nowinę. Robot był zdziwiony. - Nie sądziłem, że on to zrobi. - On też nie sądził. Ale zdołałem go przekonać. - Opowiedział Ichorowi swoją rozmowę z pułkownikiem. - To znaczy, że pan kłamał - rzekł ze smutkiem Ichor. - Tak. Ale Kettelman wie, że kłamałem. - To dlaczego chce panu pomóc? - Ze strachu, że jednak mógłbym mówić prawdę. - Panie, kłamstwo jest zarówno grzechem, jak i przestępstwem. - Ale skazać się na pozostanie tutaj byłoby czymś gorszym - odrzekł Detringer. - Byłaby to niewybaczalna głupota. - Nie jest to pogląd ortodoksyjny. - Myślę, że możemy sobie darować dalsze dyskusje na temat ortodoksyjności. Mam robotę. A ty mógłbyś się przejść i skombinować mi coś do jedzenia. Służący usłuchał w milczeniu i Detringer zasiadł z atlasem gwiezdnym, żeby opracować jakąś trasę na wypadek gdyby mógł się stąd ruszyć. Wstał ranek, pogodny i wspaniały. Ichor poszedł na ziemski statek pograć w szachy z robotem-pomywaczem, z którym zawarł znajomość poprzedniego dnia. Detringer czekał na paliwo. Nie był tak bardzo zdziwiony, kiedy do południa żadne paliwo nie nadeszło. Ale poczuł się zawiedziony i przybity. Odczekał jeszcze dwie godziny i poszedł na "Jenny Lind". Wszystko na to wskazywało, że jest tam oczekiwany, ponieważ z miejsca zaprowadzono go do messy oficerskiej. Kettelman siedział w głębokim fotelu. Po obu jego stronach stali uzbrojeni żołnierze piechoty morskiej. Pułkownik miał surową minę, ale jednoczesne na jego pobrużdżonym obliczu igrał złośliwy uśmieszek. Obok siedział kapitan Macmillan, którego przystojna twarz była nieprzenikniona. - Słucham, Detringer - odezwał się pułkownik. - O co tym razem chodzi? - Przyszedłem spytać o paliwo, które mi pan obiecał. Ale już teraz widzę, że pan nie zamierza dotrzymać słowa. - Źle mnie pan zrozumiał. Uczciwie zamierzałem dać paliwo przedstawicielowi sił zbrojnych Ferlang. Ale osoba, którą widzę przed sobą, nikim takim nie jest. - A kogo pan wobec tego widzi przed sobą? - zapytał Detringer. Kettelman opanował nieprzyjemny uśmieszek - Widzę przed sobą kryminalistę z wyroku sądu najwyższego jego własnego ludu. Przestępcę, którego czyny zostały uznane za nie mające precedensu w rocznikach nowoczesnego wymiaru sprawiedliwości Ferlang. Osobnika, którego niewysłowione zachowanie zasłużyło na najwyższy wymiar kary znany jego ziomkom - wieczne wygnanie w głęboki kosmos. Oto jest właśnie ktoś, kogo przed sobą widzę. Czy może pan zaprzeczyć? - Chwilowo ani nie zaprzeczam, ani nie potwierdzam. Chciałbym się najpierw dowiedzieć źródła pańskich szczególnych informacji. Pułkownik Kettelman skinął w stronę jednego ze swoich żołnierzy. Żołnierz otworzył drzwi i wprowadził Ichora, w ślad za którym szedł robot-pomywacz. Mechaniczny sługa wybuchnął: - Panie, podałem pułkownikowi Kettelmanowi prawdziwy przebieg wydarzeń, które doprowadziły do pańskiego wygnania na tę planetę. Proszę o wyrażenie zgody na skorzystanie przeze mnie z przywileju, jakim jest prawo do samozniszczenia - a to wszystko w akcie częściowego chociaż zadośćuczynienia za moją nielojalność. Detringer milczał, z wściekłością myśląc, co by tu zrobić. Kapitan Macmillan nachylił się do Ichora i zapytał: - Dlaczego zdradziłeś swego pana? - Nie miałem wyboru, panie kapitanie! - wykrzyknęła nieszczęsna maszyna. - Zanim władze Ferlang wyraził zgodę na to, żebym towarzyszył mojemu panu, w określony sposób mnie zaprogramowały. Ich polecenia zostały wzmocnione skomplikowanymi układami. - Co to za polecenia? - Sprowadzają się one do narzucenia mi roli zwykłego policjanta i stróża więziennego. Zażądano ode mnie, żebym natychmiast podjął odpowiednie kroki, gdyby Detringer jakimś cudem znalazł sposób na uniknięcie słusznej kary. - On mi to wszystko wygadał wczoraj, kapitanie - wybuchnął robot-pomywacz. - Błagałem go, żeby nie wykonywał tych rozkazów. Wyglądało mi to na kiepski show, panie kapitanie, jeśli pan wie, co mam na myśli. - I rzeczywiście, jak długo mogłem, powstrzymywałem się przed wykonaniem tych rozkazów - rzekł Ichor ale w miarę jak szanse ucieczki mego pana stawały się coraz realniejsze, imperatyw, by jej zapobiec, przybierał we mnie na sile. Mogłoby mnie przed tym powstrzymać jedynie usunięcie pewnych obwodów. Na to wtrącił się robot-pomywacz: - Chciałem go zoperować, panie kapitanie, mimo że jedyne narzędzia, jakimi dysponuję, to łyżki, noże i widelce. - I ja bym się chętnie poddał takiej operacji, ja nawet chciałem dokonać aktu samozniszczenia po to, żeby z mojego mimowolnego zdradzieckiego pudła dźwiękowego nie wyszło ani jedno słowo. Ale władze Ferlang przewidziały i to. Zastosowano wobec mnie przymus niedopuszczania do jakiegokolwiek grzebania w moim mechanizmie czy tym bardziej zniszczenia, dopóki nie wykonam poleceń. Mimo to wstrzymywałem się aż do dziś rana i kiedy wreszcie, na skutek tego konfliktu wewnętrznego, rozładowałem się prawie zupełnie, poszedłem do pułkownika Kettelmana i wszystko mu powiedziałem. - I oto koniec tej żałosnej historii - Kettelman zwrócił się do kapitana. - Niezupełnie koniec - powiedział łagodnie Macmillan. - Na czym dokładnie polegały pańskie zbrodnie, Detringer? Detringer wyrecytował je pewnym głosem - poczynając od aktów szczególnego chamstwa poprzez świadome nieposłuszeństwo aż do ostatniego wykroczenia - jawnego gwałtu. Ichor skinął głową w pełnym rezygnacji potwierdzeniu. - Wydaje mi się, że to wystarczy - oświadczył Kettelman. - Pozwolę sobie teraz ogłosić wyrok w tej sprawie. - Chwileczkę, pułkowniku-przerwał mu kapitan Macmillan i zwrócił się do Detringera: - Czy służy pan obecnie albo czy może kiedykolwiek pan służył w siłach zbrojnych Ferlang? - Nie - odparł Detringer i Ichor potwierdził prawdziwość tej informacji. - A więc ten osobnik jest cywilem - rzekł kapitan Macmillan - i jako taki musi być sądzony raczej przez władze cywilne niż wojskowe. - Ja nic o tym nie wiem - odezwał się Kettelman. - Sprawa jest zupełnie jasna. Detringer jako cywil został osądzony przez sądy cywilne. A nasze narody nie są w stanie wojny ze sobą. Jego sprawa nie podlega więc jurysdykcji wojskowej. - Ale ja mimo to uważam, że powinna być w moich kompetencjach. W niczym panu nie ujmując, kapitanie, lepiej się na tym znam... - Ja sprawę rozstrzygnę - uciął Macmillan - chyba że zechce pan siłą przejąć dowództwo statku. Kettelman potrząsnął głową. - Nie zamierzam w ten sposób plamić swego honoru. Proszę, kapitanie, niech pan go sądzi. Kapitan Macmillan zwrócił się do Detringera: - Musi pan zrozumieć, że nie mogę kierować się w tej sprawie moimi osobistymi sympatiami. Pańskie władze pana skazały i uchylenie tego wyroku byłoby z mojej strony niewskazane, aroganckie i niepolityczne. - Święta racja - wtrącił Kettelman. - Dlatego utrzymuję w mocy wyrok wiecznego wygnania, ale będę go egzekwował znacznie surowiej niż dotychczas. Pułkownik uśmiechnął się złośliwie. Ichor wydał odgłos rozpaczy. Robot-pomywacz szepnął: "Biedak!" Detringer stał niewzruszenie patrząc kapitanowi w oczy. Macmillan powiedział: - Wyrokiem tego sądu więzień ma dalej przebywać na wygnaniu. Co więcej, sąd stwierdza, że pobyt więźnia na tej przyjemnej planecie jest przywilejem, którego udzielenie nie leżało w intencjach władz Ferlang. Dlatego, Detringer, musi pan niezwłocznie opuścić to miejsce i wrócić w całkowite odosobnienie przestrzeni kosmicznej. - No, to go pan załatwił - skomentował pułkownik Kettelman. - Nie sądziłem jednak, kapitanie, że będzie pana na to stać. - Cieszę się, że jest pan zadowolony- odparł kapitan. Dlatego proszę; żeby pan dopilnował wykonania wyroku. - Z przyjemnością. - Mam nadzieję - podjął Macmillan - że z pomocą swoich ludzi zdoła pan napełnić zbiorniki paliwa Detringera w ciągu jakichś dwóch godzin. Po zakończeniu tankowania więzień jest zobowiązany natychmiast opuścić planetę. - Nie ma obawy, wyprawię go jeszcze przed nocą powiedział Kettelman, gdy nagle uderzyła go pewna myśl. - Jak to tankowania?! Przecież to jest właśnie to, o co mu chodziło od samego początku. - Sądu nie interesuje, o co chodzi skazanemu - orzekł kapitan Macmillan. -Życzenia skazańca nie mają tu nic do rzeczy. - Człowieku, ale czy pan nie widzi, że pan go zwalnia? - zaperzył się Kettelman. - Ja mu umożliwiam odejście, a to zupełnie co innego. - Zobaczymy, co na to powiedzą tam na Ziemi - rzekł złowieszczo Kettelman. Detringer skłonił się, wyrażając w ten sposób poddanie się wyrokowi. A następnie z trudem zachowując powagę, opuścił ziemski statek. Z zapadnięciem nocy wystartował. Towarzyszył mu wierny Ichor - tym wierniejszy teraz, że wolny od nakazów. Wkrótce znaleźli się w głębokiej przestrzeni kosmicznej i robot zapytał: - Panie, a dokąd my lecimy? - Na jakiś nowy wspaniały świat - odparł Detringer. - Czy może raczej na śmierć? - Może. Ale ze zbiornikami pełnymi paliwa nie mam zamiaru się tym przejmować. Milczeli przez chwilę, po czym odezwał się Ichor: - Mam nadzieję, że kapitan Macmillan nie będzie miał z tego powodu kłopotów. - Wygląda na faceta, który wie, co robi - odrzekł Detringer. Na Ziemi czyn kapitana Macmillana był przedmiotem licznych kontrowersji. Zanim jednak zdołano podjąć jakąś oficjalną decyzję, doszło do drugiego, tym razem oficjalnego, spotkania pomiędzy Ferlang i Ziemią. Sprawa Detringera w sposób oczywisty wyszła na szersze forum i została uznana za zbyt skomplikowaną, żeby ją można było szybko rozstrzygnąć. Przekazano ją więc ciału prawnemu składającemu się z przedstawicieli obu cywilizacji. Ten przypadek dostarczył pełnoetatowego zajęcia pięciuset sześciu prawnikom z Ziemi i z Ferlang. Jeszcze wiele lat później trwały spory