Seth Vikram - Pretendent do ręki
Szczegóły |
Tytuł |
Seth Vikram - Pretendent do ręki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Seth Vikram - Pretendent do ręki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Seth Vikram - Pretendent do ręki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Seth Vikram - Pretendent do ręki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
1 ' r*rH
Vikram Seth
PRETENDENT DO RĘKI
TOM 1 Tytuł oryginału A SUITABLE BOY vol. I
Jakże konieczne jest to, co zbyteczne...
Voltaire
Drobiazgowość jest matką nudziarstwa
Voltaire
Mamie i Tacie Pamięci siostry Ammy poświęcam
PODZIĘKOWANIE
Mój dług wdzięczności jest bezmierny: Wobec pochlebców i krytyków, Cierpliwych krewnych, ziomków wiernych I nieżyjących polityków. Na jednych złość swą wylewałem, Drugim frazesy podkradałem. Powiadam Wam: zazdroszczę męstwa Ofiarom mego okrucieństwa! Przy tym pochwalić jednak muszę Własną rogatą, dzielną duszę, Iż w biedzie (mogę tego dowieść) Wytrwale przędła tę przypowieść. Więc, czytelniku: nie oszczędzaj! Skocz do księgarni! Kup egzemplarz!
SPIS TREŚCI
Część pierwsza
Wśród stosów uczonych ksiąg spotyka się chłopak z dziewczyną. Matka wylewa łzy: medal stopiony smutku przyczyną.
Część druga
Urocza kurtyzana dźwięcznym głosem gości czaruje. A zakochany młodzian papużkę swej lubej kupuje.
Część trzecia
Historyk i anglistka łódką płyną skrycie o brzasku. Matka z niepokoju drży: córka znalazła się w potrzasku!
Część czwarta
O obrotach i rynkach zbytu dwaj kupcy dyskutują. Niegłupi ci, którzy, ot!, u szewca buty dla siebie obstalują.
Część piąta
Padają strzały. Krew się leje. Zamieszki. Ludzie giną. Pyskacz-baba za tę rzeź wrogów swoich obarcza winą.
Część szósta
Bobasek w brzuchu kopie, a krwawy radża w furię wpada. Gryzie się ojciec: całe miasto o szusach syna gada.
Część siódma
W Kalkucie rozrywek jest moc: tutaj odżyjesz od razu! A ileż uroków ma przechadzka po starym cmentarzu!
Podziękowania
MEHROWIE
DR KIŚEN ĆAND żon. z PIERWSZĄ ŻONĄ (?.m.), oż. powtórnie z PARWATI
POTOMSTWO, w tym... RUPA zam. z RAGHUBIREM MEHRĄ (zm.)
i—'---------------r~
ARUN oż. z MINAKSZI SAWETA zam.zPRANEM WARLN LATA MEHRA(zd.Ćałterdźi) KAPUREM MEHRA MEHKA
APARNA
KAPUROWIE
MR TANDON (zm.) Żon. z MRS TANDON MAHEŚ żon. z MRS MAHEŚ
KAPUR KAPUR
POTOMSTWO, w tym... KEDARNATH żon. z WINĄ TANDON
MAN KAPUR
PRAŃ żon. z SAWITĄ KAPUR (z d. MEHRA)
BHASKAR
CHANOWIE
NAWAB SAHIB Z BAITAR, SENIOR, (zm.) i jego ŻONA (zm.)
I i I
NAWAB SAHIB i jego ŻONA (zm.) BRAT, żon. z BEGAM BRAT (zm.)
Z BAITAR (w Pakistanie) ABIDĄ CHAN
ZAINAB z MĘŻEM IMT1AZ CHAN FIROZ CHAN
HASSAN ABBAS
CATTERDZOWIĘrf
MR CATTERDŹI, SENIOR z ŻONĄ (zm.)
SĘDZIA CATTERDŹI żon. z MRS CATTERDŹI
I------------------------------I--------------------------------------------------------------------1------------------
AMIT MlNAKSZIzara-zARUNEM DIPANKAR KAKOLl TAP AN CATTERDŹI MEHRĄ CATTERDŹI CATTERDŹI CATTERDŹI
APARNA
CZĘŚĆ PIERWSZA 1.1
— Wyjdziesz za mąż za młodzieńca, którego sama dla ciebie wybiorę — oświadczyła stanowczo Mrs Rupa Mehra, zwracając się do swojej młodszej córki.
Lata puściła mimo uszu ten matczyny dyktat, rozglądając się po wspaniałym, oświetlonym lampionami ogrodzie rezydencji Prem Niwas. Goście weselni zgromadzili się na murawie.
— Hm — rzekła w odpowiedzi.
— Już ja dobrze wiem, co znaczy to twoje „hm" , panno mądralińska, i chcę cię z góry uprzedzić, że sprawa jest przesądzona. Nie pomoże żadne takie „hm" ani inne fanaberie. Ani mi się waż przeciwstawiać! Wybij to sobie z głowy. Zrozumiano? Dla twojego własnego dobra. Nikt nie wie tak jak rodzona matka, czego jej dziecku do szczęścia potrzeba. Wszystko na mojej biednej gowie. Sama jedna staram się, jak mogę, żeby ustawić jakoś w życiu całą czwórkę moich dzieci. Nikt nawet palcem nie kiwnie, żeby mi w tym pomóc, odkąd Jego zabrakło. Pod tym względem jestem zdana tylko i wyłącznie na własne siły.
Koniuszek jej nosa zaczerwienił się ostrzegawczo, gdy pomyślała o zmarłym mężu, świętej pamięci Raghubirze Mehrze, który z całą pewnością (co do tego nie miała cienia wątpliwości) radował się z nią dzisiaj pospołu, hen, z wysokości łaskawych niebios. Mrs Rupa Mehra wierzyła, naturalnie, w reinkarnację, ale w chwilach wyjątkowo podniosłych wspominała z rozrzewnieniem jego krzepką sylwetkę i pogodne usposobienie, wyobrażając sobie, że dusza nieboszczyka Raghubira Mehry nie opuściła swojej dawnej, ziemskiej, cielesnej powłoki, którą zamieszkiwała za jego życia. Ledwie przekroczył czterdziestkę, kiedy zwaliło go z nóg nadmierne przemęczenie i zmarło mu się w samym zenicie drugiej wojny światowej. „Osiem lat temu. Osiem lat!" — pomyślała Mrs Rupa Mehra, poddając się melancholii.
— Oj, mamo, mamo! Nie będziesz chyba płakać w dniu ślubu Sawity? — powiedziała Lata, nie tracąc rezonu, czule przygarniając jednak do siebie rozżaloną matkę.
— Gdyby On był teraz tutaj z nami, mogłabym wystąpić dzisiaj w moim jedwabnym, błyszczącym sari, które miałam na sobie, kiedyśmy się pobierali — westchnęła ciężko Mrs Rupa Mehra. — Ale to nie dla wdowy. Jest za strojne. Zbyt jaskrawe.
— Mamo! — zaprotestowała Lata, trochę rozdrażniona emocjonalnym szantażem, którym matka nie omieszkała jej zadręczać przy każdej nadarzającej się sposobności. — Ludzie patrzą! Zaraz się tu zejdą z gratulacjami i będą się czuli nieswojo, gdy zobaczą, że cały czas tylko chlipiesz i popłakujesz.
Istotnie wielu gości spieszyło do Mrs Rupy Mehry z uśmiechem, żeby złożyć serdeczne „namaste"; śmietanka towarzyska Brahmpuru, zauważyła matka Laty nie bez satysfakcji.
— A niech patrzą! — odparła buntowniczo, ocierając pospiesznie łzy chusteczką skropioną sowicie wodą kolońską 4711. — Co mogą sobie pomyśleć? Przecież to ślub Sawity. Mam chyba prawo popłakać sobie z radości, że wydaję córkę za mąż. Całe życie się dla was poświęcam, ale nikt jakoś tego nie docenia. Wybrałam jej na męża chłopaka jak się patrzy, a nikomu nie mogę, jak się zdaje, dogodzić. Wszyscy tylko kręcą nosem i marudzą.
Lata odnotowała w myślach, że rzeczywiście z czworga rodzeństwa (dwóch braci i dwu sióstr) jedyną osobą, która do tej pory nie wyrzekła ani słowa skargi, była sama słodka Sawita, subtelna i prześliczna, o jasnej, brzoskwiniowej cerze.
— Bo taki z niego wymoczek, mamo — palnęła Lata nieco bezmyślnie. W odniesieniu do Prana Kapura nawet i to określenie zabrzmiało zresztą jak eufemizm. No, tak. Ale ten chudy, ciemnoskóry i znerwicowany astmatyk miał przecież za chwilę zostać jej szwagrem.
— Wymoczek! Widzieliście ją! No i co z tego, że wymoczek? Wszyscy dzisiaj dbają o linię. To taka moda. Nawet ja musiałam cały dzień odmawiać sobie jedzenia, chociaż przy mojej cukrzycy to czyste szaleństwo. A skoro widać, że Sawita nie ma nic przeciwko temu związkowi, to wszyscy inni też powinni siedzieć cicho. I jeszcze mi podziękować, o! Arun i Warun, ci dwaj
malkontenci, potrafią tylko zrzędzić i gardłować. Jak tacy mądrzy, to dlaczego sami nie wystarali się o męża dla swojej siostry? Pran to uczciwy, kulturalny chłopak. I z odpowiedniej warny: z kszatrijów.
Faktycznie, trzydziestoletni Pran był mężczyzną przyzwoitym, kulturalnym i należał niezaprzeczalnie do odpowiedniej kasty. W sumie Lata nawet go lubiła. Tak się również dziwnie złożyło, że — przynajmniej z widzenia — znała go dłużej i lepiej niż siostra. Lata studiowała anglistykę na uniwersytecie w Brahmpurze, a Pran Kapur był tam bardzo popularnym wykładowcą. Lata chodziła na jego wykłady z zakresu historii i literatury epoki elżbietań-skiej, podczas gdy Sawita, panna młoda, przed ślubem spotkała się z nim tylko raz, na godzinę, a i to pod czujnym okiem swojej przezornej matki.
— A poza tym on, przy naszej Sawicie, jeszcze nabierze ciała. Ja ci to mówię — dorzuciła Mrs Rupa Mehra. — I dlaczego specjalnie wsadzasz mi w takiej chwili szpile? Żebym tylko przypadkiem nie mogła za bardzo się cieszyć tym radosnym wydarzeniem, tak?
A Pran i Sawita będą jeszcze ze sobą bardzo szczęśliwi, sama się przekonasz. Bardzo, bardzo szczęśliwi — powtórzyła z emfazą. — Dziękuję, dziękuję — rozpromieniła się teraz, zwracając się do tych, którzy przyszli się z nią przywitać. — Tak, spełniły się moje marzenia... To chłopak bez zarzutu. I z doskonałej rodziny. Ze strony ministra sahiba to gest iście wspaniałomyślny. A Sawita wprost tryska radością. Proszę się częstować, bardzo proszę: przyrządzili
takie smakowite gulab-dźamany, ale ze względu na cukrzycę mam ttkaz skosztowania choćby jednego. Zabronione. Nawet po zakończeniu weselnych uroczystości. Nie wolno mi również wziąć do ust gadźaku, a temu naprawdę trudno się oprzeć, szczególnie w zimie. Ale proszę, bardzo proszę, częstujcie się, częstujcie. Przepraszam na chwilę, muszę sprawdzić, co się tam dzieje. Zgodnie z zaleceniem astrologów powinni już zaraz zaczynać, a tu masz: ani śladu panny młodej, ani śladu pana młodego! — Popatrzyła na Latę z dezaprobatą. „Z młodszą córką nie pójdzie tak łatwo jak ze starszą", zawyrokowała w myślach z goryczą.
— Pamiętaj, o czym ci mówiłam — napomniała córkę surowo.
— Hm — chrząknęła Lata w odpowiedzi. — Mamo, chusteczka do nosa wystaje ci spod bluzki.
— O! — zmieszała się Mrs Rupa Mehra, upychając chusteczkę czym prędzej do środka. — I powiedz Arunowi, żeby wreszcie zaczął podchodzić poważnie do swoich obowiązków. Stoi tam tylko w kącie bezczynnie, zagadany z tą Minakszi i z tym swoim sfiksowanym koleżką z Kalkuty. Jeszcze do niego nie dotarło, że uczta weselna już się rozpoczęła, a rozbawieni goście delektują się wybornym zestawem potraw i napojów?
„Tą Minakszi" była olśniewająco piękna, acz arogancko wyniosła żona Aruna — i synowa Mrs Rupy Mehry. Jedyne, czym się zasłużyła w ciągu czterech lat małżeństwa, było to, że urodziła ukochaną wnusię Mrs Rupy Mehry, Aparnę, która nawet teraz przebiła się przez tłum i uczepiła sari swojej babci, szarpiąc za rąbek atłasu w kolorze brązowym, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Mrs Rupa Meljra, rozanielona, przytuliła ją zaraz do siebie i powiedziała:
— Aparna, trzymaj się mamusi albo cioci Laty, inaczej możesz się zgubić. I co my wtedy zrobimy?
— A gdzie idziesz? Pójdę z tobą, dobrze? Pójdę z tobą... — marudziła Aparna, która w wieku lat trzech miała, naturalnie, swoje własne zachcianki, sympatie i plany.
— Laleńko, gdyby to tylko ode mnie zależało — odparła Mrs Rupa Meh-ra. — Ale niestety, muszę sprawdzić, czy Sawita bua jest już gotowa do ceremonii ślubnej. Czas mija, a jej jak nie ma, tak nie ma. — Mrs Rupa Mehra zerknęła jeszcze raz na maleńki, złoty zegareczek, który dostała w prezencie od swego męża przy pierwszym spotkaniu i który chodził niezawodnie już od ćwierć wieku.
— Chcę zobaczyć ciocię Sawitę! — napierała się Aparna aż do uprzykrzenia.
Mrs Rupa Mehra, z miną wyraźnie znękaną, ruchem głowy wskazała dyskretnie na małą.
Lata chwyciła ją w ramiona i uniosła w górę.
— Jak tylko Sawita bua się pokaże, to zaraz pójdziemy przyjrzeć się jej z bliska, dobrze? Przytrzymam cię wysoko, o, tak jak teraz, i obie będziemy
miały dobry widok. Ale w tej chwili mam ochotę na lody. Co ty na to? Chodź, zobaczymy, gdzie by tuje można znaleźć.
Aparna uznała, że to świetny pomysł. Zresztą zazwyczaj podobały się jej pomysły Laty. Na lody w każdym razie nigdy nie może być za zimno. Podeszły razem do bufetu, ręka w rękę: rezolutna trzylatka ze swoją dziewiętnastoletnią ciocią. Kilka płatków róży, przywianych widocznie przez wiatr, musnęło im włosy i spłynęło pod nogi.
— Skoro Sawita się nie uskarża, to i tobie korona z głowy nie spadnie — rzuciła na odchodnym Mrs Rupa Mehra w stronę Laty.
— Przecież nie możemy obie wyjść za mąż za Prana — odpaliła Lata ze śmiechem.
1.2
Honory domu pełnił również ojciec pana młodego, Mr Maheś Kapur, minister finansów w stanie Parwa Pradeś. To właśnie — niesłychane! — w jego obszernej, piaskowej, dwupiętrowej rodzinnej rezydencji w kształcie litery C, Prem Niwas, położonej w najspokojniejszej , pięknie zadrzewionej dzielnicy mieszkalnej historycznego (i raczej przeludnionego) miasta Brahmpur, odbywało się przyjęcie weselne. Już od paru dobrych dni całe Brahmpur trzęsło się z tego powodu od plotek. Ojciec Mrs Rupy Mehry, który miał podejmować u siebie gości, obraził się ni z tego, ni z owego na dwa tygodnie przed ślubem, zamknął swój dom na cztery spusty i zniknął. Mrs Rupa Mehra wpadła w czarną rozpacz. Wtedy interweniował minister sahib („Tu w grę wchodzi zarówno wasze, jak i nasze dobre imię") i — głuchy na ludzkie gadanie — uparł się, że urządzi wesele u siebie.
Nie było mowy, żeby Mrs Rupa Mehra dołożyła się do związanych z weselem wydatków. Minister sahib nie chciał nawet o tym słyszeć. Nigdy też ani słowem nie wspomniał o posagu. Był niegdyś starym przyjacielem i partnerem do brydża zmarłego męża Mrs Rupy Mehry i bardzo lubił jej córkę Sawi-tę (chociaż nigdy nie pamiętał jej imienia). Jako że sam doświadczył mate-
rialnego ubóstwa, potrafił wczuć się w ich położenie. W czasie walki o niepodległość spędził wiele lat w brytyjskich więzieniach, a jego majątek ziemski, jak i zakłady odzieżowe podupadły finansowo, gdyż nie było wówczas nikogo, kto by potrafił dopilnować interesów. Pod jego nieobecność żona wraz z rodziną borykała się długo z przeciwnościami losu.
Obecnie jednak, po powrocie obrotnego, ambitnego i bardzo wpływowego ministra, mieli to już poza sobą. Teraz, w pierwszych tygodniach zimy 1950 roku, Indie były od trzech lat państwem suwerennym. Ale wolność ojczyzny nie szła bynajmniej w parze z wolnością osobistą jednostki. Tak to przynajmniej odczuwał Man, młodszy syn Mr Maheśa Kapura, który takie oto słowa usłyszał właśnie od ojca:
— Skoro twojemu bratu korona z głowy nie spadła, to jak widać i tobie nic takiego z pewnością nie grozi.
— No dobrze już, dobrze, Baodźi — odparł Man z uśmiechem. Mr Maheś Kapur zwrócił się do niego z marsem na czole. Młodszy syn wdał się wprawdzie w niego pod względem zamiłowania do
wytwornej prezencji, ale jeśli chodzi o podejście do pracy, okazał się zgoła wyrodkiem. Żadnych ambicji. Żadnych życiowych aspiracji.
— Nie można się przez całe życie wałkonić, odgrywając rozpieszczonego fircyka — strofował go ojciec. — A małżeństwo zmusi cię do tego, żebyś się ustatkował i zaczął myśleć poważnie o obowiązkach wobec rodziny. Napisałem do tych ludzi z Benaresu i oczekuję lada dzień przychylnej odpowiedzi.
Manowi ani w głowie było małżeństwo; złapał w tłumie wzrok przyjaciela i pomachał do niego ręką. Ale oto atłasowe sari i biżuteria pań zalśniły migotliwym blaskiem w świetle setek zamocowanych przy żywopłocie malusieńkich, kolorowych lampionów, które właśnie zapaliły się równocześnie. Zabrzmiały piskliwe dźwięki śahnai. Man wsłuchiwał się oczarowany w jękliwe tony rytmicznej melodii. Zauważył, że Lata przeciska się przez tłum weselnych gości. „Nawet całkiem niebrzydka dziewczyna ta siostra Sawity", pomyślał. „Może ciut-ciut za niska i o niezbyt jasnej karnacji, ale mimo to zupełnie do rzeczy. Twarz ma pociągłą, niewinną i ciemną oprawę oczu. Jasny wzrok. I tak ładnie odnosi się do dziecka, które prowadzi za rękę".
— Dobrze, Baodźi — powiedział Man posłusznie.
— O czym mówiłem? — zażądał odpowiedzi ojciec.
— O małżeństwie — odparł przytomnie Man.
— Dokładniej proszę. Więc co ode mnie na ten temat usłyszałeś? Zaciętość ojca zbiła Mana z tropu.
— Nic do ciebie nie dotarło, bo jednym uchem słuchasz, a drugim wypuszczasz — zagrzmiał Maheś Kapur, czując, że ręka go świerzbi, żeby wytargać syna za uszy. — Nie lepszy jesteś od tych gnuśnych gryzipiórków w Ministerstwie Finansów. Bujasz w obłokach i bimbasz sobie na moje uwagi. Machałeś do Firoza.
Manowi natychmiast zrzedła mina. Nie miał złudzeń — wiedział dobrze, co ojciec o nim sądzi. Jeszcze przed chwilą bawił się wyśmienicie, tymczasem ojciec, swoim zwyczajem, zawziął się, żeby mu zburzyć szampański nastrój.
— No to załatwione — ciągnął ojciec. — Tylko nie staraj się później udawać, że cię nie uprzedzałem. I nie waż mi się prosić matki o wstawiennictwo. To kobieta o słabej woli i znowu by się dała przekabacić, wmawiając mi w żywe oczy, że nie dojrzałeś jeszcze do obowiązków głowy domu.
— Przyrzekam, że będę pamiętał, Baodźi — zapewnił ojca Man. Jego dobry nastrój prysł, kiedy zrozumiał, że tym razem ojciec nie ustąpi.
— I żebyś mi nie śmiał wierzgać i wybrzydzać przy wyborze twojej narzeczonej. Wybraliśmy dobrze i dla Winy, i dla Prana. Nie chcę słyszeć żadnych protestów.
Man przemilczał tym razem ojcowski wybuch. Zastanawiał się, w jaki sposób poprawić sobie nastrój. Miał na górze, u siebie w pokoju, butelkę scotcha, więc może udałoby mu się wyrwać z Firozem na parę minut, przed rozpoczęciem oficjalnej ceremonii ślubnej, albo niechby nawet i w jej trakcie, żeby się trochę pokrzepić i podnieść na duchu.
Ojciec uśmiechnął się zdawkowo do paru osób, które podeszły do nich z gratulacjami, a potem znowu zwrócił się do Mana:
— Nie chcę już dzisiaj więcej zaprzątać sobie tobą głowy. Bóg mi świadkiem, że i tak mam pełne ręce roboty. No i co się dzieje z Pranem i z tą dziewczyną... jak jej tam?
— Sawita — podpowiedział Man.
— Właśnie, właśnie... Sawita — rzekł ojciec niecierpliwie. — Robi się późno. Mieli wyjść z dwu przeciwległych stron mieszkania i spotkać się tutaj na dźajmala już pięć minut temu. Twoja zabobonna matka zacznie zaraz panikować, jeśli okaże się, że przegapili zaleconą konfigurację gwiazd. Idź i uspokój ją. No, idź! Niechże będzie z ciebie wreszcie jakiś pożytek.
Maheś Kapur powrócił do swych obowiązków gospodarza domu. Spojrzał wilkiem na jednego z kapłanów — mistrzów ceremonii, ale tamten odpowiedział tylko pokornym uśmiechem. Ledwie uniknął zderzenia z trójką rozbrykanych pędraków, które ścigały się po ogrodzie, jakby to był wiejski wygon. Była to dzieciarnia krewniaków z prowincji. Gdyby się nie usunął w porę, wyrżnęłyby go w brzuch i powaliły na ziemię. A nim uszedł dalszych dziesięć kroków, zdążył jeszcze pozdrowić w przelocie profesora literatury (od którego zależał awans zawodowy Prana), dwóch wpływowych członków stanowego parlamentu, z Partii Kongresowej (którzy być może zgodzą się poprzeć go w ustawicznej walce o władzę z ministrem spraw wewnętrznych), sędziego — ostatniego Anglika, który zachował swój urząd w stanowym Sądzie Najwyższym Brahmpuru po odzyskaniu niepodległości, a także swego starego przyjaciela — nawaba sahiba z Bajtaru, jednego z największych posiadaczy ziemskich w całym stanie.
1.3
Lata, do której dotarły urywki rozmowy Mana z ojcem, nie mogła powstrzymać uśmiechu, przechodząc obok niego.
— Widzę, że humor ci dopisuje — zwrócił się do niej Man po angielsku.
Ojciec wygłosił mu swoją tyradę w hindi, matka Laty zaś wyłuszczyła córce swoje racje po angielsku. Man władał dobrze oboma językami.
Latę onieśmielił jego uśmieszek, który uznała za zuchwały. W towarzystwie takich chojraków czuła się zagubiona. „Niech sobie szczerzy zęby", pomyślała. „Ja nie mam zamiaru się wysilać na żadne uprzejmości".
— Owszem — odparła po prostu, prawie nie podnosząc na niego wzroku. Aparna pociągnęła ją za rękaw.
— Teraz jesteśmy prawie rodziną — powiedział Man, wyczuwając chyba jej zakłopotanie. — Za parę minut na pewno zacznie się ceremonia.
— Wiem — przyświadczyła Lata. Tym razem odważyła się rzucić okiem na swego rozmówcę. Zamilkła na chwilę, zmarszczyła brwi, a potem dorzuciła: — Moja matka martwi się, że nie zdążą na czas.
— To samo mój ojciec — powiedział Man. Lata znowu się uśmiechnęła, ale kiedy Man zapytał ją dlaczego, pokręciła
tylko głową w odpowiedzi.
— Cóż — rzekł Man, strzepnąwszy płatek róży ze swego wykwintnego, obcisłego aćkanu. — Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie śmiejesz się ze mnie.
— W ogóle się nie śmieję — odparła Lata.
— Ale się uśmiechasz. To miałem na myśli.
— Nie śmieję się z ciebie — zapewniła go Lata. — Tylko z siebie samej.
— Brzmi to nadzwyczaj tajemniczo — powiedział Man, nadając swojej twarzy wyraz bezbrzeżnego zaciekawienia.
— I tak już musi, niestety, pozostać. — Wpatrując się w jego sympatyczną fizys, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. — Aparna ma ochotę na lody, a ja muszę je dla niej wyczarować.
— Spróbujcie lodów pistacjowych — poradził im Man. Powiódł oczami za różowym sari Laty. „Ładna dziewuszka... ma w sobie coś", pomyślał znowu. „Tylko niezbyt jej dobrze w tym kolorze. Ciemna zieleń albo szafir podkreśliłyby jej urodę... O, taki odcień jak ma na sobie tamta...". I już po chwili inna sylwetka stała się przedmiotem jego kontemplacji.
Tymczasem Lata wpadła właśnie na swoją przyjaciółkę, Malati, studentkę medycyny, współlokatorkę z akademika. Malati była bardzo towarzyska i nigdy nie traciła kontenansu, nawet przy obcych. Ci natomiast, w momencie kiedy popatrzyli w jej prześliczne, zielone oczy, tracili od razu pewność siebie.
— Z kim rozmawiałaś? Co to za burek? Niezła sztuka — zwróciła się do Laty z ożywieniem.
Wbrew pozorom słowo „burek" nie było wcale w żargonie studenckim uniwersytetu w Brahmpurze określeniem pejoratywnym. Wręcz przeciwnie: tak nazywały dziewczęta swoich najprzystojniejszych kolegów. Był to kalambur, właściwie zniekształcony skrót, który powstał po prostu od nazwy czekolady Cadbury.
— O, to tylko Man, młodszy brat Prana.
— Naprawdę?! Taki przystojny? Bo Pran jest taki... no, może szkaradny to przesada, ale,.. no, wiesz... ciemnoskóry. Nic specjalnego.
— Bo może z każdym mężczyzną jest tak, jak z czekoladowym batonikiem. Im bardziej gorzki i czarny, tym bardziej pożywny.
Malati rozważyła w myślach zawiłą metaforę.
— A zresztą — ciągnęła dalej Lata — moje ciotki już z pięć razy nie omieszkały mi dzisiaj wypomnieć, że sama też nie jestem taka znowu bladoli-ca, wobec czego niełatwo będzie mnie wydać za mąż.
— Jak ty w ogóle możesz z nimi wytrzymać? — spytała retorycznie Ma-lati, która została wychowana bez ojca i bez braci, w kręgu bardzo solidarnych, tolerancyjnych kobiet.
— Ja je nawet lubię — odparła Lata. — Na weselu nie obejdzie się bez tego typu spekulacji. To przecież główna rozrywka. Ale prawdziwy ubaw zacznie się dopiero, kiedy wyjdą państwo młodzi. Piękna i Bestia.
— Rzeczywiście, ile razy widziałam go na dziedzińcu uniwersyteckim, wyglądał jak dzika bestia — potwierdziła Malati. — Jak taka umorusana żyrafa.
— Ale masz cięty język! — zaśmiała się Lata. — W każdym razie Pran jest naprawdę bardzo popularnym wykładowcą — powiedziała w jego obronie. — Ja tam go lubię. Będziesz mnie musiała odwiedzać, kiedy wyprowadzę się z akademika i zamieszkam u nich w domu. A ponieważ będzie moim szwagrem, ty również będziesz go musiała polubić. Przyrzeknij, że się postarasz.
— Ani mi się śni — oświadczyła stanowczo Malati. — Zabiera mi ciebie.
— Sama dobrze wiesz, że to nieprawda, Malati — powiedziała Lata. — To moja zapobiegliwa matka pakuje mu mnie na głowę.
— Więc wypowiedz jej raz wreszcie posłuszeństwo! Przekonaj ją, że nie jesteś w stanie się ze mną rozstać.
— Zawsze byłam i będę posłuszna matce — powiedziała Lata.
— A poza tym, kto mi opłaci pokój w akademiku? Ona dysponuje pieniędzmi. Zresztą będzie mi przyjemnie pomieszkać przez jakiś czas z Sawitą. Nie chcę, żebyśmy się od siebie oddaliły. A ty musisz nas koniecznie odwiedzić... musisz nas stale odwiedzać. Inaczej uznam, że lekce sobie ważysz naszą przyjaźń.
Przez chwilę Malati miała minę ogromnie nieszczęśliwą, ale zaraz wzięła się w garść.
— A to kto? — zapytała. Aparna boczyła się.
— To moja bratanica — wyjaśniła Lata. — Przywitaj się z ciocią Malati, Aparna.
— Dzień dobry — powiedziała Aparna, której cierpliwość była u kresu.
— Obiecałaś mi lody pistacjowe.
— Przepraszam bardzo, kochanie — powiedziała Lata. — Oczywiście, już idziemy.
1.4
Wkrótce Malati przepadła w tłumie studenckiej braci, natomiast zanim Lata i Aparna zdołały przebić się dalej, zabiegli im drogę rodzice dziewczynki.
— A! Tutaj jesteś, skarbie! Gdzie się przede mną chowasz? — wykrzyknęła piękna Minakszi, składając pocałunek na czole swojej córeczki. — No, powiedz sam, Arun, czy takie dziecko to nie prawdziwy skarb? I gdzież to się podziewał nasz mały wędrowniczek?
— Poszłam poszukać Dadi — zaczęła Aparna. — W końcu ją znalazłam, ale musiała wrócić do mieszkania po ciocię Sawitę i nie chciała mnie ze sobą zabrać, więc Lata bua obiecała, że pójdziemy po lody, ale nie poszłyśmy, bo...
Znudzona opowieścią, Minakszi zwróciła się teraz do Laty:
— Nie do twarzy ci w tym kolorze, Luts — powiedziała. — Coś tutaj nie gra... czegoś tutaj brakuje... jakiegoś... czegoś...
— Je ne sais quoi?*1 — podpowiedział uprzejmie kolega jej męża, który stał dotąd obok nich w milczeniu.
— O, właśnie, dziękuję — przytaknęła Minakszi z takim niedoścignionym wdziękiem, że młodzieniec usunął się na jakiś czas w kąt i udawał, że wpatruje się w gwiazdy.
— Nieładnie ci w różowym, Luts — powtórzyła z przekonaniem Minak-szi, wyciągając niczym łasiczka długą, śniadą szyję i taksując swoją szwa-gierkę krytycznym spojrzeniem.
Sama miała na sobie zielono-złote atłasowe sari z Benaresu, z zielonym coli, które odsłaniało jej w pasie więcej ciała niż było tradycyjnie dopuszczalne w konserwatywnym towarzystwie brahmpurskim.
1 * Je ne sais quoi (fr.) — tu: Trudno mi powiedzieć czego. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
— O! — zmieszała się nagle Lata. Wiedziała, że nie potrafi ubrać się ze smakiem, i teraz zdała sobie sprawę, jak nieciekawie musi wyglądać w porównaniu z tym stojącym obok niej rajskim ptakiem.
— Co to za facet, z którym przedtem rozmawiałaś? — spytał szorstko jej brat, Arun, zauważył bowiem (w przeciwieństwie do swojej żony), że Lata zamieniła parę słów z Manem. Dwudziestopięcioletni, wysoki, śniady Arun był inteligentnym i bardzo przystojnym despotą, który tyranizował swoje młodsze rodzeństwo, upokarzając je często publicznie. Lubował się w swojej roli głowy rodu, przypominając im, iż po śmierci ojca jemu przypadło w udziale to zaszczytne miano.
— To Man, brat Prana.
— Aha.
W tym jednym słowie brzmiała najsurowsza nagana.
Arun i Minakszi zjawili się w Brahmpurze dopiero rano. Przyjechali nocnym pociągiem z Kalkuty, gdzie Arun pracował jako jeden z nielicznych Hindusów na kierowniczym stanowisku w prestiżowej, zarządzanej głównie przez Europejczyków firmie Bentsen & Pryce. Nie miał ani czasu, ani ochoty, żeby zapoznać się z rodziną — czy, jak się wyrażał, „klanem" — Kapurów. To matka wyswatała Sawitę; on ręki do tego nie przyłożył ani też nie zaakceptował. Rozejrzał się wokoło z niesmakiem. „Jaka tandeta. Co za blichtr", myślał, spoglądając na kolorowe lampiony przy żywopłocie. No tak, ale czego tu się spodziewać po takich prowincjuszach. Zawsze miał ich w najwyższej pogardzie, a teraz widok tych beznadziejnie głupich, domorosłych polity-kierów w białych furażerkach, rubasznych, bezceremonialnych i tej grandy wsioków, których naściągał tutaj Maheś Kapur, pogłębił jeszcze jego irytację.
Zauważył, że wśród przybyłych gości nie było ani przedstawicieli takich przedsiębiorstw jak Burmah Shell, Imperial Tobacco czy Caltex, ani też dowódcy jednostek wojskowych stacjonujących w Brahmpurze, ignorując fakt, że prawie cała elita intelektualna miasta była obecna na weselu.
— Zaraz widać, że to bufon — zawyrokował Arun. Jego uwagi nie uszło spojrzenie, którym Man obdarzył oddalającą się Latę. Ani też sposób, w jaki ścigał wzrokiem inne kobiety.
Lata uśmiechnęła się, a jej zahukany brat, Warun, który podążał potulnie, wiernie niczym cień za Aninem i Minakszi, odpowiedział również konspiracyjnym uśmiechem. Warun studiował, czy raczej usiłował studiować, matematykę na uniwersytecie w Kalkucie i mieszkał z Arunem i Minakszi w ich maleńkim mieszkanku na parterze. Był wątły, nieśmiały, nadwrażliwy, o wiecznie rozbieganych oczach, ale dobry, że do rany przyłóż, i Lata bardzo go kochała. Chociaż był od niej o rok starszy, czuła się za niego odpowiedzialna. Warun drżał przed Arunem, jak również — z odmiennych powodów
— przed jego żoną, Minakszi, a nawet, do pewnego stopnia, przed rozpieszczoną Aparną. Jego zainteresowanie matematyką ograniczało się do obliczania na programach wyścigów konnych prawdopodobieństwa wygranej fuksów łub też faworytów. Każdej zimy, w sezonie wyścigowym, rosnące podniecenie Warana doprowadzało starszego brata do białej gorączki. Jego także miał zwyczaj nazywać obelżywie bufonem.
„Kiedy to właśnie ty sam jesteś arcymistrzem bufonady, Arun bhai", pomyślała Lata. A na głos powiedziała:
— Zrobił na mnie całkiem miłe wrażenie.
— Ta ciocia, która z nami rozmawiała, powiedziała, że to niezła sztuka — wtrąciła swoje trzy grosze Aparna.
— Co ty powiesz, skarbie?! — ożywiła się natychmiast Minakszi. — Który to? Pokaż mi go, Arun.
Ale Mana nie było już w zasięgu wzroku.
— Do pewnego stopnia mam o to sam do siebie pretensję — powiedział Arun tonem, w którym nie było słychać ani odrobiny skruchy; Arun nie uważał, że kiedykolwiek w czymkolwiek zawinił.
— Trzeba było wziąć całą sprawę w swoje ręce — ciągnął dalej. — Gdybym nie był taki zapracowany, może udałoby mi się zapobiec tej katastrofie. Ale mama wbiła sobie do głowy, że ten cały Kapur to niby taka doskonała partia, i nie było mowy, żeby jej to wyperswadować. Kiedy sobie coś ubrda,
nie da się z nią rozsądnie porozmawiać, bo zaraz histeryzuje i zalewa się łzami.
Fakt, że doktor Pran Kapur wykładał angielski, zmylił Aruna i uśpił jego czujność. I to był błąd, bo teraz okazało się, że wśród tej prowincjonalnej gawiedzi nie można się było doszukać ani jednej anglosaskiej fizjonomii.
— Co za prymityw! — parsknęła Minakszi, podsumowując w ten sposób spostrzeżenia swojego męża. — Co za grajdołek w porównaniu z Kalkutą! Skarbie, masz poplamiony nosek — rzuciła w stronę Aparny, rozglądając się wokół, jakby szukała wzrokiem wyimaginowanej ai — niańki — która posłusznie wytarłaby go jej chusteczką.
— A mnie się tutaj właśnie bardzo podoba — odważył się na wypowiedź Warun, zauważywszy, że docinki tych dwojga sprawiają Lacie przykrość. Wiedział, że lubiła Brahmpur, chociaż nie była to, co tu ukrywać, imponująca metropolia.
— Milcz — warknął Arun opryskliwie. Jak taki szczeniak ma czelność sprzeczać się tu z nim publicznie, podważając jego autorytet! Karygodne zuchwalstwo! Trzeba temu natychmiast położyć kres!
Waran miał ochotę się postawić, ale spojrzał tylko na brata spode łba, a potem zaraz spuścił wzrok.
— Przestań mędrkować, skoro nikt cię nie pyta o zdanie — zgromił go znowu Arun.
Warun milczał uparcie, tłumiąc gniew.
— Słyszysz, co do ciebie mówię?
— Słyszę — odburknął Warun.
— Proszę mi tu nie pyskować!
— Przepraszam, Arun bhai — wybąkał Warun.
Takie słowne utarczki kończyły się nieodmiennie porażką młodszego brata, więc Laty nie zdziwił wcale finał powyższej rozmowy, ale żal jej było Warana i oburzało ją grubiaństwo Aruna. Nie mogła zrozumieć, skąd się w nim brało tyle jadu. Jaki cel miały te wszystkie uszczypliwe docinki? Czy pomiatanie ludźmi sprawiało mu satysfakcję? Zdecydowała, że zaraz po weselu porozmawia na ten temat z Warunem. Musi mu pomóc jak najszybciej uodpor-
nić się na takie apodyktyczne traktowanie. „Pomimo że sama nie wypracowałam żadnych mechanizmów obronnych", pomyślała Lata.
— No, cóż, Arun bhai — powiedziała z niewinną minką. — Nie warto robić sobie takich wyrzutów poniewczasie. Teraz jesteśmy jedną wielką, szczęśliwą rodzinką i będziemy musieli dołożyć wszelkich starań, żeby znosić się jakoś nawzajem.
Wbrew pozorom nie była to jednak wcale taka niewinna uwaga. Lata przycięła w ten sposób swojej bratowej, jako że Jedna wielka, szczęśliwa rodzinka" był to zwrot używany przez Ćatterdźich, a Mi-nakszi Mehra była z domu Ćatterdźi. Poznali się z Arunem na jakimś cocktail party, zakochali w sobie na zabój od pierwszego wejrzenia i pobrali niespełna miesiąc później z wielką pompą, ku zgorszeniu obu rodzin. Sędzia Ćatterdźi, prezes Sądu Najwyższego w Kalkucie, oraz jego żona nie byli zapewne wniebowzięci, że muszą dokooptować Aruna, nie-Bengalczyka, do swojej licznej rodziny, która składała się z pięciorga dzieci (oraz psa, Całuska); ani też Mrs Rupa Mehra nie rozpływała się w zachwytach nad swoją kapryśną, a w dodatku wyjątkowo przemądrzałą synową, Minakszi (a wręcz przeciwnie, ubolewała nad tym, że syn pierworodny, źrenica jej oka, ożenił się z kimś spoza warny kszatrijów), za to sam Arun zdecydowanie cenił sobie koneksje z klanem Ćatterdźich. Była to zamożna, wpływowa rodzina, która w swojej przeogromnej rezydencji w Kalkucie wydawała wystawne, a zarazem wykwintne przyjęcia. I chociaż ciągła zwariowana błazenada braci i sióstr Minakszi, a także ich improwizowane, rymowane kuplety działały mu czasem na nerwy, imponowała mu panująca w tym domu atmosfera i uważał takie właśnie zachowanie za niezwykle wytworne. Gdzie tym prowincjonalnym żłobom, tym całym Kapurom (którzy podają sok z granatu zamiast alkoholu!), z ich kiczowatymi lampionami przy żywopłocie, do wielkiej, szczęśliwej rodzinki Ćatterdźich? Gdzie tej dziurze, która się mieni stolicą stanu, do Kalkuty?
— I co chcesz przez to powiedzieć? — zażądał wyjaśnień Arun. — Myślisz, że gdyby tatuś żył, to dopuściłby do tego małżeństwa?
Arun miał w nosie, że któryś z gości może usłyszeć jego wywody, i Lata, zażenowana, oblała się rumieńcem. Ale ten ostatni, żelazny argument Aruna był nie do zbicia. Gdyby Raghubir Mehra nie zmarł, ledwie przekroczywszy
czterdziestkę, tylko żył nadal, kontynuując swoją zawrotną karierę w kolejnictwie, byłby już na pewno do tej pory członkiem zarządu kolei państwowych. W 1947 roku, po gromadnym wycofaniu się z rządu indyjskiego Brytyjczyków, zostało wiele wakujących stanowisk. A zresztą, z jego doświadczeniem i zdolnościami, kwalifikowałby się może nawet na naczelnego dyrektora. Jego rodzina nie zaznałaby biedy; nie musiałaby przez całe lata utrzymywać się ze skromnych oszczędności Mrs Rupy Mehry, zdana na łaskę szczodrobliwych przyjaciół i znajomych. Nie musiałaby wreszcie polegać ostatnio wyłącznie na zarobkach najstarszego syna. Mrs Rupa Mehra nie musiałaby wyprzeda-wać swojej biżuterii ani tym bardziej spieniężyć takiej nieruchomości, jak ich nieduży, ale własny domek w Dardźiling po to, aby dać dzieciom wykształcenie — gdyż to uważała za sprawę najwyższej wagi. Ta pozornie krucha istota przywiązana jakoby do rzeczy materialnych, przechowująca, z ckliwo-ści, pamiątki po ukochanym mężu, okazała się kobietą o niezłomnym charakterze, która - — przeświadczona o słuszności swojej decyzji — bez zmrużenia oka zamieniła kosztowności zapewniające finansową niezależność na niewymierne walory solidnej edukacji w pierwszorzędnej angielskiej szkole średniej z internatem. Tak więc po śmierci ojca Arun i Warun nie przestali uczęszczać do St. George School, a Sawita i Lata nie zostały wypisane z St. Sophia's Convent.
Tutaj, w Brahmpurze, Kapurowie mają może rzeczywiście niezłą pozycję, należą do elity, ale gdyby tatuś żył, cała plejada wyborowych kawalerów — kwiat hinduskiej młodzieży — z najznakomitszych rodów, ubiegałaby się o rękę Sawity, a później Laty. No, przynajmniej on sam, Arun, pokonał jednak piętrzące się przed nim trudności, nie dał się przygnieść losowi i wżenił się w doskonałą rodzinę. Weźmy dla przykładu tego brata Prana, tego, co tak strzela ślipiami, z którym przedtem rozmawiała Lata. Ma podobno jakiś sklep z galanterią w Benaresie. Wielkie mi ćo! Natomiast brat Minakszi — o, ten, to co innego. Studiował prawo w Lincoln's Inn, był w Oksfordzie, a w dodatku jest poetą publikującym swoje utwory. Nie ma nawet czego porównywać!
Z głębokiego zamyślenia wyrwała Aruna jego córka, która zagroziła, że jeśli nie dostanie zaraz loda, to w odwecie zacznie krzyczeć.
Wiedziała z doświadczenia, że kiedy się rozwrzeszczy, uda się jej prawdopodobnie postawić na swoim. Wystarczy nawet czasem tylko zagrozić, żeby rodzice zmiękli. Zresztą, czy to raz jedno z nich wydzierało się na drugie? A już bardzo często podnosili głos na służbę.
Lata stropiła się oświadczeniem Aparny.
— To moja wina, kochanie — powiedziała do niej. — Chodź, idziemy, zanim znowu nas coś zatrzyma. Tylko przyrzeknij, że nie będziesz płakać ani krzyczeć. Ze mną nic nie wskórasz takim zachowaniem.
Aparna, która wiedziała, że to prawda, uznała za stosowne zachować milczenie.
Ale w tym właśnie momencie z głębi mieszkania wyłonił się stremowany pan młody, ubrany na biało, z twarzą ciemną, zakrytą zwisającymi girlandami białych kwiatów; wszyscy skupili się przy drzwiach, w których miała ukazać się panna młoda, i Aparna, podniesiona do góry przez ciocię Latę, została zmuszona odłożyć jeszcze raz na później i fety, i odwety.
1.5
Jest to trochę wbrew tradycji, zauważyła w myślach Lata, że Pran nie wjechał w bramę na koniu, poprzedzany przez swego siostrzeńca, i z drużbami zamykającymi orszak weselny. W ten sposób mężczyzna przejmował zazwyczaj zwierzchnictwo nad swoją przyszłą żoną. Jednak Prem Niwas to rezydencja rodziny pana młodego. I z pewnością, gdyby tak przestrzegał wszystkich konwenansów, Arun znalazłby sobie dodatkowy powód do kpinek. W ogóle Lacie trudno było sobie wyobrazić, że mężczyzna pod festonem z tube-roz to jej wykładowca literatury epoki elżbietańskiej. Oto właśnie zawieszał wieniec z ciemnoczerwonych, wonnych róż na szyi jej siostry Sawity, a Sawi-ta — taki sam wieniec na jego szyi. Wyglądała prześlicznie w swoim purpurowym, przetykanym złotą nicią sari i zdawała się bardzo skupiona; Lata przypuszczała, że pewnie jest bliska łez.
Głowę miała przykrytą, a wzrok wbity w ziemię (wedle pouczeń matki, bez wątpienia). Nawet w momencie, kiedy zawieszała wieniec, nie wypadało patrzeć ostentacyjnie w twarz mężczyzny, z którym miała przeżyć resztę życia.
Po zakończeniu ceremonii powitalnej państwo młodzi wyszli na środek ogrodu, gdzie pod gołym niebem usianym gwiazdami w sprzyjającej konfiguracji wzniesione zostało specjalnie na tę okazję nieduże podium, udekorowane teraz białym kwieciem. Tutaj dwaj kapłani reprezentujący obie rodziny, a także Mrs Rupa Mehra i rodzice pana młodego zasiedli wokół niewielkiego ogniska, aby stać się świadkami zaślubin młodej pary.
Brat Mrs Riipy Mehry, z którym rodzina bardzo rzadko się widywała, już wcześniej wziął na siebie obowiązek mistrza ceremonii przy wymianie wieńców. Arun kipiał z wściekłości, że nie dopuszczono go do żadnych oficjalnych funkcji. Podczas kryzysu spowodowanego niewytłumaczalnym zachowaniem dziadka zasugerował matce, że powinni przenieść wesele do Kalkuty, ale na wszystko było już wtedy za późno i nie chciała w ogóle o tym słyszeć.
Po zakończeniu rytuału tłum gości nie zwracał już więcej uwagi na weselne obrządki. Uroczystości miały trwać przez prawie godzinę, a w tym czasie goście mogli swobodnie pochodzić sobie po ogrodzie Prem Niwas i pogadać ze znajomymi. Wśród śmiechów i wrzawy podniesionych głosów podawano sobie ręce lub też krzyżowano dłonie na czole w geście powitalnym; to tu, to tam panowie przystawali w grupkach, by podyskutować w męskim towarzystwie, panie zaś tworzyły własne kółka; zziębnięci goście ogrzewali się przy rozgrzanych, glinianych piecach koksowych, rozstawionych celowo w różnych punktach ogrodu, a para leciała im z ust przy każdym wypowiedzianym słowie; podziwiali kolorowe lampiony; uśmiechali się i zamierali w bezruchu na (wydawane po angielsku) polecenia zawodowego fotografa; wdychali głęboko zapach kwiatów oraz perfum, a także aromatycznych gorących potraw z przyprawami; politykowali i wymieniali nowinki na temat urodzin, pogrzebów i, oczywiście, co pikantniejszych skandali; pod jasno oświetlonym baldachimem w tyle ogrodu, przy zastawionych suto długich stołach biesiadnych siadali na krzesłach pozbawieni energii, ale nie dobrego apetytu. Służba, jedni w białej liberii, inni w mundurach w kolorze khaki, wnosiła kawę, herbatę,
soki owocowe i przekąski dla tych, którzy stali w ogrodzie; misy i talerze nigdy nie były puste, bo wciąż wnoszono nowe dania: samosy, kaćori, laddu, gu-lab-dźamany, barfi, gadźak i lody, a do tego puri wraz z sześcioma rodzajami jarzyn i warzyw. Znajomi, którzy nie widywali się miesiącami, witali się gromkimi okrzykami; krewni, którzy spotykali się jedynie na weselach i pogrzebach, padali sobie w ramiona ze łzami w oczach i wymieniali najświeższe wiadomości o pociotkach i dziesiątych wodach po kisielu. Ciotka Laty z Kan-puru, przerażona ciemną karnacją pana młodego, rozmawiała z ciotką z Lakh-nau o „czarnych wnuczętach Rupy", jakby te rzeczywiście przyszły już na świat. Obie rozpływały się w zachwytach nad Aparną, która najwyraźniej miała być ostatnią wnuczką Rupy o jasnej, delikatnej karnacji; i nawet kiedy mała wpakowała sobie łyżkę pistacjowych lodów za kremowy kaszmirowy sweterek, nie zaprzestały swoich pochwał. Rozbrykana zgraja wiejskiej dzieciarni z Rudhii szalała po ogrodzie, drąc się wniebogłosy, jakby to było rodzime pastwisko.
I chociaż zamilkły dźwięki tęsknej melodii śahnai, obrzędowe śpiewy zagłuszał całkowicie beztroski gwar prowadzonych głośno rozmów.
Jednakże Lata stanęła w pobliżu i przypatrywała się uważnie z mieszaniną podziwu i konsternacji. Dwaj kapłani, rozebrani do pasa, jeden gruby, drugi raczej szczupły, obaj wyraźnie nieczuli na chłód, prześcigali się w przybieraniu egzaltowanych póz, popisując się znajomością różnorakich wyszukanych elementów rytuału. I tak monotonnie płynęły słowa sanskrytu, a gwiazdy krążyły nieprzerwanie po swoich orbitach, nie zakłócając pomyślnych konfiguracji astralnych. Jeden z kapłanów, ten pękaty, kazał nawet rodzicom pana młodego coś za sobą powtarzać. Maheś Kapur nasrożył gniewnie oblicze i widać było, że jeszcze chwila, a wybuchnie.
Lata starała się wyobrazić sobie, o czym teraz myśli Sawita. Wydano ją za mąż za człowieka, którego w ogóle nie znała. Jak mogła na to pozwolić? Była taka łagodna, miła i ustępliwa, ale miała przecież chyba własną wolę? Lata, sama skłonna to do euforii, to do psychicznych załamań, ogromnieją kochała i podziwiała za szlachetność serca i zrównoważenie. Próżność była czarującej Sawicie zupełnie obca — nigdy nie afiszowała się ze swoją urodą. Ale czy nie buntowała się na myśl, że nawet szukając jak najbardziej oględnych epitetów,
nie można by nazwać Prana przystojnym? Czy Sawita naprawdę wierzyła, że matka wie najlepiej? Sawita miała raczej skrytą naturę i trudno było odgadnąć, co naprawdę czuła. Natomiast z Malati można było o wszystkim szczerze porozmawiać i dlatego, odkąd zamieszkały razem w akademiku, to ona właśnie, a nie siostra, została powierniczką Laty. Malati nigdy by się nie zgodziła na takie przyspieszone swaty, choćby się przeciwko niej sprzysięgły wszystkie matki świata.
Za kilka minut Sawita wyzbędzie się dla Prana nawet swojego nazwiska. Nie będzie się już nazywać Mehra, tak jak reszta rodziny, tylko Kapur. Od Aruna, dzięki Bogu, nikt nie żądał podobnych wyrzeczeń. Lata powtórzyła kilka razy w myślach „Sawita Kapur" i doszła do wniosku, że brzmi to wręcz okropnie.
Dym z ogniska — a może pyłek kwiatowy — zadrapał Prana w gardle, tak że zaczął pokasływać, zakrywając usta dłonią. Jego matka szepnęła mu coś do ucha. Sawita również podniosła na niego oczy i obrzuciła go zatroskanym spojrzeniem. Fakt, Sawita współczuła każdej cierpiącej istocie, ale w jej wzroku Lata wyczytała jakąś szczególną tkliwość, która ją strasznie rozdrażniła. Jak tak można?! W końcu Sawita poznała tego człowieka dopiero przed godziną! O! A teraz on odpowiadał jej równie czułym spojrzeniem. Tego naprawdę już za wiele!
Lata zapomniała, że zaledwie parę minut temu sama broniła Prana przed Malati, a teraz zaczęła się w nim doszukiwać samych minusów.
O, na przykład, „Prem Niwas", żeby nie szukać daleko, to: „świątynia miłości". Co za idiotyczna, pretensjonalna nazwa! Lata przyczepiła się do pierwszej lepszej śmiesznostki, buntując się w duchu przeciwko tak zaaranżowanemu małżeństwu. Za kogo oni się mają? Wmówili sobie, że są pępkiem świata. Niby z jakiej racji uzurpują sobie prawo do filozoficznych komentarzy na ten temat? Obiektywnie rzecz biorąc, scena była rzeczywiście absurdalna: siedmioro ludzi, współczesnych, z krwi i kości, i do tego całkiem niegłupich, siedziało w skupieniu wokół ogniska, intonując pieśni w martwym języku, który tylko troje z nich rozumiało. A mimo to w natłoku myśli jedna nasuwała się wyjątkowo uporczywie: „Kto wie, czy to maleńkie ognisko nie jest w istocie centrum wszechświata?", zastanawiała się Lata. „Już choćby dlatego, że
pali się tutaj, w samym środeczku tego wonnego ogrodu, który jest w centrum Pasand Bagh, jednej z najładniejszych dzielnic Brahmpuru; a znowu Brahm-pur jest stolicą stanu Parwa Pradeś, który leży w samym centrum niziny Gangesu, która znajduje się w samym sercu Indii... i tak dalej, i tak dalej..." — Myśli Laty przemierzały galaktyki, odwołując się do najgłębszych tajników wiedzy i kierując ku niedo-sięgłym kresom wyobraźni. Nawet jeśli nie była to szczególnie odkrywcza myśl, pomogła ona Lacie zapanować nad własną iry tacj ą, a nawet niechęcią wobec Prana.
— Mówże głośniej! Głośśśniej! — zasyczał Maheś Kapur do swojej pulchnej żony, której przez to głos uwiązłna dobre w gardle. — Gdyby twoja matka mamrotała tak coś do siebie pod nosem na naszym ślubie, to nigdy byśmy się nie pobrali.
Pran odwrócił się i uśmiechem starał się dodać matce odwagi. W tym momencie jego akcje, w oczach Laty, poszły, oczywiście, od razu w górę.
Maheś Kapur najeżył się, ale przez parę minut udało mu się utrzymać emocje na wodzy. Potem jednak znowu wybuchnął:
— Czy ten bełkot nigdy się już nie skończy? — warknął na kapłana reprezentującego jego własną rodzinę.
Kapłan odpowiedział łagodnie w sanskrycie, jakby błogosławił Maheśa Kapura, który z musu — acz nadal odęty i wyraźnie rozjuszony — na jakiś czas jednak zamilkł. Był wściekły z kilku powodów. Po pierwsze kłuł go w oczy widok jego głównego politycznego przeciwnika, ministra spraw wewnętrznych, rozmawiającego w najlepsze z sędziwym i zażywnym szefem rządu stanowego S.S. Śarmą. „O czym tak konferują? Na pewno znowu coś knują. Już ja ich znam", myślał jadowicie. „To wszystko przez tę kretynkę", obwiniał gniewnie swoją żonę. „Zrzędzi i zrzędzi, i zawsze w końcu postawi na swoim. Uparła się, żeby zaprosić Agarwala, bo akurat nasze córki się przyjaźnią, chociaż wie, że cały wieczór będę miał przez to zepsuty. O, proszę, jak